Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oskar Pill i Zakon Medykusów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
15 sierpnia 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Oskar Pill i Zakon Medykusów - ebook

 

Nagroda Prix des Ados 2011

PIERWSZA CZĘŚĆ CYKLU

Poznajcie Oskara Pilla. Nie ma czarodziejskiej różdżki, nie potrafi latać na miotle, ale umie wejść w głąb ludzkiego ciała!

 

Wewnątrz grubych murów fortecy Cumides Circle członkowie Zakonu Medykusów zbierają się, wstrząśnięci straszliwą wiadomością: po trzynastu latach odosobnienia z mroźnego lochu w samym sercu Syberii zbiegł zbrodniczy geniusz - Czarny Książę. Jeśli ponownie stanie na czele armii groźnych Patologusów, całej ludzkość grozi zagłada... Jedynym ratunkiem jest pewien wyjątkowy chłopiec, Oskar Pill, syn bohatera wydarzeń sprzed trzynastu lat, mieszkający spokojnie na przedmieściach sennego miasteczka Pleasantville.

Oskar nie ma pojęcia o swym szczególnym talencie, wszystko wskazuje na to, że nadchodzące wakacje spędzi jak zwykle w towarzystwie wiecznie zapracowanej mamy, postrzelonej siostry i szkolnych kolegów z ubogiej dzielnicy. Jednak kiedy do drzwi domu Pillów zapuka Berenice Withers - ekscentryczna dama w krwistoczerwonych okularach, życie chłopca zmieni się w fantastyczną przygodę.

Oskar jest jednym z Medykusów, ludzi obdarzonych niezwykłą mocą uzdrawiania i podróżowania wewnątrz żywych istot. Będzie musiał poznać pięć fascynujących Uniwersów stanowiących jedną, niepodzielną całość - życie. By tego dokonać uda się do sekretnej rezydencji Wielkiego Mistrza Zakonu, miejsca, w którym nawet drzewa potrafią mówić, a książki wdają się w niekończące dyskusje między sobą.

I zanim stanie do walki z armią Czarnego Księcia, odkryje największe sekrety ludzkiego ciała, w którym odwiecznie zmagają się siły Dobra i Zła.

 

Eli Anderson to Juliusz Verne naszych czasów.

„Elle"

 

Oryginalny cykl Eliego Andersona zawładnie emocjami tych, którzy do tej pory fascynowali się książkami J.K. Rowling, Philipa Pullmana czy Alison Goodman.

„24 Heures"

 

Oskar Pill podąża tą samą ścieżką, co Harry Potter - prosto do sukcesu.

„Nice Matin"

 

Powieść o wielkiej sile. Pięknie opowiedziana i silnie uzależniająca historia, której świeżość i humor uwiodą wielu młodych czytelników.

„Telerama"

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-415-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NIEWIARYGODNA UCIECZKA

Siergiej Popow zbliżył się do okna swojego kantorka i zadrżał: na dworze wirowały wielkie, szarawe płatki śniegu, wicher dziko świstał pomiędzy murami fortecy, wciskając się w każdą najmniejszą szczelinę.

Strażnik z niedowierzaniem pokręcił głową. Burza śnieżna w środku czerwca?! Cóż, zagubione na syberyjskich rubieżach więzienie Czarna Skała leżało wysoko, pomiędzy ostrymi szczytami Uralu; nawet kiedy mijała już zima, długo jeszcze bywało tu pochmurno i zimno, ale żeby aż taka śnieżyca... Prawdziwy dom wariatów.

Otulił się szczelniej kocem i oddalił od smętnego widoku za oknem. Tak czy inaczej, wszystko było przygnębiające w tym miejscu, gdzie diabeł mówił dobranoc, a człowiek pracował w ponurej fortecy, za towarzyszy mając jedynie kilku małomównych kolegów.

Spojrzał na zegar – było wpół do pierwszej. Więźniowie skończyli jeść posiłek i należało przejść się po celach, by zebrać talerze.

Wziął swoją broń, sprawdził, czy dobrze działa – czynność tę powtarzał co najmniej dziesięć razy dziennie – i wyszedł z kantorka. Miał pod swoją opieką tylko jedną celę i jednego, jedynego więźnia. Nie było przy tym może za wiele roboty, miał jednak świadomość olbrzymiej odpowiedzialności, jaka na nim ciążyła.

Ze wszystkich uwięzionych bandytów i morderców jego więzień cieszył się zapewne największą, ponurą sławą – był też spośród nich najgroźniejszy.

Rozpoczął wędrówkę po schodach, skomplikowaną trasą, której przebieg znał tylko on. Za każdym razem miał wrażenie, że schodzi w głąb ziemi: robiło się coraz zimniej, wokół panowała coraz większa cisza, pochodnia zaś gasła, jak gdyby brakowało jej tlenu... W uszach rozbrzmiewał mu tylko odgłos własnych kroków na oszronionej, kamiennej posadzce i podzwanianie pęku kluczy u boku.

Zatrzymał się wreszcie przed ciężkimi, żelaznymi drzwiami, które okute były licznymi zamkami. Każdy z nich otworzyć można było jednym, jedynym kluczem, i to w ściśle określonej kolejności. W razie gdyby ją zaburzono, zamki automatycznie się blokowały i trzeba było wielogodzinnych, skomplikowanych zabiegów, by je odblokować. Kolejność znali tylko Siergiej i oczywiście Wielki Mistrz. A ten ostatni miał do Siergieja całkowite zaufanie, chociaż Siergiej był tylko pracującym na jego służbie funkcjonariuszem i nie należał do Zakonu.

Skupił się, ujął w zgrabiałą dłoń klucz i otworzył pierwszy zamek, potem zaś otwierał kolejne, aż do ostatniego. Następnie opuścił ciężką sztabę i wszedł do ciemnego przedsionka. Przed nim pojawiły się kolejne drzwi, pośrodku których wyżłobiona była obwiedziona złotem litera M. Strażnik wyjął z kieszeni wisiorek z literą, która idealnie mieściła się w zagłębieniu. W tym samym momencie w drzwiach odsunęła się płytka, odsłaniając otwór wielkości skrzynki na listy.

Siergiej trzymał się ostrożnie z boku. Pochylił się powoli i ujrzał talerz, stojący na wprost otworu.

– Skończyłeś już jeść? – spytał. Nie mógł się oczywiście spodziewać żadnej odpowiedzi. W ciągu dziesięciu lat ani razu nie słyszał głosu swego więźnia. Tym lepiej. Krążyła plotka, że głos ten mógł zamrażać samym swoim brzmieniem. Siergiejowi początkowo wydawało się to nieco dziwne. Pilnował już wcześniej setek więźniów, zamkniętych w celach Czarnej Skały, i większość z nich korzystała z obecności strażnika, by móc zamienić choćby kilka słów, była to dla nich jedyna okazja, by zapomnieć o samotności. Najbardziej niebezpieczni przestępcy łamali się w końcu prędzej czy później i zaczynali rozmawiać.

Tylko nie ten.

– Przysuń bliżej ten talerz! – powiedział Siergiej. Po raz kolejny – żadnej reakcji. Strażnik wyciągnął rękę i przyciągnął talerz do siebie. Nie było to do końca bezpieczne: za każdym razem bał się, że więzień wykorzysta tę chwilę, by schwytać jego dłoń. Co prawda, nie uciekłby daleko, zważywszy na pierwsze drzwi dzielące go jeszcze od korytarza, jednak ryzyko istniało i strażnik czuł się nieswojo. Wyjaśniano mu przecież po tysiąckroć, że ten człowiek był jednym wielkim zagrożeniem.

Przede wszystkim zaś – radził Wielki Mistrz w liście, który towarzyszył skazańcowi – pod żadnym pozorem, nigdy, nie wolno patrzeć mu prosto w oczy!

Od samego początku Siergiej trzymał się tych wskazówek i zamierzał trzymać się ich aż do swojej śmierci – lub do śmierci swojego straszliwego więźnia. Zabrał talerz, przyłożył wisiorek z literą do drzwi, płytka zasunęła się z powrotem, otwór zniknął.

Siergiej otworzył po raz kolejny wszystkie zamki w pierwszych drzwiach i zamknął je za sobą, wychodząc.

Pospiesznie wrócił na górę, do swojego kantorka. Zdał sobie sprawę, że przez ten pośpiech nie odniósł do kuchni talerza, a zazwyczaj to czynił.

Rzucił na niego okiem i stanął jak wryty. Pośrodku talerza leżała sobie ni mniej, ni więcej, tylko nietknięta sardynka w oleju. Skąd się wzięła ta dorodna rybka? Na ogół kucharze nie mieli tutaj do dyspozycji zbyt wielu produktów, starali się coś przyrządzić z prowiantów, które udało się dostarczyć do tego orlego gniazda, uczepionego szczytu góry. Jadłospis był raczej monotonny: biała fasola, soczewica, czasami, bardzo rzadko – odrobina chudego mięsa w rosole... Więźniowie jadali w gruncie rzeczy to samo co strażnicy i reszta zatrudnionych w twierdzy pracowników.

Nagle przypomniał sobie wyraźnie: puszka sardynek była w niewielkiej paczce, którą jego więzień otrzymał w zeszłym tygodniu. Siergiej osobiście sprawdzał jej zawartość. Zawahał się przez chwilę. Od wieków nie próbował sardynki w oleju, ale ta tutaj pochodziła z celi najniebezpieczniejszego człowieka na świecie. Kto wie, może to jakaś pułapka, a sardynka jest zatruta? Z drugiej strony, skąd miał wziąć truciznę więzień zabarykadowany w najbardziej niedostępnym lochu na świecie? Niestety, po tym człowieku można się było spodziewać wszystkiego...

Siergiej oderwał łepek sardynki i poszukał wzrokiem Torquemady, czarnego, puchatego stworzenia, zwiniętego w kłębek tuż obok, na blacie stołu. Torquemada był najbardziej leniwym kotem na świecie, jego głównym zajęciem było wyczekiwanie, by ktokolwiek dał mu cokolwiek, co nadawałoby się do zjedzenia. Trzeba przyznać, że w twierdzy nie było poza tym zbyt wiele do roboty – ani też nie miał zbyt wielu okazji do schrupania czegoś smacznego. Nawet myszy uciekały z Czarnej Skały, unikając jej przerażających mieszkańców... Torquemada otworzył jedno oko i zauważył łepek sardynki w palcach swego pana, otworzył drugie oko i miauknął z zadowoleniem. Pochwycił rzuconą mu sardynkę w locie i schrupał w ciągu kilku sekund. Siergiej obserwował przez jakiś czas reakcję kota. Upływały kolejne minuty, a Torquemada był ciągle w świetnej formie. Zwinął się na powrót w kłębek, z jednym okiem półotwartym, gotów w każdej chwili otworzyć to drugie, gdyby trafiła się kolejna okazja, żeby coś zjeść.

Strażnikowi to wystarczyło. Już miał się rzucić na sardynkę, kiedy oślepił go nagły i mocny błysk światła. Odrzuciło go w głąb pokoju. W ostrym świetle dostrzegł dwa przeszywająco jasne punkty, świecące dokładnie na wprost niego, potem wszystko wróciło do normy.

Rozejrzał się wokół, zaskoczony, nie pojmując, co się stało. Poczuł się niepewnie, wziął do ręki swoją broń. Nic się jednak nie zmieniło, żaden najmniejszy hałas nie zakłócił ciszy w kantorku – tylko Torquemada schronił się w kącie pokoju, cały najeżony. Siergiej chciał do niego podejść, kot prychał jednak tak gwałtownie, że strażnik zatrzymał się w miejscu. Nieco wytrącony z równowagi wyjrzał na korytarz, w końcu stanął znowu za swoim biurkiem. Nie miał zielonego pojęcia, co się stało. Czy to z powodu osłabienia? Prawdą jest, że był głodny, strasznie głodny. Zupa, którą zjadł w południe, była niezbyt sycąca, zwłaszcza przy takim mrozie. Tak, z pewnością po prostu zasłabł.

Poczuł gwałtowny ból i zawroty głowy, usiadł. Doznania te minęły jednak równie nagle, jak się pojawiły. Przypomniał sobie wówczas, co miał zamiar zrobić, i zaczął jeść sardynkę, przeżuwając z lubością każdy kęs, jakby to było najbardziej smakowite i wyrafinowane danie. Mimo wszystko miał przez cały czas dziwne wrażenie, że nie jest sam.

Kiedy skończył, doszedł do wniosku, że w rybie nie było trucizny, nie czuł bowiem żadnych sensacji – poza przekonaniem, że wyjątkowo wprost wzbogacił swój jadłospis. Pokręcił głową i zabrał talerz, już pusty, do kuchni. Potem wrócił do pokoju i zaczął czytać gazety, które przysyłano im raz w miesiącu.

O szesnastej nadeszła pora na odpoczynek – jako jedyny czuwał nad swoim więźniem niemal przez całą dobę, nie tak jak inni strażnicy, którzy zmieniali się co osiem godzin. Wstał, przeciągnął się... i nagle, bezwolnie włożył swój płaszcz, ocieplony futrem. Pogoda na zewnątrz wcale się nie poprawiła, on jednak nie mógł usiedzieć na miejscu. Nie znosił mrozu i nic nie zmusiłoby go do wyjścia na dwór w taką zadymkę, ale poczuł trudną do wytłumaczenia konieczność rozprostowania nóg; zapragnął zrobić coś, co czynił tylko latem – przejść się wokół murów fortecy. Zajmowało mu to zazwyczaj godzinkę, niektóre odcinki drogi wśród skał bywały trudne do sforsowania, mimo to taki spacer poprawiał mu samopoczucie i pozwalał zachować większą przytomność umysłu w czasie nocnej warty. Tego dnia wróci jednak zapewne skostniały i zaśnieżony jak Eskimos!

Nie pojmując, co skłania go do podjęcia takiej ekspedycji, wziął ze sobą pochodnię, którą zapalił przed wyjściem z fortecy. Pozdrowił po drodze kolegów, którzy pilnowali każdego korytarza i każdych schodów, krokiem sterowanego z zewnątrz robota minął wachtę przy jedynym wyjściu z więzienia; otworzono mu kolejne trzy bramy.

Wiatr nieco już przycichł, a śnieg pokrywał stopniowo całą okolicę. Nie mógł dać wiary własnym oczom – taki widok, pod koniec wiosny! Czuł, jak ogarnia go przenikliwe zimno, dziwna siła pchała go jednak naprzód, zupełnie jakby kierował nim jakiś cichy głos. Pragnienie, któremu w żaden sposób nie był w stanie się oprzeć. Rozpoczął ostrożnie swoją wędrówkę, miał buty, które nie nadawały się do chodzenia po oblodzonej, śliskiej ziemi. Chłodne powietrze sprawiło, że poczuł się lepiej.

Ruszył ścieżką strażniczą, u stóp czarnych murów, które wydawały się sięgać nieba. Chwilę później nikt nie mógł go już ani usłyszeć, ani dojrzeć.

Wtedy właśnie coś cicho pstryknęło mu w głowie, gdzieś w głębi prawego oka.

Jego lewe ramię opadło bezwolnie, a lewa noga stała się miękka jak wosk. Upadł na miękką, śnieżną pierzynę jak szmaciana lalka, nie pojmując, co się z nim dzieje. Jednocześnie dojrzał kątem oka oślepiający błysk. Podniósł głowę, przerażony.

– Co się dzie... co...

Ktoś stanął ciężkim, czarnym butem na jego twarzy. Najpierw lekko, potem przyciskał coraz mocniej, aż w końcu niemal zmiażdżył mu kość policzkową. Strażnik rzucał się na wszystkie strony, aż dostrzegł górującą nad sobą czarno ubraną postać o niewyraźnej, przesłoniętej mgłą twarzy. Jedynie czerwonej barwy kołnierz odcinał się jaskrawo od otaczającej ich bieli.

Mimo bólu i sparaliżowanej połowy ciała Siergiej poczuł się wolny, jakby jakiś zły duch opuścił jego ciało. W jednej chwili pojął straszliwy błąd, jaki popełnił, zostawiając w paczce tę konserwę. Wykręcił głowę i z trudem wyjąkał:

– Schowałeś się... schowałeś się w sardynce, prawda?

Wszystko nagle stało się zupełnie jasne: gwałtowny blask, błyszczące tuż przed nim oczy, zawrót głowy i ból...

Siergiej z trudem ciągnął dalej:

– A potem przeniknąłeś do mojej głowy... podjąłeś za mnie decyzję i... i w końcu wyszedłeś – rzucił ostatkiem sił.

Wśród otaczających ich niebotycznych gór rozległ się śmiech.

Strażnik pokrył się gęsią skórką, niekoniecznie z powodu panującego na zewnątrz zimna. Poczuł, że jego organizm ogarnia znacznie silniejszy mróz, również tę drugą, dotąd jeszcze sprawną część ciała. Chciał coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle, zagulgotały w krtani jak spływająca w zlewie woda.

Człowiek zdjął but z twarzy strażnika. Cofnął się, a potem zbliżył znowu, ściągnął z Siergieja jego futrzane okrycie. Założył je i ruszył prosto przed siebie, przez sypiący śnieg i przez wicher, który zaczął znowu wiać ze zdwojoną siłą. Oddalał się coraz bardziej od zwłok, niknących już pod cienką, białą warstwą u stóp fortecy.MISJA

Wydawało się, że Berenice Withers nie zwracała najmniejszej uwagi na szalejącą wokół burzę. Okryta szarym płaszczem przeciwdeszczowym, szła zadziwiająco spokojnie, jak gdyby nie robił na niej wrażenia porywisty wicher. Brnęła w swoich lakierkach przez kałuże, a rajstopy – noszone mimo pełni lata! – pozwalały jej ignorować zacinające strugi wody. W ręku ściskała parasolkę, która odwracała się po raz tysięczny na lewą stronę. Przystanęła na krótką chwilę, żeby poprawić niewielki kapelusik i kilka siwych kosmyków, które się spod niego wyśliznęły, rozejrzała się dookoła i ruszyła naprzód pewnym krokiem.

– Powinna pani gdzieś się schronić, za chwilę pani odfrunie przy tym wietrze! Pogoda pod psem!

Uniosła głowę i przez zalane deszczem okulary dostrzegła wysoką sylwetkę policjanta. Usiłował zbliżyć rękę do swojego kaszkietu, by jej zasalutować, jednak ledwo zdołał przytrzymać odlatujące w przestrzeń nakrycie głowy. Uśmiechnęła się do niego czarująco, z całej siły hamując chichot. Policjant spływał wodą, jak gdyby dopiero co wyszedł spod prysznica; przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. Patrzył na nią smętnym wzrokiem, z wielkiego, czerwonego nosa kapał deszcz – zaiste, pogoda była pod psem.

– Nie, dziękuję panu bardzo za troskę – odrzekła nieśmiało. – Pójdę dalej, proszę się o mnie nie kłopotać.

Policjant wpatrzył się w zielone źrenice, ukryte za okularami. Wydawało mu się, że dama mrugnęła do niego porozumiewawczo. Pani Withers poprawiła swoją torebkę z krokodylowej skóry, zasalutowała policjantowi dyskretnym ruchem i zniknąwszy pod swoim parasolem, oddaliła się, a niebawem zasłoniła ją deszczowa kurtyna.

Kawałek dalej rzuciła okiem na swój zegarek: była już piętnasta dwadzieścia. Ulotnił się gdzieś uroczy uśmieszek miłej staruszeczki. Zmarszczyła brwi, zaniepokojona – jeśli spotka na swojej drodze kolejnego niemądrego policjanta, spóźni się na spotkanie.

Na to akurat spotkanie nikt nie mógł się spóźnić.

Zwłaszcza nie tego właśnie dnia, po pilnym wezwaniu, jakie przesłała jej Rada Najwyższa. Jeśli stało się to, czego się obawiała, nie było nawet chwili do stracenia.

Z wprawą omijała kałuże i przejeżdżające samochody, aż w końcu skręciła w znacznie cichszą, willową uliczkę. Szarawe biurowce i krzykliwe wystawy z głównej ulicy ustąpiły tu miejsca eleganckim domom, stojącym równym rzędem pośród starannie wypielęgnowanych ogrodów. Pogoda nieco się poprawiła, siąpił teraz jedynie słaby deszczyk.

Pani Withers przyspieszyła kroku, zwolniła dopiero przed imponującą willą z jasnego piaskowca, o płaskim dachu. Po przeciwnej stronie ulicy rozciągał się park.

Na lśniącej, marmurowej tablicy widniał wyryty ciemny napis:

Cumides Circle

Odwróciła się, w parku nie było widać żywej duszy. Tylko jakiś człowiek schronił się pod daszkiem muszli koncertowej, chcąc widać przeczekać nawałnicę. Patrzył gdzieś w bok. Przyglądała mu się przez moment podejrzliwie, w końcu zdecydowała, że bezpieczniej będzie iść dalej, a później zawrócić, w nadziei, iż w międzyczasie człowiek ów pójdzie dalej swoją drogą. Na wszelkie sposoby należało unikać sytuacji, w której ktokolwiek widziałby wchodzących lub wychodzących z Cumides Circle. Popatrzyła na duże okna budynku – wszystkie zasłony były zasunięte. Domyślała się, że to znak, który widziała do tej pory tylko raz na Blue Park Avenue, ponad trzynaście lat wcześniej. Od tamtego czasu okna zawsze były odsłonięte.

Spojrzała dyskretnie w stronę stojącego w muszli człowieka, ale zdążył już zniknąć. Niestety, nie miała dość czasu, żeby teraz błądzić po skwerze w poszukiwaniu tajemniczego nieznajomego. Złożyła parasol i weszła pospiesznie po schodach na taras. Stojąc przed drzwiami, dotknęła lśniącej tabliczki z wygrawerowanymi literami W.B. i zadzwoniła.

Witaj, Bones.

– Dzień dobry, pani Withers – odpowiedział poważnym tonem lokaj.

Berenice Withers zdjęła płaszcz, rękawiczki i podała je Bonesowi. Wyłożony dużymi płytami z czarnego marmuru hall był pusty, podobnie jak wielkie schody.

– Czy pozostali już przybyli? – spytała starsza pani cicho.

– Tak – odparł Bones. – Wszyscy już tu są, proszę pani.

Bones odebrał od pani Withers jej płaszcz, torebkę i parasol, następnie pomógł jej włożyć pelerynę z zielonego aksamitu na jedwabnej podszewce w tym samym odcieniu. Gotowa już dołączyć do reszty Rady, Berenice uśmiechnęła się do majordomusa.

– Gdzie odbywa się zebranie?

Bones zawahał się przez chwilę i odchrząknął, zanim zdołał udzielić odpowiedzi.

– W Żółtym Salonie, proszę pani.

Pani Withers wzniosła oczy do nieba.

– Dobry Boże, Bones, przecież Winston Brave doskonale wie, że...

Majordomus pozwolił sobie przerwać jej w pół słowa.

– Tak, proszę pani. Pan Brave dobrze pamięta, iż ma pani uczulenie na ptaki, ale to miejsce było najbezpieczniejsze na spotkanie.

Przy tej okazji rzucił niespokojne spojrzenie na zewnątrz przez rżnięte, kryształowe szybki, osadzone w drzwiach. Park, moknący w deszczu, wydawał się także w nim budzić pewne wątpliwości. Pani Withers kiwnęła.

– Mam niezbite przekonanie, że ktoś mnie śledził.

– Sterczał w tej muszli koncertowej od wczesnego popołudnia – dodał Bones.

– Widział, jak tu wszyscy wchodziliśmy? – zaniepokoiła się pani Withers.

– Nie – uspokoił ją majordomus. – Trzech członków Rady weszło przejściem podziemnym, a jeden wejściem dla dostawców.

Pani Withers wzruszyła ramionami.

– Wejście dla dostawców! To była Anna-Maria, prawda?

Bones poprzestał na lekkim uśmiechu.

– Oczywiście, że tak – ciągnęła starsza pani. – Ani przez sekundę nie uwierzyłaby w jakikolwiek pościg czy zasadzkę, choćby nawet kazano jej wchodzić tu w przebraniu tancerki rewiowej!

Bones pochylił się w ukłonie.

– Pójdę z panią, proszę pani.

– Nie, to nie jest konieczne – odrzekła – znam drogę. – Westchnęła. – Lećmy zatem, mój drogi, między piórka naszego małego przyjaciela, skoro nie mamy innego wyjścia.

– Jeśli pani będzie tak uprzejma... – odpowiedział Bones, otwierając jedno ze skrzydeł szerokich, podwójnych drzwi.

– Bones, czy mógłby pan poszukać naszego tajemniczego obserwatora spod muszli? Może to tylko jakiś nieszczęsny spacerowicz, którego zaskoczył deszcz, w przeciwnym razie...

Bones ukłonił się bez słowa i zbliżył się do małego stoliczka. Przekręcił ucho stojącego na nim srebrnego pucharu i w ścianie rozsunęło się przejście. Bones wszedł do środka, przejście zasunęło się z powrotem i ściana w czarodziejski sposób wróciła do swojego poprzedniego stanu.

Pani Withers otworzyła drzwi do salonu, które następnie starannie za sobą zamknęła. Weszła do pokoju zanurzonego w łagodnym świetle.

Szła naprzód w rytm tykającego zegara, minęła miękką kanapę, obitą zielonym aksamitem. Dywan, pokrywający niemal całą powierzchnię prostokątnego pokoju, tłumił odgłos jej kroków. Zbliżyła się do kominka i przez chwilę patrzyła na płonący ogień, migoczący od czasu do czasu zielonkawo. Winston Brave kazał Bonesowi podtrzymywać ogień na kominku, niezależnie od pory roku, w dzień i w nocy. Wieczny ogień Cumides Circle, jak lubił powtarzać. Pani Withers przywołała w pamięci wspomnienia licznych spokojnych rozmów, które tu z nim odbyła, kiedy to siedzieli oboje wygodnie, pijąc herbatę, oparci o miękkie poduszki. Dosyć tych sentymentalnych rozpamiętywań – nakazała samej sobie cicho. – Nie pora na to.

Zdjęła z szyi długi łańcuszek, na którym wisiał drogocenny medalion w kształcie koła. Otworzyła szufladę pobliskiej komody i wyjęła z niej połyskującą rękawicę, która wyglądała, jakby wykonano ją z aluminium. Włożyła ją na prawą rękę, ujęła w nią medalion i zanurzyła rękę w ogniu. Chroniona przed jego żarem przesuwała dłonią po wewnętrznej ściance kominka, aż natknęła się na zagłębienie w gładkiej powierzchni. Końcem palców wyczuła wyrytą w kamieniu literę M. Wsunęła w nią swój medalion, nacisnęła na guzik i wyjęła rękę z ognia. W tej samej chwili półokrągły narożnik salonu rozsunął się.

Pani Withers zdjęła rękawicę, włożyła ją z powrotem do szuflady komody i skierowała się do przejścia w ścianie.

Po drugiej stronie było idealnie okrągłe pomieszczenie. Znajdowało się ono wewnątrz niewielkiej wieżyczki, zajmującej jeden z rogów budynku. Od zewnątrz nie było widać żadnego okna. Starsza pani weszła do środka, ściany za nią z powrotem się zasunęły, została sama wewnątrz wieży.

Berenice Withers zawiesiła ponownie na szyi medalion i rozejrzała się wokół. Małe, okrągłe pomieszczenie było niemal puste – z dwoma wyjątkami: w kącie stało krzesło, obite materiałem w tym samym żółtym odcieniu co ściany; pośrodku stała zaś podstawka, a na niej klatka. W klatce siedział kanarek, również żółty.

Starsza pani westchnęła na jego widok i wyjęła chusteczkę, którą przycisnęła do nosa. Zbliżyła się do klatki i popatrzyła w skupieniu na ptaszka, który tkwił nieruchomo na swoim drążku.

– Dzień dobry, Wiktorze.

Kanarek odpowiedział nerwowym trelem.

Ładne rzeczy, najpierw policjant, a teraz kanarek pozwala sobie robić mi uwagi, pomyślała. Uśmiechnęła się do Wiktora z przymusem, on jednak całkowicie to zignorował. Pani Withers odczuwała szczerą chęć, żeby złapać go i upiec na rożnie nad kominkiem w salonie, nie mogła sobie jednak na to pozwolić – potrzebowała go, czekano już na nią. Nie da się też ukryć, że inni członkowie Rady mogliby mieć pretensje o zapach płynący od ognia... Poprzestała więc na uważnym spojrzeniu w stronę kanarka i przylgnęła do ściany, mocno się koncentrując. Westchnęła, otworzyła szeroko oczy, po czym rzuciła się szybko w stronę delikatnych drucików klatki.

Ułamek sekundy potem Wiktor bujał się na swoim drążku, lekko nieprzytomny, a wokół niego fruwało kilka piórek.

Poza nim w pomieszczeniu nie było nikogo.

– No, w końcu! – krzyknął szczupły młodzieniec z potarganymi włosami, który bezustannie kręcił się na swoim krześle.

Berenice Withers wyprostowała się i przemilczała odpowiedź.

Wygładziła fałdy sukni i poprawiła na ramionach pelerynę – takie same miały na sobie pozostałe osoby, siedzące wokół stołu.

– Zastanawialiśmy się właśnie, kiedy pani do nas dołączy – powiedziała jedna z dwóch obecnych przy stole kobiet. – I proszę nam nie wmawiać, że musiała pani omówić ważne kwestie z kanarkiem – dodała z porozumiewawczym uśmiechem.

Pani Withers odwzajemniła jej uśmiech.

– Moja droga Maureen, doskonale obyłabym się bez kanarka, dobrze pani o tym wie, strasznie jestem uczulona na pierze.

– Już dobrze, dobrze, nie będziemy się nad tym rozwodzić przez cały dzień. Powinna pani jedynie zażyć odpowiednie leki przeciwalergiczne i wszystko będzie dobrze! – zawołał Alistair McCooley.

Pani Withers zignorowała uwagę młodego człowieka. Świetnie go znała – niecierpliwy, wiecznie podekscytowany, czasem wydawał się lekceważyć ustalone zasady, prawa, normy. Był jednak lojalny do bólu i ceniła go przynajmniej tak samo, jak jego nieżyjącego już ojca (choć w ostatnich latach swego życia stracił on nieco głowę).

Przerwał im mężczyzna, siedzący u szczytu stołu.

– Niech się pan uspokoi, Alistair – powiedział niskim, nieco szorstkim głosem. – Jeszcze nie doszliśmy do sedna zagadnienia, a pan się zachowuje jak w gorącej wodzie kąpany. Proszę o spokój.

Pani Withers wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z tym, który przewodniczył temu spotkaniu.

– Witaj, Berenice – powiedział uprzejmie.

Winston Brave był niezwykle wysokim, potężnym mężczyzną, ledwo mieścił się w fotelu. Zarówno jego wygląd, jak i sposób wypowiadania się robiły wielkie wrażenie. Kiedy zaczynał mówić, zapadała głęboka cisza. Pogładził mechanicznym gestem czarne kosmyki włosów, otaczające jego przystojną twarz, przesunął dłonią po kwadratowej szczęce i odłożył okulary w cienkiej oprawce na stół. Oczy miał równie ciemne jak włosy – kontrastowały z zielonym kołnierzem jego peleryny. Jej wyłogi haftowane były złotą nicią, która lekko lśniła w półmroku. Pani Withers domyśliła się, że w prawej dłoni trzyma swój medalion z literą M zamkniętą w złotym kręgu. Jednym tylko szczegółem wisiorek ten różnił się od tych, które nosili pozostali Medykusi – w centrum litery M lśnił szmaragd. Zarezerwowany był – podobnie jak haftowana złotem peleryna – dla Wielkiego Mistrza Medykusów.

Starsza pani uniosła dłoń w kierunku swojego medalionu.

– Witaj, Winstonie. Trochę się spóźniłam – przyznała. – Zaskoczyła mnie ta pogoda... poza tym pewien policjant miał kiepski pomysł, chcąc mi koniecznie służyć pomocą.

– No cóż – odezwał się inny, milczący dotąd mężczyzna – jeśli Berenice Withers usprawiedliwiła się już w pełni i skończyła nam snuć opowieść na temat swojej drogi tutaj, możemy chyba przystąpić do omawiania sprawy, która nas tu zgromadziła.

Fletcher Worm mówił spokojnym, cichym głosem, jego ton był jednak cierpki. Cień uśmiechu błąkał się mu na ustach. Nie spuszczał wzroku z siedzącego naprzeciwko Wielkiego Mistrza.

Starsza pani postanowiła nie odpowiadać; wychyliła się i spojrzała na kobietę, siedzącą po lewej stronie Worma. Musiała sobie liczyć około pięćdziesięciu lat, umalowana była w krzykliwy, dziwaczny sposób. Wydawała się kompletnie nieobecna duchem. Bawiła się kosmykiem swojej gigantycznej peruki, przywodzącej na myśl górę bitej śmietany w rudawym kolorze, którą ktoś umieścił na kubełku pełnym farby.

– Witaj, Anno-Mario – zwróciła się do niej pani Withers bez wielkiej nadziei na odpowiedź.

Księżna Anna-Maria Lumpini podskoczyła na dźwięk tych słów. Szybko zamrugała różowymi powiekami. Obrzuciła innych pełnym osłupienia spojrzeniem, jak gdyby właśnie natknęła się na pięciu ufoludków – co skądinąd nie było wcale niemożliwe, zważywszy na jej zwariowaną wyobraźnię – i w końcu rozpoznała panią Withers.

– Berenice, kochana, nareszcie pani przybyła! Wszyscy na panią czekali. Możemy już chyba zaczynać, prawda?

Pani Withers pokiwała głową. Jak zawsze trudno jej było przyjąć do wiadomości, że ta ekstrawagancka arystokratka o tęczowo umalowanej twarzy może być jednym z najpotężniejszych żyjących Medykusów. Mówiono o niej, że była jedną z kilku zaledwie osób zdolnych do przenikania do wnętrza roślin. Zgodnie z wiedzą pani Withers, spośród pozostałych pięciu członków Rady obecnych na posiedzeniu, wybranych w końcu przez wzgląd na swoje niezwykłe zdolności i zasługi, tylko Winston Brave posiadł podobną umiejętność.

Maureen Joubert przesunęła dłonią po swoich krótko obciętych, jasnych włosach; usiłowała powstrzymać śmiech.

– Ma pani rację, Anno-Mario – powiedziała – ci ludzie, których nie ma wtedy, kiedy powinni jak najbardziej być, to coś strasznego...

– Ponieważ wszyscy już tu się zgromadziliśmy... lub też powróciliśmy już ze świata marzeń – Winston Brave rzucił szybko okiem na płomienną grzywę księżnej – możemy istotnie zacząć i omówić rzecz najważniejszą. Drodzy przyjaciele, dziś rano – mówił, cedząc bardzo wyraźnie każde słowo – Laszlo Skarsdale uciekł z więzienia na Czarnej Skale.

Członkowie Rady zamarli w bezruchu. Metaliczne kliknięcie sprawiło, że Maureen Joubert wzdrygnęła się cała, a Alistair McCooley podskoczył na krześle: to zaskoczona Anna-Maria zatrzasnęła gwałtownie swoją puderniczkę.

– Jak... jak to? – wymamrotała spoza obłoczka pudru. – Kto? Uciekł? Jak to możliwe?

Worm położył dłoń w rękawiczce na dłoni Anny-Marii.

– Proszę milczeć – powiedział krótko.

Księżna poczuła, jak jej palce zaczyna obejmować przenikliwe zimno, i gwałtownie cofnęła dłoń. Worm podniósł swoje blade, niebieskawe oczy na Winstona Brave’a.

– Winstonie, niech pan mówi dalej, bardzo prosimy. Czy może pan nam podać jakieś szczegóły tej... katastrofy?

Pani Withers obserwowała go kątem oka. Sądząc z blasku, jakim rozbłysły jego oczy, trudno było uwierzyć, że dla Worma ta ucieczka była naprawdę katastrofą. Nie da się ukryć, coś ją od niego zawsze odpychało, chociaż w głębi serca miała do niego zaufanie i wierzyła, że stoi lojalnie po stronie Medykusów.

Winston Brave wyprostował się i zatrzymał wzrok na każdym członku Rady, zanim podjął znowu przerwany wątek.

– Jego strażnik zniknął, a cela była pusta.

– Czy znaleziono jakieś ślady włamania? – spytała Maureen Joubert, która jak zwykle zmierzała prosto do celu. – Wygięte kraty w oknie, dziura lub klapa pod łóżkiem?

– Nic z tych rzeczy – odparł Winston Brave. – Niczego nie znaleźli. Przeszukali przy tym całą celę, od góry do dołu.

– Może do więzienia przeniknął jakiś wspólnik? – zastanawiał się głośno Alistair.

– Nie miał prawa do żadnych odwiedzin, to oczywiste – odpowiedział Wielki Mistrz.

Pani Withers dobrze znała Winstona Brave’a: liczył się z każdym słowem i tym razem także miał coś konkretnego na myśli.

– Co takiego odkryli? – zapytała nagle. – Bo przecież coś w końcu odkryli, prawda?

– Ciało strażnika leżało poza murami fortecy. I było coś jeszcze – ciągnął Winston. – Pudełko sardynek. Puste.

Pani Withers w lot odgadła możliwy przebieg wydarzeń.

– To jasne – powiedziała. – Położył sardynki na talerzu, na którym dostał posiłek, i schował się w jednej z nich.

– Czyżby wykorzystał Introdukcję Cielesną, żeby uciec? – zapytał zdziwiony Worm.

– Sądziłam, że dostają tam wyłącznie rozdrobnione pożywienie – zdziwiła się Maureen – właśnie w tym celu, aby uniemożliwić uwięzionym Patologusom wykonanie Introdukcji do organizmu jakiegoś zwierzęcia i ucieczkę tą drogą!

– Prawdopodobnie dostał tę puszkę sardynek w paczce i umknęło to uwadze strażnika – powiedział Brave.

– Wielkie nieba! – krzyknęła księżna. – Sardynka! A tutaj mamy żołądek tego strasznego kanarka, gdzie pan zwołał spotkanie naszej Rady, Winston! Wszystko się we mnie przewraca, kiedy tylko o tym pomyślę. Szkoda słów! Mój drrrogi, czy to naprrrawdę było konieczne, żebyśmy spotykali się w przewodzie pokarmowym jakiegoś ptaszka?...

– Żółty Salon był najpewniejszym miejscem, żeby wam przekazać tę tak ważną, a zarazem ściśle poufną informację – zapewnił Wielki Mistrz. – Trzeba ogłosić stan najwyższej gotowości, i to jak najprędzej. Musicie uruchomić wszystkie wasze kanały informacyjne, trzeba zachować nadzwyczajną ostrożność. Jeśli Skarsdale jest na wolności, szybko dołączą do niego jego zwolennicy, którzy do tej pory kryli się w mroku. Niedługo będziemy musieli się zmierzyć z potężnym wrogiem, którego dobrze pamiętamy z czasów przed jego uwięzieniem.

– Jaka szkoda, że Czarny Książę nie został pozbawiony życia, a tylko uwięziony – powiedział z żalem Worm.

Pani Withers milczała. Nie zamierzała brać udziału w rozgrywce Worma, który wyraźnie czekał na jej reakcję. Nie zamierzała z nim o tym dyskutować. Nie dziś. Nadal obserwowała go spod oka: miał tak krótko obcięte włosy, że ledwo można było zauważyć, iż posiwiały. Z profilu długi prosty nos stanowił przedłużenie czoła, wąskie oczy ciągnęły się daleko w kierunku skroni. Musiała przyznać, że nie zmienił się od wielu lat – ani zewnętrznie, ani z charakteru.

– Nie będziemy teraz analizować wydarzeń z przeszłości – powiedział Winston Brave z naciskiem. – Sami chyba najlepiej wiecie, jakie zadania nas czekają. Medykusi całego świata muszą być ze sobą w stałym kontakcie, pomagając sobie i śledząc zagrożenie. Trzeba zjednoczyć siły w walce z tym potworem, który z dużym prawdopodobieństwem znowu nam się objawi.

Wstał, a inni poszli za jego przykładem.

– Musicie teraz wdrożyć plan awaryjny. Przede wszystkim należy zadbać o wywiadowców, zarówno w naszym świecie, jak i w pięciu Uniwersach. Fletcher, pan się tym zajmie. Maureen, proszę, aby zebrała pani wszystkich działających Medykusów, również z innych krajów, a Anna-Maria i Alistair będą odpowiedzialni za organizację sieci komunikacyjnej między nimi.

– Może pan na nas liczyć! – krzyknął młody człowiek. – Zwyciężymy!

Wielki Mistrz obrzucił wszystkich wzrokiem, następnie uroczyście ciągnął dalej:

– Trzynaście lat temu wydawało nam się, że już nigdy nie będziemy musieli przeżywać tego ponurego koszmaru. Pomyliliśmy się, byliśmy ślepi i głusi, pragnęliśmy bowiem jednej tylko rzeczy: pokoju. I ten pokój nas uśpił. Musimy się obudzić, drodzy przyjaciele, musimy też obudzić wszystkich otaczających nas ludzi. Jeśli uda nam się dorwać Skarsdale’a, oddamy nieocenioną przysługę całemu światu.

Wszyscy wysłuchali tego w milczeniu. Nawet Anna-Maria Lumpini straciła nieco ze swojej zwykłej egzaltacji, a Alistair starał się poskromić swój wybuchowy sposób bycia.

– Wątpię co prawda, żeby Skarsdale albo jego bandziory mieli się do nas dobrać, przynajmniej jeszcze nie teraz, ale bądźcie bardzo ostrożni – mówił dalej Winston Brave.

Maureen Joubert zniknęła jako pierwsza, swoim zwyczajem – bardzo dyskretnie, zapewne skupiona już na swych zadaniach. Worm skinął głową pozostałym członkom Rady, znalazł cień uśmiechu dla Winstona Brave’a, panią Withers zaś obrzucił nic niemówiącym spojrzeniem i opuścił bezustannie drgające pomieszczenie, nasuwając kaptur peleryny na swoją bladą twarz. Alistair McCooley i Anna-Maria Lumpini wyszli za nim, pogrążeni w żywej dyskusji, dotyczącej bez wątpienia ich wspólnych zamierzeń.

Pani Withers miała wyjść jako ostatnia. Otwierała już drzwi, kiedy Winston Brave ją zawołał.

– Berenice, niech pani jeszcze zostanie na chwilę. Musimy pomówić o pewnych sprawach... o których tylko my dwoje możemy rozmawiać.

Czy mógłbym panią prosić, żeby zamknęła pani drzwi?

Pani Withers bez słowa zrobiła to, o co poprosił, i wróciła do stołu, patrząc na niego uważnie.

Winston Brave wychylił się przez okno. Przed jego oczami rozciągał się wielki magazyn, w którym stosy rozmaitych ziaren przesuwały się na pasie transmisyjnym, tymczasem obok wielkie cysterny wypełniały się powoli żółtawym płynem. Istoty o dziwacznych kształtach poruszały się gwałtownie we wszystkich kierunkach jednocześnie, przestrzeń przypominała wrzący pracą ul.

– Ten ptak jest stanowczo przekarmiony – stwierdził Winston Brave zdegustowany – muszę o tym porozmawiać z Bonesem.

Wyprostował się i ledwie zdążył złapać się czegoś, pokój bowiem zadygotał po raz kolejny.

– Anna-Maria ma rację, ten Żółty Salon nie jest szczytem wygody. Usiądźmy.

Usiedli na swoich poprzednich miejscach, twarzą w twarz, po dwóch stronach stołu. Pani Withers odezwała się pierwsza.

– Nie da się go odnaleźć, prawda, Winstonie? Wie pan o tym równie dobrze jak ja.

Wielki Mistrz namyślał się przez chwilę, zanim odpowiedział.

– Ma pani rację, to może być bardzo trudne. Dlatego też musimy działać bardzo szybko, Berenice.

– My?

– Tak, my. Pani i ja. Jest pani osobą, którą obdarzam największym zaufaniem, zdaje sobie pani z tego dobrze sprawę. Ma pani więcej doświadczenia od nas wszystkich, no, może poza Fletcherem Wormem, ale... – Brave wolał nie kończyć tego zdania. – W przypadku tej misji, którą mam na myśli, mogę liczyć tylko na panią. Poza tym...

Rozejrzał się szybko wokół i postanowił zachować ostrożność.

– Inni członkowie Rady są doskonałymi Medykusami, każdy z nich jednak ma jakąś słabość, która czyni go wrażliwym na ciosy. Aby dokonać tego, o co panią poproszę, trzeba siły i wytrwałości.

– Słucham pana, Winstonie. Czego pan ode mnie oczekuje?

– Chciałbym, żeby pani jak najszybciej przystąpiła do inicjacji młodych Medykusów.

Berenice Withers otworzyła szeroko oczy, zaskoczona.

– Ja? Miałabym kształcić Medykusów? Chyba nie mówi pan tego serio? Sam pan powiedział przed chwilą, że najbardziej doświadczeni spośród nas będą i tak mieli mnóstwo pracy!

– Zdaję sobie z tego sprawę, ale to konieczne. Nie jesteśmy już tak liczni, jak kiedyś, wie pani o tym doskonale; ci zaś, którzy zostali, nie są dostatecznie wytrenowani. Niektórzy z nich nie wykonywali Introdukcji od trzynastu lat – to znaczy odkąd uwięziono Czarnego Księcia. Byliśmy lekkomyślni, Berenice, bardzo lekkomyślni.

– Widzę, że jest pan naprawdę poważnie zaniepokojony?

Wyraz twarzy Wielkiego Mistrza mówił sam za siebie.

– Teraz, kiedy Skarsdale znalazł się na wolności, jego zwolennicy złapią wiatr w żagle, to jasne. A jeżeli postanowi po raz kolejny zaatakować świat, chcąc wyeliminować ludzi lub poddać ich swojej władzy, nie będzie z tym zwlekał, to więcej niż pewne. Musimy być wszyscy gotowi, nawet ci najmłodsi.

– Czego pan ode mnie oczekuje? Zwykle wiedza przechodziła z ojca na syna i...

– Otóż to. Chciałbym, aby udała się pani do wszystkich rodzin, w których dzieci nie zostały jeszcze wprowadzone w naszą wiedzę. Trzeba ponaglić rodziców. Muszą pilnie uczynić ich prawdziwymi Medykusami, zdolnymi walczyć po naszej stronie. I musi się to stać bardzo szybko.

– Będą przerażeni, Winstonie.

– Woli pani oszczędzać ich, gdy tymczasem nasz wróg rzuci się na nich jak wilk na niewinne jagnięta? To nie pora na delikatne działania. Każdy musi mieć świadomość, że zagrożenie jest bardzo blisko, tuż za drzwiami. Każda rodzina powinna wziąć udział w naszej walce, a wykształcenie własnych dzieci na Medykusów to jedna z metod tej walki.

Pani Withers głęboko westchnęła.

Jej pamięć przywołała mnóstwo wspomnień. Kilka chwil wcześniej ożywiła je uwaga Worma. Ujrzała w myślach piękną, męską twarz, twarz Vitalego Pilla, najmłodszego z członków Rady i najbardziej błyskotliwego spośród nich, który umarł przed dwunastu laty. Przyszła jej później na myśl twarz Celii, żony Vitalego, którą ten bardzo kochał i ożenił się z nią, chociaż nie była Medykusem.

W końcu przypomniała sobie, że mieli dzieci.

Pani Withers nie spotkała ich nigdy oficjalnie, wiedziała jednak, że byli to córka i syn. Dwoje dzieci, które odziedziczyły być może zdolności ojca...

Przez wiele lat starsza pani starała się dyskretnie wybadać, czy tak było w istocie. Może nadeszła chwila, żeby się w tej materii upewnić.

– Ma pan rację, Winstonie – powiedziała w końcu. – Trzeba tak zrobić. Właśnie przyszedł czas na naukę tych młodych Medykusów. Wszystkich, bez wyjątku – dorzuciła po krótkiej chwili.

Ich spojrzenia się skrzyżowały. Wielki Mistrz chciał wybadać, co starsza pani miała na myśli. Tymczasem pani Withers zmierzała prosto do celu.

– Niektóre dzieci nie mają, niestety, rodziców, którzy mogliby wprowadzić je w świat naszej wiedzy i doprowadzić do tego, by stali się pełnoprawnymi Medykusami – powiedziała. – Trzeba zająć się tym problemem.

– To prawda – odparł Winston Brave, który cały czas zastanawiał się, wokół czego krążą. – Sama pani jednak przed chwilą stwierdziła, że gdyby nawet była pani profesorem wyższej uczelni, nie ma pani teraz dostatecznie dużo czasu, by stać się nauczycielką szkolną. Zajmijmy się zatem dziećmi, które mają żyjących rodziców, będących Medykusami.

Pani Withers podniosła się i usiadła tuż przy Mistrzu.

– Doskonale pan wie, co mam na myśli.

– Nie – odrzekł Brave podejrzliwie – ale nie wątpię, że pani mi o tym powie.

Przez chwilę się zawahała, później zaś ciągnęła dalej:

– Ależ Winstonie, dobrze pan wie, że myślę o małym Pillu.

Wielki Mistrz poderwał się na równe nogi, zdumiony.

– Berenice, chyba pani straciła głowę! Jak w ogóle taki pomysł mógł pani przyjść do głowy?

– Winstonie...

– To poza wszelką dyskusją, słyszy pani? Nie ma mowy!

– To bardzo szczególny chłopiec. Jego siostra jest inna, ale co do niego jestem pewna, że się nie mylę. Jego zdolności rozwinęły się bardzo wcześnie, mimo że nic nie robił w tym kierunku! Czy nie dostrzega pan w tym jakiegoś znaku? Zasłużył na to, byśmy mu dali szansę. Mógłby służyć naszej sprawie. – Zawahała się, a potem dorzuciła: – On może bardziej niż ktokolwiek inny.

– Znak, jaki znak? – powtarzał Wielki Mistrz. – Widzę w tym tylko jeden znak: była pani bardzo przywiązana do jego ojca i tyle!

– Nie skończył pan jeszcze pięćdziesięciu lat, a jest pan uparty jak stary osioł, Winstonie! A może po prostu nie chce pan przyznać, że to zupełnie oczywiste, i nigdy pan tego nie uczyni.

Zbliżyła się do niego. Była wściekła i zdecydowała się wykorzystać swój ostatni argument.

– A co pan zrobi z płytką Hipokratesa? Z Inskrypcją? Przecież sam pan ją czytał!

Winston Brave wyprostował się nagle i gestem nakazał jej milczenie.

– Jest pani niesłychanie nieostrożna, kiedy się pani zdenerwuje – powiedział z wyrzutem. – Niepotrzebnie pani o... tej sprawie wspomina. Zrobiliśmy to już raz, dawno temu, jak mi się wydaje. Wtedy byliśmy zgodni. Nie mówmy o tym więcej.

Pani Withers nie próbowała go dalej przekonywać.

Wielki Mistrz pogrążył się w milczącym namyśle, który uszanowała, pełna zarazem nadziei. W końcu odezwał się łagodniejszym głosem:

– Niech będzie. Zgadzam się.

– No, nareszcie! Wierzy mi pan? – powiedziała pani Withers, która odczuła wielką ulgę, ale też lekkie zdziwienie tą nagłą zmianą zdania.

– Tego nie powiedziałem – rzucił Wielki Mistrz. – Jednak zakładając, że pani rzeczywiście może mieć rację, nie powinienem rezygnować z tego dziecka i z jego mocy. To jedyny powód tego, że się zgadzam.

– Nigdy nie zdobędę pana zaufania!

– To bez znaczenia – odparł Winston Brave. – Ważne, bym dziś uwierzył, że to jest możliwe. W końcu nadszedł czas, w którym potrzebujemy wszystkich naszych sił. Jeśli zgodnie z tym, co pani mówi, młody Pill odziedziczył zdolności swojego ojca. Jeśli rozwinęły się one w nim w naturalny sposób i bez żadnego wsparcia z naszej strony – to mi wystarczy. Przyjmuję, że trzeba się nim zaopiekować. W przeciwnym razie, gdyby okazało się, że nie jest jednak Medykusem – powiedział z jakąś nutą pogardy w głosie – dowiemy się o tym bardzo szybko.

– Ja już znam odpowiedź na to pytanie i pan także ją zna, chociaż nie jest pan w stanie się z nią pogodzić. To dziecko z całą pewnością jest Medykusem.

– Jeśli to prawda i jeżeli ma pani rację również w kwestii całej reszty sprawy – dodał Winston Brave cichym głosem – ten chłopiec będzie od pani wymagał szczególnej uwagi.

Zamilkł na chwilę, po czym podszedł do niej i spojrzał na nią z uwagą.

– Ale zgadzam się na to – pod jednym warunkiem. I nie akceptuję żadnych targów w kwestii tego warunku, uprzedzam panią.

Starsza pani zdawała sobie już wcześniej sprawę, że nie wymiga się od zadośćuczynienia i że Winston Brave zażąda od niej czegoś w zamian. Popatrzyła na niego pytająco.

– Zajmie się nim pani, ale wszystko odbędzie się tutaj – powiedział. – W Cumides Circle. Chłopiec zostanie w tym domu dopóty, dopóki nie uzna pani, że nauczyła go już pani wszystkiego. Będzie mógł oczywiście wychodzić, ale jego edukacja w zakresie wiedzy Medykusów będzie się odbywała tutaj.

– W porządku – odparła na to pani Withers. – Będę go odwiedzała w Cumides Circle, jeśli pan tego pragnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: