Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 listopada 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,00

Opowieści wigilijne. Czym jest dla nas Boże Narodzenie - ebook

Nieznane dotąd polskiemu czytelnikowi z opowieści wigilijnych Charlesa Dickensa

potwierdzają kunszt pisarza w tworzeniu wzruszających i wciąż aktualnych moralnych

przypowieści. Najlepiej widać to choćby w Opowieści o goblinach, które podkradły zakrystiana,

stanowiącej rozdział XXIX Klubu Pickwicka. Podobnie jak w Kolędzie prozą, tu również w roli

głównego bohatera występuje mizantrop, akcja dzieje się w czasie świąt Bożego Narodzenia,

pojawiają się elementy nadprzyrodzone (gobliny), a główny bohater ma wizje, które sprawiają, że

staje się lepszym człowiekiem. Z kolei w Choince wiekowy narrator snuje wspomnienia związane

ze świętami, a każdy motyw zainspirowany jest prezentami i zabawkami ozdabiającymi

tradycyjne bożonarodzeniowe drzewko. W całej opowieści znajduje się wiele wątków, od ciepłych

wspomnień ukochanych zabawek po niesamowite historie opisujące różne zmory z dzieciństwa.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8116-239-5
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OPOWIEŚĆ O GOBLINACH, KTÓRE PODKRADŁY ZAKRYSTIANA

pewnym starym przyklasztornym mieście należącym do tej okolicy, dawno, dawno temu — tak dawno, że musi to być historia prawdziwa, gdyż wierzyli w nią nasi pradziadowie — pracował jako zakrystian i grabarz niejaki Gabriel Grub. Z faktu, że ktoś jest zakrystianem — czyli nieustannie otaczają go emblematy naszej znikomej doczesności — nie wynika wcale, że musi być człowiekiem ponurym i melancholijnym; w istocie nasi przedsiębiorcy pogrzebowi należą do najweselszych kompanów na świecie. Miałem kiedyś zaszczyt pozostawać w bliskich kontaktach z pewnym żałobnikiem, który w życiu prywatnym i poza swoimi zawodowymi obowiązkami był druhem tak wesołym i krotochwilnym, że zawsze miał na ustach jakąś niefrasobliwą piosenkę, zaś szklanicę solidnego trunku wychylić mógł, nie robiąc przystanków na oddech. Na przekór jednak tym przykładom Gabriel Grub był jegomościem naburmuszonym, odpychającym i opryskliwym. Ów markotny samotnik, który przestawał tylko z sobą samym oraz starą wiklinową flaszeczką, którą nosił w głębokiej kieszeni kubraka, jeśli zobaczył tylko w pobliżu jakąś pogodną twarz, wydawał z siebie tak posępny i złowrogi skowyt, że trudno było od tego nie poczuć się gorzej.

Pewnej Wigilii, gdy zaczynało już zmierzchać, Gabriel zarzucił na ramię łopatę, wziął latarkę i udał się na stary cmentarz, musiał bowiem do rana wykopać grób, a czując się nie najlepiej, pomyślał, iż może dobrze mu zrobi, jeśli natychmiast weźmie się do pracy.

Ruszywszy w górę starej uliczki, z irytacją patrzył na wesoły blask ognia w podniszczonych oknach i słyszał głośne, wesołe okrzyki tych, którzy znajdowali się w środku. Dostrzegł krzątaninę, która towarzyszyła przygotowaniom do uciech dnia następnego, wyczuł też liczne i różnorodne aromaty niesione przez kłęby dymu, które dobywały się z kuchni. Wszystko to było trucizną i udręką dla serca Gabriela Gruba, podobnie jak widok grupki dzieci, które wybiegły z domu i pędem puściły się przez drogę, zanim jednak dopadły drzwi po drugiej stronie, na spotkanie im wypadła podobnej wielkości czeredka kędzierzawych huncwotów, wszyscy mieli bowiem spędzić razem wieczór na grach świątecznych. Skomentował to Gabriel posępnym uśmiechem i mocniej ścisnął rękojeść szpadla, usilnie myśląc o ospie, szkarlatynie, dyfterycie, pleśniawce, kokluszu i różnych innych pocieszających zjawiskach.

W tym miłym nastroju ducha kroczył sobie Gabriel sam, krótkim tylko burknięciem odpowiadając na życzliwe pozdrowienia ze strony mijających go sąsiadów. Tak dotarł do ciemnej uliczki prowadzącej na cmentarz. Wypatrywał Gabriel tej ciemnej uliczki, gdyż mówiąc ogólnie, było to niesympatyczne, ponure, przygnębiające miejsce, które ludzie z miasteczka odwiedzali niechętnie, a jeśli już, to w świetle dnia i promieniach słońca, w efekcie więc był dość oburzony, gdy usłyszał, jak jakiś mały zawadiaka podśpiewuje radośnie, wychwalając nadchodzące święta, a czynił to ni mniej, ni więcej, tylko w owym przybytku, który już od czasów pierwszego klasztoru i ogolonych na łyso mnichów zwany był Trumiennym Zaułkiem. Kiedy Gabriel zrobił jeszcze kilka kroków, a głos się zbliżył, okazało się, że pochodzi od małego chłopca, który spieszył, by dołączyć do jednej z grup bawiących się na starej ulicy, po części zaś dla dodania sobie otuchy, a po części, aby przygotować się na uciechy, wyśpiewywał tak głośno, ile tylko sił mu w płucach starczyło. Gabriel poczekał więc, aż chłopiec się zbliży, a następnie wcisnął go w kąt, gdzie pięć czy sześć razy zdzielił latarką, aby nauczyć go, iż trzeba umieć modulować głos. Chłopiec czmychnął, zakrywając głowę rękami i wyśpiewując całkiem odmienną piosenkę, w odpowiedzi na co Gabriel Grub zadowolony zachichotał pod nosem i wszedł na cmentarz, zamykając za sobą bramę.

Znalazłszy się przy niedokończonym grobie, zdjął kubrak, ustawił latarkę i dobrą godzinę pracował sumiennie, ziemia była jednak zamarznięta i niełatwo było się w nią wryć, a potem ją odrzucić, a chociaż przyświecał księżyc, to bardzo był jeszcze nowiutki, niewiele więc blasku rzucał na skryty w cieniu kościoła grób. W innej sytuacji przeszkody zirytowałyby i przygnębiły Gruba, teraz jednak był tak zadowolony, iż ukrócił chłopięcą piosenkę, że nie bardzo przejął się tym, iż robota wolno postępuje, a uznawszy, że na dzisiaj już starczy, zajrzał do grobu i z posępną satysfakcją pozbierał swoje rzeczy, mrucząc pod nosem:

Każdy wesół i ochoczy zamieszka tu skrycie:

Kilka piędzi zimnej gleby, bo już zgasło życie

Zimny kamień za podnóżek i w podgłówku kamień

W sute jadło dla robaczków rad się teraz zamień.

Trawa jest ci za kołderkę, glina dookoła.

Chwacka izba pożyciowa tuż obok kościoła.

— Ho! Ho! — zaśmiał się Gabriel Grub, a sadowił się właśnie na płaskim grobowcu, który był jego ulubionym miejscem odpoczynku, wyciągając zarazem z kieszeni otuloną w wiklinę butelkę. — Trumna na Wigilię! Pod choinkę! Ho! Ho! Ho!

— Ho! Ho! Ho! — gdzieś nieopodal powtórzył jakiś głos.

Nieco zaalarmowany Gabriel zastygł z butelką podnoszoną do ust i rozejrzał się. Zalany bladym światłem księżyca cmentarz był spokojny i cichy niczym dno najstarszego grobów. Lód zimną powłoką przyoblekł wycieńczone grobowce i niczym klejnoty lśnił w kamiennych żłobieniach starego kościoła. Wysypaną słomą ziemię twardy, łamliwy śnieg pokrył warstwą tak białą i gładką, iż zdało się, że to zwłoki spoczywają pod sfalowanymi całunami. Najmniejszy nawet szmer nie zakłócił głębokiej ciszy owej majestatycznej sceny. Wszystko było tak mroźne i zastygłe, iż — zdało się — krzepł nawet dźwięk.

— To tylko echo — rzekł Gabriel Grub, znowu unosząc do ust butelkę.

— Wcale nie — zaprzeczył basowy głos.

Gabriel zerwał się i w zaskoczeniu i grozie stanął tak, jakby korzeniami wrósł w ziemię, podczas gdy jego oczy nie mogły oderwać się od postaci, której widok zmroził mu krew w żyłach.

Na pobliskim, sterczącym pionowo grobowcu przysiadł stwór tak dziwny i niesamowity, iż Gabriel od razu poczuł, że nie może należeć do tego świata. Długie wymyślne nogi z pewnością dotknęłyby ziemi, gdyby stwór ich nie podwinął i nie założył jednej na drugą w sposób osobliwy i fantazyjny. Żylaste ramiona miał odsłonięte, a dłonie złożył na kolanach. Krótki, okrągławy tułów opinał kubrak, zdobiony w małe rozcięcia, na plecach zwisała mu króciutka pelerynka, kołnierz przycięto tak, aby szczerzył się spiczastymi końcami i zastępował goblinowi kryzę czy żabot, noski butów miał zaś długie i podwinięte. Głowę zdobił mu kapelusz z szerokim rondem i stożkowatym wierzchołkiem, a także pojedynczym piórem. Kapelusz ów pokryty był lodową gładzią, goblin zaś wyglądał tak, jakby wygodnie przysiadywał na grobowcu od jakichś dwóch, a może trzech setek lat. Był zupełnie nieruchomy, język wystawił jakby w szyderstwie, a uśmiechał się do Gabriela Gruba w sposób, do którego zdolne są tylko gobliny.

— To nie było echo — rzekł goblin. Sparaliżowany Gabriel Grub nie był w stanie zdobyć się na żadną odpowiedź. — Co tutaj porabiasz w wigilię Bożego Narodzenia? — spytał surowo.

— Przyszedłem, żeby wykopać grób, sir — wyjąkał Gabriel Grub.

— Któż może w taki wieczór jak ten wałęsać się po cmentarzach między grobami? — zawołał goblin.

— Gabriel Grub! Gabriel Grub! — rozległ się chór dzikich głosów, które, zdało się, wypełniły cały cmentarz.

Gabriel rozejrzał się wokół z trwogą, ale niczego nie zoczył.

— A w tej butelce co tam masz? — zainteresował się goblin.

— Holenderkę, sir — odparł zakrystian, jeszcze bardziej się zatrząsłszy, albowiem nabył trunek u szmuglerów i teraz pomyślał, że indaguje go ktoś z goblinowego departamentu wykroczeń.

— Kto w taki wieczór jak dziś pije samotnie na cmentarzu holenderkę? — spytał goblin.

— Gabriel Grub! Gabriel Grub! — znowu wrzasnęły dzikie głosy.

Goblin złowieszczo nachylił się ku struchlałemu zakrystianowi i podniesionym głosem zawołał:

— Kto zatem sprawiedliwie i prawomocnie nam się należy?

Na to odrzekł niewidzialny chór w zaśpiewie, który, zdało się, towarzyszył potężnemu dźwiękowi starych organów kościelnych, a wpychany był do uszu zakrystiana przez dziki wiatr, bo jakby gasł wraz z jego podmuchami, ale to w niczym nie zmieniało ciężaru odpowiedzi:

— Gabriel Grub! Gabriel Grub!

Goblin uśmiechnął się jeszcze szerzej niż poprzednio i rzekł:

— No i co ty na to, Gabrielu?

Zakrystian z trudem łapał oddech.

— Co o tym myślisz, Gabrielu? — nastawał goblin, który wyprostował nogi po obu stronach kamienia grobowego i wpatrywał się w ich zadarte końce z taką satysfakcją, jakby zachwycał się najśliczniejszą na całej Bond Street parą wellingtonów.

— To… to… bardzo osobliwe, sir — odrzekł zakrystian, półżywy ze strachu — bardzo osobliwe i bardzo śliczne, ale myślę, że czas mi wrócić do pracy, sir, jeśli pan pozwoli.

— Pracy! — zawołał goblin. — Jakiejż to pracy?

— Grób, sir, trzeba mi wykopać mogiłę — wykrztusił zakrystian.

— Ach tak, mogiłę? — powtórzył goblin. — A kto to z uciechą kopie groby wtedy, gdy wszyscy inni ludzie się weselą?

A tajemnicze głosy powtórzyły odpowiedź:

— Gabriel Grub! Gabriel Grub!

— Obawiam się, Gabrielu, że moi przyjaciele bardzo do ciebie tęsknią — oznajmił goblin, wysuwając jeszcze dalej niż dotąd swój język, a był to naprawdę zdumiewający kawał jęzora. — Obawiam się, Gabrielu, że moi przyjaciele tęsknią do ciebie — powtórzył ­goblin.

— Proszę mi wybaczyć śmiałość, sir — odparł zdjęty grozą zakrystian — ale śmiem wątpić, sir. Przecież mnie nie znają, sir, nie sądzę, by ci dżentelmeni mnie kiedykolwiek wcześniej widzieli, sir.

— A jakże, widzieli, widzieli — odrzekł goblin. — Dobrze znamy chmurnego, ponuro burczącego jegomościa, który człapał dzisiaj ulicą, złośliwie spoglądając na dzieci i tylko mocniej jeszcze ściskając rękojeść szpadla. Znamy tego jegomościa, który rzucił się na chłopca, mając złość w sercu, albowiem malec potrafił się radować, a ów jegomość — nie. Tak, znamy go, a jakże, dobrze znamy.

Głośny i przenikliwy śmiech goblina odbił się dwudziestokrotnym echem, on sam zaś, nogi wyrzuciwszy w powietrze, stanął na głowie, czy raczej na samym czubku kapelusza, który z kolei oparł się na najwęższym końcu kamienia grobowego, a następnie wykonał salto z tak niezwykłą udatnością, że wylądował tuż przez zakrystianem, który w odpowiedzi klapnął w pozycji zazwyczaj przyjmowanej przez krawców, gdy przysiadają na ladzie.

— Boję… obawiam się, że będę musiał pana opuścić, sir — oznajmił zakrystian, usiłując się podnieść.

— Opuścić nas! — zawołał goblin. — Gabriel Grub zamierza nas opuścić. Ho! Ho! Ho!

Kiedy goblin zaśmiał się w głos, zakrystian zauważył, że na krótką chwilę w oknach kościoła pojaśniało, jakby cały budynek stanął w blasku, a potem zgasło, organy zagrały miłą uchu melodię, a cmentarz zaludniły oddziały goblinów, które, kropka w kropkę podobne do pierwszego, zaczęły żabką przeskakiwać kamienie nagrobne, śmigając nad nimi z cudowną zręcznością i nie zatrzymując się ani na chwilę, żeby odpocząć. A chociaż zakrystian był przejęty skrajnym lękiem, to nie mógł nie zauważyć, iż z pierwszym goblinem nie mógł się równać żaden inny i o ile jego przyjaciele wybierali sobie średniej wielkości mogiły, to tamten z łatwością, jakby chodziło o kamyczki przy drodze, przesadzał nawet największe grobowce, nie zważając na metalowe bariery, zwieńczenia i inne tego typu przeszkody. Zabawa sięgnęła szczytu: organy grały coraz szybciej, a gobliny fruwały coraz chyżej, zderzając się ze sobą, koziołkując po ziemi i przetaczając po nagrobkach niczym piłki futbolowe. Zakrystianowi kręciło się w głowie tak, jakby wdarł się do niej wir, który go otoczył, nogi pod nim dygotały, duchy fruwały mu przed oczyma, aż wreszcie król goblinów znienacka przyskoczył wprost do niego, chwycił go za kołnierz i wraz z nim zanurzył się w ziemi. Kiedy już Gabriel Grub odzyskał oddech, prędkość spadania była bowiem tak wielka, iż na moment go zatkało, zobaczył, że znajduje się w wielkiej jaskini, ze wszystkich stron otoczony przez tłumy goblinów, wstrętnych i odpychających. W centrum podziemnej komnaty, na podwyższeniu, siedział jego nowy przyjaciel z cmentarza, on zaś sam, Gabriel Grub, niebędący w stanie wykonać najmniejszego ruchu, stał tuż obok niego.

— Zimny dziś wieczór — oznajmił król goblinów. — Bardzo zimny. Przydałaby się szklanica czegoś ciepłego!

Na to życzenie, które było w istocie rozkazem, kilka usłużnych goblinów, których Gabriel Grub uznał za dworaków, z uśmiechem przyklejonym do twarzy pospiesznie znikło i po chwili pojawiło się z pełnym płynnego ognia pucharem, który wręczyli królowi.

— Ach — zakrzyknął goblin, którego policzki i gardło stały się przezroczyste, gdy przepływał przez nie płomień — to mnie naprawdę rozgrzewa! Dajcie no kielonek tego samego panu Grubowi.

Na próżno chciał nieszczęsny zakrystian protestować, iż nie ma w zwyczaju sycić się na noc niczym ciepłym; jeden z goblinów chwycił go, podczas gdy drugi wlał mu do gardła płomienną ciecz, całe zaś zgromadzenie zanosiło się piskliwym śmiechem, gdy Gabriel kaszlał, krztusił się i wycierał łzy, które puściły się strugami w trakcie przełykania ognistego napitku.

— A teraz — rzekł król, wrażając szczyt swego osobliwego kapelusza w oko zakrystiana, co przyprawiło go o nadzwyczajny ból — a teraz pokażcie no temu markotnemu i nieustannie ponuremu człowiekowi kilka obrazów z naszej ogromnej galerii.

Ledwie goblin wypowiedział te słowa, a gruby obłok, który zaściełał odległy róg jaskini, powolutku się odtoczył, ukazując, jakby w wielkiej dali, pomieszczenie małe i umeblowane, ale schludne i wysprzątane. Wokół płonącego kominka zebrał się tłumek małych dzieci, które przywierały do sukni matki i radośnie skakały wokół jej krzesła. Ta co jakiś czas powstawała i odchylała zasłonę na oknie, jakby czegoś lub kogoś wyglądając. Na stole czekał skromny posiłek, a fotel z podłokietnikami ustawiono koło ognia. Rozległo się pukanie do drzwi, matka je otwarła, a dzieci stłoczyły się przy niej, klaszcząc z radości, gdyż oto wrócił ojciec, dzieciarnia zaś obstąpiła go, by z zapałem — chwyciwszy palto, kapelusz, laskę i rękawiczki — ponieść wszystko do pokoju. Tu ojciec zasiadł do wieczerzy, a malcy wspinali mu się na kolana, podczas gdy obok usiadła matka, cała zaś scena pełna była szczęścia i spokoju.

Nie wiadomo kiedy obraz się jednak zmienił. Teraz była to mała sypialnia, w której umierało najpiękniejsze i najmłodsze dziecko. Z twarzy chłopczyka znikły rumieńce, z oczu jego — blask, a kiedy zakrystian przypatrywał mu się z ciekawością, której nigdy dotąd nie czuł ani nie poznał, dzieciaczek umarł. Jego mali braciszkowie i siostrzyczki cisnęli się do łóżeczka i sięgali po malutką dłoń, ona jednak była tak zimna i ciężka, że kulili się i cofali, z bojaźnią spoglądając na młodziutką twarzyczkę. Była bowiem odprężona i wyciszona, a chociaż zdało się, iż chłopczyna śpi smacznym, spokojnym snem, to przecież wiedzieli, że nie żyje, i że jest aniołem patrzącym w dół i błogosławiącym ich z jasnego szczęśliwego nieba.

Znowu jasna chmura przemknęła po obrazie i znowu scena się zmieniła. Ojciec i matka byli teraz starzy i niedołężni, a o połowę zmalała liczba otaczających ich dzieci, na wszystkich jednak twarzach widniały spokój i radość, promieniejąc też z każdej pary oczu. Zebrali się wszyscy wokół kominka, aby opowiadać stare historie z dawnych, minionych dni oraz słuchać ich uważnie. Powoli i spokojnie spoczął ojciec w grobie, a niebawem podążyła za nim na spoczynek ta, która dzieliła z nim troski i zmartwienia. Tych kilkoro dzieci, które dożyły tej chwili, uklękło przy grobie i zrosiło łzami pokrywającą go zieloną darń, a potem powstało i odeszło ze smutkiem i żałobą, jednak bez gorzkich krzyków czy rozpaczliwych lamentów, wiedzieli bowiem, iż pewnego dnia znowu się spotkają. Kiedy znowu zmieszali się z zaaferowanym światem, powróciły spokój i radość. Chmura rozsnuła się przed obrazem i ukryła go przed wzrokiem zakrystiana.

— Co o tym sądzisz? — odezwał się goblin, odwracając swe wielkie oblicze ku Gabrielowi Grubowi. Gabriel, jakby nieco zawstydzony, wymruczał, że wszystko było piękne, ale goblin nachylił się nad nim z dzikim ogniem w oczach.

— Ty nędzniku! — powiedział tonem najwyższej pogardy. — Ty…!

Chciał najwyraźniej dodać coś jeszcze, ale nie pozwoliło mu na to oburzenie, uniósł więc odrobinę nad głowę jedną ze swych przezabawnych nóg i upewniwszy się co do kierunku, wymierzył Gabrielowi Grubowi solidnego kopniaka. Natychmiast też stojące wokół w oczekiwaniu gobliny rzuciły się na nieszczęsnego zakrystiana i zaczęły go kopać bez litości, zgodnie ze stałym i niezmiennym zwyczajem wszystkich dworaków, aby kopać tych, których kopie jego królewska wysokość, i obejmować tych, których raczy obejmować.

— Pokażcie mu więcej — polecił król goblinów. Wnet chmura się rozpłynęła, by ukazać bogaty i piękny krajobraz, który jeszcze po dziś dzień można znaleźć w odległości pół mili od starego przyklasztornego miasteczka. Na bezchmurnym błękitnym niebie świeciło słońce, woda skrzyła się w jego promieniach, a pod ich cudownym dotykiem drzewa wydawały się zieleńsze, kwiaty zaś bardziej radosne. Woda przyjemnie plus­kała, drzewa szeleściły w delikatnym powiewie wiatru, który mruczał pomiędzy liśćmi, ptaki śpiewały na gałęziach, hen, wysoko skowronek witał swym hymnem poranek, jasny, kojący, letni poranek, gdy najdrobniejszy listek, najmniejsze źdźbło trawy pulsuje życiem. Mrówka podążała przed siebie w swym codziennym mozole, motyle trzepotały, nurzając się w ciepłych promieniach słońca, niezliczone owady rozkładały swe przezroczyste skrzydełka, sycąc się swą krótką, lecz szczęśliwą egzystencją. Jakiś człowiek kroczył przed siebie, urzeczony pięknem sceny, wszystko było jedną promiennością i zachwytem.

— Ty nędzniku! — powtórzył król goblinów tonem nawet jeszcze bardziej pogardliwym niż poprzednio.

I znowu wykwitła w powietrzu noga goblina, i znowu opadła na bark zakrystiana, i znowu pomocnicy rzucili się naśladować przykład swego pana.

Wiele jeszcze razy obłok znikał i pojawiał się, wiele jeszcze nauczek otrzymał Gabriel Grub, który choć nader cierpiał ból od razów po wielekroć zadanych mu w bark, to przyglądał się z zainteresowaniem, którego nic nie mogło osłabić. Widział, że ludzie, którzy ciężko pracują i żmudnie zarabiają na życie, są pogodni i szczęśliwi i że nawet dla najbardziej nieuczonych słodka twarz natury jest niewyczerpanym źródłem radości i wesela. Widział ludzi, którzy wychowani skromnie, ale starannie, potrafili się weselić w ubóstwie i nie poddawać cierpieniom, jakim nie podołałyby twardsze natury, wszystko zaś dzięki temu, że to z siebie samych czerpali materiał szczęścia, zadowolenia i spokoju. Widział, że to kobiety, najwrażliwsze i najbardziej kruche ze wszystkich bożych stworzeń, najczęściej potrafią okazać się silniejsze od smutku, przeciwności losu i żałoby, i widział, że jest tak dlatego, iż w swych własnych sercach mają nieustannie bijące źródło uczucia i poświęcenia. A nade wszystko ujrzał, że podobni do niego ludzie, których mierziły pogoda ducha i wesołość innych, byli najpodlejszymi chwastami na zacnej powierzchni ziemi, a kiedy już zestawił całe dobro świata z jego złem, doszedł do wniosku, że ostatecznie jest to świat całkiem godziwy i szacowny. Ledwie to pomyślał, a chmura, która przesłoniła ostatni obraz, ogarnęła, zdało się, jego zmysły i ukoiła je spokojem. Jeden po drugim gobliny znikały, a gdy rozpłynął się ostatni z nich, zapadł Gabriel Grub w sen.

Zbudził się za dnia, stwierdzając, że leży na płask na cmentarnym kamieniu grobowym, przy nim spoczywa opróżniona butelka opleciona wikliną, a po ziemi porozrzucane są oszronione kubrak, szpadel i latarka. Obelisk, na którym wcześniej widział siedzącego goblina, dumnie sterczał przed nim, a nieopodal znajdował się grób, do którego kopania przystąpił poprzedniego wieczoru. Zaczął zrazu powątpiewać w realność swoich przygód, niemniej ostry ból, który poczuł, próbując podnieść ramię, upewnił go, iż kopniaki goblinów z pewnością nie były widmowe. Następnie skonfundowało go to, iż nie mógł dostrzec żadnych śladów w śniegu, po którym żabką skakały nad grobowcami, wystarczyło jednak, by przypomniał sobie, że były to duchy, które nie pozostawiają żadnych widocznych odcisków, by cała sprawa się wyjaśniła. Walcząc więc z bólem w plecach, powstał Gabriel Grub na nogi, otrzepał pobielony kubrak, nałożył go i obrócił się w stronę miasta. Był już jednak odmienionym człowiekiem i nie mógł znieść myśli, że wróci do miejsca, gdzie jego pokuta będzie wyszydzana, a w nawrócenie nikt nie uwierzy. Wahał się kilka chwil, a potem się obrócił i ruszył szukać innego miejsca, gdzie mógłby zarabiać na chleb. Tego samego dnia na cmentarzu znaleziono latarkę, szpadel i wiklinową butelkę. Wiele początkowo spekulowano na temat możliwego losu zakrystiana, szybko jednak uznano, że uprowadziły go gobliny, a nie zbrakło wiarygodnych świadków, którzy wyraźnie widzieli, jak mknie grabarz w powietrzu na grzbiecie ślepego na jedno oko kasztanka, mającego zad lwi, a ogon niedźwiedzi. Z czasem jednak o wszystkim zapomniano, a nowy zakrystian za drobną opłatą zwykł pokazywać ciekawym spory kawałek kurka z kościelnego dachu, którego przypadkowo zrzucił wspomniany wierzchowiec w swym powietrznym locie, a który rzeczony zakrystian znalazł na cmentarzu rok czy dwa lata później.

Niestety opowieściom tym niejaką szkodę uczyniło niespodziewane pojawienie się jakieś dziesięć lat później samego Gabriela Gruba, obszarpanego, zadowolonego z siebie, reumatycznego starca. Opowiedział swoją historię pastorowi, jak również burmistrzowi, a z czasem zaczęto ją traktować jako zdarzenie historyczne i w tej właśnie postaci jest ono przekazywane po dziś dzień. Dawni zwolennicy teorii kurka na dachu, raz straciwszy swą ufność, niechętnie jej znowu udzielali, z najmądrzejszą więc miną, na jaką potrafili się zdobyć, wzruszali ramionami, pukali się w czoło i mruczeli coś w rodzaju, że musiał wypić Gabriel Grub całą holenderkę, a potem zasnąć na grobowym kamieniu, to zaś, co, jak twierdził, zobaczył w jaskini goblinów, tłumaczyli tym, że naoglądawszy się świata, trochę zmądrzał. Ale i ta opinia, dość popularna w swoim czasie, stopniowo zaczęła przygasać, a jakkolwiek rzecz by się miała, z historii Gabriela Gruba, który aż po kres swoich dni dręczony był przez reumatyzm, płynie przynajmniej jeden morał, który — lepszy czy gorszy — brzmi tak oto, że jeśli kogoś dopadnie zgryzota i zaczyna samotnie pić w czas Wigilii, to w żaden sposób nie wpłynie to na poprawę jego nastroju, niechże sobie będzie trunek tak dobry, jak chce, czy nawet kilka razy bardziej solenny niż to, co Gabriel Grub zobaczył w jaskini goblinów.CZYM JEST DLA NAS BOŻE NARODZENIE, GDY DOROŚLEJEMY

la większości z nas był taki czas, gdy Boże Narodzenie zamykało nasz niewielki świat niczym magiczny krąg, w którego wnętrzu niczego nie zbraknie z rzeczy wytęsknionych, w którym spajają się uciechy, pragnienia i nadzieje, a wszystko skupia się wokół świątecznego ognia na kominku, w efekcie więc malutki ten obraz lśniący w naszych młodziutkich oczach jest kompletny i zupełny.

Prędzej czy później nadchodzi jednak chwila, gdy nasze myśli przeskakują ciasną granicę, sięgając czasu, kiedy żył ktoś (bardzo kochany, myśleliśmy, piękny i absolutnie doskonały), kto pragnął pełni naszego szczęścia, kiedy i nas chciano (albo tak nam się przynajmniej zdawało, co już wystarcza) przy świątecznym palenisku, przy którym siedział ów ktoś, a wszystkie wieńce i laury życiowe zdobiliśmy jego imieniem.

Był to czas promiennych wizjonerskich światów, które się już od nas oddaliły i tylko jeszcze po letnim deszczu skrzą się delikatnie na obrzeżach tęczy! Był to czas tak uświęconego radowania się rzeczami, które miały się ziścić, a się nie zdarzyły, a przecież były tak realnymi przedmiotami nadziei, że trudno byłoby rozstrzygnąć, które z zaistniałych realności były silniejsze!

Co takiego? Czyżby naprawdę nigdy nie było Bożego Narodzenia, kiedy to w towarzystwie bezcennej perły, którąśmy sobie w młodzieńczym zapale wybrali, po najszczęśliwszym z kompletnie niemożliwych małżeństw zostaliśmy powitani przez obie rodziny, które dotąd były ze sobą na noże? Gdy szwagrowie i szwagierki, którzy zawsze dotąd odnosili się do nas chłodno, teraz wręcz nas uwielbiają, a teściowie i teściowe wprost zalewają nas nieograniczonymi bogactwami? Czy nigdy nie została spożyta ta wigilijna wieczerza, po której wstaliśmy, by wielkodusznie i elokwentnie oddać szacunek naszemu dawnemu rywalowi, także obecnemu w towarzystwie, po czym doszło do obopólnych wyrazów przyjaźni i wybaczenia oraz zawiązania trwającego aż do śmierci pobratymstwa, jakiego nie znali ani Grecy, ani Rzymianie? Czy naprawdę ów rywal dawno już przestał się troszczyć o naszą bezcenną perłę, zawarł małżeństwo dla pieniędzy i oddał się lichwiarstwu? A nade wszystko, czy naprawdę wiemy teraz, że marnie by z nami było, gdybyśmy wygrali i zdobyli perłę, i że bez niej jest nam zdecydowanie lepiej?

Czy to możliwe, że jeszcze nie nadeszło Boże Narodzenie, gdy zyskaliśmy tak wielką sławę, gdy dotarliśmy naprawdę gdzieś, czyniąc rzeczy wielkie i dobre, gdy imię nasze jest czczone i wielbione, gdy w domu witają nas lejące się strugami łzy radości?

I czy nasze życie taki ma kształt, że gdy dotarłszy do tak znamienitego kamienia milowego, jakim są te wielkie urodziny, spoglądamy wstecz na rzeczy, które nigdy się nie zdarzyły, tak naturalnie i serio jak na rzeczy, które się dokonały i odeszły albo nadal trwają? A jeśli tak jest — a zda się, że być musi — czy nieuchronna jest konkluzja, iż życie jest odrobinę lepsze od marzeń i niezbyt troszczy się o ukochania i pragnienia, które w nie wpychamy?

Nie! Nic nam po takiej „filozofii”, drodzy czytelnicy, w czas Bożego Narodzenia! Bliższy i milszy naszym sercom jest duch tych świąt, duch pożytku i pomocy, wytrwałości, radosnej swobody od obowiązków, przyjazności i wyrozumiałości! To zwłaszcza tę ostatnią cnotę wzmacniają — lub przynajmniej powinny wzmocnić — niespełnione wizje naszego dzieciństwa; któż bowiem zaprzeczy, że to one uczą nas, by łagodnie podchodzić nawet do zupełnie niewyczuwalnych drobnostek tego świata?

Dlatego też im więcej mamy lat, niechże silniej wzrasta wdzięczność, że poszerza się krąg naszych wigilijnych skojarzeń oraz lekcji, jakie niesie ze sobą Boże Narodzenie! Witajmy serdecznie każde z nich i każde umieśćmy w należnym mu miejscu przy świątecznym kominku!

Witajcie, dawne aspiracje, skrzące się twory gorącej wyobraźni, tam, pod choinką, znajdziecie godne schronienie. Tak, znamy was, ale jeszcześmy z was nie wy­rośli! Witajcie, stare projekty i stare miłości, jakkolwiek krótkie mogłyście być i przelotne, będzie i dla was miejsce pośród bardziej statecznych świateł. Niechże bez wahania spieszy tu wszystko, co kiedykolwiek było prawdą naszych serc, a za powagę, z której wyrasta owa prawdziwość — dzięki serdeczne niebiosom! A czy i dzisiaj nie budujemy w chmurach bożonarodzeniowych zamków? Niechże zaświadczą o tym nasze myśli, rozpląsane niczym motyle pośród dziecięcych kwiatów. Niechże zaświadczą przed tym chłopaczkiem, który widzi przed sobą przyszłość bardziej promienną niż kiedykolwiek nam się zdawała w naszych dorosłych romantycznych latach, promieniejącą jednak honorem i prawdą. Wokół tej główki, na której spiętrzyły się słoneczne loki, urocze, piękne, zwiewne, jakby nie dysponował Czas kosą ścinającą loki naszej pierwszej miłości. Wobec innej, tuż obok widocznej dziewczęcej twarzy, spokojniejszej, ale z nie mniej promiennym uśmiechem, tak cichej i błogiej, że natychmiast widzimy wymalowany na niej świetliście Dom. A w promieniach bijących od tego słowa niczym od gwiazdy widzimy, że chociaż groby obrastają w lata, nadzieje inne niż nasze pozostają młode, serca inne niż nasze wibrują poruszone, jak inne drogi się prostują, jak czyjeś inne szczęście rozkwita, dojrzewa i więdnie — chociaż nie, nie więdnie, bo przecież inne domy i inne gromadki dzieci, jeszcze niezaistniałe i długo niemające zaistnieć, będą wzrastać, rozkwitać i dojrzewać aż po kres wszystkiego!

Niech zatem wszystko wita! To, co było, to, co nigdy nie zaistniało, oraz to, co, mamy nadzieję, zaistnieje, oto schronienie pod choinką, oto wygodne miejsce przy świątecznym kominku, gdzie z otwartym sercem rozsiada się to, co jest. Hola, a czyż tam w cieniu nie widzimy aby skradającej się ukradkiem na skraju blasku twarzy nieprzyjaciela? Na Boże Narodzenie wybaczamy mu! Jeśli krzywda, którą nam wyrządził, mimo wszystko pozwala na taką kompanię, niechże idzie tu do nas i zajmie swoje miejsce. Jeśli nie, cóż, trudno, niechże idzie gdzie indziej, pewien przynajmniej tego, że nie będziemy się na nim mścić ani go oskarżać.

— Tego dnia nie odrzucamy Niczego!

— Zaraz, chwilkę — słyszymy ostrożny półgłos. — Niczego? Naprawdę? Może lepiej się zastanowić?

— W dzień Bożego Narodzenia nie wyrzucimy sprzed naszego kominka Niczego i Nikogo!

— Nawet cienia tego rozległego miasta, które okryła gruba warstwa zwiędłych liści? — nastaje głos. — Nawet cienia, który mrokiem spowija cały glob? Nawet cienia Miasta Zmarłych?

Tak, nawet jego. Ze wszystkich dni w roku właśnie w dzień Bożego Narodzenia zwracamy twarze ku temu Miastu, aby spośród jego cichych mieszkańców przywołać między nas naszych ukochanych. O, Miasto Zmarłych, w błogosławione imię, które gromadzi nas w tym czasie, czując u naszego boku przyrzeczoną obecność, przyjmiemy między siebie twych mieszkańców, których ukochaliśmy, i nawet w głowie nam nie postanie, aby ich odegnać.

Tak. Będziemy w stanie patrzeć na anielskie dzieciątka, gdy z lekkością, ale i powagą zasiądą przy ogniu między żywymi dziećmi, i będziemy w stanie myśleć o tym, jak od nas odeszły. Nieświadomie, jak niegdyś Patriarchowie, przyjmując aniołów, rozbawione dzieci nie wiedzą, kogo goszczą, my jednak ich widzimy, widzimy świetliste ramię otaczające czarowną szyję, jakby gdzieś indziej ktoś tęsknił za tym dzieckiem. Pośród niebiańskich postaci jest oto chłopiec kaleki na ziemi, a teraz triumfalnie piękny, nad którym umierająca matka użalała się, iż tyle lat upłynie, zanim znów do niej przybędzie, taki jest jeszcze mały. Szybko jednak wyruszył, złożono go więc na jej piersi, a ona stąd wyprowadziła go za rękę.

Był chwacki chłopak, który daleko, daleko stąd pod palącym słońcem padł na rozgrzany piach, mówiąc: „Przesyłając ostatnie słowa miłości, powiedzcie im tam w domu, jak bardzo chciałem ucałować ich chociaż jeszcze raz, ale poległem rad, wypełniając obowiązek!”. Był też inny, nad którym odczytano: „Dlatego też powierzamy go głębinom”, by z tym błogosławieństwem cisnąć go w toń i popłynąć dalej. Inny znowu, w gęstym leśnym cieniu położył się, by dać odpocząć członkom, i nie obudził się już tu, na ziemi. I cóż, czy w taki czas z piasku, wód morskich i lasu mieliby nie wrócić do domu?

Była śliczna dziewczyna — niemal kobieta, którą miała się nie stać — która w radosny dom przywiodła ponure Boże Narodzenie, gdyż sama niewiadomą drogą udała się do Miasta Zmarłych. Czyż wolno nam ją przywołać, wycieńczoną, szepczącą słowa dla nas niesłyszalne i ze znużenia zapadającą w bezpowrotny sen? Ach, spójrzcież na nią teraz! Zważcież na jej urodę, wdzięk, nieprzemijającą młodość, szczęście! Córka Jaira wróciła do życia, aby umrzeć, ta jednak, nieporównanie bardziej błogosławiona, usłyszała ten sam głos, jak mówił: „Powstań na zawsze!”

Mieliśmy przyjaciela, z którym przyjaźniliśmy się od najmłodszych lat, po wielekroć wesoło rozprawiając, jak to będziemy przemawiać, chodzić, myśleć i konwersować, kiedy dorośniemy. Los zdecydował, że zanim zakwitł, już powędrował do Miasta Zmarłych. I cóż, mamy go wyrzucić z naszej bożonarodzeniowej pamięci? Czy jego miłość tak by nas wykluczyła? Nie, nie porzucimy was tak, utraceni przyjaciele, odeszłe dzieci, rodzice, siostry, bracia, mężowie, żony! W naszych świątecznych sercach i przy świątecznym ognisku będziemy trzymać dla was radosne miejsca, w tym czasie nieśmiertelnej nadziei i urodzin nieśmiertelnej życzliwości nie odrzucimy Niczego.

Zimowe słońce chyli się ku zachodowi nad miastami i wioskami; na morzu kładzie różową ścieżynę, jakby chwilę temu kroczyły po wodzie święte stopy. Jeszcze kilka chwil, a znika, i przychodzi noc, w różnych więc miejscach zaczynają pełgać światła. A na zboczu, za pozbawionym kształtów miastem i między drzewami, które skrywają wioskową wieżyczkę kościelną, pamięć wyryta jest w kamieniach, wsiana jest między kwiaty — nie daje się usunąć niczym trawa, wplata się między krzewy rosnące wokół ziemnych wzgórków. I w mieście, i w wiosce drzwi oraz okna zamknięte są, by chronić przed pogodą, wysoką stertą wznoszą się płonące polana, promienieją radością twarze w kręgu, a głosy splatają się w dziarską muzykę. Niechże z zamku domowych bóstw precz będą wyrzucone wszelka wrogość i krzywda, natomiast zachęcające powitanie niechże spotka wszystkie takie wspomnienia! Mówią o czasie i jego spokojnych poręczeniach, mówią o historii, która nawet tu, na ziemi, łączy żywych i zmarłych, mówią o tej wspaniałomyślności i dobroci, którą nazbyt wielu ludzi usiłowało porwać na strzępy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: