Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Opowiadania Imć pana Wita Narwoja, rotmistrza konnej gwardji koronnej A. D. 1760-1767 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opowiadania Imć pana Wita Narwoja, rotmistrza konnej gwardji koronnej A. D. 1760-1767 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 362 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DWU­NA­STY GOŚĆ.

…Wi­gil­ja Bo­że­go Na­ro­dze­nia!… Pięk­ny to dzień, pięk­ny i ra­do­sny dla chrze­ści­jań­skie­go ser­ca, a tak ja­koś dziw­nie, uro­czy­ście, prze­ma­wia do du­szy, że czło­wiek i pła­kał­by za­ra­zem i ra­do­wał się: pła­kał od rzew­no­ści i wspo­mnień, co nie wie­dzieć jak i skąd na­wa­łem ci­sną się do gło­wy i ser­ca, ra­do­wał się od we­se­la i szcze­rej otu­chy, któ­rą to wiel­kie w chrze­ści­jań­stwie świę­to, pa­miąt­ka zmi­ło­wa­nia bo­że­go dla ludz­ko­ści, na­pa­wa wie­rzą­cych…

"Chwa­ła Panu na wy­so­ko­ściach a po­kój lu­dziom do­brej woli na zie­mi". Do­ży­łem i ja po­ko­ju pod reszt­ki ży­wo­ta mego, któ­ry roz­ma­ity by­wał, zmien­ny i w przy­go­dy nie­ską­py, czę­ściej grzesz­ny i roz­pust­ny, ni­że­li sta­tecz­ny, czę­ściej przy­kry i twar­dy, niż szczę­śli­wy. Człek miał du­szę ro­ga­tą, więc i ro­ga­to mu ży­cie wy­pa­da­ło; prze­ży­ło się lat wie­le; by­wa­ło się na wo­zie i pod wo­zem; ja­dło się chleb z nie­jed­ne­go pie­ca, tu­ła­ło się po roz­ma­itych ką­tach i wła­snej zie­mi i ob­cej, i tam, kędy było po­trze­ba, i tam, kędy człe­ka nie po­sia­no; prze­by­ło się opła­ka­ne cza­sy dla mi­łej tej a bied­nej zie­mi na­szej, a te­raz cze­ka się cier­pli­wie, kie­dy Bóg mi­ło­sier­ny po­zwo­li od­po­cząć wie­ku­iście…

Wi­dzę was koło sie­bie wszyst­kich, i sy­nów, i wnu­ków; wian­kiem oto­czy­li­ście dziad­ka i na­le­ga­cie, aby się­gnął do pa­mię­ci swej bied­nej i opo­wie­dział co z daw­nych cza­sów. "Ga­daj, dzia­du!" – słusz­ne to do­ma­ga­nie, bo i czem­że sta­ry bo­ga­ty, jak nie wspo­mnie­nia­mi dłu­gie­go ży­wo­ta? Kie­dy taka ser­decz­na wola wa­sza, i kie­dy ra­dzi słu­cha­cie daw­nych dzie­jów, więc opo­wiem wam przy­go­dę, któ­ra głę­bo­kow pi­sa­ła się w pa­mięć moją i, nig­dy nie­za­tar­ta, na dnie ser­ca spo­czy­wa. Wie­le się za­po­mnia­ło, wie­le wspo­mnień zbla­kło lub cał­ko­wi­cie zgi­nę­ło w pa­mię­ci, ale ten wy­pa­dek z mego ży­cia, któ­ry te­raz usły­szy­cie, tak żywo mi stoi przed oczy­ma, jak­by się stał wczo­raj, jak­by się stał dzi­siaj, przed chwi­lą.

I nie dziw, że go dzi­siaj wła­śnie opo­wie­dzieć się za­bie­ram. Wszak to dzi­siaj wi­gil­ja Bo­że­go Na­ro­dze­nia, a w dzień ten przy­go­da moja za­wsze mi­mo­wol­nie z taką siłą na pa­mięć mi się na­su­wa, że da­rem­nie­bym pró­bo­wa­ło czemś in­nem po­my­śleć i coś in­ne­go opo­wie­dzieć. Spo­ży­li­śmy już wie­cze­rzę, we­so­łe ko­lę­dy umil­kły na chwi­lę, a sko­ro po sta­rym zwy­cza­ju prze­czu­wać chce­cie aż do mszy św. pa­ster­skiej, to wy­słu­chaj­cież tego ustę­pu cier­pli­wie, aby za­cho­wał się w kro­ni­ce na­szej ro­dzi­ny.

Anno Do­mi­ni 1752 by­łem wy­rost­kiem siedm­na­sto­let­nim. Ro­dzi­ce moi, z do­brej szla­chec­kiej krwi ale nędz­nej bar­dzo for­tun­ki, żyli na bar­dzo skrom­nej i ubo­giej wła­sno­ści. Dwo­rek sta­ry, Bóg wie, ja­kie jesz­cze cza­sy pa­mię­ta­ją­cy, i szmat zie­mi, to całe było mie­nie, z któ­re­go żyć trze­ba było uczci­wie. Było nas tro­je ro­dzeń­stwa w domu. Ja by­łem naj­star­szy, za mną szedł brat An­drzej, o lat pięć młod­szy ode mnie, a za nim naj­młod­sza sio­stra, Ha­nia, ma­ją­ca wów­czas lat dzie­sięć za­le­d­wie, dziec­ko do­bre i ślicz­ne, jak anio­łek.

W domu była bie­da wiel­ka, i nami, chłop­ca­mi, a już to naj­bar­dziej mną, fra­so­wał się oj­ciec usta­wicz­nie. Wy­ro­słem był już, jak mło­dy dąb, wąs się po­czy­nał sy­pać pod no­sem, a w gło­wie było pu­sto i ciem­no. Umia­łem za­le­d­wie czy­tać i pi­sać, a po­czci­wy ksiądz ple­ban, sta­ru­szek bar­dzo za­cny – Pa­nie, świeć nad du­szą jego! –

tro­chę mnie w ła­ci­nie prze­ćwi­czył, bo na owe cza­sy ani rusz było szlach­ci­co­wi bez ła­ci­ny. Ro­słem, nie wie­dzieć na co: du­chow­ne­mu sta­no­wi od­dać się było już za póź­no, do pa­le­stry nie było o czem się apli­ko­wać, więc utra­pie­nie było nie­la­da. Jak­by na­do­miar złe­go, by­łem chło­pak krnąbr­ny i na­ro­wi­sty, jak mło­dy źre­bak z ta­bu­nu, i ani po­wa­ga Śp… ro­dzi­ca mego, ani słod­kie prze­stro­gi mat­ki ucho­dzić mnie nie mo­gły.

Mat­ka moja li­czy­ła za­wsze na krew­nych, któ­rzy po­sia­da­li znacz­ną for­tu­nę, a naj­wię­cej na wdo­wę bo­ga­tą, swą stry­jen­kę, pa­nią pod­cza­szy­nę Żo­łyń­ską, ale ta z su­kur­sem wca­le się nie spie­szy­ła. Pi­sy­wa­ła do niej mat­ka czę­sto, ucie­ka­ła się do jej po­mo­cy w gorz­kich aflik­cjach nie­do­stat­ku, pro­sząc już nie dla sie­bie, ale dla dzie­ci o po­moc ja­ko­wą, ale pani pod­cza­szy­na wszyst­kie te proś­by na­wet re­spon­sem ho­no­ro­wać nie ra­czy­ła. W gło­wę więc za­chodź z wy­rost­kiem, jak ja! W domu nie wy­sie­dzi ni­cze­go, do sta­tu­tu i pió­ra nie­zdat­ny, a rze­mio­sła lub po­spo­li­tej służ­by imać się nie po­zwa­la szla­chec­ka kon­dy­cja!

Tak sta­ły rze­czy, kie­dy ro­dzi­ce moi po dłu­giej na­ra­dzie z sobą prze­cież coś sta­now­cze­go po­cząć ze mną zde­cy­do­wa­li. Oj­ciec za­wo­łał mnie do sie­bie i to­nem po­waż­nym w ta­kie się ozwał sło­wa:

– Wi­cie, prze­ro­słeś już mnie, wąsa jeno co nie wi­dać; ju­żeś chłop, co się zo­wie; czas by po­my­śleć, co da­lej bę­dzie. Po polu na szka­pie har­co­wać, z ptasz­nicz­ki do wron strze­lać i z in­ny­mi urwi­sa­mi na sza­ble się rą­bać, to do­tąd ucho­dzi­ło, ale te­raz ser­jo po­my­śleć trze­ba o tem, co waść jeść bę­dziesz i czem że­bra szla­chec­kie okry­jesz. W domu po­zo­stać nie mo­żesz, bo waść wiesz, że nie­ma o co się za­cze­pić i żem chu­dy pa­cho­łek. Do­tąd jak było, tak było, ale te­raz trze­ba się za­cząć prze­gry­zać przez ży­cie i fo­ry­to­wać do uczci­we­go sta­nu. Dam ci list do pani pod­cza­szy­ny Żo­łyń­skiej; choć do­tąd nie była ła­ska­wą dla chu­dej swej

Źo­łyń­skiej; choć do­tąd nie była ła­ska­wą dla chu­dej swej fa­mil­ji, to może, gdy cie­bie sa­me­go oba­czy, kre­wień­stwa pa­mięt­niej­szą bę­dzie. Nie żą­dam w li­ście żad­nej jał­muż­ny dla cie­bie, ale su­mi­tu­ję się tyl­ko pani pod­cza­szy­nie do­bro­dziej­ce, aby cię wpły­wem swo­im (bo ma zna­ko­mi­te i moż­ne ko­li­ga­cje) umie­ści­ła przy dwo­rze ja­kie­go ma­gna­ta i po­mo­gła do klam­ki pań­skiej. Jest wła­śnie do­bra oka­zja w te stro­ny: są­siad nasz, pan pod­sę­dek Or­szyń­ski, je­dzie w te oko­li­ce, przy­się­dziesz się waść i da­lej w świat za wolą bożą!

Jak oj­ciec chciał, tak się sta­ło. Opa­trzo­no mnie jako tako w dro­gę: oj­ciec spra­wił mi uczci­wy kon­tu­sik i żu­pa­nik od świę­ta, wła­sny swój pas naj­lep­szy i dość po­kaź­ną sza­bli­nę da­ro­wał, a do tego wszyst­kie­go kil­ka, Bóg do­bry wie, skąd wy­do­by­tych, czer­wo­nych do­rzu­cił; mat­ka uko­cha­na po­sta­ra­ła się o bie­li­znę i drob­niej­sze po­trze­by i ob­da­rzy­ła tem, co naj­więk­szym i naj­święt­szym jest skar­bem dziec­ka, opusz­cza­ją­ce­go pro­gi do­mo­we – bło­go­sła­wień­stwem swo­jem ser­decz­nem.

Przy roz­sta­niu żal tro­chę ser­ce ści­snął i mar­kot­no było na du­szy, i był­bym też za­pła­kał szcze­re­mi łza­mi, gdy­bym się nie był wsty­dził ojca i pana pod­sęd­ka, na któ­re­go wóz­ku tę pierw­szą wy­pra­wę w świat boży od­być mia­łem. Mat­ka moja, jako mnie mi­ło­wa­ła bar­dzo, łza­mi mnie swe­mi ob­la­ła, a za jej prze­wo­dem i brat, i sio­strzycz­ka Ha­nia od ża­ło­ści gło­śno pła­ka­li. Co­raz bar­dziej mi ser­ce mię­kło, i był­bym może tak­że uległ rzew­no­ści, oso­bli­wie, gdy mnie moja naj­mil­sza sio­strzycz­ka Ha­nia, drob­ne­mi rą­czę­ty ująw­szy, z pła­czem ca­ło­wa­ła – ale pan pod­sę­dek ru­szyć ka­zał i, nim jed­no Ave Ma­ria uje­cha­li­śmy, już mi znik­nę­ły z oczu i strze­cha ro­dzin­na, i mat­ka dro­ga, co dłu­go za mną pa­trzy­ła, zda­le­ka szląc mi bło­go­sła­wień­stwo.

Nie­ty­le po­dróż moja, co cel jej był mi nie do sma­ku. Nie mia­łem ocho­ty szu­kać po­mo­cy u pani pod­cza­szy­ny, któ­ra nie dała nig­dy ro­dzi­com moim do­wo­du życz­li­wo­ści i do­bre­go ser­ca i po któ­rej się zbyt mi­łe­go po­wi­ta­nia nie spo­dzie­wa­łem; nie mia­łem też żad­nej in­kli­na­cji słu­żyć u dwo­ru ma­gnac­kie­go, trzy­mać się… klam­ki pań­skiej i apli­ko­wać się pod ry­go­rem mar­szał­ka. Pani pod­cza­szy­na mia­ła do­bra nad samą gra­ni­cą szlą­ską, a ta gra­ni­ca ćwie­kiem mi się wbi­ła w mło­dą gło­wę. Ja, co nig­dy pra­wie nie prze­kro­czy­łem gra­nic swe­go po­wia­tu, cuda so­bie my­śla­łem, co tam być może za gra­ni­ca­mi Rzpl­tej…

– A gdy­by tak pójść za gra­ni­cę, het, w świat da­le­ki?• – po­my­śla­łem so­bie. – Tak szla­kiem czte­rech wia­trów i kędy oczy i nogi po­nio­są?… Gdy­by tak za­miast po­kor­nie su­mi­to­wać się wąt­pli­wym kre­wień­skim afek­tom pani pod­cza­szy­ny i szu­kać ła­ski pań­skiej – pró­bo­wać szczę­ścia na wła­sną rękę – czy­nie le­piej i nie we­se­lej by to było?… Mło­de­mu i sza­lo­ne­mu łbu mało trze­ba, aby się ucze­pił pierw­sze­go lep­sze­go kon­cep­tu i fan­ta­zji się od­dał na śle­po. Po krót­kich roz­my­śla­niach po­sta­no­wi­łem uciec panu pod­sęd­ko­wi przed sa­mym ce­lem po­dró­ży i haj­że w świat za for­tu­ną, za awan­tu­ra­mi, za oka­zją!… Nie­szczę­ście chcia­ło, że mi sam pod­sę­dek uła­twił wy­ko­na­nie za­mia­ru. Na dwie mile przed wsią pani pod­cza­szy­ny wy­pa­da­ło mu w po­dró­ży wziąć się w inną stro­nę a pod­wieźć mnie umyśl­nie nie było mu skład­nie, dał mi tedy in­for­ma­cję, któ­rę­dy mam się zwró­cić, aby pie­szo do­stać się do krew­nej, po­że­gnał, na­po­mniał i na czy­stem polu zo­sta­wił.

– Tom ja te­raz pan wła­snej woli – za­wo­ła­łem sam do sie­bie, pe­łen ani­mu­szu – a świat cały stoi mi otwo­rem! By­waj zdro­wa, ja­śnie wiel­moż­na pani pod­cza­szy­no do­bro­dziej­ko, obej­dę się bez jej­mo­ści­nej pro­tek­cji i sam się fo­ry­to­wać będę!

Owo nie py­ta­łem się już te­raz o dro­gę do krew­nej, ale od prze­cho­dzą­cych za­się­ga­łem ję­zy­ka, któ­rę­dy naj­bli­żej do gra­ni­cy. Za dwie małe go­dzi­ny sta­ną­łem nad gra­ni­cą i z bi­ciem ser­ca chcia­łem ru­szać da­lej bez od­po­czyn­ku, gdy mi mi­jać przy­szło karcz­mę, w któ­rej dziw­ne i cie­ka­we dla mnie bar­dzo od­by­wa­ły się rze­czy.

Przed karcz­mą tą sta­ła duża gro­ma­da chłop­stwa, a naj­wię­cej mło­dych pa­rob­cza­ków, i ga­pi­ła się na­pół z lę­kiem, na­pół z cie­ka­wo­ścią. W sie­niach usta­wio­no stół, a oko­ło sto­łu sta­li lub sie­dzie­li lu­dzie dzi­wacz­nie ubra­ni. Ja, co nie wi­dzia­łem był do­tąd nig­dy w ży­ciu woj­ska cu­dzo­ziem­skie­go au­to­ra­men­tu, nie mo­głem się dość na­pa­trzyć tym fi­gu­rom.Że byli żoł­nie­rze, to po jed­na­ko­wym mun­du­rze i po bro­ni po­zna­łem łac­no, ale ta­kich żoł­nie­rzy nig­dy jesz­cze nie wi­dzia­łem. Było ich kil­ku­na­stu, a ubra­ni byli w nie­bie­skie ka­ba­ty z czer­wo­ne­mi ran­wer­sa­mi, w ka­ma­sze wy­so­kie czer­wo­ne i w ob­ci­słe plu­der­ki. Przy bo­kach mie­li krót­kie sza­ble, na gło­wach trój­gra­nia­ste ka­pe­lu­sze z kor­do­na­mi sre­brzy­ste­mi, a wło­sy pu­dro­wa­ne i w war­ko­cze uple­cio­ne. Czte­rech z nich wy­gry­wa­ło na trąb­kach i pisz­czał­kach, a dwóch biło takt w brzę­kli­we ta­ra­ba­ny, a tak chwac­ko, tak we­so­ło i hucz­no, że aż miło słu­chać było. Pod sto­łem znaj­do­wa­ła się becz­ka z wi­nem, a je­den z tych żoł­nie­rzy cią­gle sie­dział przy czo­pie, cią­gle do szkle­nie na­le­wał i za­ga­pio­ne­mu chłop­stwu po­da­wał. Na sto­le le­ża­ła księ­ga otwar­ta i kupa srebr­nych ta­la­rów, no­wiut­kich i świe­tli­stych, że aż za oczy chwy­ta­ły, a je­den z gro­ma­dy tej we­so­łej cią­gle nie­mi prze­rzu­cał, do­da­jąc brzęk sre­bra do od­gło­su mu­zy­ki.

Chło­pi pa­trzy­li ła­ko­mym wzro­kiem na wino, na bia­łe, świe­cą­ce sre­bro, ale co­fa­li się z nie­do­wie­rza­niem i zda­wa­li pa­so­wać się mię­dzy lę­kiem a po­ku­są… Od cza­su do cza­su je­den z żoł­nie­rzy, wi­docz­nie naj­star­szy z od­dzia­łu, da­wał znak faj­from i do­bo­szom, aby prze­sta­li wy­ci­nać ku­ran­ty, i, jed­ną ręką po­brzę­ku­jąc ta­la­ra­mi a dru­gą wzno­sząc peł­ną szkle­ni­cę wina, gło­śno coś prze­ma­wiał, jak­by chciał do cze­goś za­chę­cić. Przy­bli­ży­łem się, aby po­słu­chać tej ora­cji, ale z cięż­ką bie­dą tyl­ko sen­su jej do­chwy­cić się mo­głem.

– Do­brze jeść, do­brze pić, im­mer lu­słig żyć! – wo­łał ów drab naj­star­szy, któ­ry miał szli­fy srebr­ne na koł­nie­rzu i ta­kiż ku­tas przy fur­dy­men­cie. – Pry­stań, pry­stań na Krieg­smann, bę­dziesz so­bie wol­ny pan! Zaj Ma­je­stet król pru­ski wer­bu­je do swo­je­go sław­ne­go woj­ska! To mi ży­cie, to mi raj, bo­daj ta­kie­mu kró­lo­wi słu­żyć lat sto i czte­ry ty­go­dnie! Ka­bat pięk­ny i zło­ci­sty, a pie­nię­dzy huk; dla sol­da­ta nie­trud­no o du­ka­ta! Co bę­dziesz miał? Wszyst­ko! Co bę­dziesz ro­bił? Nix! Kto chce iść, niech się spie­szy, niech da rękę, bo bę­dzie pła­kał i ża­ło­wał. Dzie­sięć Ta­ler do ręki!! Nowy, pięk­ny, srebr­ny Ta­ler – dzie­sięć ta­kich Ta­ler za­raz, a po­tem kopa, oko i tu­zin! Je­den Ta­ler – dzeń! Dru­gi Ta­ler-dzeńl Trze­ci – dzeń! Vier, fũnf, sechs, sie­ben, zehn! Hur­ra-ha! Werrr­r­bunk dla naj­ja­śniej­sze­go, naj­moc­niej­sze­go, naj­ła­skaw­sze­go Zaj Ma­je­stet kró­la od Praj­zów! Frry-der-rryk, przy­ja­ciel żoł­nie­rzy, daje dzie­sięć ta­la­rów za­raz, mię­sa, ile zjesz, wód­ki, mio­du, wina, piwa, ile wy­pi­jesz; mel­duj się, wer­buj się! Do­brze jeść, do­brze pić, im­mer lu­stig żyć! Eins zwaj, drajl Mu­sik! Bum!!

Tu faj­fry i do­bo­sze po­czę­li zno­wu przy­gry­wać, a ów star­szy z srebr­nym ku­ta­sem przy fur­dy­men­cie za­pra­szał już te­raz nie­me­mi ge­sta­mi do sto­li­ka. Wi­do­wi­sko to całe ogrom­nie mnie za­ję­ło; prze­ci­sną­łem się tedy przez ga­wiedź i sta­ną­łem so­bie tuż przed żoł­nie­rza­mi. Tak za­ga­pio­ny, pa­trzy­łem cią­gle na tę śmiesz­ną ko­me­dję, kie­dy na­raz ów drab z srebr­nym ban­do­le­tem przy­stą­pił do mnie, zprzy­ja­ciel­ska ude­rzył po ra­mie­niu i po­dał szkle­ni­cę wina.

– Mo­span Po­lak! – za­wo­łał, na­gląc, abym wy­pił. – Anu, kam­rad do kam­ra­da! Wi­wat! Niech żyje żoł­nier­skie ży­cie! W two­ję ręce, mo­span Jun­ker!

Nie py­ta­jąc wie­le, co da­lej bę­dzie, wzią­łem od Niem­ca szklan­kę i wy­chy­li­łem do dna. Nie­miec mnie na to pod ra­mię i, na­pół grzecz­nie pro­sząc, na­pół gwał­tem cią­gnąc, wie­dzie do sto­li­ka, koło sie­bie sa­dza i zno­wu wina na­le­wa. Po dru­giej szklan­ce za­szu­mia­ło w mło­dej gło­wie, do żad­nych trun­ków nie­na­wy­kłej; za­czął mi się po­do­bać i ten Nie­miec w kur­cie z ran­wer­sa­mi i srebr­nym ban­do­le­tem, i ci jego kam­ra­ci ju­nac­cy, i ta mu­zy­ka, wy­ci­na­ją­ca we­so­ło na pisz­czał­kach i ta­ra­ba­nach. Za dru­gą szklan­ką po­szła trze­cia, za trze­cią czwar­ta i już nie­wie­le pa­mię­ta­łem, co się ze mną robi. Ści­ska­łem tyl­ko każ­de­go dra­ba w kur­cie nie­bie­skiej ser­decz­nie, a każ­dy z nich wza­jem­nie do błysz­czą­cych gu­zi­ków mnie przy­ci­skał, w twarz ca­ło­wał i Bru­der Kam­rad na­zy­wał; czu­łem jak­by przez sen, że mi błysz­czą­ce srebr­ne ta­la­ry pcha­no do ręki i że mu­zy­ka prze­róż­ne ocho­cze mar­sze wy­ci­na­ła.

– Frri-derrr-rrrik! Bru­der Kam­rad,! Im­mer lu­stig! Mu­sik! – beł­ko­ta­łem ję­zy­kiem, któ­ry mi się sza­le­nie plą­tał po zę­bach, aż na­resz­cie stra­ci­łem przy­tom­ność zkre­te­sem.

Nie wiem, jak dłu­go znaj­do­wa­łem się w tym sta­nie, ale, kie­dy się z bó­lem gło­wy obu­dzi­łem, nie mo­głem po­ła­pać my­śli i wspo­mnień, któ­re się po roz­go­rza­łym łbie krę­ci­ły ja­ko­by młyń­cem. Do­mo­wa strze­cha, po­dróż, ro­dzic mój, pan pod­sę­dek, pani pod­cza­szy­na Żo­łyń­ska i cała hur­ma dra­bów w ka­ba­tach z czer­wo­ne­mi ran­wer­sa­mi i z pu­dro­wa­ne­mi war­ko­cza­mi bie­ga­ło mi przed oczy­ma, a w uszach szu­mia­ły cią­gle faj­fry i do­bo­sze.

Prze­tar­łem oczy, prze­że­gna­łem się i po­czą­łem roz­glą­dać się do­ko­ła, gdzie je­stem. Uj­rza­łem się na go­łym tap­cza­nie, w izbie brud­nej i ciem­nej. Do­ko­ła mnie na tap­cza­nach lub po­ko­tem na zie­mi le­ża­ło kil­ku­na­stu mło­dych pa­rob­cza­ków, a przy drzwiach drze­mał na zy­dlu je­den żoł­nierz w nie­bie­skim ka­ba­cie, z musz­kie­tem w ręku. Po­rwa­łem się z tap­cza­na i nuż szu­kać mego tłu­mocz­ka; da­rem­nie! Nie­ma go koło mnie! Ani kon­tu­sza, ani żu­pa­ni­ka z pięk­nej kwie­ci­stej gro­de­tu­ry, ani sza­bel­ki blach­ma­lo­wej, co mi ją oj­ciec da­ro­wał, nie­ma ani na oczy! Się­gam do kie­sze­ni, nie­ma miesz­ka z czer­wień­ca­mi, po­szedł snać za żu­pa­nem i sza­blą!…

Mó­wię tedy do owe­go żoł­nie­rza, co sie­dział przy drzwiach na zy­dlu opar­ty na musz­kie­cie:

– Pa­nie wo­jak, za­ba­wi­łem się wczo­raj z wa­szy­mi kam­ra­da­mi, po­hu­la­łem może za­nad­to ocho­czo; te­raz mi czas w dro­gę, mu­szę ru­szać da­lej; od­daj­cie mi mój tłu­mo­czek i mie­szek z pie­niądz­mi i otwórz­cie drzwi, bo mi tu dusz­no w tej izbie.Żoł­nierz po­pa­trzył na mnie, jak­by nie ro­zu­miał, a po­tem śmiać się po­czął gło­śno i dłu­go, aż na­resz­cie, ze szlą­skie­go ak­cen­tu za­ry­wa­jąc, tak do mnie rze­cze:

– Mo­span Po­lak, już ty nasz, już ty kam­rad i wo­jak pru­ski; tak ja cie­bie te­raz nie pusz­czę. Siedź­że tu­taj, aż pan lejt­nant przyj­dzie!

– A toż co u li­cha, pa­nie wo­jak – za­wo­ła­łem – to chy­ba żar­tu­je­cie! Za­ba­wi­łem się tyl­ko w we­so­łej kom­pan­ji i kwi­ta! Puść­cież mnie w spo­ko­ju, nie­chaj so­bie idę w moją stro­nę!

Wte­dy ów żoł­nierz na­pół ze śmie­chem, na­pół z do­bro­cią, bo mu żal było może krwi mło­dej i nie­do­świad­czo­nej, po­cznie mi roz­po­wia­dać, jako się wczo­ra za­wer­bo­wa­łem do woj­ska pru­skie­go, jako mnie już wpi­sa­no na lat ośm do re­ge­strów puł­ko­wych, jako już te­raz je­stem za­gra­ni­cą na pru­skim haup­twa­chu, jako wczo­raj jesz­cze przy­sią­głem przed cho­rą­gwią jego kró­lew­skiej mo­ści, Fry­dry­ko­wi II, iż mu będę wier­nie i wa­lecz­nie słu­żył w po­ko­ju i na woj­nie, na mo­rzu i na lą­dzie, na mu­rach i w otwar­tem polu.

Do­my­śla­cie się już tedy, że wpa­dłem w ręce wer­bow­ni­ków pru­skich. Trze­ba wam też wie­dzieć, że jako w na­szej nie­szczę­śli­wej Rze­czy­po­spo­li­tej rząd by­wał jeno tak so­bie od pół­to­ra nie­szczę­ścia, a po­rząd­ku i czuj­no­ści za trzy gro­sze nig­dy nie sta­ło. Ho są­sied­nie woj­ska, tak ce­sar­skie, jak pru­skie, wy­sy­ła­ły wer­bow­ni­ków nad gra­ni­cę pol­ską, i tu ła­pa­no, kto się pod rękę na­wi­nął. Ta­kich nie­szczę­snych zwer­bo­wa­nych Po­la­ków, a oso­bli­wie chło­pów, by­wa­ło spo­ro w woj­sku au­str­jac­kiem i pru­skiem, a pan ge­ne­rał Szy­bil­ski ce­sa­rzo­wi ra­ku­skie­mu cały pra­wie pułk uła­nów wy­szty­fto­wał z sa­mych Po­la­ków taką wer­bow­ni­czą sztu­ką. Oso­bli­wie pod­czas woj­ny cu­dzo­ziem­scy wer­bow­ni­cy lud nam z nad­gra­nicz­nych oko­lic sro­dze pod­kra­da­li.

Owo ta­kim to kształ­tem do­sta­łem się do pru­skie­go woj­ska. Nie będę wam tu opo­wia­dał trud­nych po­cząt­ków w tej su­ro­wej szko­le, ani też przy­gód prze­róż­nych, któ­rych mię­dzy ob­cy­mi za­ży­łem – bo­bym ani dziś, ani ju­tro może nie skoń­czył. Kie­dyś i na to przyj­dzie czas; je­śli Bóg tro­chę ży­cia jesz­cze do­zwo­li, to wam dziad wszyst­ko roz­po­wie. Dość po­wie­dzieć, że sro­ga była mi dola w pierw­szych cza­sach; cięż­ka i trud­na, i bied­na, że jej żad­ne­mu wro­go­wi prze­by­wać­bym nie ży­czył. Oj, uczy­liż mnie Niem­cy wo­jacz­ki, uczy­li! Opła­ka­łem gorz­ko mój musz­kiet żoł­nier­ski! Ano co było ro­bić i jak się ra­to­wać? Uciek­nę, to zła­pią, a po kryg­srech­cie w łeb pal­ną bez par­do­nu. Bóg wy­so­ko, do domu da­le­ko, a nad kar­kiem ry­gor i dys­cy­pli­na, ani pi­snąć… Czuj duch – i kwi­ta.

By­wa­ło, mię­dzy tymi Niem­ca­mi taka mnie ża­łość ser­decz­na weź­mie za ro­dzin­ną zie­mią, taka rzew­ność dusz­na za fa­mil­ją, że ser­ce się pa­da­ło for­mal­nie, ale cóż było ro­bić! Wie­le bie­dy przy­schło na czło­wie­ku, a wkoń­cu i du­sza ja­koś niby stward­nia­ła, i już mi tam wszyst­ko za jed­no sta­ło. Po dwu­let­niej bie­dzie na­uczy­łem się po nie­miec­ku tak gład­ko, że ję­zy­kiem tym mó­wi­łem, ja­ko­bym go znał od dzie­ciń­stwa, a re­gu­la­ment, musz­trę i służ­bę na pal­cach się umia­ło. Po dłu­gich proś­bach i za­cho­dach prze­nie­śli mnie do ka­wa­ler­ji, do któ­rej za­wsze ser­decz­ną mia­łem in­kli­na­cję, bo szlach­ci­co­wi za­wsze mar­kot­no słu­żyć w pie­chu­rach, musz­kiet dźwi­gać i w ka­ma­szach cho­dzić. Przy ka­wa­ler­ji zo­sta­łem wach­maj­strem, to jest pod­ofi­ce­rem, i już mi od­tąd ja­koś lżej było w tym żoł­nier­skim sta­nie.

Do ro­dzi­ców w pierw­szym roku pi­sa­łem razy kil­ka, ale żad­ne­go re­spon­su nie otrzy­ma­łem nig­dy. Za­po­mnia­łem też o nich, a gdy na do­bi­tek, bę­dąc za kup­nem koni puł­ko­wych pod samą gra­ni­cą pol­ską, spo­tka­łem tam ja­kie­goś eko­no­ma z oko­lic mo­ich ro­dzi­ców, a ten mi po­wie­dział, że, kie­dy tam na­stał, już po Na­rwo­jach i śla­du nie było, po­że­gna­łem się w my­śli z fa­mil­ją na wie­ki.

– Bóg wie, co się z nimi sta­ło – my­śla­łem so­bie – oj­ciec i mat­ka może po­mar­li, An­druś i Ha­nia gdzieś u ob­cych lu­dzi się wy­słu­gu­ją, a ja, bied­ny żoł­nierz, z li­che­go żoł­du dy­szę, a jak to po­rzu­cę, to z bie­dy zgi­nę, a ro­dzeń­stwa nie wy­naj­dę; a choć­bym i wy­na­lazł, to co im po­mo­gę?

Tak mi­nę­ło czte­ry lata. Czło­wiek miał, nie chwa­ląc się, wie­le wro­dzo­ne­go spry­tu, mło­da gło­wa ry­chło wszyst­ko poj­mo­wa­ła, a tak, pod­uczyw­szy się wo­jen­ne­go rze­mio­sła do­brze, zo­sta­łem na­resz­cie ofi­ce­rem. Obe­rsz­ter mój, graf Kog­ge­ritz, po­lu­bił mnie na­wet do­syć i nie­raz in­nym lejt­nan­tom na wzór służ­bi­sto­ści da­wał. Był to sro­gi czło­wiek, ty­ran okrut­ny, żoł­nierz su­ro­wy i ostry; od mi­strzów krzy­żac­kich pro­za­pję swo­ją wy­wo­dził i krzy­żak też z nie­go był od stu ka­du­ków! Ja też służ­bę peł­ni­łem punk­tu­al­nie i aku­rat­nie, jak ma­chi­na, a sro­gość prze­ją­łem od star­szych i, jako oni mnie, tak ja mych sub­or­dy­no­wa­nych jak­by klesz­cza­mi za łeb trzy­ma­łem.

Już to Bo­giem a praw­dą mó­wiąc, tacy my już wszy­scy Po­la­cy, że do­pie­ro w ob­cej szko­le ćwi­czą nas w kar­no­ści i do su­ro­we­go po­słu­chu za­pra­wia­ją. W domu, po­żal się,

Boże, po­rząd­ku za grosz, re­spek­tu za zła­ma­ny ha­lerz; każ­dy so­bie pan, każ­dy so­bie król i wo­je­wo­da, nikt nie, słu­cha a każ­dy roz­ka­zo­wać rad i go­tów za­wsze.

Czyś het­man, czyś to­wa­rzysz, już ty so­bie w Pol­sce wła­sny pan: każ­dy tam ka­pi­tan a dra­ga­na nie­ma; nic nie idzie w ład, ten do Łasa, ten do Sasa, o po­słu­szeń­stwie ani mów szlach­ci­co­wi. Ale nie­chno pana bra­ta we­zmą w dys­cy­pli­nę nie­miec­ką, pod musz­kiet i feld­my­cę, ano za­raz co za prze­mia­na! Tań­cuj że, Po­lacz­ku, jako ci gra­ją! Jak go ści­sną że­la­zną dło­nią, za­raz z nie­go naj­su­row­szy i naj­kar­niej­szy żoł­nierz, naj­służ­bist­szy i naj­sta­tecz­niej­szy ofi­cer. Tak to my, Po­la­cy, so­bie sa­mym naj­go­rzej, a ob­cym tyl­ko słu­żyć umie­my. '

Ale owo od­bie­gam od rze­czy. Wra­ca­jąc tedy do mo­jej opo­wie­ści, mia­sto dłu­żej mó­wić o mo­ich dal­szych ko­le­jach i przy­go­dach, po­wiem tyl­ko otwar­cie, że, spę­dziw­szy tak kil­ka lat mię­dzy Pru­sa­ka­mi, zmie­ni­łem się z grun­tu ca­łej du­szy, i na­wet ro­dzo­na mat­ka by­ła­by się do mnie nie przy­zna­ła. Czło­wiek zniem­czał, zpru­sa­czył się, zlu­trzył zkre­te­sem. Już się i pol­skie­go ję­zy­ka było nie­co za­po­mnia­ło, bom usta­wicz­nie szwar­go­tał tyl­ko po nie­miec­ku. O kra­ju ro­dzin­nym i pa­mięć w ser­cu, zda się, wy­ga­sła, a o wie­rze ka­to­lic­kiej, w któ­rej się uro­dzi­łem, nie­po­czci­wie za­po­mnia­łem. Przez ca­łych ośm lat na­on­czas nie spo­wia­da­łem się ani razu, nie przy­stę­po­wa­łem do Naj­święt­sze­go Sa­kra­men­tu, a całe na­bo­żeń­stwo na­tem po­le­ga­ło, że się z ko­men­dą i w pa­rad­nym or­dyn­ku cho­dzi­ło nie­kie­dy do pro­te­stanc­kiej kir­chy.

Dziś mnie, sta­re­go, gro­za przej­mu­je, gdy wspo­mnę, jak sro­mot­nie i szpet­nie zmie­ni­łem się na pru­skim, żoł­nier­skim chle­bie. Ale ta­kie to mu­sia­ło być tam ży­cie, gdzie czło­wiek nie znał in­ne­go Boga nad kró­la, in­ne­go przy­ka­za­nia nad ho­nor woj­sko­wy i ka­wa­ler­ski, in­nej wia­ry nad cho­rą­giew, in­ne­go pana nad obe­rsz­ta, in­ne­go pra­wa nad re­gu­la­men­ta i kryg­srech­ty! Wszy­scy tak żyli, więc i ja, com był ma­lucz­kiem ziarn­kiem pia­sku w tem wiel­kiem mo­rzu. Dzi­siaj jesz­cze mro­wie mnie obie­ga na myśl, że, ży­jąc w tak bez­boż­nym sta­nie, a by­wa­jąc cią­gle w roz­ma­itych bar­dzo krwa­wych po­trze­bach, gdzie ty­sią­ce pa­da­ły, gdy­by do­pusz­cze­nie boże było mi ka­za­ło paść od kuli, był­bym wy­zio­nął du­cha jako po­ga­nin a nie ka­to­lik i szlach­cic pol­ski.

A śmier­ci nie szu­kać było wte­dy. Służ­ba moja woj­sko­wa przy­pa­dła w sar­nę ową za­cię­tą woj­nę, któ­ra z prze­rwa­mi ca­łych siedm lat trwa­ła, a w któ­rej tłuc się było po­trze­ba z wszyst­kie­mi nie­mal na­cja­mi, z Ro­sja­nem, Fran­cu­zem, Sa­sem i z ce­sar­ski­mi. By­łem w kil­ku­dzie­się­ciu może roz­ma­itych po­tycz­kach i bi­twach, ale za­wsze z nich czło­wiek za dziw­nem zmi­ło­wa­niem bo­żem cało swe ko­ści wy­niósł. O mniej­szych ra­nach nie mó­wię; płat­nął kto po gę­bie lub po kar­ku, to i przy­schło, roz­pru­ła kula udo, to fel­czer ją wy­jął i za­szył cia­ło – a z la­za­re­tu czło­wiek ucie­kał jak naj­ry­chlej było moż­na, bo tam sro­żej jesz­cze nę­dza biła, niż na polu w obo­zie.

Owóż pod sam ja­koś ko­niec tej woj­ny za­wzię­tej i krwa­wej, w któ­rej król Fry­de­ryk od­gry­zał się z suk­ce­sem swo­im prze­ciw­ni­kom i z tych sro­gich opa­łów obron­ną, ba, na­wet zwy­cię­ską wy­szedł ręką, tak na krót­ko przed sa­mym osta­tecz­nym po­ko­jem, anno Do­mi­ni 1760 po­su­nę­li nasz re­gi­ment pod samą gra­ni­cę pol­ską. Mnie z moją cho­rą­gwią po­sta­wio­no kwa­te­rą w ma­leń­kiej mie­ści­nie, a że woj­na jesz­cze się to­czy­ła, więc by­li­śmy w po­go­to­wiu i lada chwi­lę na plac boju pójść mie­li­śmy. Pew­ne­go dnia za­cią­gną­łem z mo­imi ludź­mi haup­twach, gdy przy­sła­no do mnie z kwa­te­ry je­ne­ral­nej, abym z sil­ną stra­żą sta­wił się po więź­nia wo­jen­ne­go, nad któ­rym wła­śnie star­szy­zna kryg­srecht od­by­ła.

Speł­ni­łem roz­kaz i ode­bra­łem więź­nia. Na­ka­za­no mi su­ro­wo, abym go strzegł na haup­twa­chu, jak oka w gło­wie, al­bo­wiem prze­stęp­ca jest wiel­ki i, jako na roz­strze­la­nie ska­zan, po­za­ju­tro stra­co­ny być ma we­dług Kryg­srech­tu. Był to ofi­cer sa­ski (a trze­ba wie­dzieć, że z Sa­sa­mi by­li­śmy tak­że w woj­nie), któ­ry chciał się prze­drzeć przez for­pocz­ty pru­skie, a przy­trzy­ma­ny, bro­nił się i ofi­ce­ra cięż­ko ra­nił. Po­są­dzo­no go o za­miar szpie­go­stwa i krót­ką spra­wą, są­dem wo­jen­nym, na śmierć ska­za­no.

Woj­na sro­ga i cią­gły wi­dok śmier­ci, któ­ra mi nie­raz zbli­ziut­ka oko w oko łyp­nę­ła, za­har­to­wa­ły mię, jak że­la­zo, i du­sza moja nie była już przy­stęp­na ża­ło­ściom i mi­ło­sier­dziu, a prze­cież mar­kot­no mi się zro­bi­ło, wi­dząc tego ska­zań­ca. Mło­da krew, chło­pak uro­dzi­wy i dziel­ny, aż miło pa­trzeć, młod­szy jesz­cze ode mnie, a ta­kie­go ja­kie­goś wdzięcz­ne­go wej­rze­nia, że mi­mo­wol­nie ser­ce ku so­bie in­kli­no­wał.

Ale służ­ba służ­bą, a mój żal nic tu po­ra­dzić nie mógł. Od­wio­dłem tedy nie­bo­ra­ka na haup­twach, za­mkną­łem w izbie z za­kra­to­wa­ne­mi okna­mi, sam klu­cze do kie­sze­ni wzią­łem i dwóch żoł­nie­rzy na war­cie po­sta­wi­łem. Że mnie cie­ka­wość zdję­ła, co zacz był ten ofi­cer, za­gląd­ną­łem do pi­sma, któ­re mi wraz z nim od­da­no w kryg­srech­cie, Ja­kież było moje zdzi­wie­nie, kie­dy wy­czy­ta­łem, że jest Po­la­kiem, na­zy­wa się Jó­zef Rot­nic­ki i jest unter­lejt­nan­tem w dra­gon­ji je­go­mo­ści kur­für­sta sa­skie­go. Te­raz już na­praw­dę żal ser­decz­ny po­czu­łem, boć to i ro­dak mój był, i chło­piec mło­dy i pięk­ny, jak ja­go­da, i żyć mu było tyl­ko na bo­żym świe­cie, a nie gi­nąć mar­ną śmier­cią od musz­kie­tów pru­skich.

Ogar­nię­ty tę­skli­wo­ścią, my­ślę ja so­bie, że by­ło­by to obo­wiąz­kiem chrze­ści­jań­skim od­wie­dzić nie­bo­ra­ka w tak strasz­nym ży­cia ter­mi­nie i uwe­se­lić mu jako tako tę dobę krót­ką, co go od sądu bo­że­go dzie­li­ła. Było to już póź­nym

ũ wie­czo­rem, a było wła­śnie 23 grud­nia, w wi­gil­ją wi­gil­ji Bo­że­go Na­ro­dze­nia. Bio­rę tedy klu­cze i la­tar­kę i, niby na ront noc­ny i dla in­spek­cji stra­ży się uda­jąc, otwo­rzy­łem areszt, gdzie nie­szczę­śli­wy ska­za­niec w ciem­no­ści i sa­mot­nie był za­mknię­ty.

Sie­dział w ką­cie wię­zie­nia na zy­dlu, oparł gło­wę na rę­kach i nie sły­szał mnie wcho­dzą­ce­go, snać w smut­nych i fra­so­bli­wych my­ślach po­grą­żo­ny, aż kie­dy świa­tło w oczy mu ude­rzy­ło. Po­rwał się szyb­ko z miej­sca i, ja­ko­by sen­li­wym wzro­kiem spo­gląd­nąw­szy na mnie, na­po­wrót usiadł.

Mó­wię ja tedy do nie­go po nie­miec­ku:

– Pa­nie ofi­ce­rze, je­steś wać­pan pod moją stra­żą i wiesz, jaki los cię cze­ka. Ale, choć nie­przy­ja­ciel, jako ofi­cer i ka­wa­ler mam so­bie za obo­wią­zek od­dać się wać­pa­nu na usłu­gi i za­py­tać go, aza­li cze­go nie po­trze­bu­jesz? Mu­szę peł­nić moją służ­bę, wszak ją znasz wać­pan, bo sam słu­ży­łeś woj­sko­wo. Cze­go re­gu­la­ment za­ka­zu­je, tego wać­pan ode mnie wy­ma­gać nie bę­dziesz, ale, co w mo­jej mocy a nie prze­ciw pra­wu, tego wać­pan, pa­nie ofi­ce­rze, wy­ma­gaj!

– Dzię­ku­ję ci, mo­ści ofi­ce­rze – rze­cze on na to – snać do­bre masz ser­ce, za któ­re nie­chaj Bóg ci pła­ci! Żą­dam tyl­ko świa­tła, pa­pie­ru i pió­ra, bo, wy­bie­ra­jąc się z tego świa­ta, chciał­bym się li­stow­nie po­że­gnać z oso­ba­mi, któ­re mi były naj­mil­sze na zie­mi.

Ka­za­łem za­raz przy­nieść or­dy­nan­so­wi świa­tło, pa­pier i in­kaust, a gdy speł­nił mój roz­kaz, tak zno­wu rze­kłem do więź­nia:

– Bądź wać­pan do­brej my­śli, bo jesz­cze je­ne­rał nie kon­fir­mo­wał wy­ro­ku. Nie ra­dzę ja wać­pa­nu łu­dzić się pło­chą na­dzie­ją, ale za­wsze kto to wie, czy się los nie zmie­ni. Je­że­li wać­pa­nu to nie bę­dzie do­le­gli­wem, abym tu zo­stał i szcze­rej kom­pan­ji mu do­trzy­my­wał, to się mu chęt­nie ofia­ru­ję.

Rot­nic­ki wdzięcz­nem ser­cem przy­jął moją pro­po­zy­cję. Był bla­dy i smut­ny, ale spo­koj­ny, i wi­dać mu było z oczu, że się śmier­ci nie boi. Za­py­ta­łem go (mó­wiąc cią­gle po nie­miec­ku, bo wstyd mi ja­koś było przy­zna­wać się, żem Po­lak) z ja­kich oko­lic jest Rze­czy­po­spo­li­tej? Od­po­wie­dział mi na to, że po­cho­dzi z San­do­mier­skie­go, gdzie ro­dzi­ce jego do za­moż­nej na­le­żą szlach­ty, że cała fa­mil­ja jego od­daw­na była od­da­ną dy­na­stji sa­skiej, że stryj, któ­ry jest je­ne­rał­lejt­nan­tem w służ­bie tego kra­ju, wziął go z sobą do Dre­zna i pa­tent na ofi­ce­ra mu wy­ro­bił. Rot­nic­ki prze­by­wał kam­pan­ję ostat­nią, a wziąw­szy przed mie­sią­cem urlop, chciał z re­gi­men­tu swe­go naj­krót­szą dro­gą do­stać się do Pol­ski, ale, schwy­ta­ny przez pru­skie for­pocz­ty, fał­szy­wie po­są­dzo­ny zo­stał o szpie­go­stwo i za to nie­win­nie gi­nąć musi. Wy­słu­chaw­szy tej opo­wie­ści, któ­ra mi ser­ce kra­ja­ła, wda­łem się z nim w dal­szą roz­mo­wę, chcąc go po­cie­szyć, ile to w mo­jej mocy było – a im dłu­żej z nim roz­ma­wia­łem, tem bar­dziej ża­łość mnie ogar­nia­ła na wi­dok nie­szczę­śli­we­go jeń­ca. Mimo tę rzew­ność moją, co mi roz­pie­ra­ła ser­ce, nie zdra­dzi­łem się ani słów­kiem, jako Po­lak je­stem i ka­to­lik.

Na­raz mówi on do mnie:

– Pa­nie ofi­ce­rze, je­śli wola, zo­stań tu i da­lej, ale dys­kurs nasz urwać chy­ba trze­ba, bo po­mo­dlić się mu­szę. Mam do śmier­ci dobę tyl­ko jesz­cze; czas naj­wyż­szy po­jed­nać się z Bo­giem i grzesz­nej du­szy uła­twić roz­sta­nie z tem wszyst­kiem, co tu mi­ło­wa­ła na zie­mi…

Na te sło­wa chcia­łem wyjść, ale coś mnie dziw­nie trzy­ma­ło na miej­scu… Chcia­łem już całą noc do­trzy­mać to­wa­rzy­stwa Rot­nic­kie­mu. Cof­ną­łem się w dru­gi kąt izby i usia­dłem. On zaś tym­cza­sem wy­do­był z pod suk­ni ryn­graf z wi­ze­run­kiem Naj­święt­szej Pa­nien­ki, uca­ło­wał go, po­sta­wił przed sobą na zy­dlu i, uklą­kł­szy kor­nie, żar­li­wie i go­rą­co mo­dlić się po­czął.

Na ten wi­dok nie­wy­sło­wio­na ża­łość mnie po­rwa­ła… Ośm lat mi­nę­ło, jak sam nig­dy pra­wie się nie mo­dli­łem, jak nie wes­tchną­łem na­wet do Mat­ki Bo­żej, Kró­lo­wej Pol­ski. Ozwa­ła się na­gle we mnie sta­ra wia­ra, w któ­rej uro­dzi­łem się i wzro­słem, przy­po­mnia­ły się z dziw­ną ja­ko­wąś siłą mo­dli­twy, któ­rych mat­ka mnie dro­ga uczy­ła, gdym był jesz­cze drob­nem pa­cho­lę­ciem – i cały afekt ten re­li­gij­ny, któ­ry kie­dyś go­rzał w mło­dem ser­cu, na nowo du­szę mi do głę­bi ogrzał, wy­ja­śnił i roz­rzew­nił.

Nie mo­głem wstrzy­mać się już dłu­żej i pła­kać po­czą­łem, jak dziec­ko, a rzu­ciw­szy się na ko­la­na, od dłu­gie­go cza­su pierw­szy raz ze skru­chą ser­decz­ną mo­dlić się po­czą­łem. Mu­sia­łem w tem roz­czu­le­niu mo­jem i pła­czu gło­śno za­szlo­chać, bo Rot­nic­ki ogląd­nął się, a uj­rzaw­szy mnie w tak kor­nej mo­dli­twie, zbli­żył się do mnie i tak się ozwał:

– Wi­dzę, żeś wać­pan na­boż­ny i to­wa­rzy­szysz mi w mo­dłach mo­ich. To mnie ośmie­la, pa­nie ofi­ce­rze, pro­sić cię o zro­bie­nie mi waż­nej przy­słu­gi, któ­rej nie mo­żesz od­mó­wić czło­wie­ko­wi, któ­ry tak, jak ja, już jest in ar­ti­cu­lo mor­tis. Nie chcę umie­rać bez po­cie­sze­nia ka­płań­skie­go, pro­szę cię tedy, abyś mi przy­wo­łał księ­dza, bom ka­to­lik i po ka­to­lic­ku umrzeć pra­gnę.Ści­sną­łem go tyl­ko za rękę na znak, że jego wola jest mi roz­ka­zem, i wy­bie­głem. Ro­ze­sła­łem po mia­stecz­ku żoł­nie­rzy, by się wy­py­ta­li, czy nie­ma gdzie księ­dza. Ale było to w oko­li­cy, przez sa­mych pro­te­stan­tów za­miesz­ka­łej, a naj­bliż­szy ksiądz ka­to­lic­ki znaj­do­wał się po stro­nie pol­skiej, już w gra­ni­cach Rze­czy­po­spo­li­tej. Po­lem i ma­now­ca­mi, nie trzy­ma­jąc się zwy­kłej dro­gi, za pół­to­ra go­dzi­ny moż­na się było do­stać do owej wio­ski pol­skiej.

Była to dru­ga go­dzi­na po pół­no­cy. Nie my­śląc wie­le, ka­za­łem so­bie dać do­brą in­for­ma­cję i re­zol­wo­wa­łem się sam je­chać po księ­dza. Po­le­ciw­szy strzec więź­nia czuj­nie szyl­dwa­chom, ka­za­łem wsiąść dwom dra­go­nom na koń, trze­cie­go ko­nia lu­zem przy­tro­czyć dla księ­dza i z ta­kim pocz­tem sam ga­lo­pem, co koń wy­sko­czy ru­szy­łem za pol­ską gra­ni­cę, chcąc się spra­wić szyb­ko, aby przy­pad­kiem ktoś z star­szy­zny nie zmiar­ko­wał, żem na haup­twa­chu nie­obec­ny.

Po jed­no­go­dzin­nej ostrej jeź­dzie sta­nę­li­śmy w wska­za­nej nam wio­sce pol­skiej, a wziąw­szy pierw­sze­go lep­sze­go chło­pa z cha­ty, ka­za­li­śmy się pro­wa­dzić na pro­bo­stwo. Ka­za­łem zsiąść jed­ne­mu dra­go­no­wi z ko­nia i pójść za sobą do po­miesz­ka­nia księ­dza. Za­stu­ka­łem sil­nie do drzwi, a gdy nam otwo­rzył za­spa­ny i wy­stra­szo­ny wi­do­kiem zbroj­nych lu­dzi pa­cho­łek, krzyk­ną­łem nań ostrym to­nem, aby nas za­wiódł do księ­dza.

Za­sta­łem po­waż­ne­go sta­rusz­ka, któ­ry na od­głos na­szych ostróg i sza­bel zbu­dził się już był ze snu i za­pa­lił świa­tło. Spiesz­no mi było bar­dzo; zda­wa­ło mi się, że mi się pod sto­pa­mi pali, bo mnie strach zbie­rał na myśl, że puł­kow­nik może się do­wie­dzieć, ja­kom stra­że opu­ścił – to też, nie tłu­ma­cząc księ­dzu, o co rzecz idzie i dla­cze­go go po­trze­bu­ję, każę mu su­ro­wym gło­sem wsta­wać i ubie­rać się na­tych­miast. Mó­wiąc do nie­go, uda­wa­łem umyśl­nie Niem­ca, któ­ry tyl­ko ła­ma­nym ję­zy­kiem po pol­sku mówi.

Ksiądz, wi­dząc przed sobą dwóch żoł­nie­rzy, prze­ra­żo­ny tym noc­nym na­pa­dem, po­czął się za­raz ubie­rać, a ja, da­jąc roz­ma­ite ozna­ki nie­cier­pli­wo­ści, na­gli­łem do po­śpie­chu. Wi­dząc, że się już ubrał, chwy­ci­łem duże Iu­tro, któ­re wi­sia­ło w izbie, i za­rzu­ca­jąc je księ­dzu na ra­mio­na, po­rwa­łem go za ręką, cią­gnąc szyb­ko za sobą i nie od­po­wia­da­jąc już ani słów­kiem na jego py­ta­nia. Nim się po­rwa­ny w ten spo­sób sta­ru­szek opa­mię­tał z zdu­mie­nia i trwo­gi, już go dra­go­ni po­sa­dzi­li na sio­dło i, bio­rąc go mię­dzy sie­bie, po­gna­li co ko­nie wy­sko­czyć mo­gły za mną przez pola.

Wy­jeż­dża­li­śmy już ze wsi, gdy uj­rza­łem na­prze­ciw sie­bie ja­kie­goś jeźdź­ca. Noc była bar­dzo ja­sna i po­god­na, więc ro­ze­zna­łem mło­de­go czło­wie­ka, ubra­ne­go w bur­kę ciem­ną i w kar­ma­zy­no­wą czap­kę pi­ko­wa­ną z kitą, jak to no­si­ła kom­pu­to­wa ka­wa­ler­ja pol­ska. Je­chał na pięk­nym ko­niu a wy­glą­dał dziel­nie i do­rod­nie. Gdy­śmy się zbli­ży­li, on za­trzy­mał ko­nia i przy­pa­try­wać się nam bacz­nie po­czął. Snać po­znał mun­du­ry pru­skie i cze­goś nie­do­bre­go się do­my­ślał, bo na­gle wy­su­nął się na­przód i, przy­kła­da­jąc rękę do fur­dy­men­tu sza­bli, za­wo­łał gło­śno:

– Stój! Kto je­dzie!?

Na to ksiądz ode­zwał się na­gle z po­śród dra­go­nów:

– Ra­tuj, kto może!

Le­d­wie ów czło­wiek te sło­wa usły­szał, kie­dy, wy­rwaw­szy sza­blę z po­chwy, od­waż­nie i z im­pe­tem ku nam się zwró­cił. Wi­dząc, że będę miał przy­go­dę, każę ja moim dra­go­nom pę­dzić da­lej z księ­dzem ku gra­ni­cy, a sam pod­jeż­dżam do owe­go ju­na­ka i wo­łam nań po nie­miec­ku:

– Z dro­gi, bo po łbie weź­miesz!

Dra­go­ni po­mknę­li szyb­ko, jak wi­cher, z księ­dzem, a mój mło­dy ju­nak tym­cza­sem sa­dzi wprost na mnie i woła:

– Hola, pa­nie Nie­miec! Co to za gwałt na te­ry­tor­jum Rze­czy­po­spo­li­tej! Aresz­tu­ję Wać­pa­na!

I nuż się zło­ży na mnie sza­blą, i na­trze tak siar­czy­ście, że, gdy­bym był w tej chwi­li nie pod­chwy­cił cię­cia, był­by mnie z ko­nia zsa­dził. Nie na rękę mi była awan­tu­ra, bo, jak już po­wie­dzia­łem, pa­li­ło mi się pod sto­pa­mi od po­spie­chu, chcia­łem tedy umknąć się na bok po­tem pierw­szem star­ciu i nie dać śmiał­ko­wi oka­zji – ale on przy­cie­ra mnie po raz dru­gi i tym ra­zem tnie tak za­ma­szy­ście po ka­pe­lu­szu, że omal mi gło­wy nie roz­pła­tał.

Wi­dzę, że gracz i że mnie tak lek­ko nie pu­ści, ale i ja też nie fryc by­łem na sza­ble. Nie chcąc go jed­nak ra­nić, opę­dzam się tyl­ko od jego gę­stych i za­ma­szy­stych ra­zów i od­są­dzam się bo­kiem, aby umknąć, zo­sta­wiw­szy pana ry­ce­rza w czy­stem polu. Tym­cza­sem trud­na spra­wa: po­zbyć go się ani daj, Boże! Daję na­resz­cie ko­nio­wi ostro­gi, sa­dzę nań niby z okrut­nym im­pe­tem, a gdy on z przy­ję­ciem mnie cze­ka, ja go mi­jam i da­lej w pole. Snać roz­gnie­wa­ło to do ży­we­go mło­ko­sa, bo pu­ścił się za mną i wo­łać po­czął:

– Po­cze­kaj że ty, szoł­dro pru­ski! Ta­kiś ty żoł­nierz! Ucie­kać umiesz tyl­ko, he­re­tyc­ki obe­rwań­cze!

Na ta­kie dic­tum acer­bum ode­zwa­ła się krew we mnie; za­po­mnia­łem o haup­twa­chu i za­nie­dba­nej służ­bie i, roz­gnie­wa­ny do ży­we­go, zwra­cam ko­nia do na­past­ni­ka. Kie­dy ci się za­chcia­ło oka­zji – my­ślę so­bie – to ją znaj­dziesz; po­cze­kaj, mło­ko­sie! Zło­ży­li­śmy się te­raz na­praw­dę, a ja, już gniew­ny, na­cie­ram na nie­go z im­pe­tem. Do­brze się bił mło­dzie­nia­szek i har­do się sta­wił, ale po­zna­łem za­raz, że słab­szy ode mnie. Ochłó­dłem też po pierw­szym fer­wo­rze i już nie go­dzi­łem na jego ży­cie, tak, jak to w pierw­szej pa­sji uczy­nić już by­łem go­tów ale, za­ży­wa­jąc osob­ne­go szer­mier­skie­go for­te­lu, w któ­rym mi nikt w ca­łym puł­ku nie spro­stał, wy­rzu­ci­łem mu sza­blę z ręki, że aż gwizd­nę­ła w po­wie­trzu, le­cąc na zie­mię. Chło­pak nie stra­cił fan­ta­zji, lecz, kła­dąc się szyb­ko na ko­niu, od­krył ol­stry i się­gnął po pi­sto­let, ale ja tym­cza­sem od­sa­dzi­łem się już na kil­ka­dzie­siąt kro­ków od nie­go i sza­lo­nym ga­lo­pem pę­dzi­łem ku gra­ni­cy. Strze­lił za mną nie­cno­ta, ale chy­bił, i na­tem się skoń­czy­ła ta mała przy­go­da.

Wkrót­ce sta­ną­łem na od­wa­chu, gdzie się do­wie­dzia­łem z po­cie­chą, że nikt mo­jej nie­obec­no­ści nie zmiar­ko­wał. Ksiądz, z któ­rym dra­go­ni jesz­cze przed kwa­dran­sem przy­by­li, cze­kał już w kor­de­gar­dzie, nie­pew­ny swe­go losu. Ode­tchnąw­szy po for­sow­nej jeź­dzie, za­pro­wa­dzi­łem księ­dza do mego więź­nia i zo­sta­wi­łem ich sa­mych. Dwie go­dzi­ny mi­nę­ło, a Rot­nic­ki księ­dza od sie­bie nie pusz­czał; aż do­pie­ro na do­świt­ku dał mi znać żoł­nierz, że pro­szą, abym otwo­rzył. Wy­pu­ści­łem sta­rusz­ka z celi i wi­dzia­łem, jak na jego po­waż­nej twa­rzy ma­lo­wa­ły się ża­łość i smu­tek. Przy­stą­pi­łem do za­cne­go ka­pła­na, któ­re­go w po­śpie­chu trwo­gi i nie­po­ko­ju na­ba­wi­łem, i uca­ło­wa­łem go w rękę, chcąc go prze­pro­sić za do­zna­ną przy­krość. Da­łem mu żoł­nie­rza, aby mu w mia­stecz­ku pod­wo­dę wy­szu­kał do po­wro­tu, a sam po­sze­dłem do mego po­ko­ju i w dziw­nym smut­ku sie­dzia­łem, bo mi ten bied­ny Rot­nic­ki, cze­ka­ją­cy kon­fir­ma­cji wy­ro­ku, z gło­wy i ser­ca ja­koś ustą­pić nie chciał. Mia­ło się już ku po­łu­dnio­wi, a jam jesz­cze cho­dził po kwa­te­rze wśród ta­kich tę­skli­wych my­śli, kie­dy dał mi znać je­den z żoł­nie­rzy, że mój je­niec ko­niecz­nie pra­gnie mnie wi­dzieć i że upra­sza moc­no, abym przy­szedł do wię­zie­nia. Nie da­łem so­bie tego dwa razy mó­wić, ale za­raz uda­łem się do jeń­ca. Rot­nic­ki, oba­czyw­szy mnie, po­rwał się z ław­ki, przy­stą­pił do mnie, a ująw­szy mnie za rękę, dziw­nym ja­kimś wzro­kiem w oczy mi po­pa­trzył, ja­ko­by chciał prze­nik­nąć aż do du­szy i gdzieś aż do sa­mej głę­bi­ny ser­ca prze­mó­wić.

Ja spu­ści­łem oczy, bo mi się ja­koś przy­kro ro­bi­ło pod tem spoj­rze­niem, ta­kiem nie­śmia­łem a py­ta­ją­cem, że aż za ser­ce chwy­ta­ło… On tak­że mil­czał chwi­lę do­brą, aż na­gle, jak­by się ze­brał na od­wa­gę, tak do mnie rze­cze:

– Pa­nie ofi­ce­rze, da­łeś mi wać­pan już je­den do­wód two­jej do­bro­ci, za któ­ry przyjm za­pew­nie­nie wdzięcz­ne­go afek­tu… Wi­dzę ja, że wać­pan, choć żoł­nierz i nie­przy­ja­ciel, masz ser­ce do­bre i żeś mi chciał osło­dzić we­dług mocy te gorż­kie bo co wie­dzieć, aża­li nie ostat­nie dni mego ży­wo­ta. Ale wi­dzę, żeś za­fra­so­wa­ny i smęt­ny, pa­nie ofi­ce­rze – po­wiedz­że otwar­cie, czy może już na­de­szła kon­fir­ma­cja mego wy­ro­ku?… Po­wiedz, a za­raz i śmia­ło – wszak tu żoł­nierz z żoł­nie­rzem mówi, a śmierć to na­sza do­bra zna­jo­ma…

– Kon­fir­ma­cji nie­ma jesz­cze – ozwę się na to – i mam to so­bie za do­brą wróż­bę., że jesz­cze nie na­de­szła, bo te­raz to już ła­two stać się może, że Wać­pa­na par­do­no­wać będą.

– Bóg to wi­dzi – mó­wił da­lej Rot­nic­ki – że mi nig­dy śmierć nie była strasz­ną, ale wi­dzisz, pa­nie ofi­ce­rze mię­dzy śmier­cią a śmier­cią bywa duża róż­ni­ca. Bi­ja­łem, ja się z wami nie raz i nie dwa razy, by­łem w ba­tal­ji nie­jed­nej, a gdy w ży­łach krew za­wrza­ła, to się nie pa­mię­ta­ło o ku­lach. Tak wśród boju, z sza­blą w ręku, z ry­cer­skim ani­mu­szem paść na pla­cu, to śmierć pięk­na szlach­ci­co­wi; ale zgi­nąć, jak Zbro­dzień, dać sie­bie za­strze­lić, jak psa, i to w mło­dym wie­ku, to rzecz inna, i nie bę­dziesz się wać­pan dzi­wo­wał, że bied­ne­mu ser­cu sro­dze mar­kot­no i rzew­nie że­gnać się ze świa­tem.

Ja na to nic nie od­po­wie­dzia­łem, ale ża­łość zdję­ła mnie jesz­cze więk­sza, i jeno ści­ska­łem rękę Rot­nic­kie­go.

– Ale ja tu Wać­pa­na nie nato pro­sił – mó­wił da­lej Rot­nic­ki – abym mu żale roz­wo­dził moim la­men­tem. Do­zna­łem od Wać­pa­na do­bro­ci i to mnie skła­nia, że go jesz­cze o jed­ną ła­skę pro­sić będę – ale nie śmię, boję się na­wet, bo, jak wać­pan od­mó­wisz, bied­nej mej du­szy jesz­cze ża­ło­śniej bę­dzie w tym cięż­kim ter­mi­nie…

– Pro­szę mó­wić śmia­ło – od­po­wie­dzia­łem – i ufać moim przy­ja­znym usłu­gom. Uczy­nię wszyst­ko, cze­go wać­pan żą­dać bę­dziesz, a ja uczy­nić będę mógł z do­brem ofi­cer­skiem su­mie­niem.

– Choć­by to na­wet było prze­ciw re­gu­la­men­tom? – po­de­rwał Rot­nic­ki.

Za­wa­ha­łem się na ta­ko­wą in­te­ro­ga­cję i mil­cza­łem przez chwi­lę.

– W re­gu­la­men­tach róż­ne by­wa­ją ry­go­ry – od­po­wia­dam mu na­resz­cie. – Cza­sem czło­wiek oko jed­no przy­mknąć może, a cza­sem obo­ma do­brze czu­wać trze­ba, aby nie za­ry­zy­ko­wać gar­dła… Nie po­trze­bu­ję ja, zda się, mó­wić o tem wać­pa­nu, boś taki żoł­nierz, jak ja, i ofi­cer. Sztra­fu ma­łe­go się nie boję, a re­gu­la­ment już dziś w nocy zła­ma­łem, bom się z haup­twa­chu od­da­lił bez per­mi­sji i ra­por­tu. Słu­cham Wać­pa­na, ale z taką nie­śmia­ło­ścią, z jaką mnie wać­pan pro­sisz, bo ja bied­ny żoł­nierz je­stem, z żoł­du żyje, a ten zło­ty ban­do­let i te kor­don­ki ofi­cer­skie, to, Bóg wi­dzi, i cała for­tu­na moja i cała przy­szłość. Ser­ce ra­de­by nie­jed­no, ale służ­ba służ­bą, a w re­gu­la­men­tach o ser­cu nie­ma mowy… Mów tedy wać­pan za wolą bożą; będę mógł, to zro­bię, a jak od­mó­wię, to mi wie­rzaj, że to nie z bra­ku ludz­ko­ści, ale z musu czy­nię.

Rot­nic­ki wy­słu­chał słów mo­ich, nie od­wra­ca­jąc ode mnie oka i nie wy­pusz­cza­jąc mo­jej ręki z dło­ni, a na­raz tak się ode­zwał:

– Pa­nie ofi­ce­rze, po­wiedz mi wać­pan, czy ko­chasz lub ko­cha­łeś kie­dy?… Ale nie mó­wię tu ani o ojcu, ani o mat­ce, ani o ro­dzeń­stwie, bo o ta­kie wro­dzo­ne na­tu­rze afek­ta py­tać się nie po­trze­ba…

Tak mnie tem py­ta­niem zob­ce­sa za­gad­nął, żem nie wie­dział, co mam od­po­wie­dzieć, i pa­trzy­łem na Rot­nic­kie­go w mil­cze­niu, jak­bym słów jego nie ro­zu­miał. On zaś tym­cza­sem tak da­lej mó­wił:

– Je­że­li wać­pan kie­dy czu­łeś, co to jest mi­łość praw­dzi­wa, ser­decz­na, do ko­bie­ty, któ­rą ci ja­ko­by Bóg przy­są­dził, jak ci to ona całą du­szę opa­nu­je i ca­łem ser­cem za­wład­nie, że już nic droż­sze­go nie masz na zie­mi nad ową jed­ną dziew­czy­nę – je­że­liś Wać­pan tego do­świad­czał kie­dy, to się ośmie­lę z mą proś­bą, a je­śli nie, to mi wy­bacz, ale już mil­czeć wole., niż dar­mo mó­wić, bo mnie chy­ba nie po­ża­łu­jesz i nie zro­zu­miesz nig­dy…

Skoń­czyw­szy tę swo­ją mowę, a wie­dzieć trze­ba, że tę rzecz o mi­ło­ści wy­wiódł tak pięk­nie i czu­le, iż mi tego ani po­wtó­rzyć choć­by w zbli­że­niu – umilkł i jesz­cze prze­ni­kli­wiej w oczy mi po­pa­trzył. Skon­ster­no­wał mnie nie­po­ma­łu Rot­nic­ki; sta­łem, jak ma­lo­wa­ny, i nie wie­dzia­łem, co od­po­wie­dzieć. Czło­wiek za­rdze­wiał w tem woj­sku pru­skiem, zdzi­czał na woj­nie i w usta­wicz­nym kam­pa­men­cie; o mi­ło­snych sen­ty­men­tach ser­cu się i nie śni­ło, a o ro­man­sach żoł­nier­skich już chy­ba nie wspo­mi­naj! Cza­sem tam ja­kieś pięk­ne oczę­ta za­ga­da­ły do bied­ne­go żoł­nie­rza, za­gląd­nę­ły głę­bo­ko gdzieś aż na dno ser­ca, i tę­sk­no się ro­bi­ło wte­dy i rzew­nie, i już się nie­raz du­sza wy­raź­nie rwa­ła do owych ocząt, a my­śli dziw­ne się ma­rzy­ły o ja­kiemś szczę­ściu nie­zna­nem – ale trąb­ka za­gra­ła na apel, za­wo­ła­no: Marsch! Marsch! i ot, zo­sta­ły za gó­ra­mi i la­sa­mi: i oczy pięk­ne, i bu­dzą­cy się afekt, i ma­rze­nie ser­decz­ne, a czło­wiek szedł da­lej za ko­men­dą i za twar­dą dolą żoł­nier­ską… Ale to nie była mi­łość, jeno jej po­żą­da­nie ja­ko­weś tę­sk­ne a nie­wy­raź­ne. Mimo to umia­łem uczuć to, co mó­wił Rot­nic­ki, i od­po­wie­dzia­łem:

– Mów Wać­pan, o co idzie, a może ja po­tra­fię wy­ro­zu­mieć szla­chet­ność jego afek­tu…

– Boję się tyl­ko, pa­nie ofi­ce­rze – rze­cze tedy Rot­nic­ki – aże­byś tego nie wziął za ro­man­so­wą pło­chość i jako sta­tecz­ny czło­wiek nie zga­nił mi tego w tej cięż­kiej chwi­li, w któ­rej się znaj­du­ję. Przyj­dzie kon­fir­ma­cja – czy nie przyj­dzie, w ręku to Bo­skiem, ale za­wsze już mi le­piej o śmier­ci my­śleć, niż na ła­skę się spusz­czać. Z ła­ski Wać­pa­na otrzy­ma­łem po­cie­sze­nie ka­płań­skie, a je­śli na to przyj­dzie, aby już gi­nąć ko­niecz­nie, to ufam Bogu, że nie będę tru­chlał przed wa­sze­mi musz­kie­ta­mi, ale męż­nie to prze­nio­sę z po­trój­nej ra­cji: żem ka­to­lik, żoł­nierz i szlach­cic. Owo nie myśl Wać­pan, że so­bie lek­ko­myśl­nie i pło­cho po­czy­nam. Po­że­gna­łem ja się już ze wszyst­kiem, co mam na zie­mi, a nie wstyd mi to wy­znać, że mnie ta smęt­na wa­le­ta siła kosz­tu­je i że ser­ce ża­ło­ścią wiel­ką mi się krwa­wi. Ale nie­chaj­że bę­dzie, jako wola boża chce!

Ja mu nie prze­ry­wa­łem, ale, mil­cząc, słu­cha­łem z rzew­no­ścią w du­szy, ści­ska­jąc mu tyl­ko rękę, on zaś tak da­lej mi mó­wił:

– Wie­rzaj mi, pa­nie bra­cie i ko­le­go – a tak cię na­zwać się go­dzi, choć inny mun­dur no­sisz i ad­wer­sa­rzem je­steś, boś szla­chet­ny ka­wa­ler – wie­rzaj mi, że już się jako tako zre­zol­wo­wa­łem na śmierć i pew­nie­bym cie­bie o nic już nie pro­sił, gdy­by nie dziw­ny zbieg losu czy­li ra­czej wola Opatrz­no­ści. Mu­sisz wie­dzieć, pa­nie ofi­ce­rze, że mi­łu­ję nad ży­cie pan­nę jed­ną za­cne­go domu, a mi­łu­ję ją ko­cha­niem uczci­wem i ser­decz­nem, o, tak ser­decz­nem i głę­bo­kiem, że, kie­dy wszyst­ko, co ziem­skie było, umia­łem po­że­gnać, z tym afek­tem roz­stać mi się nie­po­dob­na. Na świe­cie go nie zo­sta­wię, z du­szą się on rwie, i śmierć go ode­brać nie może. Spie­szy­łem do Pol­ski, aby oba­czyć i po­ślu­bić nie­bo­gę, kie­dy mnie owo ta cięż­ka przy­go­da spo­tka­ła. Gdy­byś ją kie­dy wi­dział i znał, pa­nie ofi­ce­rze, łac­no­byś ty zro­zu­miał, cze­mu mi pa­mięć tej dziew­czy­ny na­wet i śmierć samą za­sła­nia. Ale był­bym i to prze­niósł przy po­mo­cy bo­żej, gdy­by nie taka dziw­na kon­ste­la­cja. Gdy mnie schwy­ta­no prze­kra­da­ją­ce­go się przez wa­sze lin­je, nie wie­dzia­łem na­wet, w ja­kiej oko­li­cy się znaj­du­ję i czy da­le­ko je­stem od gra­nic pol­skich. A mu­sisz wie­dzieć, że ta bied­na pa­nien­ka moja miesz­ka dwie mile tyl­ko od gra­ni­cy szlą­skiej, we wło­ści swo­ich ro­dzi­ców, któ­ra się zwie Za­dę­bie. Owóż słu­chaj mnie, pa­nie ofi­ce­rze! Czy wiesz, skąd mi przy­wio­złeś księ­dza?

Po­pa­trzy­łem się z za­dzi­wie­niem na Rot­nic­kie­go.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: