Odzyskane dzieciństwo - ebook
Odzyskane dzieciństwo - ebook
Dla niektórych jedyna na świecie, dla innych – tylko zastępcza. Pod opieką maman życiowi rozbitkowie na nowo uczą się żyć. Marta nie miała tyle szczęścia, by do niej trafić.
Obecnie sama wychowuje syna i córkę, ciężko pracuje, a o byłym mężu sadyście nikomu nie opowiada. Nawet dzieciom. Pewnego dnia ulega wypadkowi. Opiekę nad jej pociechami sprawuje lokator wynajmujący u niej pokój. Kim jest Marcin? Czy jego niekonwencjonalne metody pomogą naprawić relacje nastolatków z matką?
Odzyskane dzieciństwo to powieść o ludziach, którzy marzą o przyjaznej duszy i normalności, którzy odkrywają, że więź biologiczna może być mniej trwała od siły miłości.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65684-87-5 |
Rozmiar pliku: | 993 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pomiędzy tym, co przeżywamy na co dzień, a tym, o czym czytamy w powieściach, istnieje niezwykłej głębokości językowa przepaść. Mówimy zwyczajnie. Nie posługujemy się literackim językiem pełnym ubarwień, a mimo to doskonale się rozumiemy, prawda? Poza tym wiemy, że tak prościej wyrażać swoje emocje i uczucia.
Pozwalam sobie oddać w Twoje ręce powieść, w której nazywam rzeczy po imieniu, a postacie posługują się mową potoczną. Mam nadzieję, że jej odbiór będzie przyjemny. Kiedy życie jest dla nas okrutne, nie szukamy przecież pięknych słów, lecz sił, by przetrwać zło i odpocząć, osiągnąwszy choć odrobinę spokoju.
Z życzeniami lektury pełnej emocji
Zuzanna1
Cholera! Kawa wylała się na gazetę! Dobrze, że na dział sportowy, a nie na ogłoszenia.
Zmiął kulę z mokrego papieru i rzucił nią do kosza. Nachylił się nad stołem. Skreślał lub zaznaczał kolejne ramki. Czytał i szukał, aż w końcu dzwonił. Potrzebował spokoju. Nie mógł już ścierpieć wiecznie wrzeszczącego faceta siostry, z którą od kilku miesięcy na spółkę wynajmował dwupokojowe mieszkanie. Skoro tamten postanowił się wprowadzić, on zdecydował czym prędzej zmienić lokal.
Kurde, zastanawiał się, dlaczego ludzie uparli się wynajmować pokoje wyłącznie studentom?
Jeśli będzie trzeba, uda studenta. Co mu szkodzi? Za stary był trochę na to, ale mógłby odgrywać zaocznego, zresztą wszystko jedno.
Pokój w bloku, balkon, piąte piętro, dostęp do kuchni i łazienki, od zaraz. Wybrał numer i usłyszał w słuchawce najdurniejszą piosenkę na świecie, niestety ogromnie ostatnio popularną. Po chwili odezwała się kobieta. Przedstawił się. Zamienili kilka zdań. Podała mu adres na jednym z gorzowskich osiedli. Umówili się, że może przyjechać obejrzeć mieszkanie.
Maluch odpalił z trudem. Nic dziwnego, nocą był mróz. Stary akumulator ledwo już kręcił. Nowy kosztowałby pewnie tyle, ile to auto. Od lat jeździł niewiarygodnym rzęchem, w którego systematycznie ładował kasę, ale wiedział przynajmniej, że nikt go nie ukradnie ani nie zdewastuje. Nie było to znowu tak daleko. Trafił bez problemu. Zaparkował kaszlaka na odśnieżonym kawałku parkingu i wszedł na piąte piętro po schodach, nie okazując ani grama zaufania nieznajomej windzie, która mogłaby złośliwie popsuć jego plany.
Drzwi otworzył chłopak. Gdy usłyszał, że facet jest z ogłoszenia, krzyknął:
– Mamo, do ciebie! – I zniknął w swoim pokoju.
W korytarzu stanęła kobieta w legginsach i obszernym białym swetrze.
– Proszę, niech pan wejdzie.
Zamknął za sobą drzwi i zdjął buty. Podłogę wyłożono wykładziną, a na zewnątrz był mokry i lepki śnieg. Wolał nie narazić się gospodyni już przy powitaniu. Uśmiechnęła się. Miał wrażenie, jakby ją już gdzieś widział, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Może to jedna z setek anonimowych kasjerek w markecie. Nie pamiętał.
– Marta Kowal. – Podała mu rękę.
– Marcin Świszcz albo po prostu Świszcz. – Uścisnął jej dłoń.
– Proszę tędy. Ten pokój mam do wynajęcia. – Pokazała na drzwi po lewej stronie.
– Ładny i jasny. – Nabrał powietrza. – To ile pani chce?
– Napijmy się herbaty. Zamierzałam wynająć kobiecie, studentce… Pomówmy. Mam dzieci, więc chciałabym się czegoś o panu dowiedzieć, nim się ostatecznie zdecyduję. Jeśli to panu nie przeszkadza…
– Okej, niech pani pyta. Ja też chciałbym parę rzeczy wiedzieć.
– Słodzi pan herbatę?
– Wszystko jedno.
– Serio?
Kiwnął głową.
– Proszę, niech pan się rozgości w stołowym, a ja nastawię wodę.
Wszedł do pokoju i stanął przed komodą. Spojrzał na stare zdjęcie w ramce. Od razu zorientował się, dlaczego twarz gospodyni wydała mu się znajoma.
– Wiem, skąd panią znam! – mówił głośno do kobiety przygotowującej w kuchni poczęstunek. Już wiedział, że nie chce tu zostać.
– Pan mnie zna? – Wyjrzała zdziwiona.
– Raczej pamiętam. Pani jest tak mniej więcej rocznik osiemdziesiąty piąty?
– Tak.
– To tak jak ja. Widzę, że jest pani żoną Strita – bardziej stwierdził, niż spytał.
– Właściwie już nie – zaprzeczyła gwałtownie.
– Co u niego?
– Nie wiem. Nie chcę o nim rozmawiać. Skąd my się znamy? – Próbowała uśmiechem ukryć niezadowolenie. Była przestraszona.
– Ze studniówki. Przyszła pani z kimś innym, a Strit zjawił się ze starszą siostrą. Mieliśmy z chłopakami niezły ubaw z niego. Ale potem tańczył z panią, a ktoś inny z jego siostrą. Chyba gość od fizyki, taki młody – wspominał bez emocji.
– Tak, poznałam męża na tej studniówce, ale pana nie pamiętam.
– A takiego z czerwonym irokezem?
– A… tak. Rzucał się pan w oczy w garniturze i czerwonych włosach. On mówił, że jest pan klasową atrakcją, błaznem czy coś takiego. Jak pana wołali?
– Świszcz. Tak całe życie. – Uśmiechnął się. – Dlaczego wynajmuje pani pokój, pani Marto?
– Muszę utrzymać rodzinę.
– A on?
– Pewnie ma się świetnie. Po okulistyce pojechał na staż do Kanady i tyle go widziałam. Dzieci kompletnie go nie pamiętają. Na zdjęciu Misia ma pięć lat, a Ariel trzy.
– Gnój jak zawsze – skomentował gość. – Kto dał dzieciakowi na imię Ariel? – Zdziwiony nie był w stanie pohamować niedyskretnego pytania.
– Idiotycznie, nie? Miał być Arek – westchnęła. – To oczywiście durny pomysł matki Strita. Ja nigdy nie miałam nic do powiedzenia. A ona jest… – popukała się palcem w skroń – wariatką. Jego nie ma od tylu lat… Przez ten czas nie przysłał mi ani złotówki na dzieci, a ona przylazła tu niedawno i zażądała, żebym sprzedała mieszkanie mojej babki i oddała jej połowę pieniędzy, bo tak jest rzekomo uczciwie. Szmata. – Kobieta pociągnęła łyk herbaty.
Przyglądał się Marcie z zainteresowaniem i podziwiał jej szczerość.
– A ja to mam niby iść z dziećmi pod most. I ponoć on to wymyślił. Geniusz jak zawsze. Przepraszam. Nie chcę już o tym gadać, bo wnerwiam się strasznie. Proszę pana – zmieniła ton – mam dwoje dzieci i zawsze pracuję na drugą zmianę. Ciągle się z nimi mijam. Potrzebuję dodatkowych pieniędzy, bo syn i córka muszą mieć jakieś korepetycje, a fundusz alimentacyjny płaci marne grosze. Chciałam wynająć pokój kobiecie, ale jestem zdesperowana. – Podniosła szklankę do ust i nim się napiła, spytała jeszcze: – Ma pan kogoś?
– Pyta pani, czy lubię seks z dziećmi, prawda?
– No cóż, w sumie… tak. – Była zażenowana łatwością, z jaką to powiedział, i faktem, że patrzył jej w twarz.
– Jeszcze kilka miesięcy temu byłem w związku z kobietą. Dorosłą, około trzydziestki. Rozstaliśmy się. – Postanowił pozwolić sobie na szczerość. – Nie będzie mnie żadna bladź skubać, żeby mieć na kreskę. Długo było fajnie. Pielęgniarka. Często miała nocki. Zaczęła wciągać, żeby nie spać. Uzależniła się, więc się wyniosłem. Mieszkam z siostrą, ale jej chłop to straszny krzykacz, natomiast ja lubię mieć spokój, a nie wysłuchiwać, jak ktoś mordę drze o drobiazgi od samego rana, szczególnie w soboty i niedziele, gdy można pospać. Mogę zapalić?
– Nie. Ale pokój ma balkon. Tam można.
– Wytrzymam. Dogadamy się?
– Tak myślę. Ma pan swoje meble czy te mogą zostać? Miałabym kłopot, gdybym musiała je gdzieś upchnąć.
– Niech będą. Potrzebowałbym półkę w lodówce i meldunek. Zależy mi. Mam stały adres pod Szklarską Porębą. Tam mieszka mój ojciec. Powinienem mieć coś na miejscu, bo to ułatwia życie.
– Meldunek? Ale bez umowy i podatków? – dopytywała.
– Sam meldunek mi wystarczy. No, nikt tego nie sprawdzi, ale gdyby coś się działo, to pani mnie zameldowała, bo jesteśmy razem. Może być? – Posłał jej łobuzerski uśmiech.
Lekko się zmieszała, bo jego słowa sprawiły jej przyjemność. Nieczęsto miała powody do radości.
– Dobra. A co mi tam. Niech będzie.
– To ułatwmy sprawę i mówmy sobie na ty, co?
– Okej. Marta. – Wyciągnęła do niego rękę.
Lubił, gdy kobiety zdecydowanie podawały mu dłoń.
– Świszcz.
– Chcesz poznać dzieci?
– Jasne, dawaj. To podstawa, skoro mamy mieszkać razem.
– Ariel! Miśka!
Chłopak przyczłapał pierwszy.
– Co? – burknął niezadowolony szczeniak.
– Gdzie Miśka?
– Pazury maluje. Nie czujesz, jak śmierdzi? Zasmrodziła cały pokój.
– Miśka! Dwa razy mam powtarzać?!
Młoda przyleciała, machając palcami, by lakier wysechł.
– Dzieci, to jest pan Marcin Świszcz, który będzie mieszkał w pokoju z balkonem. A to Michalina i Ariel.
– Miśka jestem, ale nie podam ręki, co? – zwróciła się do niego proszącym tonem. – Bo mi się lakier zmarnuje – wyjaśniła.
– Jasne. Spoko. A ty wyglądasz trochę jak twój stary, tylko bez zeza i okularów – powiedział do chłopaka. – Masz takie zryte imię, że będę cię wołał Młody, dobra? Chyba że wolisz Strit.
– Znasz ojca?
– Chodziliśmy do jednego ogólniaka, ale znałem go z podwórka i z podstawówki, jeszcze zanim zoperowali mu oczy. Nazywaliśmy go Strit, bo miał zeza. I tak zostało. Nie sądziłem, że zostanie okulistą, he, he. Musiał mieć dość swojej gęby z tym zezem.
– Opowiesz mi o nim kiedyś? – Arielowi najwidoczniej bardzo brakowało ojca, ale mężczyzna nie miał ochoty na sentymenty i wyssane z palca historie.
– A co tu opowiadać? – Świszcz wzruszył ramionami. – Zawsze był gnojkiem i tak mu zostało, sądząc po tym, że go tutaj nie ma.
– Nienawidzę cię! – Chłopak odwrócił się i wyszedł z pokoju.
– Ariel, wróć! – zawołała za nim matka.
– Daj mu spokój. Dogadamy się. – Świszcz był bardzo pewny swego, co zdenerwowało kobietę.
– Czemu to powiedziałeś? – W jej głosie słychać było żal i odrobinę gniewu.
– Miałem wymyślić jakąś ckliwą historyjkę? Nie będę dzieciakowi w oczy kłamał. Banały są mu niepotrzebne. Dobrze, że podłości się nie dziedziczy. Miśka, ty też mnie nienawidzisz? – zwrócił się do dziewczynki.
– Zlewam to, kim był ojciec. On dla mnie nie istnieje. – Oparła się o futrynę, jakby też już wychodziła.
– Jak ty się wyrażasz, córuś?
– Mamo! – rzuciła nastolatka gniewnie. Widać było, że tak jak brat kiepsko panuje nad emocjami. Po chwili trochę się ogarnęła. – Wszystko mi jedno. Nie ma go. Nigdy nie było. Liczą się fakty.
– Niegłupia nastolatka! – pochwalił. – Szacun, Miśka. Kiedy zobaczyłem ten koszmarny lakier, myślałem, że jak dziewięćdziesiąt procent populacji jesteś wycięta z „Bravo”. Masz pracujący mózg, a to się nieczęsto zdarza w tym wieku. Gratuluję!
Dziewczyna wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju.
– Marta, dogadaliśmy się? Mogę jechać po rzeczy?
– No nie wiem. Z dziećmi chyba nie będzie łatwo. – Była niezadowolona z przebiegu rozmowy.
– Ale to ty decydujesz. Nie one. Ty jesteś dorosła. Chyba że się mylę.
– Dam ci klucz. Płatne za miesiąc z góry, wiesz, nie? – upewniła się.
– Jasne. Numer z gazety to twoja komórka? Zapisz sobie mój na wszelki wypadek.2
Marta funkcjonowała w lekko uporządkowanym chaosie. Ktoś powiedziałby, że to zwykły burdel, ale ona przywykła.
Wstawała rano, szykowała dzieciom śniadanie i piła ziołową herbatę. Szła do sklepu, gotowała obiad, prała, prasowała i sprzątała do trzynastej, a potem jechała do pracy. Od czternastej do dwudziestej drugiej pracowała jak automat: stopka w górę, stopka w dół, rygielek, szew. Albo bez stopki taśmowo, szew za szwem. Doskonała współpraca dłoni, oczu i stopy. Bez przyszytych do tkaniny paznokci. Lubiła pracę akordową. Bardzo się starała. Rzuciła nawet palenie, bo kradło jej czas. Gdy nie trafiły się nadgodziny i soboty, wychodziła dobrze, gdy były – świetnie. Nie chorowała, a jeśli jej się zdarzyło, to brała urlop. Nigdy nie wykorzystała ani dnia opieki. Jej dzieci radziły sobie same. Idealna pracoholiczka. Nie z charakteru, ale z potrzeby. Dwójka nastolatków i mieszkanie w spółdzielczym bloku były jak studnia bez dna. Nie miała alimentów od swego eks, a fundusz, wiadomo, płacił grosze. Gwarantował za to, że gdyby alimenciarz wrócił do kraju, poszedłby siedzieć za kilkuletnie długi. I to na długo. Ta wizja bardzo się jej podobała. Nie chciała o nim myśleć. Pewnie dawno zapomniałaby, gdyby nie dzieci.
Życie uciekało jej z dnia na dzień coraz szybciej. Miśka i Ariel rośli i stawali się obcy. Godziny pracy pozwalały jej widzieć ich rano i nocą, gdy już się kładli, oraz w weekendy, gdy chyłkiem wymykali się z domu do swoich kompletnie jej nieznanych zajęć i znajomych, o których nie wiedziała nic. Przyzwyczaiła dzieci do pełnej obsługi, czasem zachowywała się jak służba we własnym domu, a w zamian wymagała tylko, by się uczyły. Ostatnio jakoś im nie szło.
Ariel miał kłopoty z matematyką i z fizyką. Miśka wagarowała z wuefu i kulała z historii. Na pytania matka ciągle słyszała jedną odpowiedź:
– Daj mi spokój!
I dawała im go z bezsilności, ze złości i z lenistwa.
Wracała do domu po drugiej zmianie i zaczynała od nocnego mycia naczyń, bo do każdej kolejnej herbaty czy soku dzieci brały czysty kubek, a potem zostawiały go na stole, ławie czy na biurku, nawet nie wynosząc do kuchni. Świszcz przyglądał się tym zwyczajom zdumiony, ale nie komentował. To on popołudniami był w domu. Już po tygodniu lepiej niż matka orientował się, co się tu dzieje. Współczuł kobiecie, ale nie chciał się wtrącać. Postanowił poszukać sobie innego lokum od początku miesiąca, lecz wtedy wydarzył się wypadek.
Padał gęsty śnieg. Marta wracała z pracy. Wysiadła z tramwaju jak zwykle. Miała zielone światło, więc weszła na pasy. Nadjeżdżający samochód nie wyhamował.
Gdy kobieta odzyskała przytomność, ratownicy kładli ją na nosze i wnosili do karetki. Była zamroczona. Bolało ją wszystko. Ratowniczka spytała, kogo powiadomić, a ta wyszeptała tylko, że dzieci, i znowu zasłabła z bólu. W książce telefonicznej jej komórki był wpis „Dzieci”, więc lekarka nie miała kłopotów. Telefon odebrał Świszcz. Dowiedział się, że Martę zabrali do szpitala na ostry dyżur. Daleko. Kazał się ubrać domownikom, którzy byli już w piżamach, ale napotkał sprzeciw. Młody mruknął coś chamsko o manewrach wojskowych.
– Waszą mamę właśnie potrącił samochód. Jest nieprzytomna. Jedziemy do szpitala. Masz cholerne pięć minut na ruszenie dupska. Miśka, ty to samo. Dotarło? – Nie próbował niczego ubierać w ładne słówka.
– Trzeba było tak od razu – wyjąkał Młody.
– Powinieneś coś o mnie wiedzieć. Ja się nigdy nie czepiam i rzadko czegoś chcę. Ale gdy proszę, to słuchaj. Nie robię niczego bez sensu. Staram się. Rozumiesz?
– Okej, okej, przecież się ruszam. – Chłopak wciągał spodnie.
– Miśka, czego mama może potrzebować w szpitalu?
Dziewczyna zastygła.
– Miśka! Mówię do ciebie, dziewczyno!
– Ale… mama nie umrze, prawda? – wyszeptała przestraszona.
– A skąd ja mam to wiedzieć? Sorry, pojedziemy, to się dowiemy. Nie będę ci w oczy kłamał. Co byś wzięła do szpitala? – Utkwił w niej wzrok.
– Szczotkę i pastę do zębów, grzebień, ręcznik, mydło, koszulę, kapcie i szlafrok – wymieniała wolno, zastanawiając się.
– Dzielna dziewczyna! Spakuj to wszystko do torby. No, raz. Spieszymy się. Idę na dół, żeby auto odśnieżyć i odpalić. Czekam na was. Miśka, zamkniesz drzwi.
Po godzinie siedzieli na szpitalnym korytarzu. Trwała operacja. Marta miała popękaną miednicę, złamaną główkę kości udowej, stłuczone żebra. Kręgosłup nie ucierpiał. Wiedzieli już, że najkrótszy pobyt w szpitalu będzie trwał sześć tygodni.
Długo, pomyślał Marcin. Cholernie długo.
Salowa zaczepiła dzieci, użalając się nad nimi i mówiąc coś o ich babce, ale nie przywiązał do tego wagi. Lekarz pozwolił im wejść na moment do kobiety, gdy wybudziła się po długiej operacji. Wyglądała jak wielki siniec. Zagipsowano ją.
Próbowała podnieść kąciki ust, gdy ich zobaczyła.
– Dzieci… – wyszeptała.
Wtedy on się odezwał, jakoś tak wbrew sobie:
– Marta, o nic się nie martw. Poradzimy sobie. Wszystko będzie dobrze, słyszysz? Będzie dobrze. Damy radę, a ty kuruj się, Marta. Musisz spać. Miśka spakowała ci rzeczy. Telefon masz w torbie. Włożę go do szufladki. Co dzień ktoś do ciebie przyjedzie. Będziemy cię odwiedzać i informować na bieżąco, a ty masz tylko szybko wyzdrowieć. Okej? My sobie poradzimy. Będziesz z nich dumna, zobaczysz.
– Tak… – Kobieta próbowała jeszcze coś powiedzieć, ale łzy płynęły jej po policzkach.
– Musimy iść.
Dzieci milczały przerażone. Miśka pocałowała matkę w czoło, a Ariel pogłaskał po dłoni z wpiętym wenflonem.
– Śpij. Będzie okej.
Było już prawie rano, gdy wracali do domu. Świszcz przez telefon brał wolne. Dzieciaki też musiały odespać noc. W sumie dzień w domu mógł się im przydać, bo trzeba było ustalić nowe zasady i uporządkować, ile się da. Mężczyzna właśnie myślał, jak to zrobić, gdy ktoś zapukał do drzwi, a następnie nacisnął klamkę i bezceremonialnie wszedł do środka. Lokator wyjrzał z pokoju. Mała zasuszona staruszka zignorowała go zupełnie. Zaczęła krzyczeć:
– Dzieci! Macie się spakować! Natychmiast! Przeprowadzacie się do mnie! Ktoś musi was pilnować, gdy ta wywłoka udaje umierającą! Szybko, bo was zabiorą do sierocińca!
– Słucham? – zapytał zdziwiony nagłym wtargnięciem.
– No właśnie, niech słucha! Zabieram dzieci do siebie. Bez gadania.
– A kto tak zdecydował? – spytał Świszcz stanowczym głosem.
– Ja tak postanowiłam.
– To może byś ich matkę spytała o zdanie, co? – huknął na babkę, waląc jej na ty.
Miśka wynurzyła się z pokoju i natychmiast cofnęła za drzwi, słysząc, co się dzieje.
– Nikogo nie muszę pytać, bo jestem ich jedyną krewną. Robię, co do mnie należy.
– Bo ich stary prysnął za granicę i zapomniał, że ma dzieci? – mówił głośniej, niż trzeba, i robił to celowo. – Bo jest gnojem, jakich mało, i nie interesują go własne dzieci? Mendą bez honoru?
– Nie wolno tak mówić o moim synu! – oburzyła się babinka.
– Bo co?! Parasolem mnie zdzielisz? Ja tu jestem u siebie. Zajmuję się Arielem i Miśką, rozumiesz? To są dzieci mojej kobiety i jestem za nie odpowiedzialny. A ciebie tu nikt nie zapraszał! – Otworzył drzwi. – Żegnam – wycedził stanowczo. Nim zatrzasnął, słyszał, że matka Strita odgraża się kontrolą z opieki. Cieszył się, że załatwili już meldunek. Wiedział, że teraz się mu przyda. Wszedł do kuchni, nastawił wodę na herbatę, uśmiechnął się pod nosem i zawołał: – Bestia pokonana! Wychodzić!
Zrobił sobie i Miśce kawę. Piła ją, gdy nie było mamy. Myła po sobie tylko kubki po kawie, by nie zostawiać śladów. Młody dostał herbatę. Usiedli przy stole w kuchni, by omówić sytuację. Marcin pozbierał myśli i zaczął:
– Mamy z Martą, czyli z mamą, taką umowę, że gdyby ktoś się próbował przyczepić, że mam u was meldunek, a ona nie płaci podatków od wynajmu, to udajemy, że jesteśmy parą. W sumie to na wypadek kontroli skarbowej, ale teraz też będziemy mieć nalot, tylko że z opieki społecznej. Babka rwie się jak szalona, żeby was wychowywać. Mamie by się to nie podobało. A wam?
– Ja nie będę ze świruską mieszkała. – Gwałtowny sprzeciw Miśki był absolutnie szczery. Nie znosiła babki i było to widać.
– Ani ja. Ona jest jakaś głupia.
– Czyli jesteśmy zgodni. No to robimy tak… potrzebuję nazwiska waszych wychowawców zapisane na kartkach. I numery szkół. Pojadę was osobiście usprawiedliwić. Będę robił tak zwane dobre wrażenie. Wiecie, opieka i w szkole może zapytać. Wy kłamiecie koncertowo, gdyby ktoś o mnie pytał. Jakby co, znamy się z mamą długo, tylko mieszkamy razem od niedawna. A, i planujemy się hajtać.
– Mama i tata nie mają rozwodu.
– Nieważne, nikt tego nie sprawdzi. No dobrze, będziemy brać ślub, kiedy go odnajdzie i się rozwiodą. Ma wyglądać poważnie. My się przyjaźnimy i wszyscy za sobą przepadamy. Miśka, a twój chłopak jak się nazywa?
– Emil.
– Szkoda, że mama tego nie wie. Ty się interesujesz… – Pokazał palcem na Ariela i czekał, aż dzieciak sam dokończy zdanie.
– Grami komputerowymi.
– Programowaniem. Zapamiętaj, bo to lepiej brzmi i tłumaczy godziny spędzane przed kompem w sposób, który jest do przyjęcia dla wapniaków. Ja w wolnych chwilach czytam horrory, a na wakacje jeździmy na wieś do mojego starego. Dawajcie kartki. Ogolę się i jadę.
– A ty gdzie pracujesz?
– W masarni. Kroję świnie. A co, Miśka?
– A nic. Muszę wiedzieć, gdy spytają.