Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opactwo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Opactwo - ebook

Anne, samotna matka, nie może otrząsnąć się po śmierci syna. Mark niegdyś był architektem, dziś pracuje jako złota rączka i zastanawia się, jak i kiedy jego życie zeszło z drogi, którą sobie wyznaczył. Również ojciec Paul, przełożony opactwa Świętych Filipa i Jakuba, czasami miewa wątpliwości. Czy któreś z nich znajdzie odpowiedź na pytania, które stawia sobie od dawna?

Ta książka – pełna duchowej mądrości i humoru, które znamy już z Jezusa, wcześniejszego bestsellera Jamesa Martina – jest opowieścią o tym, jak Bóg prowadzi człowieka w jego wątpliwościach, obawach, modlitwach i pragnieniach; jak pomaga mu odnaleźć siebie i poczuć się naprawdę kochanym.

To doskonała lektura nie tylko dla miłośników powieści ale także dla osób poszukujących ładu, harmonii oraz radości w życiu. Postać opata może stać się inspiracją dla duszpasterzy oraz przewodników duchowych w ich pracy.

O wyjątkowości powieści świadczą liczne recenzje:

Prawdziwą siłą tej powieści jest duszpasterska wrażliwość jej autora. (…) Podobnie jak jego współbrat papież Franciszek, Martin przekonująco mówi o miłosierdziu Boga – i Kościoła.

„Publisher Weekly”

Dowcipna, mądra, elegancka proza, a zrazem poruszająca powieść (…). Kolejny tryumf tego wspaniałego pisarza, który również w nowym [dla siebie] gatunku okazał się mistrzem.

Mary Karr, autorka książki Lit

Ta piękna, poruszająca i bardzo wiarygodna powieść zaprasza poszukujących na spotkanie z Bogiem, a wierzących zachęca do pogłębienia relacji z Nim. Pokochałem tę książkę i jej bohaterów!

Richard Rohr OFM

Poruszająca, zabawna, piękna. Najlepszy wybór.

RT Book Reviews

Debiutancką powieść Martina można porównać do książek Paulo Coelho. Wielkim sukcesem Martina jest to, że pokazuje mistyczne doświadczenia swoich bohaterów i są one w tej powieści czymś całkowicie naturalnym.

„The Tablet”

Martin charakterystyczną dla siebie prostotę i otwartość przenosi na swoich bohaterów, dzięki czemu czytelnik dobrze się czuje w opowiadanej przez niego historii. Z duszpasterską empatią porusza najdelikatniejsze i najboleśniejsze tematy, zachęcając czytelników, aby i we własnych zmaganiach szukali nadziei.

„The Huffington Post”

Nie sposób się od niej oderwać.

Brendan Walsh, The Tablet

Jest w tej powieści coś pociągającego. To pocieszenie i ukojenie, jakie z sobą niesie. (…) I odpoczynek od chaotycznego świata. „Opactwo” to ukryty skarb. Cieszę się, że go odkryłem.

„Proverbial Reads”

O autorze:

James Martin SJ jest doświadczonym kierownikiem duchowym, znanym publicystą, wydawcą działu kultury w magazynie „America”, autorem licznych książek, m.in. Mojego życia ze świętymi (jedna z najlepszych książek roku 2006 wg magazynu „Publisher Weekly”) oraz bestsellerowego Jezuickiego przewodnika po (prawie) wszystkim. Za swe publikacje był wielokrotnie nagradzany, jego książki trafiają na czołowe miejsca najważniejszych list bestsellerów. Ojciec Martin często wypowiada się w mediach krajowych i międzynarodowych, o jego komentarze zabiegają redakcje zarówno katolickie, jak i świeckie.

Zanim w 1988 roku wstąpił do Towarzystwa Jezusowego, Martin ukończył Wharton School of Business i pracował w General Electric.

Patroni medialni:TVP1, Przewodnik Katolicki opoka.pl, fronda.pl, KAI

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8065-002-2
Rozmiar pliku: 832 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Kie­dy pił­ka bejs­bo­lo­wa wpa­dła do po­ko­ju przez okno, tłukąc szybę, myślał wła­śnie o Te­dzie Wil­liam­sie.

Mark prze­czytał gdzieś jego wy­po­wiedź; gwiaz­dor drużyny Red Sox twier­dził, że kie­dy stoi w ba­zie, a pił­ka zbli­ża się w jego kie­run­ku, jest w sta­nie do­strzec jej szwy. Mark nie za­uwa­żył szwów, zda­wał so­bie jed­nak spra­wę, że pił­ka le­cia­ła wprost na nie­go. „Pła­skie, szyb­kie ude­rze­nie”, po­wie­dział­by spi­ker, a Mark nie­mal słyszał w gło­wie ra­dio­wych ko­men­ta­to­rów spor­to­wych, któ­rych oj­ciec słuchał przez całe lato. W tam­tym okre­sie czer­wiec, li­piec i sier­pień wy­da­wa­ły się nie­skoń­czo­nym me­czem bejs­bo­lu.

Przez krót­ką chwi­lę wy­da­wa­ło mu się, że pił­ka po­zo­sta­je w bez­ruchu, po czym sta­wa­ła się co­raz więk­sza, ni­czym gwał­tow­nie roz­sze­rza­ją­ce się cia­ło nie­bie­skie.

Zdą­żył usko­czyć, za­nim pił­ka te­atral­nie zbi­ła szybę, zrzuci­ła z re­ga­łu kil­ka ksią­żek w po­żół­kłych okład­kach i wy­lą­do­wa­ła spo­koj­nie na dy­wa­nie.

– Cho­le­ra! – krzyk­nął, nie ma­jąc na myśli kon­kret­ne­go ad­re­sa­ta. Wyj­rzał przez stłuczo­ne okno na są­sied­nie po­dwór­ko. Do­kład­nie wie­dział, gdzie pa­trzeć. Za­wsze gra­li tam w pił­kę i zde­cydo­wa­nie za dużo ha­ła­so­wa­li. Trzej na­sto­lat­ko­wie, któ­rzy miesz­ka­li po są­siedz­ku, mie­li przy­ja­zne uspo­so­bie­nie, ale cza­sa­mi spra­wia­li kło­pot.

Za­uwa­żył ich.

– Co wy, u dia­bła, wy­pra­wia­cie?! – za­wo­łał z góry.

– Prze­pra­sza­my! – do­biegł go chór mło­dzień­czych gło­sów. Ogród są­sied­nie­go domu był po­ło­żo­ny nie­co ni­żej niż jego. Mark nig­dy nie zro­zu­miał, skąd bra­ły się te dziw­ne nie­rów­no­ści te­re­nu, ale jed­ne traw­ni­ki znaj­do­wa­ły się wy­żej, inne ni­żej. Cza­sa­mi bał się, że jego dom osunie się w mon­strual­ne za­pa­dli­sko, ja­kie wi­dywał w wia­do­mo­ściach; ale pew­nie był to po pro­stu na­tural­ny uskok te­re­nu, nic wiel­kie­go. Dzię­ki temu Mark znaj­do­wał się na uprzywi­le­jo­wa­nej po­zycji; z prze­szklo­ne­go ga­bi­ne­tu na pierw­szym pię­trze spo­glą­dał na chłop­ców jak­by z du­żej wy­so­ko­ści.

– Jest pra­wie śro­dek nocy! – krzyczał. Oczywi­ście prze­sa­dził, była do­pie­ro dzie­wią­ta, ale wście­kłość nie po­zwa­la­ła mu się nad tym za­sta­na­wiać. Po­wtó­rzył gło­śniej:

– Co wy, u dia­bła, ro­bi­cie? Gra­cie so­bie w pił­kę w środ­ku nocy?

„A poza tym kto dzi­siaj wy­bi­ja szyby pił­ką bejs­bo­lo­wą”, za­sta­na­wiał się. Czuł się jak w sit­co­mie z lat sześć­dzie­sią­tych.

Chłop­cy wspię­li się z ocią­ga­niem na wznie­sie­nie i we­szli na po­dwór­ko Mar­ka. Sta­nąw­szy kil­ka me­trów od okna, bez­skutecz­nie sta­ra­li się ukryć za­cie­ka­wie­nie znisz­cze­nia­mi, ja­kie spo­wo­do­wa­li. Przy­pa­trywa­li się ka­wał­kom szkła lśnią­cym na ciem­nym traw­ni­ku.

Dziw­nie było pa­trzeć, jak ta trój­ka stoi w miej­scu. Zwykle ga­nia­li po oko­li­cy na ro­we­rach albo, czę­ściej, w sa­mo­cho­dzie ro­dzi­ców. Parę dni temu o mało nie po­trą­cił­by jed­ne­go z nich, ja­dą­ce­go na ro­we­rze bez trzyman­ki. Ale te­raz sta­li jak wryci, naj­wyraź­niej przy­tło­cze­ni po­czuciem winy. Kie­dy po­de­szli do zbi­te­go okna, Mark po­czuł przy­pływ em­pa­tii.

– Yyy… Prze­pra­sza­my, Mark – po­wie­dział je­den, pod­no­sząc wzrok. – To zna­czy, pa­nie Mat­thews – po­pra­wił się. Twa­rze zwró­co­ne ku gó­rze wy­glą­da­ły te­raz mło­dziej.

„Co za dur­ne imię przy ta­kim na­zwi­sku”, po­myślał, nie po raz pierw­szy zresz­tą. Więk­szość lu­dzi nie za­uwa­ża­ła w tym ze­sta­wie­niu nic cie­ka­we­go, ale wie­rzą­cy czę­sto pyta­li: Masz może bra­ci Luke’a i Joh­na? Daw­no temu obie­cał so­bie, że je­śli bę­dzie miał dzie­ci, nie nada im imion po ewan­ge­li­stach.

Miał w zwycza­ju pytać ko­bie­ty, z któ­rymi się uma­wiał, ja­kie imio­na wy­bra­łyby dla ich dzie­ci; ale w ten spo­sób albo je od­stra­szał, albo wzbu­dzał ich na­dzie­je na rychłe za­rę­czyny. Prze­stał więc pytać. Cza­sa­mi jed­nak, przed za­śnię­ciem, za­sta­na­wiał się nad imio­na­mi dla swo­ich ewen­tual­nych po­ciech. Miał trzydzie­ści lat i za­czął się oba­wiać, że już nig­dy nie spo­tka wła­ści­wej ko­bie­ty…

Trzej chłop­cy ga­pi­li się na nie­go. Mark zro­bił krok na­przód i po­czuł pod sto­pa­mi szkło. Jutro bę­dzie mu­siał po­wie­dzieć o tym Anne, wła­ści­ciel­ce domu. Do­sta­nie sza­łu. Na samą myśl o tym po­now­nie się roz­zło­ścił.

– Kto za­pła­ci za ten baj­zel? – spytał to­nem swo­je­go ojca. Czy ist­niał ja­kiś we­wnętrz­ny skrypt tego typu wy­da­rzeń, któ­ry au­to­ma­tycz­nie otwie­rał do­stęp do jego twar­de­go dys­ku?

– Yyy… my – po­wie­dział Brad, któ­re­go Mark uwa­żał za przy­wód­cę ca­łej trój­ki. – Może być?

– W po­rząd­ku – od­parł. – Hej, wiem, że to był wy­pa­dek. Też zda­rza­ło mi się ro­bić głupo­ty. Wiem, że do­bre z was dzie­cia­ki. – Roz­pro­mie­ni­li się na te sło­wa. Je­den z chło­pa­ków aż się uśmiech­nął, czując ulgę, ale za­raz jak­by się opa­mię­tał i na po­wrót zmarsz­czył czo­ło.

– A więc – za­czął Mark – przyjdź­cie jutro i usta­li­my, ile to bę­dzie kosz­to­wać.

– Okej. – Ro­ze­szli się w trzech róż­nych kie­run­kach, je­den nio­sąc kij, każ­dy z wła­sną rę­ka­wi­cą. Ten drob­ny in­cydent wy­star­czył, by po­czuli się nie­pew­nie, at­mos­fe­ra wie­czor­ne­go spo­tka­nia le­gła w gru­zach, więc po­sta­no­wi­li pójść do do­mów.

Mark przy­po­mniał so­bie, co oj­ciec Bra­da po­wie­dział, kie­dy jego syn zdał eg­za­min na pra­wo jaz­dy. Mark wła­śnie mył swój sa­mo­chód, kie­dy Brad wje­chał na są­sied­ni pod­jazd po dłu­go ocze­ki­wa­nej wi­zycie w Ośrod­ku Ruchu Dro­go­we­go. Dzie­ciak był tak pod­eks­cyto­wa­ny, że za­po­mniał o swo­jej zwykłej re­zer­wie.

– Mark, zda­łem! – krzyczał przez otwar­te okno i na­ci­skał klak­son. – Zda­łem, zda­łem, zda­łem!

Wy­siadł z auta, trza­snął drzwia­mi, ruszył scho­da­mi w górę, prze­ska­kując po dwa stop­nie na raz i otwo­rzył drzwi na oścież. – Mamo! Zda­łem!

Jego oj­ciec, po­waż­ny czło­wiek, uśmiech­nął się ukrad­kiem, wy­siadł­szy z sa­mo­cho­du.

– Gra­tula­cje – po­wie­dział Mark. – Ma już szes­na­ście lat, co? Dzie­cia­ki szyb­ko ro­sną.

– Chyba żar­tujesz – od­parł oj­ciec. – To było naj­dłuż­sze szes­na­ście lat mo­je­go życia!

Mark wyj­rzał na po­grą­ża­ją­ce się w mro­ku po­dwór­ko i usłyszał cyka­nie świersz­czy. „Pew­nie po­wi­nie­nem za­sło­nić okno fo­lią, kie­dy już uprząt­nę to po­bo­jo­wi­sko”.

An­giel­skie wer­sje imion ewan­ge­li­stów: Mat­thew (Ma­te­usz), Mark (Ma­rek), Luke (Łukasz) i John (Jan) .2

Pierw­szą myślą Mar­ka po prze­bu­dze­niu, kie­dy prze­cią­gał się w łóż­ku, wca­le nie było to, że jest so­bo­ta i że może wresz­cie wy­po­cząć po ty­god­niu spę­dzo­nym głów­nie na szli­fo­wa­niu i od­ma­lo­wywa­niu przy­klasz­tor­ne­go pło­tu – ale że musi po­wie­dzieć wła­ści­ciel­ce o zbi­tej szybie i po­pro­sić ją o na­zwi­sko szkla­rza. Anne mia­ła na tym punk­cie bzi­ka.

– Je­śli bę­dziesz mu­siał coś na­pra­wić, chcę o tym wie­dzieć. To ja zde­cydu­ję, kogo we­zwać. Nie życzę so­bie żad­nych szem­ra­nych fa­chow­ców – oznaj­mi­ła mu, kie­dy pod­pi­sy­wał umo­wę wy­naj­mu.

Po­pa­trzył na nią bez emo­cji, po­wstrzymu­jąc się z trudem, by nie po­wie­dzieć, że sam jest do­świad­czo­nym sto­la­rzem, mało tego, ar­chi­tek­tem. Naj­wyraź­niej czyta­ła mu w myślach, co było nie­po­ko­ją­ce i po­cią­ga­ją­ce za­ra­zem.

– Wiem, że je­steś sto­la­rzem – po­wie­dzia­ła. – To nic oso­bi­ste­go. Po pro­stu wolę znać lu­dzi, któ­rzy ro­bią coś w moim domu. Na pew­no mnie ro­zu­miesz.

Po­ki­wał uprzej­mie gło­wą.

Kil­ka go­dzin póź­niej, kie­dy słoń­ce za­świe­ci­ło, a cyka­dy za­czę­ły mel­do­wać wy­so­ką wil­got­ność po­wie­trza, udał się do Anne, parę do­mów da­lej.

Mark czuł się tu jak u sie­bie, choć spro­wa­dził się do Fi­la­del­fii za­le­d­wie rok temu. „Moje osie­dle”, mó­wił, kie­dy opo­wia­dał o oko­li­cy zna­jo­mym; a nie używał ta­kie­go sfor­mu­ło­wa­nia od cza­sów dzie­ciń­stwa w Bo­sto­nie. Kil­ku­kon­dygna­cyj­ne ce­gla­ne domy zo­sta­ły wznie­sio­ne w póź­nych la­tach pięć­dzie­sią­tych. Wła­ści­cie­le – głów­nie mał­żeń­stwa z dzieć­mi lub ta­kie, któ­rych po­cie­chy wy­frunę­ły już z gniaz­da, a tak­że wdo­wy – utrzymywa­li swo­je obej­ścia w czysto­ści. Mark był na­jem­cą, co po­cząt­ko­wo bu­dzi­ło nie tyl­ko cie­ka­wość są­sia­dów, ale i po­dejrz­li­wość. Za­czął jed­nak wy­ko­nywać dla nich róż­ne drob­ne pra­ce – a to po­mógł ko­muś po­sta­wić mu­rek w ogro­dzie, a to po­pra­wić sztuka­te­rię; od­śnie­żał na proś­bę star­szych pań, któ­re cho­wa­ły się w swo­ich do­mach, chyba że była ja­kaś ro­bo­ta do wy­ko­na­nia; za­przyjaź­nił się też z na­sto­lat­ka­mi, któ­rym im­po­no­wa­ły jego czę­ste rand­ki z atrak­cyj­nymi ko­bie­ta­mi. Dzię­ki temu po kil­ku mie­sią­cach Mark za­pu­ścił tu ko­rze­nie.

„Uli­ca naj­pięk­niej wy­glą­da wio­sną”, po­myślał. Wy­so­kie klo­ny roz­po­ście­ra­ły wła­śnie bla­do­zie­lo­ne li­ście, de­reń na krót­ko ob­sy­pał się bia­łymi kwia­ta­mi, a wi­śnie ozdob­ne wy­pu­ści­ły pę­ka­te ró­żo­we pąki. W tym ty­god­niu krze­wy bzu oka­la­ją­ce bu­dynek z jed­nej stro­ny za­kwi­tły na ja­sno­fio­le­to­wo. Wczo­raj, nim po­je­chał do pra­cy, Mark za­trzymał się na chwi­lę, by na­cie­szyć się po­wie­trzem o za­pa­chu bzu. Ca­łość psuło je­dynie wy­cie dmu­chaw do li­ści, pod­ka­sza­rek i ko­sia­rek, któ­re roz­dzie­ra­ło ci­szę w we­eken­dy wio­sną, la­tem i je­sie­nią.

Dom zaj­mo­wa­ny przez Anne wy­glą­dał po­dob­nie do tego, w któ­rym miesz­kał Mark; za­dba­ła o to. Ta­kie same schlud­nie przy­strzyżo­ne cisy, ta­kie same oko­lo­ne ka­mie­nia­mi kwiet­ni­ki i wy­so­kie czar­ne la­ta­ren­ki na traw­ni­ku od fron­tu oznaj­mia­ły są­sia­dom, że za­rów­no numer 105, jak i 111 na­le­ża­ły do niej. Mark słyszał, że jej były mąż na­le­gał, by przy­najm­niej po­ma­lo­wać każ­dy dom na inny ko­lor. To naj­wyraź­niej jed­na z nie­wie­lu rze­czy, któ­rą uda­ło mu się wy­wal­czyć. Dom Anne zo­stał więc wy­koń­czo­ny na czer­wo­no, a Mar­ka – a ra­czej drugi dom Anne – na bia­ło.

W drzwiach wej­ścio­wych znaj­do­wa­ła się spo­ra owal­na szyb­ka, przez któ­rą mógł zo­ba­czyć sa­lon. De­li­kat­nie za­stukał.

– Czy jest ktoś w domu?

Wkurza­ją­cy mały szcze­kacz, jak na­zywał go Mark, na­tych­miast ruszył scho­da­mi z pierw­sze­go pię­tra, usa­do­wił się przy oknie i za­czął sza­leń­czo uja­dać. Mark nie za­mie­rzał od­cho­dzić, więc pies prze­szedł do war­cze­nia i ob­na­ża­nia zę­bów. Wpa­trując się w zwie­rzę, Mark do­strzegł w szybie od­bi­cie swo­ich dłu­gich, ja­snych wło­sów. Po­wi­nien się dzi­siaj ostrzyc. „Po co lu­dzie kupują ta­kie psia­ki?”.

Anne sta­nę­ła w drzwiach.

– Za­mknij się! – Wi­dząc za­sko­cze­nie na twa­rzy Mar­ka, do­da­ła: – Prze­pra­szam. Ten pies jest nie­nor­mal­ny.

Zręcz­nie ode­pchnę­ła zwie­rza­ka lewą nogą, otwo­rzyła ze­wnętrz­ne drzwi z siat­ki i wy­śli­zgnę­ła się na ze­wnątrz, omal nie strą­ca­jąc Mar­ka z be­to­no­wych scho­dów. Uprzej­mie wy­co­fał się i zszedł sto­pień ni­żej. Te­raz byli pra­wie rów­ne­go wzro­stu.

– No, nie­źle! – skwi­to­wa­ła pa­nują­cy na ze­wnątrz skwar, choć mo­gła­by rów­nie do­brze mó­wić o so­bie. Jak na czter­dzie­sto­lat­kę, Anne była atrak­cyj­na. Ja­sno­brą­zo­we wło­sy upię­ła „niby nie­dba­le” z tyłu, kil­ka ko­smyków opa­da­ło jej na czo­ło, a nie­bie­skie oczy oka­la­ło tyl­ko kil­ka drob­nych zmarsz­czek. Dziś mia­ła na so­bie sza­re spodnie od dre­su, ró­żo­we klap­ki i zie­lo­no-bia­łą ko­szul­kę drużyny fut­bo­lo­wej Eagles.

– Taa – od­parł. – Pew­nie póź­niej upał bę­dzie nie do znie­sie­nia.

– Okrop­nie! – stwier­dzi­ła, spo­glą­da­jąc w nie­bo. – Nie cier­pię, kie­dy jest tak par­no. Moja mama ma­wia­ła „du­cho­ta”. Co u cie­bie, Mark? Nadal pra­cu­jesz u tych fa­ce­tów i wy­rę­czasz ich w ro­bo­cie?

Kie­dy Mark po­znał Anne i opo­wie­dział jej o swo­jej pra­cy w klasz­to­rze, ta za­re­ago­wa­ła ostro.

– Ma­lo­wa­nie, gra­bie­nie li­ści, na­pra­wia­nie rur, hydrau­li­ka… Sami po­win­ni to ro­bić. Ja się ni­kim nie wy­rę­czam! – stwier­dzi­ła.

– Nie cho­dzi o to, że uni­ka­ją pra­cy – od­parł, nie chcąc wda­wać się w dys­kusję. – Rzecz w tym, że nie mogą ro­bić wszyst­kiego, bo nie­któ­rzy są dość wie­ko­wi. Poza tym nie wie­dzą jak. Ci fa­ce­ci są świet­ni, na­praw­dę, a przy­najm­niej więk­szość z nich. Ale daj jed­ne­mu czy drugie­mu mło­tek, a nie bę­dzie wie­dział, za któ­ry ko­niec chwycić. Nie­któ­rzy za to mają do tego dryg. Wiesz, na przy­kład brat Mi­cha­el zbu­do­wał spo­rą część klasz­to­ru. Za­pro­jek­to­wał dom go­ścin­ny i…

– Do­bra, do­bra – ucię­ła, po­iryto­wa­na.

Mark chciał sta­nąć w obro­nie za­kon­ni­ków, ale wte­dy przy­po­mniał so­bie, po co tutaj przy­szedł. Anne pew­nie jesz­cze bar­dziej się zde­ner­wuje, słysząc o zbi­tej szybie.

– Tak czy siak, po­do­ba mi się w FDiJ – oznaj­mił po pro­stu.

Spoj­rza­ła na nie­go ze zdzi­wie­niem.

– Tak ich na­zywam – wy­ja­śnił. Wiesz, że pro­du­kują tam dżem?

– Owszem.

– Ro­bią dżem… a ich klasz­tor jest pod we­zwa­niem Fi­li­pa i Ja­kuba. Tam mówi się w skró­cie FiJ, ale ja mó­wię FDiJ. Fa­bryka Dże­mu i Ja­go­dzia­nek. Opat uwa­ża, że to cał­kiem za­baw­ne.

– Yhm. – Pa­trzyła na nie­go, jak­by za­sta­na­wia­ła się, jak się go po­zbyć. – Więc co cię spro­wa­dza?

– Nie spodo­ba ci się to.

– Co zno­wu?

– Wczo­raj wie­czo­rem chło­pa­ki z są­siedz­twa gra­li w bejs­bol. Ktoś od­bił pił­kę tak, że tra­fi­ła pro­sto w okno od po­dwó­rza.

– Jezu Chryste.

W jej gło­sie po­brzmie­wa­ło bar­dziej zmę­cze­nie niż złość.

– Nie martw się – po­wie­dział. – Za­dzwo­nię do szkla­rza. Wiesz, do ko­goś, kto na­pra­wia okna.

– Tak, wiem, kto to szklarz.

– Nie chcia­łem, żeby to tak za­brzmia­ło – od­parł spe­szo­ny. – To pro­sta spra­wa. Rama nie jest uszko­dzo­na. Chłop­cy po­wie­dzie­li, że za­pła­cą.

– Czyli ich ro­dzi­ce – stwier­dzi­ła. – Po­dam ci na­zwi­sko ko­goś spraw­dzo­ne­go.

Kie­dy otwo­rzyła drzwi, po­czuł, jak schło­dzo­ne kli­ma­tyza­cją po­wie­trze owie­wa mu nogi. Szcze­kacz rzucił się w jego kie­run­ku, ale Anne po­wstrzyma­ła go nogą. Pies uja­dał za drzwia­mi, pod­czas gdy Mark ob­ser­wo­wał, jak Anne prze­trzą­sa szufla­dy szaf­ki w sa­lo­nie. Na ścia­nach wi­sia­ły opra­wio­ne fo­to­gra­fie ko­bie­ty i jej zna­jo­mych, a tak­że wie­le zdjęć syna. Jed­no szkol­ne: uśmiech­nię­ty chło­pak, za nim pro­spekt imi­tują­cy po­god­ne nie­bo, po któ­rym płyną puszyste bia­łe chmur­ki. Chło­pak ma na so­bie bia­łą ko­szulę. Ja­sno­brą­zo­we wło­sy i bla­da cera – po­dob­ny do Anne.

– O, tutaj – po­wie­dzia­ła, po­da­jąc mu wi­zytów­kę przez otwar­te drzwi. – Mo­żesz do nie­go za­dzwo­nić. Zna się na rze­czy. Prze­pra­szam, że tak w po­śpie­chu, ale mam dziś jogę i mi­lion spraw do za­ła­twie­nia. A poza tym w domu wszyst­ko w po­rząd­ku? – Pies uja­dał nie­ustę­pli­wie.

– Ja­sne. I bar­dzo do­brze mi się tam miesz­ka.

– Miło to słyszeć. – Uśmiech­nę­ła się wresz­cie. – Mi­łe­go dnia. Trzymaj się.

Za­mknę­ła drzwi. Słyszał jej stłumio­ny głos: „Za­mknij się, ty psy­chicz­ny stwo­rze!”.

Kie­dy mi­nął pod­jazd, trzej chłop­cy od zbi­te­go okna prze­je­cha­li na pod­nisz­czo­nych de­sko­rol­kach, po­krzykując coś do sie­bie. Za­uwa­żyw­szy Mar­ka, uci­chli, jak­by na wspo­mnie­nie tam­te­go fe­ral­ne­go zda­rze­nia. Ale kie­dy im po­ma­chał, za­trzyma­li się, sta­wia­jąc de­ski do pio­nu.

– Hej, Mark – po­wi­tał go Brad, wy­cią­ga­jąc do nie­go rękę. – Nie­długo przy­nie­sie­my pie­nią­dze.

Mark uści­snął wy­cią­gnię­tą doń dłoń.

Dwóch po­zo­sta­łych, John i Gary, uczyni­li po­dob­nie, ge­stem tym skła­da­jąc mil­czą­ce prze­pro­si­ny. Po czym jak zwykle za­czę­li się z nim dro­czyć, wy­ra­ża­jąc zdu­mie­nie, że pił­ka po­le­cia­ła tak da­le­ko, szyb­ko i tra­fi­ła pro­sto w okno. Ożywi­li się nie­co.

– Czło­wie­ku! – wy­krzyk­nął John. – Nie mo­głem w to uwie­rzyć! Wpa­dli­śmy w pa­ni­kę, kie­dy zo­ba­czyli­śmy, jak zbli­ża się do szyby! Su­per, że nas za to nie zje­cha­łeś, ziom.

– Nie ma pro­ble­mu, chło­pa­ki – od­po­wie­dział. – Po pro­stu uwa­żaj­cie.

John uniósł brwi i spoj­rzał zna­czą­co na dom Anne.

– Ty też, ziom!

Mark prze­wró­cił ocza­mi, kie­dy Gary ryk­nął śmie­chem. Brad na­chmu­rzył się i wbił wzrok w zie­mię.

Na­stęp­nie po­gna­li da­lej na de­sko­rol­kach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: