Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
2 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender - ebook

Zbliża się magiczna noc przesilenia letniego…

Noc, w której niebo się otworzy, a powietrze wypełnią deszcz i pióra.

Ava urodziła się ze skrzydłami. Pragnie poznać prawdę, odnaleźć odpowiedzi na pytania dotyczące jej pochodzenia. Niezwykłe wypadki, cudowne zdarzenia, dziwne zbiegi okoliczności i baśniowe rozterki zaprowadzą ją tam, gdzie nie spodziewała się dotrzeć. Kawałek po kawałku odsłania pełną boleści i trosk historię rodziny Roux. Ava Lavender może być pierwszą, która uniknie zguby i ucieknie obojętności. Czy uda jej się odnaleźć prawdziwą miłość?
Dramat Avy rozpoczyna się, kiedy wielce pobożny Nathaniel Sorrows bierze ją za anioła, a jego obsesja na punkcie dziewczyny rośnie…

***
Leslye Walton napisała śmiało zakrojoną, niezwykłą historię rodzinną w najczystszym stylu realizmu magicznego. Tutaj duchy, widma, anioły i ptaki wydają się takimi samymi bohaterami jak zdumiewający, nietuzinkowi mieszkańcy XX‑wiecznej Ameryki. Jeśli lubicie sagi rodzinne, w których miłość, smutek, niespełnienie i utracone szanse mieszają się z potężną dawką magii, niezwykłości oraz nadprzyrodzonych zdarzeń, ta książka na pewno jest dla Was!
Maja Lidia Kossakowska

Historia rodu Lavenderów to istna tajemnica, którą odkrywamy krok po kroku. Opowieść Avy posiada jedyny i niepowtarzalny klimat, a główna bohaterka pozostaje dla nas zagadką aż do samego końca.
Magdalena Senderowicz, Bookgeek.pl

Autorka doskonale wie, jak za pomocą słów oddać odcienie życia, jak opisać zmienne koleje ludzkiego losu czy ulotność chwili. Ta książka to piękna i delikatna niczym ptasie pióro historia, która na długo zapada w pamięć.
Monika Doerre

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7924-600-7
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Dla wielu byłam wcieleniem mitu, uosobieniem najwspanialszej legendy i baśni. Inni uważali mnie za zmutowanego potwora. Ku mojemu nieszczęściu raz zostałam wzięta za anioła. Dla matki byłam wszystkim, dla ojca nikim. Babcia każdego dnia widziała we mnie wspomnienie ukochanych osób, które od niej odeszły. Ale ja znałam prawdę – głęboko w sercu zawsze to wiedziałam.

Byłam po prostu zwykłą dziewczyną.

Nazywam się Ava Wilhelmina Lavender i urodziłam się pewnej bezchmurnej nocy 1 marca 1944 roku w Seattle. Data ta odcisnęła się w pamięci wszystkich, z powodu zamieszania, jakie moje narodziny wywołały wśród ptaków na naszej, jakże ładnie nazwanej, uliczce Pinnacle. Za dnia, kiedy moją młodą matkę złapały bóle porodowe, wrony zbierały do dziobów sterty malutkich pestek wiśni i rzucały je w okna. Wróble przysiadały na głowach kobiet i wyskubywały im kosmyki włosów, aby uwić z nich gniazda. W nocy ptaki zgromadziły się na trawnikach i hałaśliwie ucztowały, a ich ofiary wydawały odgłosy podobne do krzyków porodowych mojej matki. Zanim w końcu mama zapadła w głęboki sen – dzięki zastrzykowi podanemu przez pielęgniarkę – otworzyła oczy i zobaczyła, że z sufitu spadają ogromne pióra. Ich jedwabne końce muskały jej twarz.

Zaraz po moich narodzinach położne szybko zabrały mnie z porodówki, aby przyjrzeć się temu, co zostało później opisane, jako nieznaczna fizyczna nieprawidłowość. Niebawem w świetle szpitalnych okien zebrały się dewotki ze świecami w dłoniach i wylęknione śpiewały pieśni pochwalne. Wszystko to działo się dlatego, że kiedy po narodzeniu otworzyłam oczy, rozwinęłam upstrzone skrzydła, które, gdy przyszłam na świat, otulały mnie niczym pierzasty kokon.

Przynajmniej tak mi opowiadano.

Żaden lekarz nie był nigdy w stanie stwierdzić, skąd wzięły się moje skrzydła. Mój brat bliźniak (tak, mam brata Henry’ego) ich nie miał. Jak dotąd żaden człowiek nie urodził się ze zwierzęcą częścią ciała, czy to ptasią, czy jakąkolwiek inną. Przypadek Avy Lavender sprawił, że medycy bezradnie rozłożyli ręce.

Kiedy tłumy rozmodlonych ze świecami w rękach zgromadziły się pod szpitalnym oknem mojej matki, lekarze ten jeden raz patrzyli na nich z zazdrością, a nie z pożałowaniem i pogardą.

– Wyobraźcie sobie – powiedział jeden młody stażysta do drugiego – oni wierzą, że to dziecko jest boskie.

Zadumał się chwilę, po czym przetarł zmęczone oczy i wrócił do swoich książek medycznych, tylko po to, żeby wkrótce ponownie przyjść do mojej matki i powiedzieć to samo co każdy inny specjalista: że nie jest w stanie nic zrobić. Przynajmniej nie w kwestii medycznej.

– Nigdy czegoś takiego nie widziałem – przyznał, potrząsając głową, jakby chciał pokazać mojej rodzinie, że jej współczuje. Z czasem opanował takie zachowanie do perfekcji.

Cały mój układ mięśniowy, szkieletowy i krwionośny miał ścisły związek z moimi skrzydłami. Opcja usunięcia ich została natychmiast wykluczona – straciłabym zbyt dużo krwi, mogłabym zostać sparaliżowana albo umrzeć. Nie było możliwości oddzielenia mnie od skrzydeł. Nie przeżyłabym bez nich.

Później ten młody stażysta żałował, że nie był na tyle śmiały, żeby przeprowadzić wywiad z moją rodziną. Ale o cóż takiego mógł zapytać? „Czy w waszej rodzinie był podobny przypadek?” Oddalił się zatem do innych pacjentów z dolegliwościami, które nie wymagały zadawania aż tak skomplikowanych pytań. Zatrzymajmy się jednak na chwilę i wyobraźmy sobie, że jednak się odważył. Co mogłoby się stać, gdyby zwrócił się do zatroskanej młodej matki z nienaturalnie czerwonymi ustami albo do surowej, aczkolwiek pięknej babki mówiącej z obcym akcentem i zadał im dwa pytania, które nawiedzałyby mnie przez całe życie: „Skąd ona się wzięła?” oraz to ważniejsze: „Co świat jest w stanie zaoferować takiej dziewczynie?”.

Być może matka i babka wiedziałyby, co mu odpowiedzieć.

I być może wtedy moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Stażysta uznał jednak, że najlepszym rozwiązaniem było utwierdzenie się w przekonaniu, że nie jest w stanie nic zrobić, i po prostu dał sobie spokój. Bo cóż mógł on zdziałać? Przewidywanie przyszłości, jak dowiedziałam się później, nie ma żadnego znaczenia, jeżeli nie da się nic zrobić, aby zapobiec przeznaczeniu. Co potwierdza jedynie fakt, że moja historia jest o wiele bardziej skomplikowana niż historia moich narodzin. A nawet historia mojego życia. Prawdę mówiąc, moja historia, tak samo jak historia wszystkich ludzi, ma swój początek w przeszłości i zaczyna się od drzewa genealogicznego.

Opowieść, którą macie w rękach, to historia mojego życia.

Moja podróż w przeszłość zaczęła się pewnego weekendu w 1974 roku, który spędziłam w Bibliotece Głównej w Seattle, zbierając informacje o moich narodzinach – przebyłam tam drogę z jednego wybrzeża na drugie. Przebyłam międzykontynentalną podróż w czasie, usiłując zrozumieć, kim jestem i dlaczego jestem właśnie taka, jaka jestem.

Przyznaję, że pewne fakty mogły zostać w tej historii pominięte, zapomniane z czasem przeze mnie lub moich bliskich. Zdarzało się, że przerywałam badania nad moim pochodzeniem, po czym znowu do nich wracałam, reorganizowałam raz po raz. Historia ta nie jest kompletna. Nie jest również daleka od osobistej refleksji i opinii.

Przekazuję wszystko to, co zapamiętałam, i w sposób, jaki wydaje mi się najbardziej odpowiedni. To moja prawda, prawda, którą znam. Te historie i mity krążące wokół mojej rodziny i mojego życia – niektóre z nich może umyślnie nieuporządkowane – są dla mnie samej dziwnie i jednocześnie pięknie prawdziwe.

A. Lavender

Marzec 2014Rozdział pierwszy

Przed ukończeniem dziewiętnastego roku życia, moja grand-mère od strony matki, Emilienne Adou Solange Roux, była zakochana trzy razy.

Urodziła się w marcu 1904 roku, jako pierwsza z czwórki dzieci, z których każde przyszło na świat pierwszego dnia trzeciego miesiąca: René, najstarszy po Emilienne, w 1905, Margaux w 1906 i Pierette w 1907. Jako że każde z dzieci urodziło się w znaku ryb, łatwo się domyślić, że cała rodzina Roux składała się z raczej wrażliwych i wyjątkowo zuchwałych osobowości.

Ich ojciec, Beauregard Roux był znanym frenologiem, którego największym wkładem w specjalizację były złote loki na głowie oraz sposób, w jaki jego francuszczyzna zabarwiona była bretońskim akcentem. Duży i silny Beauregard Roux z łatwością mógł przenieść całą czwórkę pociech machających nogami pod jedną pachą, a kozę pod drugą.

Prababka była całkowitym przeciwieństwem męża. Beauregard był ogromny, wręcz majestatyczny, ona niska, niczym się nie wyróżniała, na dodatek zawsze się garbiła. Ona miała oliwkową karnację, on różaną, jej włosy były ciemne, jego jasne. W chwili, kiedy się gdzieś pojawiał, wszystkie oczy zwracały się w jego kierunku, podczas gdy największym atutem jego małżonki było to, że nie miała żadnych atutów.

Nocami, kiedy się kochali, jego jęki podczas szczytowania budziły sąsiadów, tymczasem jego żona w ogóle nie wydawała żadnych dźwięków. Należało to do rzadkości. Lekarz w wiosce Trouville-sur-Mer, który odbierał jej pierwszy poród, cały czas sprawdzał, czy prababka jeszcze żyje. Cisza w pokoju była tak dokuczliwa, że kiedy przyszedł czas urodzenia drugiego dziecka – mojego wujka René – lekarz odmówił im w ostatniej chwili, każąc biednemu Beauregardowi biec siedemnaście kilometrów do miasteczka Honfleur po położną.

Historia życia mojej prababki przed zaślubinami z Beauregardem Roux nie jest znana. Jedyny dowód jej istnienia odcisnął się w twarzach dwóch najstarszych córek, Emilienne i Margaux: każda z nich miała ciemne włosy, oliwkową karnację i jasnozielone oczy.

René, jedyny syn, był podobny do ojca. Pierette, najmłodsza, odziedziczyła po ojcu bujne jasne loki. Żadne z dzieci nie znało panieńskiego nazwiska matki, każde z nich mówiło do niej Maman i nikt nigdy nie zastanawiał się, czy mogłaby się nazywać inaczej.

Bez względu na to, czy miało to jakikolwiek związek z jego pokaźną budową, czy też nie, pewnego dnia 1912 roku mała francuska wioska okazała się zbyt mała dla Beauregarda Roux. Marzył on o miejscach pełnych automobili i budynkach tak wysokich, że przysłaniały słońce, tymczasem jedyne, co wioska Trouville-sur-Mer była mu w stanie zaoferować, to targ rybny i jego własna praktyka frenologiczna, która funkcjonowała tylko dzięki sąsiadkom. A Beauregard zapragnął dotykać czaszek, których uwypukleń nigdy wcześniej nie czytał. Tak więc pierwszego marca wspomnianego roku, w dzień, który był jednocześnie dniem ósmych urodzin Emilienne, siódmych René, szóstych Margaux i piątych Pierette, Beauregard zaczął mówić o miejscu, które nazywało się Manhattan.

– Na Manhattanie – tłumaczył sąsiadom, pompując wodę ze studni – za każdym razem, kiedy potrzebujesz wziąć kąpiel czy umyć twarz, przekręcasz po prostu kurek i proszę bardzo, leci nie tylko woda, mes camarades, ale gorąca woda. Wyobrażacie to sobie? Jakby każdego ranka we własnej wannie witał was mały cud. – Po czym śmiał się beztrosko, a oni podejrzewali, że Beauregard Roux jest może jednak trochę bardziej szurnięty, niż przypuszczali.

Jakże wielka była konsternacja zarówno wśród kobiet, jak i mężczyzn w Trouville-sur-Mer, kiedy zaledwie miesiąc później Beauregard, będący ulubionym bohaterem plotek, sprzedał swoją praktykę. Zainwestował w bilety na podróż trzecią klasą SS France – po jednym dla każdego z członków rodziny, oczywiście z wyjątkiem kozy. Nauczył dzieci liczyć po angielsku od jednego do dziesięciu i entuzjastycznie opowiadał im, że ulice w Ameryce są niezwykłe, czyste w przeciwieństwie do ulic Trouville-sur-Mer, i na dodatek wybrukowane brązem.

– Złotem – przerwała mu moja młoda babka Emilienne.

Gdyby Ameryka naprawdę była tak imponująca, jak sądził mój pradziadek, wtedy z pewnością ulice wybrukowane byłyby czymś lepszym niż brąz.

– Nie wygłupiaj się – zwrócił jej uwagę. – Amerykanie nie są tak głupi, żeby układać ulice ze złota.

Statek SS France, jak dowiedziałam się w trakcie moich badań, był cudem francuskiej inżynierii. Ponad dwa razy większy od innych statków kupieckich, miał ustanowić rekord prędkości, imponować luksusem, jakością obsługi i poziomem kuchni w całych francuskich liniach żeglugowych. Wyruszył w swój pierwszy rejs z tętniącego życiem portu Le Havre, czterdzieści dwa kilometry od Trouville-sur-Mer.

W roku 1912 Le Havre było miejscem, w którym wyraźnie rysowała się różnica pomiędzy bogatymi i biednymi. Na wschodzie otoczone było willami Montivilliers, Harfleur i Gonfreville-l’Orcher, gdzie Sekwana oddzielała miasto od Honfleur. Pod koniec osiemnastego wieku, kiedy sąsiadujące wioski Sanvic i Bléville zostały włączone do Le Havre, miasto na górze rozwinęło się nad starym, niżej położonym miastem, a dwie części zostały połączone złożoną siecią osiemdziesięciu dziewięciu schodów i kolejką linowo-szynową. Rezydencje bogatych kupców i właścicieli statków na wzgórzu, którzy zbili fortunę na rozległym porcie Le Havre w dziewiętnastym wieku, wznosiły się w górnej części. W centrum miasta był ratusz, Sous-Préfecture, gmach sądu, klub atletyczny Le Havre i tureckie łaźnie. Były tam również muzea i kasyna i mnóstwo drogich hoteli. To właśnie w Le Havre narodził się ruch impresjonistyczny; to tutaj Claude Monet zaczerpnął inspiracji do stworzenia dzieła Impresja, wschód słońca.

Przedmieścia i stare dzielnice Le Havre, zamieszkane przez rodziny klasy robotniczej, i parterowe kwatery w pobliżu portu, gdzie przebywali marynarze, robotnicy portowi i pracownicy fizyczni, były okropnie zapuszczone. Mieszkały tu ofiary wyczerpującej i niepewnej pracy, prymitywnych kanałów ściekowych i niehigienicznych warunków życia. To właśnie tutaj cmentarze przepełnione były zmarłymi na cholerę w 1832 roku. To tutaj suchoty zbierały swoje żniwo. Tutaj mieszkała bohema, ulice świeciły czerwonymi neonami, kabaret ze zniewieściałym mistrzem ceremonii tętnił życiem i każdy mógł napić się drinka i kupić sobie odrobinę rozrywki, nie ściągając nawet kapelusza z głowy. Podczas gdy bogaci mieszkańcy górnej części miasta wznosili toasty za kolejne błogie i pomyślne lata, biedacy gnili w slumsach, tonąc w toksycznych odorach gnoju i w rozwiązłości seksualnej, zmagając się z licznymi chorobami i nadmierną umieralnością niemowląt.

Dla dzieci Roux nabrzeże, gdzie zacumowany był statek, stanowiło feerię interesujących widoków, zapachów i dźwięków, niepokojącą mieszankę egzotyki i codzienności: oceanicznego powietrza, ostrego zapachu ziaren kawy zmieszanego z kwaśnym odorem rybiej krwi, stertami egzotycznych owoców i toreb z juty wypełnionych bawełną z pobliskich statków ładunkowych, zbłąkanych kotów i psów drapiących się od świerzbu, ciężkich skrzyń i waliz podpisanych amerykańskimi adresami.

Tamtego dnia pośród tłumu reporterów pewien fotograf z okazałym składanym aparatem uwieczniał dziewiczy rejs owego statku. Kiedy pasażerowie pierwszej klasy udawali się do swoich prywatnych kajut, rodzina Roux czekała z resztą tłumu na kontrolę stanu głowy, mającą wykluczyć obecność wszy.

Beauregard posadził Emilienne na swoich ramionach. Z wysoka wiwatujący gapie wyglądali dla niej niczym morze szerokich słomkowych kapeluszy. Na zdjęciu zamieszczonym w paryskiej gazecie „Le Figaro” został przedstawiony ten właśnie statek i czytelnik przy odrobinie wysiłku byłby w stanie dostrzec zacienioną postać dziewczynki balansującej powyżej tłumu ludzi.

Pasażerowie SS France, wypływający zaledwie tydzień po nieprawdopodobnym zatonięciu Brytyjskiego Niezatapialnego Statku, Titanica, musieli być świadomi ryzyka, jako że z nadspodziewaną powagą machali na do widzenia swoim bliskim na odległym nabrzeżu. Jedynie Beauregard pobiegł prędko na drugą stronę statku, ponieważ chciał jako pierwszy przywitać krainę możliwości, brązowych ulic i wewnętrznych instalacji kanalizacyjnych.

Kwatery rodziny Roux zawierały dwa łóżka piętrowe wbudowane w ściany kabiny i umywalkę pośrodku. Gdyby Beauregard wziął głęboki oddech mógłby spokojnie wessać całe powietrze z kabiny. Maman skarżyła się, że ciągłe drgania na statku przyprawiały ją o kołatanie serca. Mimo to dzieci były zadowolone, nawet kiedy w niektóre noce chrapanie Beauregarda niemal zupełnie pozbawiało je tlenu.

SS France otwierał przed nimi świat, o którym nigdy wcześniej nawet nie marzyli. Wieczorami dzieci nasłuchiwały dźwięku skrzypiec albo dud, który ogłaszał początek improwizowanej imprezy w przedziale najniższej klasy statku, po czym niecierpliwie wyczekiwały odgłosów sąsiadów, którzy zabawiali się po nocach. Godzinami wysłuchiwały rozbrzmiewających przez ściany dźwięków, dławiąc swój dziki śmiech w szorstkich poduszkach. Dni mijały im na przeczesywaniu niższych pokładów i zakradaniu się do pierwszej klasy, co było surowo zabronione.

Zobaczywszy amerykańską ziemię, wszyscy odetchnęli z ulgą tak wielką, że spowodowało to zmianę kierunku wiatru, co o jeden dzień wydłużyło ich podróż, nie miało to jednak dla nich żadnego znaczenia. Udało im się, nie podzielili tragicznego losu pasażerów Titanica.

Kiedy SS France przybił do brzegu na zachodnim Manhattanie, moja babcia po raz pierwszy w życiu zobaczyła Stany Zjednoczone.

Emilienne, która nie miała pojęcia, że La liberté éclairant le monde – Statua Wolności – była tak samo jak ona francuskiego pochodzenia, pomyślała wtedy: „Cóż, jeśli to jest Ameryka, to faktycznie jest strasznie brzydka”.

~

Po ponownej kontroli stanu głów rodzina Roux zeszła z pokładu, aby zacząć nowe życie pełne dobrobytu i zadowolenia – życie, które tylko Ameryka była w stanie im zapewnić. Zanim Niemcy wypowiedziały wojnę Francji, osiedli w obskurnym dwupokojowym mieszkanku na Manhattanie. Emilienne i Margaux spały w jednym łóżku, Beauregard i Maman w drugim, René pod kuchennym stołem, a mała Pierette w szufladzie komody.

Beauregard szybko przekonał się, że trudno będzie mu znaleźć pracę w zawodzie – w Ameryce moda na frenologię wymarła wraz z erą wiktoriańską. Jakże ten francuski imigrant z dziwnym akcentem, umiejący jedynie przepowiadać przyszłość na podstawie kształtu czaszki, miał zarobić na utrzymanie rodziny?

„Trudno jest Irlandczykom w dokach znaleźć przyzwoitą pracę, a mówią idealnie po angielsku – myślał. – Albo przynajmniej tak twierdzą”.

Sąsiadom jego talent nie był do niczego przydatny. Sami już doskonale wiedzieli o swojej ponurej przyszłości. Beauregard wyruszył więc na ulice Yorkville i Carnegie Hill, gdzie w wiejskich posiadłościach i luksusowych szeregówkach mieszkało wielu prominentnych niemieckich imigrantów. Tak więc niebawem, wraz ze swoimi zwiniętymi wykresami, metalowymi suwmiarkami i głową z porcelany, Beauregard został zaproszony na salony do wyżej wspomnianych willi, aby badać głowy pań i panien domu. To tylko potwierdzało, że przeznaczeniem Beauregarda Roux było świadczenie usług kobietom, bez względu na to, w jakim znalazłby się kraju.

Nic w tętniącym życiem Nowym Jorku nie było w stanie odwieść Beauregarda od przekonania, że jest to najwspanialsze miejsce na świecie. Maman postrzegała jednak to miasto zupełnie inaczej. Kamienica czynszowa, w której mieszkali, była mała i przeludniona; panował w niej smród kocich sików bez względu na to, ile razy podłogi i ściany były myte. W okolicy znajdowały się głównie rzeźnie i zakłady wyzyskujące siłę roboczą, co więcej, ulice nie były pokryte brązem – wszędzie walały się śmieci i końskie łajno, które tylko czekało, aż ktoś w nie wdepnie. Dla Maman język angielski był szorstki i brzydki, a Amerykanki pozbawione wstydu – maszerowały po ulicach w białych sukniach i wstążkach, śmiesznie domagając się praw wyborczych. Dla niej nie był to kraj możliwości. Bardziej miejsce, w którym dzieci skazywane były na śmierć.

Z przerażeniem obserwowała, jak umierały maluchy sąsiadów, jeden za drugim. Umierały blade, dręczone suchotniczą gorączką lub napadami kaszlu, jeśli cierpiały na krztusiec. Umierały z powodu grypy, po wypiciu kubka kwaśnego mleka. Umierały z powodu niskiej wagi urodzeniowej, niejednokrotnie zabierając ze sobą na tamten świat także matki. Umierały z głodu, mając pustkę w oczach, ze spojrzeniem pozbawionym marzeń i jakiegokolwiek wyrazu.

Maman karmiła swoją rodzinę mięsem kiepskiej jakości i przywiędłymi marchewkami, ponieważ tylko na to było ją stać, a i tak nie było jej łatwo. Za każdym razem, gdy córki i syn wracali do domu ze szkoły, sprawdzała zakamarki pod kolanami i w zgięciu łokci, pomiędzy palcami u stóp, za uszami i pod językiem, szukając śladów ospy wietrznej albo kleszczy.

Beauregard nie podzielał trosk swojej żony. W nocy, kiedy leżeli w łóżku, a dzieci już spały – na materacu, pod kuchennym stołem i w szufladzie komody – próbowała ona przekonać go, żeby wyjechali z tego miasta i wrócili do Francji, gdzie powietrze było lekkie i czyste.

– Och, mon cœur, mój skarbie – odpowiadał beztrosko – za bardzo się martwisz. – Po czym odwracał się na drugi bok i zapadał w głęboki sen, a Maman zamartwiała się do rana.

Pewnego jednak wieczoru wiosną 1915 roku piekielnie przystojny Beauregard Roux nie wrócił do domu, do żony i czwórki dzieci. Nie pojawił się także nazajutrz ani w ciągu następnego miesiąca. Po roku jedynym namacalnym dowodem istnienia Beauregarda Roux był René, który odziedziczył po ojcu urodę.

Krążyły plotki, że Beauregard zostawił rodzinę dla Niemki, która była bezpłodna i miała wypukłość z tyłu głowy, co oznaczało, jak wiedział każdy dobry frenolog, że była w stanie dać mu mnóstwo rozkoszy, kiedy tylko zapragnął. Plotka ta zaczęła żyć swoim życiem i nawet Maman w nią uwierzyła. To przekonanie doprowadziło do powstania małej dziury w górnej komorze jej serca, co lekarze mylnie przypisywali złej diecie i nieznanym genom.

Prawda jednakże była taka, że zniknięcie Beauregarda Roux było konsekwencją zwykłej pomyłki. Przystojny Beauregard był bardzo podobny do pewnego mężczyzny, którego przyłapano na zdradzie z żoną miejscowego rzeźnika. Na nieszczęście Beauregarda rzezimieszki rzeźnika dopadły właśnie jego. Odkrycie jego zmasakrowanego ciała pływającego w kawałkach po rzece Hudson zostało zwięźle opisane w jednym z wydań „New York Timesa”. Ta niefortunna pomyłka była również przykładem ironii losu, jako że Beauregard Roux bardzo kochał swoją małżonkę; odpowiadało mu jej ciche zachowanie i w czasie trwania ich małżeństwa nie zdradził jej ani razu.

Kiedy Maman uświadomiła sobie, że jej mąż zniknął na zawsze, położyła się w łóżku i spędziła tam trzy miesiące owinięta prześcieradłem, które nosiło jeszcze jego zapach. Dziećmi zajmowała się opiekunka, karzełkowata pani Barnaby Callahoo, którą dzieci nazwały Notre Petit Poulet, Nasz Mały Kurczak, z powodu jej przyzwyczajenia do uderzania językiem o górną wargę. Nie miała nic przeciwko temu przezwisku.

W końcu Maman wstała z łóżka i podjęła pracę jako księgowa w pralni przy tej samej ulicy. Z czasem zarobiła wystarczająco pieniędzy, aby trzy razy w tygodniu podawać dzieciom najniższej jakości koninę. Urządziła także Pierette nowe posłanie.

Przez cały czas widać jednak było, że Maman sama powoli znika. Emilienne zauważyła to jako pierwsza, kiedy na ruchliwej ulicy chciała złapać matkę za rękę. Palce prześlizgnęły się przez jej dłoń niczym przez smugę światła.

~

W roku 1917 Emilienne miała trzynaście lat i mieszkała z Maman i trójką rodzeństwa w przeludnionej kamienicy. W mieszkaniach panowały kiepskie warunki sanitarne, a na klatce schodowej było suche powietrze. Dzieci Roux przyzwyczaiły się do głosów sąsiadów przenikających przez cienkie ściany do tego stopnia, że każde z nich potrafiło mówić w kilku językach – cała czwórka po francusku i angielsku, Emilienne po włosku, René po holendersku i niemiecku, a Margaux po hiszpańsku. Najmłodsze z nich, Pierette, mówiło jedynie po grecku aż do swych siódmych urodzin, kiedy to nienagannym francuskim zapytało: Mon dieu! Où est mon gâteau?, co znaczy: „O mój Boże, gdzie jest moje ciasto?”, co tylko dowodziło, że mała Pierette może wszystkich jeszcze nieraz zaskoczyć.

To właśnie w tej kamienicy moja babcia poznała swoją pierwszą miłość. Nazywał się Levi Blythe, miał czarne włosy, niedopasowane buty i wyglądał jak chuchro. Grupka chłopców z drugiego budynku wyzywała go ciągle od pedałów i obkładała go kamieniami. Był to pierwszy chłopiec, który rozpłakał się przy Emilienne, nie licząc jej brata, René, który miał bardzo niską tolerancję na ból.

Pewnego razu, po tym, jak Levi dostał paskudne lanie, którego świadkiem była większość dzieci z sąsiedztwa, Emilienne i jej młodsza siostra Margaux poszły za nim do ciemnej uliczki, gdzie przypatrywały mu się z zainteresowaniem. Levi krwawił. W końcu odwrócił się do nich i krzyknął: „Spadajcie!”.

Tak też zrobiły. W sekundzie.

Emilienne weszła po schodach do mieszkania, a zaraz za nią jak zwykle Margaux. Oderwała kawałek prześcieradła z łóżka, które dzieliła z siostrą, wzięła buteleczkę jodyny z szuflady matki i pobiegła z powrotem na miejsce, gdzie Levi siedział oparty o mur. Gdy zobaczyła, jak skrzywił się po przemyciu jego ran jodyną, pozwoliła mu dotknąć swoich nagich pośladków. Propozycję tę usprawiedliwiła później przed Margaux, mówiąc z westchnieniem: „Miłość potrafi zrobić z nas głupców”.

Po tym zdarzeniu Emilienne ani nikt inny nie zobaczył już Leviego. Wierzono, że brudne interesy, które regularnie prowadzono w mieszkaniu jego matki, źle się w końcu dla niej skończyły i być może Levi wraz z dwiema siostrami przebywa pod kuratelą państwa. Nikt nie wiedział tego na pewno, w tamtym czasie bowiem wielu ludzi znikało z mniej poważnych powodów i nikt nie był w stanie tego monitorować.

Trzy lata upłynęły mojej babci na próbach zapomnienia o Levim Blythe’em. Jako szesnastolatka zakochała się nieszczęśliwie w chłopcu, którego znała jako Dublin. Przydomek, który nosił, wywodził się z miejsca, skąd pochodził. Dublin nauczył ją palić papierosy i raz powiedział jej, że jest piękna.

– Piękna – powiedział z uśmiechem – ale dziwna, jak wszyscy w twojej rodzinie. – Po czym pocałował ją po raz pierwszy w życiu i uciekł z Carmelitą Hermosa, która była równie śliczna jak jej imię. A także bardzo nieuczciwa.

W roku 1922, kiedy Emilienne miała osiemnaście lat, udziałem członków rodziny Roux stały się zdarzenia, które potwierdziły tylko, że są oni dość osobliwi. Pierette, która w rzeczy samej nieraz potrafiła zaskoczyć, miała teraz piętnaście lat i zakochała się w starszym mężczyźnie, który uwielbiał obserwować ptaki. Po kolejnej nieudanej próbie zwrócenia na siebie jego uwagi – łącznie z dość fatalnym zdarzeniem, kiedy to zjawiła się u jego drzwi, mając na sobie jedynie kilka piórek przyczepionych w intymnym miejscu – Pierette postanowiła zostać kanarkiem.

Wspomniany ornitolog nigdy nie zauważył rozpaczliwych zalotów Pierette i wyprowadził się do Luizjany, gdzie zainteresowała go ogromna populacja Pelecanus occidentalis. Potwierdziło to tylko fakt, że niektóre poświęcenia nie są warte zachodu. Nawet, a może właśnie w szczególności te, na które ludzie zdobywają się z miłości. Rodzina Roux niebawem przyzwyczaiła się do radosnych porannych śpiewów Pierette i do malutkich żółtych piórek, które gromadziła w kątach pokoju i przypinała im do ubrań.

René, jedyny chłopak w rodzinie Roux, przewyższył ojca urodą już w wieku czternastu lat. Przed ukończeniem siedemnastego roku życia uważany był za boga wśród śmiertelników. Prostym pytaniem: „Czy mogłabyś?” albo „Czy chciałabyś?” René sprawiał, że dziewczyny rumieniły się, tracąc oddech. Mijając go na ulicy, szanowane, poważne panie wchodziły na ścianę, onieśmielone tym, jak słońce mieniło się na włoskach jego kłykci. Było to dość drażniące zjawisko dla samego René, jako że on, w przeciwieństwie do Leviego Blythe’ego, zdecydowanie wolał chłopców i to właśnie z nimi wymieniał swoje pierwsze erotyczne doświadczenia – oczywiście w tajemnicy przed siostrami.

Oprócz Pierette to Emilienne uważana była za największe dziwadło z całej rodziny. Twierdzono, że posiadła pewne nieprawdopodobne talenty: potrafiła czytać ludzkie myśli, przechodzić przez ściany i przesuwać przedmioty przy użyciu siły myśli. Ale moja babka nie miała żadnych specjalnych mocy; nie była jasnowidzem ani telepatą. Mówiąc krótko, miała po prostu większą wrażliwość na świat zewnętrzny niż inni ludzie. Zauważała rzeczy, które innym umykały. Podczas gdy dla wszystkich upuszczenie łyżki oznaczało, że trzeba wziąć czystą, dla Emilienne był to sygnał, że matka powinna wstawić wodę na gaz, bo zaraz ktoś przyjdzie z wizytą. Pohukiwanie sowy było zapowiedzią nadciągającego nieszczęścia. Ten specyficzny dźwięk słyszany w nocy trzy razy oznaczał bliską śmierć. Otrzymanie bukietu kwiatów też miało swoją symbolikę w zależności od ich rodzaju – niebieskie fiołki mówiły: „Zawsze będę wobec ciebie szczery”, goździki „Przykro mi, ale nie mogę z tobą być”. Dar ten, jakkolwiek nieraz przydatny, młodą Emilienne częstokroć wprawiał w zakłopotanie. Usiłowała rozróżniać sygnały, które wysyłał jej wszechświat, od tych, które wyroiły się w jej głowie.

Z tego też powodu zaczęła grać na klawikordzie. Kiedy palcami naciskała klawisze, ich skomplikowany dźwięk zagłuszał wszystko inne. W nocy wygrywała włoskie miłosne sonety, którym to przypisywano później wzrost liczby urodzin w sąsiedztwie. Wiele dzieci zostało poczętych przy dźwiękach miłosnej muzyki Emilienne Roux i akompaniamencie jej rodzeństwa: delikatnym tenorze René, ostrym świergocie Pierette i dręczącym alcie Margaux. Margaux nie była dziwna, ale nie była tak piękna jak siostry. To właśnie sprawiało, że była dziwna na swój sposób. Tymczasem Maman robiła się coraz bardziej przeźroczysta, tak że dzieci były w stanie przez nią schować mleko w lodówce, niejednokrotnie nawet w ogóle nie zwracając na to uwagi.

~

Mniej więcej w tym właśnie czasie mężczyzna nazywany przez przyjaciół Satinem, a przez pozostałych monsieur Lushem, hulał po ulicach południowego Manhattanu w jedwabnej marynarce, wypachniony drogą wodą kolońską. Mówili, że podobno pochodził gdzieś z północy, z Quebeku bądź Montrealu, jako że mówił nienagannym francuskim, chociaż miał nieco dziwny akcent, a Manhattan był dla niego przystankiem na długiej trasie, w którą wyruszał co kilka miesięcy. Powody jego wizyty nie były oczywiste, ale z łatwością można było założyć, że nie dotyczyły niczego dobrego – trzymał z różnymi szemranymi typkami, a w kieszeni jego spodni pobrzękiwała piersiówka.

W dniu, w którym Emilienne poznała Satina Lusha, miała na sobie kapelusz w kształcie hełmu dopiero co pomalowany w czerwone maki. Jej loki sięgały brody. W rajstopach poleciało jej oczko. Był maj i ciężkie strugi wiosennego deszczu spływały po oknach kawiarni, w której spędziła właśnie cały dzień, podając czarną kawę i słodkie bułki niewyspanym Irlandczykom. Jej ubrania wciąż przesiąknięte były zapachem glazurowanego cukru i schowanej do kieszeni dumy. Kiedy czekała, aż przestanie padać, dzwony Świętego Piotra wybiły pięć razy. Rozpadało się jeszcze bardziej.

Myślała o uroku takich chwil, podziwiając deszcz i szarzejące niebo w sposób, w jaki podziwia się obraz dobrze zapowiadającego się artysty, którego zapowiedź sławy widoczna jest w zawijasach poczynionych na płótnie. Właśnie w tym momencie Satin Lush wyszedł z kawiarni, a brzdęk zawartości kieszeni jego nogawki zakłócił odgłos spadającego deszczu na kapelusz Emilienne. Niemal natychmiast oczarował ją jasnozielony kolor jednego z jego oczu oraz to, jak wspaniale kontrastował on z modrym odcieniem drugiego. Uznała, że nie szkoda jej utraconej właśnie chwili, ponieważ ta, która nadeszła, okazała się równie cudowna.

Kiedy przemierzali dzielnicę, Satin trzymał parasol nad ich głowami, a skraj jej kapelusza uderzał go od czasu do czasu w prawe ucho. Za nic mieli parszywą pogodę: czarne chmury, ulewny deszcz, a także to, że szczury poprzewracały karaluchy na plecy, właziły na ich korpusy i płynęły ulicami na tych malutkich tratwach ze stawonogów.

Tamtego wieczoru Emilienne przedstawiła Satina bliskim jako swego narzeczonego, a on spędził cały wieczór, wychwalając półksiężyce jej paznokci. Szybko stał się ulubieńcem rodziny Roux. Gdy Emilienne wracała z pracy, często zastawała Maman i Satina pogrążonych w zaciętej dyskusji po francusku. A kiedy René zniknął na trzy dni, to właśnie Satin wiedział, gdzie go szukać. Gdy wrócili, René miał ukruszony ząb z przodu, a Satin był bez prawego płatka ucha. Kiedy zapytały ich, co się stało, odpowiedzieli jedynie: „Szkoda, że nie widziałyście tamtego” i popatrzyli na siebie w sposób, w jaki patrzą na siebie mężczyźni, którzy nie zamierzają zdradzić swoich spraw kobietom.

Najdziwniejsza jednak w tamtym czasie była zauważalna przemiana nie najpiękniejszej Margaux. Po kilku miesiącach kategorycznego zaprzeczania rodzina Roux nie była już w stanie ukrywać faktu, że szesnastoletnia Margaux jest w ciąży.

Był to szczególnie trudny czas dla Emilienne. Do tej pory każda siostra odgrywała swoją utartą rolę – Emilienne była piękna, tajemnicza, czasami nieco dziwna. Ale Margaux? Margaux stanowiła jedynie blady cień arcydzieła, jakim była Emilienne.

Kiedyś to Emilienne miała tajemnice, a Margaux umierała z niecierpliwości, aby się dowiedzieć, co kryło się za tym diabelskim uśmieszkiem i figlarnie uniesionymi brwiami. Ale teraz, teraz to Emilienne umierała z niecierpliwości. I to jak! Zwłaszcza że to już nie ona, a jej siostra chodziła z zaróżowionymi policzkami i blaskiem w oczach.

Margaux nigdy nie powiedziała, kto był ojcem dziecka. Tylko raz w chwili słabości i po szczególnie wyczerpującym wypytywaniu przez starszą siostrę przejechała palcem po swojej ślicznej uniesionej brwi i powiedziała: „Miłość potrafi zrobić z nas głupców”, co sprawiło, że Emilienne przeszył dreszcz. Wyszła do drugiego pokoju po sweter. Był to ostatni raz, kiedy ktokolwiek spytał Margaux o ojca jej dziecka. W zamian rodzeństwo bawiło się w zgaduj zgadulę, obserwując mężczyzn idących ulicą.

W dzień, w którym urodziło się dziecko, Emilienne wracała do domu z Pierette usadowioną na ramionach. Nikt nie wiedział, skąd wracały, ale pamiętano kapelusz Emilienne, ten z makami, który porwał wiatr. Na szczęście złapał go żwawy dziesięciolatek i podał właścicielce. Emilienne wyjęła monetę z portmonetki, żeby nagrodzić znalazcę. Kiedy położyła ją w wyciągniętej dłoni chłopca, popatrzyła na jego umazaną brudem twarz i zauważyła, że jego oczy są różnego koloru: jedno zielone, a drugie niebieskie. Pod wpływem impulsu Emilienne zapytała malca, kto jest jego ojcem, na co ten wzruszył jedynie ramionami i pobiegł przed siebie, oglądając monetę pod światło.

Idąc dalej ulicą, Emilienne przyglądnęła się dzieciom po drodze i natknęła się na kolejne dziecko z różnokolorowymi oczami – kolejne dziecko, które nie wiedziało, kto jest jego ojcem. Przy następnej kamienicy pojawiło się jeszcze jedno. Idąc od budynku do budynku, Emilienne naliczyła siedemnaścioro takich dzieci w dwunastu kamienicach.

Zanim doszły do rodzinnego mieszkania, Pierette tak trajkotała, że Emilienne musiała wsadzić ją do kieszeni kurtki. Wchodząc pośpiesznie do kamienicy, potrąciła panią Barnaby Callahoo, która podnosząc się z ziemi, zakomunikowała, że Margaux urodziła.

– To chłopiec – powiedziała Notre Petit Poulet, z podekscytowania przebierając drobnymi palcami. – Ma czarne włosy. A te jego oczy! Jedno jest niebieskie, a drugie? Drugie jest zielone!

Emilienne weszła do mieszkania i zastała Satina, mężczyznę, którego nigdy już nie nazwie swoim narzeczonym, siedzącego z papierosem na parapecie otwartego okna. Kiedy ją zobaczył, wzruszył ramionami.

– Wiesz, jak jest – powiedział.

Z obrzydzeniem podeszła do niego i kipiąc złością, popchnęła go przez okno, krzycząc:

– Osiemnaścioro dzieci!

Satin Lush odbił się od chodnika, pozbierał się i pobiegł w siną dal.

Nikt go więcej nie widział.

Nie wiadomo, czy to narodziny dziecka Margaux, czy też zdrada Satina doprowadziły do upadku rodziny Roux, ale zaledwie kilka godzin później znaleziono młodą Margaux we wspólnej łazience na korytarzu. Wydrążyła własne serce srebrnym nożem i starannie ułożyła je na podłodze przy wannie.

Obok ścięgien i krwi znaleziono notatkę zaadresowaną do Emilienne: Mon cœur entier pendant ma vie entière. Moje całe serce za moje całe życie.

Niedługo po tym dziecko zmarło. Margaux była matką przez mniej więcej sześć godzin. Miało to miejsce 1 marca 1923 roku.

~

Miłość, jak powszechnie wiadomo, kieruje się własną logiką, za nic mając nasze plany czy zamiary. Wkrótce po śmierci siostry René zakochał się w starszym żonatym mężczyźnie. William Peyton przeklął dzień, w którym poznał René Roux. Jego żona zastała go w dość kompromitującym uścisku z René w łóżku, w którym sama każdej nocy przez dwadzieścia lat była odrzucana. Uciekając w pośpiechu, René wybiegł na ulicę bez ubrania.

Kiedy biegł do domu, pomiędzy kamienicami pełnymi sklepów, podążał za nim coraz większy tłum kobiet (a także kilku mężczyzn), histeryzujących na widok jego nagich pośladków. Owo szaleństwo szybko przerodziło się w pełnoprawne zamieszki, które trwały przez cztery i pół dnia. Kilka dobrze prosperujących sklepów zostało doszczętnie spalonych, a troje ludzi zadeptano na śmierć, łącznie z malutką panią Barnaby Callahoo. Bonsoir, Notre Petit Poulet.

Kiedy panika w końcu osłabła, kochanek René wysłał mu wiadomość, błagając go o spotkanie w nocy w dokach przy rzece Hudson. Kolejnego ranka rodzina Roux – a raczej to, co z niej zostało – znalazła ciało René na wycieraczce. Płócienna chusteczka przykrywała śliczną twarz, w którą William Peyton oddał strzał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: