Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Odpływ - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odpływ - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 283 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1 NOC NA WY­BRZE­ŻU

Po­przez cały świat wy­spiar­ski Pa­cy­fi­ku Eu­ro­pej­skie­go wie­lu kra­jów ras i wie­lu warstw spo­łecz­nych nio­są swą ak­tyw­ność i sie­ją cho­ro­by. Nie­któ­rzy z nich we­ge­tu­ją, in­nym dzie­je się wca­le do­brze. Nie­któ­rzy za­sie­dli na tro­nach i do­szli do po­sia­da­nia wysp i okrę­tów, inni, prze­ciw­nie, mu­szę się że­nić, żeby mieć z cze­go żyć. Wy­ma­ga­ją­ca, ha­ła­śli­wa o cze­ko­la­do­wej skó­rze dama pod­trzy­mu­je ich w le­ni­stwie. Ubra­ni jak kra­jow­cy, ale za­cho­wu­ją coś cu­dzo­ziem­skie­go w spo­so­bie by­cia i po­sta­wie, prze­cho­wu­ją za­zdro­śnie ja­kąś re­li­kwię (na przy­kład mo­nokl) ofi­ce­ra czy dżen­tel­me­na, wy­le­gu­ją się w cie­niu palm, za­ba­wia­jąc miej­sco­we au­dy­to­rium wspo­mnie­nia­mi z mu­sic-hal­lów. Ale są inni jesz­cze, trud­niej­si do na­gię­cia się, mniej zdol­ni i być może, mniej spodle­ni, któ­rzy i w tym kra­ju, mle­kiem i mio­dem pły­ną­cym, przy­mie­ra­ją gło­dem.

Na krań­cu mia­sta Pa­pe­ete trzej tacy wła­śnie lu­dzie sie­dzie­li nad brze­giem mo­rza w cie­niu drze­wa pu­rao.

Go­dzi­na była póź­na. Or­kie­stra od daw­na już prze­sta­ła grać i ro­ze­szła się do do­mów; pstry tłum męż­czyzn i ko­biet – su­biek­tów skle­po­wych i ofi­ce­rów ma­ry­nar­ki – zdą­żał ku do­mo­stwom ta­necz­nym kro­kiem. Od daw­na już ciem­ność, mrok i mil­cze­nie spo­wi­ły wszyst­kie domy w tym ma­łym mia­stecz­ku po­gań­skim. Tyl­ko la­tar­nie ulicz­ne w au­re­oli owa­dów pa­li­ły się jesz­cze w za­cie­nio­nych ale­jach, rzu­ca­jąc drżą­cy cień na wody por­tu. Gło­śne chra­pa­nie roz­le­ga­ło się mię­dzy fi­la­ra­mi przy­sta­ni Por­tu Gu­ber­na­tor­skie­go. Bie­gło ku brze­go­wi od stro­ny za­ko­twi­czo­nych szku­ne­rów. To za­ło­ga po­roz­kła­da­ła się na po­kła­dzie pod go­łym nie­bem lub przy­kuc­nę­ła w na­mio­tach mię­dzy sto­sa­mi ła­dun­ków.

Ale trzej lu­dzie pod pu­rao nie my­śle­li o śnie. Ta sama tem­pe­ra­tu­ra w An­glii prze­szła­by nie­po­strze­że­nie w le­cie; ale jak na mo­rze po­łu­dnio­we chłód był przej­mu­ją­cy. Bez­dusz­na na­tu­ra zda­wa­ła się wie­dzieć o tym: olej ko­ko­so­wy za­sty­gał we flasz­kach w po­dob­nych do kla­tek do­mach wy­spia­rzy. I lu­dzie wie­dzie­li o tym i drże­li. Mie­li na so­bie li­che odzie­nie ba­weł­nia­ne, to samo, w któ­rym po­ci­li się za dnia i któ­re chro­ni­ło ich w ra­zie gwał­tow­nej tro­pi­kal­nej ule­wy. Dla uzu­peł­nie­nia ob­ra­zu ich nę­dzy do­dać trze­ba, że od daw­na nie świ­ta­ła im na­dzie­ja śnia­da­nia ani obia­du, ani wie­cze­rzy.

We­dług żar­go­nu wy­spiar­skie­go lu­dzie ci „osie­dli na pia­sku”. Wspól­na nie­do­la zbli­ży­ła ich ze sobą, jako trzy naj­niesz­czę­śliw­sze isto­ty spo­mię­dzy lu­dzi mó­wią­cych po an­giel­sku na Ta­hi­ti. Poza tym, że są nie­szczę­śli­wi, nie wie­dzie­li o so­bie nic, na­wet jak się na­praw­dę na­zy­wa­ją. Każ­dy bo­wiem z nich miał za sobą dłu­gie lata do­świad­czeń i każ­dy na pew­nym stop­niu upad­ku, prze­ję­ty wsty­dem, przy­brał ja­kieś alias. A jed­nak ża­den jesz­cze nie sta­nął przed krat­ka­mi są­do­wy­mi. Dwaj byli to lu­dzie nie­po­zba­wie­ni do­dat­nich cech. A je­den, sie­dząc i drżąc pod pu­rao, za­zdro­śnie cho­wał w kie­sze­ni po­szar­pa­ny tom We­rgi­liu­sza.

Rzecz oczy­wi­sta; gdy­by moż­na było za tę książ­kę otrzy­mać tro­chę pie­nię­dzy, Ro­bert Her­rick nie na­my­ślał­by się nad tym, czy ma się jej po­zbyć, ale po­pyt na książ­ki, cha­rak­te­ry­stycz­ny dla wysp po­łu­dnio­we­go Ar­chi­pe­la­gu, nie obej­mu­je mar­twych ję­zy­ków. We­rgi­liusz, któ­re­go nie mógł wy­mie­nić na stra­wę, nie­raz był mu po­cie­chą w go­dzi­nach gło­du. Stu­dio­wał go le­żąc ze ścią­gnię­tym pa­sem na pod­ło­dze sta­re­go aresz­tu. Wy­szu­ki­wał ulu­bio­ne ustę­py, od­naj­dy­wał nowe, tyl­ko dla­te­go mniej pięk­ne, iż nie­opro­mie­nio­ne wspo­mnie­niem. Je­że­li przy­sta­wał na pu­stych dro­gach wiej­skich, sia­dał na ścież­kach, pa­trzył na mo­rze i na górę Eimeo, to po to, by wró­żyć z Ene­idy. I je­że­li wróż­ba (jak każ­da wróż­ba) od­po­wia­da­ła nie­zbyt sta­now­czo albo mało po­cie­sza­ją­co, to przy­najm­niej bu­dzi­ła wi­zje An­glii: ha­ła­śli­wa kla­sa, zie­lo­ne łąki, wa­ka­cje spę­dzo­ne w domu, nie milk­ną­cy gwar ulic lon­dyń­skich i ko­mi­nek, i bia­ła gło­wa ojca… Al­bo­wiem prze­zna­cze­niem jest tych po­waż­nych i da­le­kich kla­sycz­nych au­to­rów, z któ­ry­mi za­wie­ra­my mi­mo­wol­ną i uciąż­li­wą zna­jo­mość w szko­le, wcho­dzić w krew i po­zo­sta­wać w pa­mię­ci. Prze­to ustęp z We­rgi­liu­sza nie tyle mówi o Man­tui czy Au­gu­ście, co o miej­sco­wo­ściach w An­glii i mi­nio­nej mło­do­ści stu­den­ta.

Ro­bert Her­rick był sy­nem in­te­li­gent­ne­go, dziel­ne­go, am­bit­ne­go czło­wie­ka, po­sia­da­ją­ce­go nie­wiel­ki udział w po­waż­nym Domu Han­dlo­wym w Lon­dy­nie. Po­kła­da­no w chłop­cu na­dzie­je. Po­sła­no go do do­brej szko­ły, a na­stęp­nie na je­den z za­chod­nich uni­wer­sy­te­tów.

Przy ca­łym ta­len­cie i kul­tu­rze Ro­ber­to­wi bra­ko­wa­ło wy­trwa­ło­ści i in­te­lek­tu­al­nej doj­rza­ło­ści. Wę­dro­wał prze­to po bocz­nych ścież­kach stu­diów, zaj­mo­wał się mu­zy­ką i me­ta­fi­zy­ką, kie­dy na­le­ża­ło od­dać się stu­diom nad gre­czy­zną, i w re­zul­ta­cie zdo­był nie­wy­so­ki sto­pień. Mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie Dom Han­dlo­wy spo­tka­ła ka­ta­stro­fa. Pan Her­rick mu­siał zno­wu za­cząć pra­co­wać jako urzęd­nik w ob­cym przed­się­bior­stwie, zaś Ro­bert – wy­rzec się am­bi­cyj i przy­jąć z wdzięcz­no­ścią znie­na­wi­dzo­ną i po­gar­dzo­ną ka­rie­rę. Nie miał gło­wy do liczb, nie in­te­re­so­wał się han­dlem, nie cier­piał przy­mu­su go­dzin, gar­dził ce­la­mi i za­wo­dem ku­piec­kim. Nie miał am­bi­cyj wzbo­ga­ce­nia się; ra­czej chciał być szczę­śli­wy. Mło­dzie­niec mniej albo i wię­cej zu­chwa­ły od Ro­ber­ta był­by wal­czył ze swo­im prze­zna­cze­niem; może spró­bo­wał­by pió­ra, może za­cią­gnął­by się do woj­ska. Ro­bert, bar­dziej ostroż­ny, może bar­dziej nie­śmia­ły, zgo­dził się obrać dro­gę, na któ­rej mógł po­ma­gać ro­dzi­nie. Ale czy­niąc to z ser­cem nie­chęt­nym, uni­kał daw­nych przy­ja­ciół i ma­jąc do wy­bo­ru kil­ka po­sad, wy­brał wy­jazd do No­we­go Jor­ku.

Od­tąd roz­po­czął się dla Ro­ber­ta okres cią­głych nie­po­wo­dzeń. Nie pił, był nie­ska­zi­tel­nie uczci­wy, pra­co­daw­cy nie mo­gli mu za­rzu­cić bra­ku uprzej­mo­ści, a jed­nak nig­dzie nie po­tra­fił za­grzać miej­sca. Nie wno­sząc za­in­te­re­so­wa­nia da swo­jej pra­cy, nie mógł pra­co­wać su­mien­nie, nie wkła­dał w pra­cę za­pa­łu. Dnie jego były sie­cią za­nie­dba­nych obo­wiąz­ków i rze­czy ro­bio­nych lewą ręką; od miej­sca do miej­sca, od mia­sta do mia­sta szła za nim opi­nia czło­wie­ka nie ma­ją­ce­go o ni­czym po­ję­cia. Nie po­dob­na znieść swe­go ży­cia nie wkła­da­jąc w nie tro­chę za­pa­łu i za­in­te­re­so­wa­nia. Her­rick świa­do­my swo­ich ta­len­tów i zdol­no­ści z tru­dem zno­sił na­rzu­co­ny so­bie przez los za­wód. Bar­dzo szyb­ko stra­cił moż­no­ści po­ma­ga­nia ro­dzi­nie; póź­niej, nie ma­jąc do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia nic prócz klęsk, w ogó­le prze­stał pi­sy­wać. Mniej wię­cej przed ro­kiem od chwi­li, w któ­rej za­czy­na się na­sze opo­wia­da­nie, wy­rzu­cił go na bruk w San Fran­ci­sco or­dy­nar­ny i roz­wście­czo­ny wła­ści­ciel plan­ta­cji. Na­ten­czas ze­rwa­ły się ostat­nie nici sa­mo­sza­cun­ku. Ule­ga­jąc chwi­lo­we­mu im­pul­so­wi zmie­nił na­zwi­sko i wy­dał ostat­nie­go do­la­ra na prze­jazd okrę­tem pocz­to­wym, City of Pa­pe­ete. Ja­ki­mi na­dzie­ja­mi po­wo­do­wa­ny zde­cy­do­wał się na tę uciecz­kę na Po­łu­dnio­we Mo­rza – nie wie­dział. Nie­wąt­pli­wie były tam i na­dzie­je zro­bie­nia ma­jąt­ku na per­łach i ko­prze; nie­wąt­pli­wie inni, mniej zdol­ni od nie­go, po­tra­fi­li w tym świe­cie wy­spiar­skim zo­stać za­usz­ni­ka­mi kró­lo­wych i mi­ni­stra­mi kró­lów. Ale je­że­li Her­rick po­je­chał na wy­spy w za­mia­rach god­nych męż­czy­zny, nie po­wi­nien był po­zby­wać się na­zwi­ska ojca: alias zdra­dza­ło jego mo­ral­ne ban­kruc­two. Zwi­nął sztan­da­ry; wciąż jesz­cze miał na­dzie­ję, że za­pra­cu­je na chleb i po­mo­że ro­dzi­nie, przy­był więc na wy­spy (wie­dział, że kli­mat jest ła­god­ny, chleb tani i lu­dzie uprzej­mi) – ofia­ra wal­ki o byt i swo­ich wła­snych obo­wiąz­ków. Prze­gra­łem, po­wie­dział so­bie, nie­chże to bę­dzie przy­jem­na prze­gra­na.

Na szczę­ście jed­nak nie wy­star­cza po­wie­dzieć: „Będę nędz­ni­kiem!” Her­ric­ka w dal­szym cią­gu prze­śla­do­wa­ło na wy­spie nie­po­wo­dze­nie; w no­wym oto­cze­niu i pod przy­bra­nym na­zwi­skiem nie cier­piał mniej niż po­przed­nio. Zna­lazł po­sa­dę, stra­cił ją – w zwy­kły spo­sób. Z dłu­go­trwa­łej cier­pli­wo­ści re­stau­ra­to­rów sto­czył się do zwy­kłe­go mi­ło­sier­dzia prze­chod­niów. Ale gdy mu od­mó­wio­no raz czy dwa, stra­cił śmia­łość. Nie bra­ko­wa­ło na wy­spie nie­wiast, któ­re zgo­dzi­ły­by się utrzy­my­wać męż­czy­znę o wie­le brzyd­sze­go od Her­ric­ka. Ale Her­rick nig­dy nie spo­tkał ta­kiej nie­wia­sty; albo gdy­by spo­tkał, to zbun­to­wa­ła­by się prze­ciw­ko temu jego mę­skość i wo­lał­by gło­do­wać. Mok­nąć na desz­czu, po­cąc się w dzień, drżąc z zim­na w nocy, ma­jąc za sy­pial­nię opusz­czo­ne i wa­lą­ce się w gru­zy eks-wię­zie­nie, ży­wiąc się tym, co przy­pad­ko­wo mógł do­stać; ma­jąc za to­wa­rzy­szy dwóch ta­kich sa­mych wy­rzut­ków jak on, przez dłu­gie mie­sią­ce pił z cza­ry po­ku­ty. Wie­dział, co to od­mo­wa; co to bez­sil­ny, dum­ny bunt prze­ciw­ko prze­zna­cze­niu; co to bez­wład roz­pa­czy. Czas zmie­nił go. Nie opo­wia­dał już so­bie ba­jek o ła­twym i, być może, przy­jem­nym pod­nie­sie­niu się; znał na wskroś swo­ją na­tu­rę; wie­dział, że jest nie­zdol­ny do tego, żeby się wznieść, i wie­dział z do­świad­cze­nia, że w ża­den spo­sób nie może po­wstrzy­mać swe­go dal­sze­go upad­ku. Coś, co z tru­dem na­zwać by moż­na dumą czy siłą, a co było, być może, je­dy­nie kul­tu­rą wstrzy­my­wa­ło go od ka­pi­tu­la­cji, ale pa­trzył na swo­je nie­szczę­ścia z ro­sną­cym gnie­wem i cza­sa­mi dzi­wił się wła­snej cier­pli­wo­ści.

Oto czwar­ty mie­siąc do­bie­gał koń­ca, a Ro­bert nie wi­dział zmia­ny na lep­sze. Księ­życ, pę­dząc mię­dzy ru­chli­wy­mi chmu­ra­mi wszel­kich wy­mia­rów, kształ­tów i gę­sto­ści – jed­ne ciem­ne jak atra­ment, inne de­li­kat­ne jak mgła – wy­cza­ro­wy­wał pięk­no po­łu­dnio­wej wy­spy z cud­ne­go i nie­na­wist­ne­go kra­jo­bra­zu; góry, wy­spy uko­ro­no­wa­ne wiecz­ny­mi chmu­ra­mi, masz­ty w por­cie, spo­koj­ne zwier­cia­dło la­gu­ny i molo, przy któ­rym bie­li­ły się ła­ma­cze fal. Księ­życ oświe­tlał rów­nież przez szpa­ry w chmu­rach jego przy­ja­ciół, syl­wet­kę sil­ne­go

Ame­ry­ka­ni­na, któ­ry po­da­wał sie­bie za Brow­na i o któ­rym mó­wio­no, że jest ma­ry­na­rzem za coś tam zde­gra­do­wa­nym; i drob­ną po­stać, bla­de oczy i bez­zęb­ny uśmiech try­wial­ne­go i by­najm­niej nie po­czci­we­go eks-su­biek­ta lon­dyń­skie­go. Oto to­wa­rzy­stwo dla Ro­ber­ta Her­ric­ka. Jan­kes był przy­najm­niej czło­wie­kiem: po­sia­dał pew­ne cno­ty, ta­kie jak tkli­wość i de­cy­zja, był to czło­wiek, któ­re­mu mo­głeś uści­snąć dłoń bez za­ru­mie­nie­nia. Ale nic sym­pa­tycz­ne­go nie było w tam­tym dru­gim, któ­ry na­zy­wał sie­bie cza­sa­mi Hay, cza­sa­mi Tom­kins, i śmiał się nie­przy­jem­nie, któ­ry pra­co­wał już we wszyst­kich ma­ga­zy­nach w Pa­pe­ete (al­bo­wiem stwór ten był zdol­ny pod pew­ny­mi wzglę­da­mi), któ­re­go ze­wsząd wy­ga­nia­no (był to bo­wiem skoń­czo­ny nic­poń), któ­ry znie­chę­cił do sie­bie wszyst­kich swo­ich daw­nych chle­bo­daw­ców, iż spo­tkaw­szy go na uli­cy, od­wra­ca­li się jak od psa, i wszyst­kich swo­ich ko­le­gów, któ­rzy uni­ka­li go jak nie­wy­pła­cal­ne­go dłuż­ni­ka.

Na ja­kiś czas przed­tem okręt z Peru przy­wiózł in­flu­en­cę, któ­ra te­raz sza­la­ła na wy­spie, zwłasz­cza zaś w mie­ście Pa­pe­ete. Ze wszyst­kich stron do­ko­ła pu­rao do­cho­dził ka­szel i to­wa­rzy­szą­ce mu prze­kleń­stwa kasz­lą­cych. Cho­rzy kra­jow­cy, z wła­ści­wą wy­spia­rzom nie­cier­pli­wo­ścią, przy naj­lżej­szej go­rącz­ce wy­peł­za­li ze swo­ich do­mostw, żeby się ochło­dzić, i le­żąc na pia­sku lub w ło­dziach, przy­wią­za­nych do brze­gu, w mę­czar­niach ocze­ki­wa­li świ­tu; Jak pia­nie ko­gu­ta bie­gną­ce nocą od fer­my do fer­my, zry­wa­ło się to po­ka­sły­wa­nie, na­tę­ża­jąc się, za­mie­ra­jąc w od­da­li, bu­dząc się na nowo. Każ­dy z tych nie­szczę­śli­wych jak­by za­ra­żo­ny ata­kiem kasz­lu od są­sia­da wił się przez chwil kil­ka w okrut­nej mę­czar­ni, po czym, gdy ka­szel ustę­po­wał, le­żał przez czas ja­kiś wy­czer­pa­ny, bez sło­wa. Je­że­li ktoś po­sia­dał nad­miar li­to­ści, to wy­brze­że Pa­pe­ete w tę zim­ną noc było miej­scem, gdzie mógł je naj­le­piej zu­żyt­ko­wać. Ze wszyst­kich ofiar może naj­mniej god­ną li­to­ści, ale z pew­no­ścią naj­więk­szą li­tość bu­dzą­cą był ów su­biekt lon­dyń­ski. Przy­wykł do in­ne­go ży­cia, do domu, łóż­ka, pie­lę­gna­cji, schlud­no­ści, jaka pa­nu­je w po­ko­jach cho­rych. A oto le­żał tu­taj na dwo­rze, o pu­stym żo­łąd­ku, wy – sta­wio­ny na chłód wia­tru. Był cho­ry. Cho­ro­ba wzię­ła go. To­wa­rzy­sze ze zdzi­wie­niem pa­trzy­li na jego cier­pli­wość. Bu­dzi­ła w nich głę­bo­ką li­tość, rów­ną od­ra­zie i na­wet prze­wyż­sza­ją­cą ją. Wstręt, ja­kim na­pa­wać musi ta brzyd­ka cho­ro­ba, po­tę­go­wał ową od­ra­zę, a jed­no­cze­śnie z tym przej­mu­ją­cy wstyd, że ży­wić mogą po­dob­ne nie­ludz­kie uczu­cie, zmu­szał ich do oka­zy­wa­nia mu więk­szej życz­li­wo­ści. Wszyst­ko zło, któ­re wi­dzie­li w nim, nie mo­gło tej życz­li­wo­ści prze­wa­żyć, al­bo­wiem myśl o śmier­ci jest nie­zno­śna – na­wet dla naj­więk­szych ego­istów i sa­mo­lu­bów. Cza­sa­mi pod­no­si­li go. Cza­sa­mi ze źle po­ję­tym mi­ło­sier­dziem po­trzą­sa­li za ra­mio­na, kie­dy nie­szczę­śli­wy le­żał nie­ru­cho­mo na wznak, mio­ta­ny ata­kiem kasz­lu, na­chy­la­li się i pa­trzy­li mu nie­pew­nie w twarz, szu­ka­jąc zna­ków ży­cia. Każ­dy czło­wiek jest ob­da­rzo­ny ja­kąś cno­tą: i on ją miał. Od­wa­gę. Do­da­wał im otu­chy żar­tem – nie za­wsze przy­stoj­nym.

– Do­brze mi jest, chło­py! – po­wie­dział kie­dyś. – To do­sko­na­ła gim­na­sty­ka dla mię­śni krta­ni!

– Ty masz hu­mor! – za­wo­łał ka­pi­tan.

– Po­rząd­nie już mi się to sprzy­krzy­ło! – rzekł ochry­ple. – Ale to prze­cież jest nie­spra­wie­dli­we, że­bym wła­śnie ja je­den spo­śród was cier­piał na tę prze­klę­tą cho­ro­bę i jesz­cze mu­siał was ba­wić! Są­dzę, że inni też po­win­ni ru­szyć kon­cep­tem! Mógł­by też któ­ry coś opo­wie­dzieć czło­wie­ko­wi!

– Cała bie­da, że nic nie mamy do opo­wie­dze­nia, mój synu – rzekł ka­pi­tan.

– Je­że­li chce­cie, mogę wam opo­wie­dzieć, o czym my­śla­łem te­raz – rzekł Her­rick.

– Ga­daj, by­leś ga­dał! – rzekł lon­dyń­czyk. – Chcę, żeby mi przy­po­mi­na­no, że jesz­cze dy­cham!

Her­rick – le­żąc twa­rzą do zie­mi i mó­wiąc tak ci­cho, że le­d­wo było go sły­chać – za­czął nie jak czło­wiek, któ­ry ma coś do opo­wie­dze­nia, ale jak ktoś, kto mówi – wbrew na­ka­zo­wi chwi­li.

– Ta­kem so­bie my­ślał! – za­czął. – My­śla­łem so­bie, że leżę jed­nej nocy na wy­brze­żu Pa­pe­ete – księ­życ i chmu­ry, i lu­dzie do­ko­ła kasz­lą – jest mi zim­no i głod­no, i su­cho w gę­bie; mam już dzie­więć­dzie­siąt lat, z któ­rych dwa­dzie­ścia dwa spę­dzi­łem w Pa­pe­ete. My­śla­łem so­bie, jak­by to było do­brze, gdy­bym miał pier­ścień, któ­ry za po­tar­ciem robi cuda, albo cza­row­ni­cę za chrzest­ną mat­kę, albo że­bym mógł za­wrzeć układ z Bel­ze­bu­bem. Sta­ra­łem się przy­po­mnieć so­bie, jak się ta­kie rze­czy robi. Wiem, że się robi pier­ścień z ludz­kich ko­ści, bo wi­dzia­łem, jak to ro­bi­li w „Wol­nym Strzel­cu”, i że trze­ba zdjąć ma­ry­nar­kę i za­ka­sać rę­ka­wy, bo wi­dzia­łem, jak to ro­bił For­mes, kie­dy grał Ka­spa­ra, a po tym, jak to ro­bił, czu­ło się, że całą rzecz do­kład­nie prze­stu­dio­wał i że trze­ba mieć coś, co za­bi­ja smo­ka i tru­ją­ce wy­zie­wy – może wy­star­czy cy­ga­ro – i że trze­ba zmó­wić pa­cierz wstecz. My­śla­łem, czy­bym to po­tra­fił, tak dla żar­tu, wi­dzi­cie! A po­tem po­my­śla­łem, czy któ­ry z was zmó­wił­by pa­cierz jak na­le­ży… i sa­mem spró­bo­wał. Ale za­nim do­sze­dłem do po­ło­wy, wi­dzę przed sobą czło­wie­ka z matą pod ręką, jak idzie od stro­ny mia­sta. Był to zgrzy­bia­ły sta­rzec, szedł, schy­lo­ny, i kasz­lał przez cały czas. Z po­cząt­ku nie zwró­ci­łem na nie­go uwa­gi, a po­tem zro­bi­ło mi się go żal, bo strasz­nie kasz­lał. Przy­po­mnia­łem so­bie, że mamy jesz­cze tro­chę tej mik­stu­ry, któ­rą kon­sul ame­ry­kań­ski dał dla Hay'a ka­pi­ta­no­wi. Nig­dy nic nie po­mo­gła Hay'owi, alem so­bie po­my­ślał, nuż po­mo­że sta­re­mu? Więc wsta­ję i mó­wię „Yora­na!” „Yora­na!” – mówi on. „Spoj­rzyj­cie no – po­wia­dam. – Mam tu do­sko­na­łe le­kar­stwo we flasz­ce, to wam po­mo­że na ka­szel, sły­szy­cie? Chodź­cie, to wam od­mie­rzę ły­żecz­kę na dło­ni, bo na­sze sre­bro w za­sta­wie u ban­kie­ra!” Więc sta­ry pod­cho­dzi, ale im bli­żej pod­cho­dzi, tym mniej mi się po­do­ba. Ale sło­wo się rze­kło.

– Co ma zna­czyć ta kwie­ci­sta ga­da­ni­na? – spy­tał lon­dyń­czyk. – Ga­dasz jak z nut!

– To opo­wieść. Opo­wia­da­łem ją kie­dyś ba­cho­rom w domu – od­po­wie­dział Her­rick. – Je­że­li was nu­dzi, mogę prze­stać!

– Och, ga­daj da­lej! – za­wo­łał cho­ry zi­ry­to­wa­nym gło­sem. – Lep­sze to niż nic!

– Więc – cią­gnął Her­rick. – Le­d­wie da­łem mu le­kar­stwo od kasz­lu, gdy wy­da­ło mi się, że się wy­pro­sto­wu­je i zmie­nia. Pa­trzę, a to wca­le nie kra­jo­wiec z Ta­hi­ti, ale jak­by Arab z dłu­gą bro­dą. „Do­bry czyn wy­ma­ga na­gro­dy – mówi. – Je­stem cza­row­nik z Ty­sią­ca i jed­nej nocy , a ta mata, któ­rą mam pod ręką, to ory­gi­nal­ny ko­bie­rzec Ma­ho­me­ta Bena Ta­kie­go­to. Po­wiedz sło­wo, a ko­bier­czyk za­nie­sie cię, gdzie ze­chcesz!” „Nie chcesz chy­ba po­wie­dzieć, że to dy­wan la­ta­ją­cy?” „Że­byś wie­dział, że tak” – mówi on. „By­łeś w Ame­ry­ce, od­kąd ostat­ni raz czy­ta­łem ba­śnie z Ty­sią­ca i jed­nej nocy !” – mó­wię po­dejrz­li­wie. „Jak­byś zgadł! – mówi on. – By­łem wszę­dzie. Czło­wiek po­sia­da­ją­cy taki dy­wan nie bę­dzie gnił w na pół roz­wa­lo­nej cha­łu­pie!” No, to wy­da­ło mi się roz­sąd­ne. „Do­brze – mó­wię. – Więc po­wia­dasz, że mogę usiąść na tym dy­wa­nie i wa­lić pro­sto do Lon­dy­nu i An­glii?” Po­wie­dzia­łem: do Lon­dy­nu i An­glii, ka­pi­ta­nie, bo mu­siał być nie­raz u nas w kra­ju! „Jak­byś z bi­cza trzasł!” – mówi on. Ob­li­czam czas.

– Jaka jest od­le­głość mię­dzy Lon­dy­nem i Pa­pe­ete, ka­pi­ta­nie?

– Bio­rąc Gre­en­wich i We­nus – dzie­więć go­dzin, kil­ka mi­nut i se­kund – od­rzekł ma­ry­narz.

– I tyle cza­su mi za­bra­ło, oko­ło dzie­wię­ciu go­dzin – pod­jął Her­rick. – Wy­je­cha­łem oko­ło trze­ciej w nocy, a na po­łu­dnie by­łem w Lon­dy­nie. Bar­dzo mi się ten po­mysł po­do­bał! ale na­gle coś so­bie przy­po­mnia­łem. „Mam je­den kło­pot – po­wia­dam. – W kie­sze­ni ani cen­ta. To bar­dzo przy­kro przy­le­cieć do Lon­dy­nu i nie móc ku­pić so­bie po­ran­ne­go wy­da­nia „The Stan­dard”! „O! – mówi on. – Nie zda­jesz so­bie spra­wy ze wszyst­kich do­god­no­ści, ja­kie ma ten dy­wan! Wi­dzisz kie­szeń? Wy­star­czy ci wło­żyć rękę, a wy­cią­gniesz garść su­we­re­nów!”

– Z or­łem, nie? – spy­tał ka­pi­tan.

– Jak­byś wie­dział! – za­wo­łał Her­rick. – Wy­da­ły mi się nie­zwy­kle wiel­kie. Przy­po­mi­nam so­bie te­raz, że mu­sia­łem zmie­nić je w kan­to­rze na Cha­ring Cross na an­giel­skie sre­bro!

– Ach, wię­ceś tam za­je­chał? – za­in­te­re­so­wał się su­biekt.

– I có­żeś zro­bił da­lej? Za­ło­żą się, żeś za­mó­wił Bis!

– Wi­dzi­cie, wszyst­ko od­by­ło się tak pręd­ko, jak mó­wił sta­ry: jak­byś z bi­cza trząsł! – cią­gnął Her­rick. – By­łem tu, na tym wy­brze­żu o trze­ciej nad ra­nem, a koło po­łu­dnia zna­la­złem się na Cha­ring Cross! Z po­cząt­ku by­łem zdzi­wio­ny. Za­kry­łem oczy dło­nią, a wte­dy wy­da­ło mi się, że nic się nie zmie­ni­ło, ha­łas na Stran­dzie jest zu­peł­nie taki sam jak ten, któ­ry spra­wia­ją fale: wsłu­chaj się w nie­go do­brze, a usły­szysz do­roż­ki i omni­bu­sy tur­ko­czą­ce na bru­kach! W koń­cu od­wa­ży­łem się spoj­rzeć: Lon­dyn, jak go zo­sta­wi­łem! Na skwe­rach po­mni­ki i Świę­ty Mar­cin, i te same szka­py, i wró­ble, i ci sami ulicz­ni­cy. Nie po­tra­fię po­wie­dzieć, com czuł wte­dy! Chcia­ło mi się pła­kać i tań­czyć, i ska­kać, albo wdra­pać się na ko­lum­nę Nel­so­na! By­łem jak czło­wiek, któ­re­go wy­cią­gnię­to z cze­lu­ści pie­kiel­nych i prze­nie­sio­no do nie­ba! i to w naj­lep­sze miej­sce! Po­tem za­wo­ła­łem na fia­kra

– ko­nia miał do­bre­go: „Szy­lin­ga na­piw­ku, je­że­li do­je­dziesz w dwa­dzie­ścia mi­nut!” – mó­wię do sa­ła­cia­rza. Ru­szył do­brym kro­kiem, choć oczy­wi­ście w po­rów­na­niu z dy­wa­nem, to lazł noga za nogą! W dwa­dzie­ścia mi­nut by­łem przed drzwia­mi!

– Ja­ki­mi? – spy­tał ka­pi­tan.

– Och, znam taki je­den dom! – po­wie­dział Her­rick.

– Za­ło­żę się, że to była re­stau­ra­cja! – za­wo­łał su­biekt (użył in­ne­go wy­ra­że­nia, za­miast re­stau­ra­cja!) – Dla­cze­goś nie po­le­ciał dy­wa­nem za­miast wlec się dryn­dą?

– Nie chcia­łem ro­bić zbie­go­wi­ska na ci­chej ulicz­ce! – od­rzekł opo­wia­da­ją­cy. – To w złym sma­ku. A zresz­tą, prze­cie je­cha­łem han­so­mem!

– A co zro­bi­łeś po­tem? – spy­tał ka­pi­tan.

– Och, wsze­dłem – rzekł Her­rick.

– Do swo­ich sta­rych? – spy­tał ka­pi­tan.

– Wła­śnie! – od­rzekł tam­ten żu­jąc źdźbło tra­wy.

– Wiesz! – za­wo­łał su­biekt. – Żeś ty chy­ba naj­więk­sza gapa i nie­do­łę­ga, ja­kie­go wi­dzia­łem! Prze­cie to jak z „Mo­je­go Pi­sem­ka” dla dzie­ci! Po­wia­dam wam, że ja to bym so­bie wię­cej wy­go­dził piw­kiem i ko­ść­mi! Po­tem ku­pił­bym wspa­nia­ły płaszcz z fu­trza­nym koł­nie­rzem i la­skę i prze­szedł­bym się po Pic­ca­dil­ly! Po­tem wdep­nął­bym do po­rząd­nej re­stau­ra­cji i ka­zał­bym so­bie po­dać por­cję zie­lo­ne­go grosz­ku i flasz­kę szam­pa­na, i smacz­ny zra­zik – och, za­po­mnia­łem! naj­pierw wtrząch­nął­bym so­bie smacz­ną ryb­kę – a za­koń­czył­bym tor­tem agre­sto­wym i kawą, i odro­bi­ną tego, co to się sprze­da­je w wiel­kich za­la­ko­wa­nych fla­chach! Be­ne­dyk­tyn, brzmi ta słod­ka na­zwa! Po­tem po­szedł­bym so­bie do te­atru i po­umi­zgał­bym się do ja­kiej ład­nej dzier­lat­ki, a po­tem jesz­cze do baru i na salę tań­ca i tak do rana, do bia­łe­go dnia! A na dru­gi dzień ura­czył­bym się kre­wet­ka­mi z wody i grzan­ka­mi, i świe­żym ma­słem. No, je­że­li ja bym tego nie zro­bił!

Prze­rwał mu nowy atak kasz­lu.

– Te­raz ja wam po­wiem, co bym zro­bił! – za­brał głos ka­pi­tan. – Nie po­trze­ba mi wa­szych nędz­nych mat, któ­re ja­kiś włó­czę­ga wyj­mu­je spod pa­chy! ale daj­cie mi po­rząd­ny okręt o naj­więk­szym, jaki za­re­je­stro­wa­no, to­na­żu! Naj­pierw to bym po­szedł na targ i ku­pił wiel­kie­go in­dy­ka i pasz­tet wie­przo­wy. Po­tem wdep­nął­bym do han­dla­rza win i ka­zał za­pa­ko­wać tu­zin szam­pi­tra i tu­zin fla­szek słod­kie­go wina, żeby było czer­wo­ne i moc­ne, i pach­ną­ce, na przy­kład coś ta­kie­go, jak por­to albo ma­de­ra, w naj­lep­szym ga­tun­ku! Po­tem – walę do skła­du z za­baw­ka­mi i bulę dwa­dzie­ścia do­la­rów za za­baw­ki dla ba­cho­rów; a po­tem – do cu­kier­ni­ka i ku­pu­ję ciast­ka i tort, i pier­ni­ki, pa­pa­ta­cze ze śliw­ka­mi, a po­tem do księ­ga­mi i każę so­bie dać wszyst­kie ob­raz­ki i ksią­żecz­ki dla dzie­ci, i wszyst­kie ro­man­se dla sta­rej o tym, jak to lord od­krył ta­jem­ni­cę po­cho­dze­nia Anny Ma­rii i lady Mau­de ucie­kła z Domu dla Obłą­ka­nych! A po­tem do­pie­ro każę je­chać do domu!

– Do­brze by było ku­pić soku dla ba­cho­rów! – wtrą­cił Her­rick. – Dzie­ci lu­bią sok!

– Ma się ro­zu­mieć, że sok dla ba­cho­rów, ku­pię! – uniósł się ka­pi­tan. – I sok, i wie­le in­nych rze­czy! a po­tem urzą­dzi­my so­bie za jed­nym za­ma­chem gwiazd­kę i Dzień Dzięk­czy­nie­nia! Wiel­ki Boże! co ja bym od­dał, gdy­bym mógł wi­dzieć ba­cho­ry! Jak­by to wszyst­ko wy­bie­gło przed dom na wi­dok papy! moja mała Adar.

Ka­pi­tan urwał.

– Wal da­lej! – za­chę­cał su­biekt.

– Prze­kleń­stwo, że na­wet nie wiem, czy tam nie po­wy­mie­ra­li z gło­du! – za­wo­łał ka­pi­tan.

– Nie może im być go­rzej, niż jest nam – rzekł su­biekt. – A to już nie­ma­ła po­cie­cha! Wąt­pię, czy sa­me­mu dia­błu uda­ło­by się po­gor­szyć mój los!

Moż­na by mnie­mać, że dia­beł przy­jął wy­zwa­nie. Księ­życ ukrył się od ja­kie­goś cza­su, i roz­ma­wia­li w ciem­no­ści. Na­gle do uszu ich do­le­ciał zbli­ża­ją­cy się szyb­ko huk; ob­li­cze la­gu­ny po­bla­dło i za­nim ze­rwa­li się na rów­ne nogi, po­to­ki desz­czu spa­dły na nie­szczę­śli­wych roz­bit­ków. Aby zdać so­bie spra­wę z siły i wście­kło­ści ule­wy, trze­ba znać kra­je tro­pi­kal­ne. Czło­wiek wy­cho­dził z niej jak z ką­pie­li; świat ogar­nę­ła noc i ciem­ność.

Ucie­kli, kie­ru­jąc się do swe­go zwy­kłe­go schro­ni­ska – na­zy­wa­li go swo­im do­mem – do sta­re­go aresz­tu. Zmo­cze­ni wśli­znę­li się do pu­stych izb; le­że­li – trzy zmię­te, zmo­czo­ne łach­ma­ny ludz­kie. Po­tem, gdy ryk na­wał­ni­cy ustał, sły­chać było, jak su­biekt szczę­ka zę­ba­mi.

– Słu­chaj­cie, chłop­cy – ję­czał. – Na mi­łość Boga, po­łóż­cie się na mnie i ogrzej­cie mnie! Łżę jak pies, je­że­li nie po­wiem, że śmierć czy­ha na mnie!

Skłę­bi­li się więc wszy­scy trzej w jed­ną mo­krą masę i le­że­li tak do rana, drżąc i otrzą­sa­jąc się, wciąż bu­dze­ni strasz­li­wym kasz­lem su­biek­ta.ROZ­DZIAŁ 2 PO­RA­NEK NA WY­BRZE­ŻU

Chmu­ry pierz­chły, pięk­no pod­zwrot­ni­ko­we­go dnia roz­po­star­ło się nad Pa­pe­ete. Ścia­ny fal, roz­bi­ja­ją­cych się o brzeg i pal­my na wy­sep­ce, drża­ły w ża­rze sło­necz­nym. Fran­cu­ski okręt wo­jen­ny od­pły­wał – praw­do­po­dob­nie do oj­czy­zny; stał w od­le­gło­ści mili od por­tu, go­to­wy do dro­gi. W nocy przy­był szku­ner, ale za­trzy­mał się da­le­ko, po­wie­wa­ła na nim żół­ta fla­ga, znak ostrze­gaw­czy przed za­ra­zą. Od brze­gu ku pla­co­wi tar­go­we­mu ode­rwa­ła się sze­ro­ka wstę­ga ło­dzi, w któ­rych je­cha­li barw­nie odzia­ni tu­ziem­cy wio­zą­cy owo­ce na targ. Ale ani pięk­no tego po­ran­ka, ani upra­gnio­ne cie­pło, ani na­wet ru­chy okrę­tów, tak in­te­re­su­ją­ce dla ma­ry­na­rzy i lu­dzi ma­ją­cych wie­le wol­ne­go cza­su, nie mo­gły przy­kuć uwa­gi nie­szczę­snych wy­rzut­ków. W ser­cach ich pa­no­wał chłód, usta pie­kły od bez­sen­no­ści, nogi ugi­na­ły się z gło­du; jak oka­le­czo­ne gęsi szli le­ni­wo brze­giem mo­rza. Szli w stro­nę mia­sta, nad któ­rym za­czy­na­ły się uno­sić dymy, w któ­rym szczę­śliw­si od nich za­sia­da­li do śnia­da­nia; idąc, rzu­ca­li wzro­kiem we wszyst­kie stro­ny, szu­ka­li jed­nak tyl­ko – po­ży­wie­nia.

Mały, brud­ny szku­ner stał przy brze­gu, z któ­rym łą­czy­ła go wą­ska kład­ka. Na przed­nim po­kła­dzie, w cie­niu na­mio­tu, pię­ciu Ka­na­ków, sta­no­wią­cych za­ło­gę, ob­sia­dło mi­chę pie­czo­nych fej, po­cią­ga­jąc kawę z bla­sza­nych kub­ków.

– Osiem brzu­chów woła o śnia­da­nie! – za­wo­łał ka­pi­tan z ro­bio­nym hu­mo­rem. – Nig­dym jesz­cze tego nie pró­bo­wał! Sło­wo daję, mój pierw­szy wy­stęp! zrób­cie im ucie­chę!

Po­szedł do miej­sca, w któ­rym kład­ka do­ty­ka­ła zie­lo­nej mu­ra­wy wy­brze­ża, od­wró­ciw­szy się ple­ca­mi do szku­ne­ra, za­czął gwiz­dać: „Pracz­ka. Ir­landz­ka!” Ka­na­cy zro­zu­mie­li to jako za­po­wiedź kon­cer­tu. W jed­nej chwi­li ze­bra­li się koło bur­ty, każ­dy z fe­jem w ręku, żu­jąc i przy­pa­tru­jąc się temu, co się dzia­ło na brze­gu. Jak bied­ny niedź­wiedź pi­re­nej­ski tań­czy na uli­cach pod dźwięk fu­jar­ki swe­go pana; zu­peł­nie jak ten niedź­wia­dek, ale z więk­szym za­pa­łem i sta­ran­niej, ka­pi­tan prze­stę­po­wał z nogi na nogę w takt gwiz­da­nej przez sie­bie pio­sen­ki, a wiel­ki smut­ny cień po­dry­gi­wał za nim na tra­wie. Ka­na­cy śmie­li się na ten wi­dok. Her­rick pa­trzył z na­tę­że­niem – uczu­cie gło­du za­bi­ło wstyd. O kil­ka kro­ków da­lej, tak jed­nak, że było go sły­chać, su­biekt wił się w szpo­nach de­mo­na in­flu­en­cy.

Ka­pi­tan znie­ru­cho­miał na­gle. Zda­wa­ło się, że do­pie­ro te­raz doj­rzał swo­je au­dy­to­rium, zro­bił minę czło­wie­ka zdu­mio­ne­go, że prze­rwa­no mu go­dzi­nę jego pry­wat­nej za­ba­wy.

– Halo! – za­wo­łał.

Ka­na­cy za­czę­li kla­skać w ręce, da­jąc mu zna­ki, żeby wszedł na po­kład.

– Nie, sir! – rzekł ka­pi­tan. – Nie ma żar­cia, nie ma tań­ca! zro­zu­mia­no?

– Bied­na sta­ra czło­wiek! – za­wo­łał je­den z Ka­na­ków. – Sta­ra czło­wiek nie jeść?

– Jak Bóg miły, nie! – od­rzekł ka­pi­tan. – Chcia­ła jeść, ale sta­ra czło­wiek nie dali!

– Ja mieć jeść! – za­wo­łał ma­ry­narz. – Sta­ra czło­wiek tu przyjść. Dużo kawa, dużo fej. Tam­ta czło­wiek też wejść!

– Chy­ba sko­rzy­sta­my! – za­uwa­żył ka­pi­tan. – Wraz z to­wa­rzy­sza­mi wszedł po kład­ce na po­kład. Po­wi­ta­no ich uści­skiem dło­ni, za­ło­ga zro­bi­ła im miej­sca przy ko­tle, na cześć go­ści uzu­peł­nio­no ucztę dzban­kiem me­la­sy, po czym któ­ryś z Ka­na­ków przy­niósł z kam­bu­za akor­dion, wy­mow­nie kła­dąc go przed ka­pi­ta­nem.

– Aria­na! – rzekł tam­ten we­so­ło, do­ty­ka­jąc in­stru­men­tu, po czym za­brał się do wiel­kie­go mię­si­ste­go ba­na­na, a roz­pra­wiw­szy się z nim, się­gnął po ku­bek kawy i zwró­cił się do Ka­na­ka, któ­ry za­pro­sił go na po­kład. – Two­je zdro­wie, sta­ry! przy­no­sisz ho­nor Pa­cy­fi­ko­wi! – do­dał.

Jak głod­ne psy ra­czy­li się go­rą­cą kawą i fe­ja­mi. Na­wet su­biekt jak gdy­by ożył. Oczy jego na­bra­ły bla­sku. Osu­szo­no ko­cioł, wy­próż­nio­no mi­skę, go­spo­da­rze, któ­rzy zda­wa­li się chcieć od­gad­nąć każ­de ży­cze­nie go­ści, z uprzej­mo­ścią wła­ści­wą Po­li­nej­zy­czy­kom po­śpie­szy­li przy­nieść de­ser w po­sta­ci miej­sco­we­go ty­to­niu i zwit­ków li­ści pan­da­nu­sa, słu­żą­cych za pa­pier. Po chwi­li wszy­scy oto­czy­li się mgłą dymu.

– Kie­dy człek jada śnia­da­nie co­dzien­nie, to nie zda­je so­bie spra­wy z tego, czym jest śnia­da­nie! – rzekł su­biekt.

– Te­raz cho­dzi już tyl­ko o obiad! – za­wo­łał Her­rick. I do­dał z za­pa­łem:

– Cze­mu nie je­stem Ka­na­kiem!

– Jed­no jest pew­ne – rzekł ka­pi­tan. – Bie­rze mię roz­pacz. Wolę, niech mnie po­wie­szą, a dłu­żej tego nie znio­sę! – tu ujął akor­dion i szarp­nął stru­ny wy­do­by­wa­jąc me­lo­dię: – Do­mie, słod­ki do­mie!

– Och, prze­stań! – za­wo­łał Her­rick. – Nie mogę tego słu­chać!

– Ani ja – przy­znał ka­pi­tan. – Ale coś mu­szę za­grać! Trze­ba od­pła­cić za go­ścin­ność, mój synu! – Tu za­czął śpie­wać „Cia­ło Joh­ny Brown” pięk­nym, słod­kim ba­ry­to­nem. Po­tem przy­szła ko­lej na „Dan­dy Jim­my z Ka­ro­li­ny”, po­tem „Ro­rin zu­chwa­ły”, po­tem „Słod­ka dziew­czy­na”, wresz­cie „Naj­pięk­niej­szy kraj”! Ka­pi­tan pła­cił za swo­je przy­ję­cie po kró­lew­sku, co czy­nił nie­raz i przed­tem, nie­je­den raz ku­pił so­bie po­ży­wie­nie swo­im gło­sem, wy­zy­sku­jąc mu­zy­kal­ność tu­ziem­ców. I za­wsze, jak te­raz, ku ich za­do­wo­le­niu.

Był… w sa­mym środ­ku „Pięć­dzie­siąt do­la­rów w kie­sze­ni”, śpie­wa­jąc ze zdwo­jo­nym za­pa­łem, gdy na­gle mię­dzy za­ło­gą po­wsta­ło za­mie­sza­nie.

– Idzie Tom, pręd­ko, pręd­ko! – za­wo­łał am­fi­trion.

Trzej przy­ja­cie­le spoj­rzaw­szy we wska­za­nym kie­run­ku uj­rze­li zbli­ża­ją­ce­go się od stro­ny mia­sta je­go­mo­ścia w spodniach py­ża­mo­wych i bia­łym dżem­prze.

– To Tom, praw­da? – spy­tał ka­pi­tan prze­ry­wa­jąc mu­zy­kę. – Nie wiem, jak się taki cham za­cho­wa!

– Le­piej zwiej­my! – za­wo­łał su­biekt. – To nie pach­nie ni­czym do­brym!

– Do­brze – rzekł spo­koj­nie mu­zy­kant. – Bo to czło­wiek nig­dy nie może prze­wi­dzieć! Chy­ba spro­bu­ję… mu­zy­ka ma moc ła­go­dze­nia naj­dzik­szych cha­rak­te­rów, chłop­cy. Za­gra­my mu coś ład­ne­go, od ser­ca, żeby się wzru­szył na­wet mro­żo­ny poncz w ka­bi­nie!

– Mro­żo­ny poncz?! O Boże! – za­wo­łał su­biekt. – Za­graj że mu wresz­cie, ka­pi­ta­nie! Na przy­kład „Brze­giem pięk­nej rze­ki”.

– Nie, sir, wy­glą­da mi na Szko­ta – rzekł ka­pi­tan, po czym ude­rzył w stru­ny i za­grał Auld lang syne .

Ka­pi­tan Tom zbli­żał się szyb­kim kro­kiem czło­wie­ka prze­ję­te­go waż­no­ścią spra­wy. Nie po­dob­na było za­uwa­żyć zmia­ny na jego za­ro­śnię­tej twa­rzy, gdy wcho­dził na kład­kę. Na­wet nie rzu­cił okiem na mu­zy­kan­ta.

Ka­pi­tan Tom miał za­wi­niąt­ko pod pa­chą. Po­ło­żył je spo­koj­nie na dasz­ku ka­bi­ny i, zwró­ciw­szy się rap­tow­nie do nie­zna­jo­mych, krzyk­nął:

– Wy­no­sić mi się, je­den z dru­gim! Sły­sza­no?

Su­biekt i Her­rick nie tyl­ko usłu­cha­li nie­zwłocz­nie, ale for­mal­nie pu­ści­li się ga­lo­pem przez kład­kę. Mu­zy­kant spo­koj­nie odło­żył in­stru­ment, wstał i wy­pro­sto­wał się.

– Co mó­wisz? – spy­tał. – Bie­rze mię ocho­ta dać ci lek­cję uprzej­mo­ści!

– Nie ra­dzę strzę­pić so­bie gęby, bo po­ża­łu­jesz! – za­wo­łał ka­pi­tan Tom. – Do­brze was tu zna­ją, całą trój­kę! Nie­dłu­go po­zwo­lą wam po­pa­sać, ja wam to mó­wię! Wła­dze mają na was oko. Pręd­ko roz­pra­wia­ją się z ta­ki­mi nic­po­nia­mi, to się chwa­li Fran­cu­zom!

– Uwa­żaj, że­byś nie wy­le­ciał za bur­tę! – krzyk­nął ka­pi­tan. Po czym, zwra­ca­jąc się do za­ło­gi: – Do wi­dze­nia, chłop­cy! Praw­dzi­wi z was dżen­tel­me­ni! Naj­nędz­niej­szy Mu­rzyn le­piej by wy­glą­dał na most­ku ka­pi­tań­skim od tego szkoc­kie­go ob­wie­sia!

Ka­pi­tan Tom nie ra­czył od­po­wie­dzieć. Ze zło­śli­wym uśmie­chem pa­trzył, jak od­cho­dzą jego go­ście. Kie­dy noga ostat­nie­go ze­szła z kład­ki, krzyk­nął na za­ło­gę, że czas za­brać się do ła­do­wa­nia szku­ne­ra.

Nie­szczę­śli­wi bez­dom­ni od­by­li więc swój nie­sław­ny od­wrót brze­giem mo­rza. Her­rick szedł pierw­szy z twa­rzą na­bie­głą krwią, z ko­la­na­mi drżą­cy­mi w ata­ku hi­ste­rycz­ne­go gnie­wu. Do­szedł­szy do owe­go pu­aro, pod któ­rym mar­z­li ostat­niej nocy, rzu­cił się na pia­sek twa­rzą do zie­mi i jęk­nął gło­śno.

– Nie mów­cie do mnie, nie mów­cie do mnie! nie wy­trzy­mam tego dłu­żej!

Tam­ci dwaj sta­li nad nim zmie­sza­ni.

– Cze­go on zno­wu nie może dłu­żej wy­trzy­mać? – dzi­wił się eks-su­biekt. – Prze­cież się na­żarł. Ja ob­li­zu­ję war­gi…

Her­rick pod­niósł twa­rzy wy­krzy­wio­ną gnie­wem. Oczy mu pa­ła­ły.

– Nie po­tra­fię że­brać! – krzyk­nął i zno­wu upadł twa­rzą w pia­sek.

– To po­czą­tek koń­ca! – rzekł ka­pi­tan, z tru­dem chwy­ta­jąc od­dech.

– Tak ja­koś wy­glą­da, nie? – zło­śli­wie po­wie­dział eks-su­biekt.

– Nie łudź­my się, że jest in­a­czej – rzekł ka­pi­tan. – No – do­dał spo­koj­niej­szym gło­sem. – Po­cze­kaj­cie tu na mnie, chłop­cy, a ja pój­dę do mego przed­sta­wi­cie­la!

Tu od­wró­cił się i ko­ły­szą­cym się ma­ry­nar­skim kro­kiem po­szedł w kie­run­ku Pa­pe­ete.

Wró­cił po upły­wie pół go­dzi­ny. Su­biekt stał opar­ty ple­ca­mi o drze­wo. Her­rick le­żał wciąż na tym sa­mym miej­scu. Nic nie wska­zy­wa­ło na to, czy śpi, czy czu­wa.

– Słu­chaj­cie, chłop­cy! – rzekł ka­pi­tan z uda­ną we­so­ło­ścią, któ­ra chwi­la­mi tak trud­na była do znie­sie­nia. – Mam myśl! – Tu wy­jął pa­pier li­sto­wy, ostem­plo­wa­ne ko­per­ty i ołów­ki – wszyst­kie­go po trzy. Mo­że­my na­pi­sać do domu i wy­słać li­sty okrę­tem pocz­to­wym. Kon­sul po­zwo­lił mi przyjść do biu­ra i atra­men­tem po­adre­so­wać!

– Do­bra myśl! – za­wo­łał su­biekt. – Że też nig­dy nie przy­szło mi to do gło­wy!

– To te buj­dy o po­wro­cie do domu pod­su­nę­ły mi ją! – rzekł ka­pi­tan.

– Trze­ba spró­bo­wać! – rzekł su­biekt. – Pój­dę na stro­nę! – i od­szedł­szy kil­ka kro­ków, usiadł w cie­niu opusz­czo­nej ło­dzi.

Tam­ci zo­sta­li pod pu­rao. Na­pi­saw­szy sło­wo czy dwa, prze­kre­śla­li je, wy­ma­zy­wa­li; trzy­ma­jąc ko­niec ołów­ka w ustach, bo­kiem pa­trzy­li na mo­rze, to zno­wu spo­glą­da­li na su­biek­ta, któ­ry, sie­dząc pod ło­dzią, po­ka­słu­jąc i po­stę­ku­jąc, szyb­ko pi­sał coś ołów­kiem.

– Nie mogę! – za­wo­łał na­gle Her­rick. – Brak mi od­wa­gi!

– Słu­chaj no – po­wie­dział na­gle ka­pi­tan z uro­czy­stą po­wa­gą. Mó­wił gło­sem bar­dzo ci­chym, ale prze­po­jo­nym wzru­sze­niem. – Co ty wiesz o mnie? Gdy­byś był ka­pi­ta­nem na naj­pięk­niej­szej bar­ce, jaka kie­dy­kol­wiek wpły­nę­ła do Por­t­land, gdy­byś le­żał pi­ja­ny jak bela w swo­jej ka­ju­cie, kie­dy two­ja bar­ka wpa­dła na rafę koło Czter­na­stu Wysp, gdy­byś nie miał dość od­wa­gi, żeby po pro­stu uto­nąć, tyl­ko byś wy­szedł na po­kład i wy­da­wał pi­jac­kie roz­ka­zy, i po­to­pił sze­ściu lu­dzi… to­bym ro­zu­miał, że tak mó­wisz! Ta­kie – rzekł po chwi­li spo­koj­niej – jest moje ży­cie. Te­raz je znasz. Bar­dzo ład­nie jak na ojca ro­dzi­ny! Pię­ciu chło­pa i ko­bie­tę za­ka­tru­pi­łem. Tak, bo na po­kła­dzie była ko­bie­ta, cho­ciaż nie po­win­na była tam być! Są­dzę, że po­mo­głem jej do­stać się do pie­kła, je­że­li jest ta­kie miej­sce! I nig­dy już nie od­wa­ży­łem się wra­cać do domu. Więc żona z ba­cho­ra­mi po­je­cha­ła do An­glii, do ojca. Nie wiem, co się z nimi sta­ło! – za­koń­czył z go­ry­czą.

– Dzię­ki ci, ka­pi­ta­nie! – rzekł Her­rick. – Nig­dy nie lu­bi­łem cię tak jak te­raz!

Uści­snę­li so­bie dło­nie krót­ko i ser­decz­nie, z spusz­czo­ny­mi ocza­mi, bo wzru­sze­nie pod­cho­dzi­ło im do gar­dła.

– No, chłop­cy! – za­wo­łał ka­pi­tan. – Da­lej! Pisz­my!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: