Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostatni szaman Pomorza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 maja 2017
Ebook
24,00 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni szaman Pomorza - ebook

Ofiara została przyjęta!

Obisław, najmłodszy syn sołtysa Drewki, jako dziecko przeznaczony został do nauki profesji szamana. Profesji potrzebnej i poważanej wśród mieszkańców pogańskiej Osady Siedmiu Jezior, która pewnego dnia została zrównana z ziemią przez niosących misję chrystianizacyjną braci Zakonu Krzyżackiego. Obisław musiał odnaleźć się w nieznanym sobie świecie, którego porządku nie rozumiał, i w nowej religii, którą mu narzucono. Jako człowiek o wielu talentach potrafił wypracować sobie drogę do względnie bezpiecznego i szczęśliwego życia. Jednak każdego dnia coś mówiło mu, że nie taki los jest mu pisany. Czy bohaterowi udało się wypełnić swoje przeznaczenie?

Opowieść o ostatnim szamanie Pomorza jest opowieścią o końcu pełnego legend rozdziału w historii tej krainy, o którym nie wolno nam zapomnieć.

Ekspedycja zwinęła się. Zabrała wozy z dobytkiem, woły, krowy, owce i barany oraz brańców, i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku ruszyła w stronę Gdańska.
Była osada, byli mieszkańcy, zostały zgliszcza i pustka. Nawet nazwa miała być wymazana z ludzkiej pamięci i wszystkich dokumentów.
Ale czy rzeczywiście nikt tam nie pozostał? Myli się ten, kto tak myśli. Został szczupły jasnowłosy chłopak. Zaledwie dziesięć wiosen liczący. Sam i z ogromną traumą.


Franciszek Szczęsny jest autorem powieści „W krainie gryfa”, „Na przekór”, „Gryfowy szaniec”, „Kamienista droga” i „Za mną same zgliszcza”. Trzy z nich wyróżnione zostały w konkursach literackich. Pisał również bajki dla dzieci, także w języku kaszubskim.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-561-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CIEKAWOŚĆ

Jeszcze zanim podniosłem głowę nad krawędź wiklinowej kołyski, bardzo interesował mnie otaczający świat. Zrazu jego horyzont ograniczał się do rozmiarów małej izdebki z niewielkim oknem, ale z czasem powiększył się do wiejskiego podwórka, by na koniec urosnąć do rozmiarów całej osady. Ta niewielka osada zwana Pustkami należała do wsi Kiełpino i składała się z dziewięciu gospodarstw. Trzech, których właściciele utrzymywali się wyłącznie z tego, co urosło na ich ziemi, oraz sześciu, których właściciele mieli płachetek ziemi wyłącznie na własny użytek i musieli dodatkowo pracować, by utrzymać swoje rodziny. Na miejscu, bo w kuźni, pracował kowal Niklas. W swoim domu pracował krawiec Plichta. Poza domem pracowali: zdun Klinkosz, drwal Grzenia, kolejarz Górski i mój dziadek po mieczu, murarz Leon Szczęsny.

Od północy i wschodu osadę otulał las iglasty, w którym świerki przeważały nad sosnami. Od południa pagórek skutecznie ograniczał horyzont. Być może to ograniczenie, a może coś zupełnie innego, sprawiło, że od maleńkości głodny byłem wszelkich wiadomości o otaczającym mnie świecie. Najbardziej męczyłem matkę. Ojciec bardzo wcześnie rano brał rower i jechał do mleczarni w Kartuzach. Ciężkim samochodem zwoził mleko z całego powiatu, po czym rozwoził do sklepów masło, sery i twarogi.

Ja musiałem wiedzieć, dlaczego firanka rusza się, mimo że nikt jej nie dotyka? Dlaczego kura, która też ma pióra jak gęś czy kaczka, nie pływa? Dlaczego słońce wstaje z jednej strony, a chowa się z drugiej? Co robi w nocy? Skąd bierze się wiatr? Co to jest tęcza i jak powstaje? W sprawie tęczy satysfakcjonującej odpowiedzi nie otrzymałem, tylko przestrogę, by nie znaleźć się tam, gdzie stoi jej noga, bo ona wypija tamtędy wodę i może też wessać człowieka. To było bardzo intrygujące. Postanowiłem więc to sprawdzić. Nie tak, żeby dać się porwać, ale zobaczyć z bliska, jak to wygląda. W związku z tym, kiedy pojawiła się po kolejnej burzy, wypatrzyłem miejsce, w którym stała jej noga, i natychmiast się tam udałem. Okazało się, że miałem zbyt krótkie nogi, bo gdy tam dotarłem, tęczy już nie było. Wobec tego spenetrowałem to miejsce. Znajdowało się za polem Górskiego, na skraju lasu. Ledwo zanurzyłem się w lesie, a natychmiast odkryłem dziwne zjawisko. Spod wzgórka wypływał mały strumyk i wpadał do oczka wodnego o średnicy nieco większej niż pięć metrów. Obszedłem je, by znaleźć ujście wody. Nie znalazłem. Dało mi to dużo do myślenia. Tym bardziej nie odważyłem się przyznać matce do mojej niebezpiecznej eskapady w miejsce, gdzie tęcza mogła mnie wessać.

Nie zawsze moje dziecinne dociekania kończyły się tak bezboleśnie. Któregoś wczesnozimowego wieczoru pięknie świecił księżyc w pełni i zabarwił kryształki lodu na metalowym łomie. Pięknie to wyglądało i zachęcało, by to polizać. Co oczywiście zrobiłem. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy nie mogłem oderwać języka. Wpadłem w panikę i mocno szarpnąłem. Efekt był taki, że na metalu została skóra języka wraz kubkami smakowymi, a w ustach miałem krew. Odkryłem, że jest słodka. Tak więc doświadczenie to mimo wszystko dało jakiś wynik.

W odległości około trzech kilometrów znajdowała się właściwa wieś, a w niej kościół na wzgórzu, otoczony wysokimi lipami. Przy kościele był cmentarz. Zawsze w niedzielę rodzice zabierali swoją trzódkę do kościoła. Odświętnie ubrani, szliśmy ustawieni dwójkami, trzymając się za ręce. Za nami rodzice, pod rękę. Ze mną mieli zwykle kłopoty. Po drodze musiałem przystanąć przy wszystkim, co mnie interesowało, i dokładnie to obejrzeć. Najbardziej zajmowały mnie kwiaty w ogródkach. Natychmiast pytałem o ich nazwy. I nie mogłem się nadziwić, dlaczego ojciec trzymał w dłoni skórzane rękawiczki, mimo że było upalne lato? Nie otrzymałem logicznej odpowiedzi. Tak mi się przynajmniej zdawało.

Kościół wydał mi się ogromny. Gdyby ustawić trzy nasze domy jeden na drugim, to nie przewyższyłyby go. A wysoka wieża tonęła gdzieś w chmurach. W środku złocone ołtarze, obrazy i figury świętych, kolorowe szybki w oknach, elegancki i wspaniale ubrany kapłan, pokorny tłum ludzi, zapalone świece, wspólne śpiewy i modlitwy w niezrozumiałym języku, grzmiące organy, dźwięczne dzwony, a do tego cudowny zapach wydobywający się z czegoś zawieszonego na łańcuszkach, czym kapłan machał w różne strony. To było oszałamiające, wspaniałe i mówili, że boskie. Prawdziwy przedsionek nieba. Wierzyłem w to i byłem tym oczarowany. Szczęście moje dopełniło się, kiedy zostałem wyróżniony wyborem na ministranta. Marzyłem, by w przyszłości być kimś tak doskonałym i wspaniałym jak ten kapłan, który jest tak blisko samego Boga, że aż strach pomyśleć, jak jest boski. Matce bardzo się to podobało. Podczas wojny modliła się do Boga o to, by pozwolił jej mężowi wrócić do domu. W zamian ofiarowywała mu do boskiej służby najstarszego syna. Wszystko wskazywało na to, że modły zostały wysłuchane. Do czasu.

Była słoneczna, letnia niedziela. W grafiku ministrantów wyznaczony byłem na poranną mszę razem z kolegą rówieśnikiem. To było niezwykłe. Zwykle towarzyszyliśmy któremuś ze starszych ministrantów. Moja matka, pobożna kobieta, uznała, że nie powinienem szwendać się po okolicy, kiedy w kościele ważna suma. Oczywiście kazała mi iść drugi raz do kościoła. I tu popełniła straszliwy błąd. Jako że nie byłem w grafiku do służenia, stanąłem między mężczyznami pod chórem. Wiernych zebrało się tylu, że od ścisku nie sposób było się przeżegnać. Przyszło mi oglądać czyjeś plecy. Mimo to nie dostrzegałem zmroku, bo w świątyni było wyjątkowo jasno. Ale nie to było najważniejsze. Najważniejsze było to, co usłyszałem w kazaniu. Co oficjalnie ogłosił ten najdoskonalszy ze znanych mi ludzi, którego Bóg osobiście powołał do swojej służby? Okłamał, oszukał i okradł wszystkich wiernych w swojej parafii. O czym wiedziałem ja i ten drugi ministrant. Mało tego. Zamierzał robić to dalej. Czyli nie żałował grzechów popełnionych w tej świątyni przed samym Najświętszym Sakramentem. Dla mnie był to ogromny szok, od którego przeszedł mnie dziwny dreszcz i chyba się spociłem. Pomyślałem, że w tej chwili Bóg uderzy piorunem w tę świątynię i zapadnie się ona ze wszystkimi, jak ten zamek, o którym opowiadano legendy. Niestety, nic takiego nie nastąpiło. Tylko ja już nigdy więcej do mszy nie służyłem.

Moją pasją stało się czytanie książek. Pierwsza broszura, którą przeczytałem, opowiadała o naczelniku Tadeuszu Kościuszce. Tak mnie rozczuliła, że zwyczajnie się pobeczałem. Odtąd wszystkie wolne chwile poświęcałem na czytanie. Odkrywałem nowe odległe światy, o których matka nie potrafiła mi opowiedzieć. Do matury przeczytałem wszystkie książki z wiejskiej biblioteki. Często zastanawiałem się, dlaczego wszystkie opowiadają o odległych krainach. Żadna o najbliższej okolicy. Tak jakby moja wieś, mój region, nie miały żadnej historii albo miały, ale się jej wstydziły. Zbierałem różne strzępy informacji. Nie przyjmowałem ich bezkrytycznie. Tak było choćby z wyjaśnieniem nazwy mojej wsi. Pewien nauczyciel dowodził, że Kiełpino pochodzi od kła, który rzekomo znaleziono na jego terenie. Musiałby to być gigantyczny kieł, może dinozaura. Sęk w tym, że one na tych piaskach nie żyły. Inne wyjaśnienie mówiło, że od staropolskiego słowa „kołp”, co znaczy łabędź. I to było logiczne, bo w środku wsi znajdował się staw, na którym od zawsze gniazdowały łabędzie.

Kiedy jeździliśmy do Borcza do dziadka po kądzieli i przejeżdżaliśmy przez Trątkownicę, matka przypominała:

– Widzicie te ruiny? Tu był młyn, który zbudował wasz prapradziadek.

Gdy zapoznawałem się z historią zakonu norbertanek w Żukowie, uświadomiłem sobie, jak wiele „pra” należałoby wymienić przed owym dziadkiem. I zastanawiała mnie trwałość pamięci, która przekazywana z pokolenia na pokolenie okazała się silniejsza niż budowla. Młyn został zniszczony sowieckimi pociskami, bo Niemcy urządzili w nim punkt oporu, a mosty zaminowali i wysadzili. Przez ostatnie pół wieku woda pracowała tam tak dzielnie, że nawet ruiny rozmyła.

Podobnie wspomnienia przechował stary sąsiad Schwichtenberg. Opowiedział mi o swoim dziadku, który brał udział w spaleniu kapliczki na Ostrej Górze w Kartuzach.

– Jakże to spalić kapliczkę? Jak to możliwe? Przecież to świętokradztwo. Dlaczego to zrobił? – zapytałem.

– Bo jej tam być nie powinno.

– Dlaczego nie powinno?

– Nie powinno.

Zaskoczył mnie tym stwierdzeniem. Niczego więcej się od niego nie dowiedziałem. Za to moje horyzonty w tej kwestii nieco się rozszerzyły, gdy zacząłem uczęszczać do liceum ogólnokształcącego w Kartuzach. Lekcje religii odbywały się w refektarzu dawnego klasztoru kartuzów. Widać było, że to budowla mocno historyczna. Podobnie jak poklasztorny kościół z dachem w kształcie trumny i jedyny zachowany erem. Ksiądz katecheta powiedział nam parę słów o obiekcie, w którym się znajdowaliśmy. Usłyszeliśmy, że zakonników obowiązywała bardzo surowa klauzura. Mieszkali samotnie w eremach. Cały czas się modlili i czytali pobożne księgi. Jedzenie, bardzo skromne, podawano im przez okienko. Kiedy o świcie szli do kościoła na modły, jedyne słowa, które wypowiadali, to pozdrowienie „Memento mori”. I jeszcze wspomniał, że dbali, by na pobliskiej górze stała kapliczka, bo tam od wieków czarownice zlatywały się na sabat. Może mógłbym uwierzyć w to, że bociany przynoszą dzieci, ale nie w to, że czarownice w dobie silników odrzutowych wciąż latały na miotłach. Dlaczego akurat tam? Tak blisko klasztoru?

I jeszcze jeden problem mnie nurtował. Nie rozumiałem, dlaczego miejscowi mówią na gaj otaczający jezioro – święty. Podskórnie czułem, że coś tu nie gra. W chrześcijańskiej tradycji nie ma świętych rzeczy. Chyba że związane bezpośrednio z Chrystusem, jak kielich zwany Graalem. Natomiast na Całun Turyński tak nie mówią. Nie ma świętej góry. Może być góra, ale świętej osoby, na przykład Anny. Odważyłem się o to zapytać. Przyznaję, że wymagało to odwagi, bo nie należałem do pupilków księdza. On wyraźnie mnie nie cierpiał za podchwytliwe pytania, które mu zadawałem. U niego dobrym uczniem był ten, kto bezbłędnie wykuł formułki z podręcznika do religii. Tym razem opanowany odpowiedział:

– Święty dlatego, bo zakonnicy spacerowali tamtędy, czytając święte księgi.

To już w ogóle mi nie pasowało. Po pierwsze, jak można czytać grube księgi, spacerując po lesie? A po drugie, przecież przed chwilą powiedział, że prawie cały czas siedzieli w tych swoich eremach, nawet spali w trumnach. Gaj stał się święty od tych ksiąg czy od tego, że zakonnicy po nim spacerowali? Dziś ze zdziwieniem stwierdzam, że na planie miasta obszar ten nazywa się Gajem Świętopełka. Ciekawe, może jakiś pracowity historyk wyszperał wzmiankę o tym, że książę Świętopełk zaszczycił swoją obecnością ten zagajnik i może nawet coś tam zrobił pod którymś krzaczkiem.

Z tym klasztorem i jego fundatorem do dziś historycy nie potrafią dojść do porozumienia. Jedni twierdzą, że jego fundacja była formą przebłagania za grzech, który fundator miał popełnić. Rzekomo miał zabić człowieka. Inni utrzymują, że przystąpił do mistyków, którym przewodziła Dorota z Mątów i dlatego trzy wsie podarował zakonowi, o którym wiedział, iż ma wyjątkowo spójną klauzurę z mistykami. Miał mu pomagać najwybitniejszy teolog krzyżacki, dziekan kapituły Pomezańskiej Jan z Kwidzyna, który został spowiednikiem owej Doroty, gdy dała się zamurować w pustelni w Kwidzynie. Szkoda, że twórcy tej teorii nie porównali dat. Wynikłoby z tego, że kobieta najpierw urodziła dziecko, a dopiero potem miała kontakt z mężczyzną.

Zagadką jest też sama lokalizacja klasztoru. Historycy twierdzą, że szukano ustronnego miejsca, by nikt nie przeszkadzał braciszkom w kontemplacji. Ponoć we wsiach podarowanych zakonowi takich nie było, dlatego zwrócono się do Krzyżaków, którzy na ten cel przeznaczyli swoje czterdzieści dwie włóki ziemi, od północy przylegające do wsi Kiełpino, na których nie było żadnej osady, tylko zakrzaczenia. Dziwne, najpotężniejszy zakon właścicielem jakiegoś płachetka mało wartościowej ziemi, który podarowuje innemu zakonowi?

Szukanie ustronia też budzi wątpliwości. W samym Kiełpinie było takie, choćby na Pustkach, w Głodowie, Lesznie, Ramlejach i w okolicy Zamkowej Góry. A w Gdyni co im przeszkadzało? Tupot białych mew nad brzegiem zatoki? I czy naprawdę szukali ustronia? Jeżeli tak, to dlaczego pozwolili, by zabudowania klasztoru obrosły najpierw w wieś z dużym przyklasztornym folwarkiem i mnóstwem karczm, a później w miasteczko?

Zagadką jest też legenda, może bajka, o ogromnej bryle bursztynu utopionej w przyklasztornym jeziorze. Zgodnie z tym, co mówi, po wielkiej wojnie, która ogarnie cały świat, przy życiu pozostanie tylko połowa ludzkości. Ta lepsza połowa. I wówczas wynurzy się ów bursztyn, by ci niewyobrażalnie biedni ludzie mogli stanąć na nogi, odbudować swoje domostwa i zapewnić byt swoim dzieciom. Ciekawe, kiedy ta legenda powstała i co było jej inspiracją?

Opowiadano również o piętrowych podziemiach refektarza, z których wykopano tunel prowadzący pod samą Ostrą Górę. Dlaczego tam? Czy jest w tym odrobina prawdy? Jeżeli nie, to po co informacja taka trafiła do publicznej wiadomości?

Z tą Ostrą Górą wszystkie władze kościelne i cywilne zawsze miały problemy. Aż dziwne, że nie kazano jej rozkopać dla pozyskania żwiru. Tak jak zrobiono z inną, nieco niższą górą, na miejscu której postawiono szkołę podstawową. Władze pruskie po zagarnięciu tego terenu w ramach pierwszego zaboru zarządziły składkę na budowę w tym miejscu wieży bismarckowskiej, która miała być godłem zagrożonej na wschodzie niemiecczyzny i aż do najdalszych pokoleń zwiastować „Alles rings ist deutsches Land”. Z kolei władze hitlerowskie zbudowały tam wieżę widokową, z której można było oglądać panoramę miasta. Są tam jeszcze betonowe fundamenty pod ową więżę i końcówki metalowych nóg. Po wojnie ponownie postawiono tam kapliczkę. Tym razem murowaną, i stoi tam do dziś. Niedawno została rozbudowana bez zachowania wymogów konserwatorskich. I chyba mało kogo interesuje, bo, pomimo zainstalowania oświetlenia, wydeptanej ścieżki nie widać.

Zastanawiałem się, dlaczego w podręcznikach do historii musiałem ciągle uczyć się o wojnach i rewolucjach w dalekich stronach. Natomiast o najbliższej okolicy ani widu, ani słychu. A chciałbym wiedzieć, dlaczego pewne miejsce za wsią, nad Radunią, nazywane jest grodziskiem. Szukałem śladów po tym grodzie i nie znalazłem. Tylko jakiś płaski teren jakby ludzką ręką usypany, na którym młodzież zbierała się na majówkę. Dalej odkryłem jakieś dziwne kopczyki obłożone u podstawy kamieniami. A rolnik Necel na polu proboszcza wyorał gliniane garnki, na których wyryte były rysy twarzy. Wewnątrz znajdowały się spalone kości pomieszane z popiołem. Zabrali je jacyś naukowcy i tyle tylko wiedziałem.

Na samym początku podstawówki dowiedziałem się, że język kaszubski, który wyssałem z mlekiem matki, jest archaiczny i zły. Mimo iż prawie wszyscy wokół też się nim posługiwali. Miałem się uczyć literackiej polszczyzny, bo tylko ona jest dobra. Dlaczego? Zastanawiałem się, dlaczego szkolne koleżanki i koledzy, którzy niczym się ode mnie nie różnią, mają obco brzmiące nazwiska: Lehman, Berkman, Lange, Hinc i tym podobne.

Intrygowały mnie również obyczaje wiejskiej społeczności, które dane mi było obserwować. Próbowałem dociekać, czemu to służy i skąd się wzięło, i czy przypadkiem nie są to jakieś zabobony. Na przykład byłem świadkiem rozmowy dwóch gospodarzy:

– Czy on zgłupiał? W tym czasie na pole wyjeżdża?

– W jakim czasie? – zapytałem.

– Przed aprilem.

– A co, nie można?

– Tego się nie robi.

– Ale dlaczego? – nie ustępowałem.

– W polu pracować można dopiero po pierwszym kwietnia.

Dla mnie to było dziwne i niezrozumiałe. Skoro śniegi zeszły i wiatr osuszył rolę, to dlaczego nie można rozpocząć prac wiosennych? Kompletny brak logiki. Zabobony czy co?

Zastanawiałem się też, skąd wzięło się i co oznacza palenie ognisk w wieczór Sobótki. Kiedy nadchodził ten dzień, każdy, kto mógł, wlókł różnorakie drewno na łyse wzgórze między Lesznem i Głodowem. Sam furmanką zwoziłem gałęzie z lasu. Rozpalane było ognisko. Wiejski grajek, Jimi Jo (od melodii, którą niemiłosiernie rzępolił), próbował coś tam grać. Młodzi chłopcy, a także dziewczyny, popisywali się skokami przez ognisko. Niektórzy dorośli próbowali tańczyć. Dziewczyny coś tam podśpiewywały. Mówiono, że to taka tradycja, ale nikt nie potrafił wyjaśnić, co oznacza i skąd się wzięła. Dziś już wymarła. Nawet gdyby ktoś chciał rozpalić tam ognisko, to i tak nie może. Wzgórze jest ogrodzone wysokim płotem, bo na jego wierzchołku stoi latarnia nawigacyjna dla samolotów podchodzących do lądowania w Rębiechowie. I tak nieustannie tradycja pada pod ciosami nowoczesności. Czy warto ją ratować? Czy jak radzi poeta: „Trzeba z Żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe, a nie w uwiędłych laurów liść z uporem stroić głowę”? Wolny wybór. Jedno jest pewne: świat na pewno pójdzie swoją drogą.

Dla osób, które mają ochotę zanurzyć się w przeszłości, by świadomie wybrać drogę do przyszłości, spróbuję w kolejnych rozdziałach, w miarę moich sił i możliwości, przybliżyć tę nieco już zapomnianą przeszłość mojej małej kaszubskiej ojczyzny. Podobnie jak czyniłem to w moich wcześniejszych powieściach.

Zdaję sobie sprawę z tego, co mogą zarzucić mi historycy, jeżeli uznają za godne zapoznanie się z moją wersją wydarzeń, która absolutnie nie pretenduje do miana jedynej słusznej. Powiedzą, że zbytnio ścisnąłem czas. To prawda. Że opieram się na niesprawdzonych legendach. To też prawda. Tylko dlaczego oni ich nie sprawdzili? Przecież mają kolosalne możliwości. Uważam, że w każdej legendzie jest okruszyna prawdy i tego się trzymam. Sądzę, że najpoważniejszym zarzutem będzie to, iż nie pisałem tego na klęczkach. No cóż, taki już jestem i pewnie taki pozostanę.

Wszystkich zainteresowanych moją wersją wydarzeń zapraszam do kolejnych rozdziałów.

------------------------------------------------------------------------

(niem.) – Wszystko wokół jest niemieckie, w: Konstanty Kościński Kaszubi giną, Dziennik Poznański, Poznań 1905.

Adam Asnyk, Daremne żale, w: Tegoż Poezje zebrane, Wydawnictwo Algo, Toruń 2000.Potężne siły zwarły się w śmiertelnej walce. Żadna strona nie chciała ustąpić drugiej. Czoła walczących przesuwały się raz w jedną, raz w drugą stronę, pokonując nieraz olbrzymią przestrzeń. Kierunek natarcia zawsze był ten sam, z północy na południe i odwrotnie. Musiała to być niezwykle zażarta walka, a siły stron wyrównane, skoro trwała dziesiątki tysięcy lat.

Gigantyczny lądolód skandynawski powstały z ogromnych ilości śniegu sprasowanego kolejnymi warstwami wskutek ciągłego topnienia i zamarzania nieustannie posuwał się w wybranym przez siebie kierunku. Po drodze zgarniając wszystko, co stawiało jakikolwiek opór. Popękane czoła swoich jęzorów osłaniał gigantyczną masą żwirowych i gliniastych piasków zmieszanych z różnej wielkości kamieniami, od zupełnie małych po potężne skały narzutowe. W miejscach, gdzie walka trwała najdłużej, usypana warstwa była najgrubsza i tworzyła morenę czołową.

Niewidocznym przeciwnikiem tej mieszaniny wiecznej zmarzliny było ciepło bijące od słońca i sprzyjający mu południowy wiatr. Jakaż przemożna musiała to być siła, skoro po tak długich zmaganiach zwycięstwo przechyliło się w jej stronę. Lądolód ostatecznie wycofał się na północ, nie umierając jednak. Odpoczywa i czai się tam nadal. Cóż po nim pozostało? Jak po każdej bitwie – zgliszcza.

Piaski, gęsto nadziewane kamieniami, pomieszane z wodą, stanowiły bezładną mieszaninę pagórków, dolin i kotlin, nierzadko wypełnionych wodą niczym łzami pokonanego olbrzyma. Ułożyły się one w mozaikę oczek wodnych, stawów, rozlewisk, jezior, a nawet mórz. Duża część lodowca skryła się pod ziemią, tworząc tam jeziora i rzeki. Kolejne opady deszczu i śniegu sprawiły, że wody wylewały się ze swoich zbiorników, tworząc rzeki. Spływające wody, nierzadko niosąc krę, żłobiły sobie coraz to nowe koryta. Pojawiały się nowe zbiorniki wodne, niektóre zanikały.

Surowe warunki atmosferyczne, opady deszczu, mrozy na przemian z upałami, a szczególnie wiatry, które mogły swobodnie hulać, sprawiły, że początkowo strome zbocza wielu pagórków zaczęły nabierać łagodności. Wiatry, przenosząc piaski i iły, spłycały zbiorniki wodne, niektóre niwelując całkowicie, albo usypywały piaszczyste wydmy w miejscach, gdzie ich dotąd nie było. Zmagania z pozostałościami lądolodu na północnej części globu trwały tysiące lat, zanim pojawiły się tam oznaki życia.

Na początku nieśmiało zagościła tam roślinność tundrowa, głównie w miejscach, gdzie było odrobinę wilgoci. Niebawem, idąc za pokarmem, pojawiły się tam zwierzęta. Potem być może, bo nie ma pewności, pojawiły się małpoludy z Neandertalu i jaskiniowcy z Cro-Magnon. Dokąd poszli i dlaczego zaginęli, nikt nie wie.

Na pustych przestrzeniach, coraz lepiej nagrzanych, bujniej rozwijała się roślinność. I przyszła pierwsza fala imigrantów. Bezimienni pionierzy i śmiałkowie przesuwali się ze wschodu na zachód i trzymając się wybrzeży, dotarli do najdalszych wysp. Nie poznaliśmy ich imion ani twarzy. Ich historia nigdy nie została spisana. Wiemy na pewno, że lubowali się w megalitycznych budowlach, których zostawili potomnym wiele w różnych miejscach. Najsłynniejszą i najbardziej tajemniczą jest Stonehenge.

Następnie z południowego wschodu, doliną Wisły, przyszła kolejna, większa fala imigrantów. Wyglądem różnili się od poprzedników, których największa ilość osiadła na wyspach Duńskich i Brytyjskich oraz w Skandynawii, ich resztki utrzymywały się też gdzieniegdzie na południowym brzegu Bałtyku. Mieli ciemniejszą karnację, byli ciemnoocy, ciemnowłosi, o przysadzistej budowie ciała. Tym różnili się od starych mieszkańców tych ziem, którzy byli szczupli, wysocy, niebieskoocy, o włosach jasnych lub złotych. Zgodnie współżyli ze sobą czy się tępili? Któż to wie. Pewnie jedno i drugie.

Niewątpliwie podstawową troską ich wszystkich było przeżycie na łonie nieprzychylnej natury. Od prymitywnego zbieractwa z czasem przechodzili do wyższych form zdobywania pożywienia: łowienia ryb, polowania, uprawy roli i hodowli. By bronić się przed drapieżnikami i zaborczymi sąsiadami, tworzyli organizacje społeczne. Z czasem jednostki silne i przebiegłe zdominowały społeczności, z których się wywodziły, oraz słabszych sąsiadów. Tak powstała warstwa rycerzy. Ten, który przewodził w podbojach, zostawał uznany za szlachetnie urodzonego i obdarzony tytułem księcia.

Od niepamiętnych czasów ludzie próbowali zrozumieć prawa rządzące przyrodą. Zdesperowani próbowali wywrzeć nacisk na oporną naturę, zaprzęgając do walki z nią siły nadnaturalne. Miały pomóc w ochronie życia i zdrowia, zdobywaniu pożywienia, zapewnieniu potomstwa, długowieczności i potęgi.

Na południowych brzegach Bałtyku Słowianie zmieszani z Bałtami rozwinęli swoją religię w procesie spontanicznej twórczości ideologicznej. Jej cechą była wielość i różnorodność przedmiotów kultu. Przyjmowane były wszystkie, własne i cudze, istoty nadprzyrodzone, jeżeli tylko były użyteczne i nie wtrącały się do sfery moralności. I co ważne, ta religia nie kosztowała wiele: nie budowano świątyń, stawiano mało posągów, czarownicy, choć liczni, też niewiele kosztowali, bo z reguły mieli dodatkowe zajęcia. Tak było do czasu, kiedy pojawiła się nowa, monoteistyczna religia, która całkowicie zanegowała stare wierzenia. Ta nowa religia, odgórnie wprowadzona, funkcję dotychczasowej religii postawiła na głowie. Już nie zaspokojenie potrzeb materialnych było jej naczelnym zadaniem, ale zbawienie wieczne duszy, dla którego należało odrzucić wszelkie ziemskie marności i uciechy, a potrzeby materialne zaspokoić tylko w koniecznym zakresie. Zatem nie należy dziwić się, że jej wprowadzanie napotykało opór. Zaczęło się od króla, możnowładców, ich rodzin, podległych rycerzy i dworzan. W ostatniej kolejności zajęto się ubogim ludem, schowanym w lasach daleko od głównych traktów. Takim miejscem była osada, której prastara nazwa została skutecznie wymazana z wszelkich dokumentów i z ludzkiej pamięci. Czym sobie na to zasłużyła?

Jezior tam było siedem, trzy większe i cztery mniejsze, bezodpływowe, do tego kilka stawów. Większe jeziora połączone były w jedno zlewisko. Barwę miały od przezroczysto-błękitnej, przez granatową do zupełnie czarnej. Zabagnione przesmyki między nimi były regularnie na wiosnę zalewane wodą z topniejących śniegów. Spływająca kra tworzyła zatory podwyższające poziom wody, która, szukając ujścia, wypłukiwała rowy w coraz to nowych miejscach. Ziemia przy jeziorach była w miarę urodzajna, bo zawierała szczątki obumarłych roślin. Natomiast na wzniesieniach dominowała gleba przepuszczalna, bielicowa, zakwaszona. Świadczyły o tym rosnące gdzieniegdzie skrzypy i widłaki. I, niestety, nie należała do ciepłych. Mimo to plemię wybrało sobie tereny nią pokryte na stałe siedlisko. Najstarsi ludzie już nie pamiętali, kiedy wykarczowano puszczę, a z uzyskanego budulca zrobiono siedziby dla ludzi. Zrazu były to ziemianki i półziemianki. Najokazalszą, ponoć, budowlą był zamek na górze zwanej Zamkową, opodal Jeziora Cichego, ale nikt go nie widział, bo, jak opowiadano, zapadł się pod ziemię wraz z księżniczką, która w nim mieszkała. Idąc dalej traktem obok Zamkowej Góry, szło się do rozległych Jezior Raduńskich i do siedziby kasztelana w Goręczynie, który w swoim władaniu miał osiemnaście wsi. Kasztelan mianowany z łaski księcia był najwyższą władzą wojskową, świecką i sądowniczą na powierzonym mu terenie. Nie tylko zbierał daninę dla księcia, ale i organizował obronę powierzonych mu wiosek. Dlatego w grodzie miał kilku zbrojnych. Drużynę tę mógł w razie potrzeby wzmocnić mężczyznami wcześniej do tego wyznaczonymi, po jednym z każdej wsi. Najczęściej byli nimi sołtysi.

Kasztelania była ważna, ale jeszcze ważniejsza była osada znad siedmiu jezior. Czy była większa? Nie. Może była liczniejsza? Też nie. Co prawda dziewięć rodów zamieszkiwało w niej od niepamiętnych czasów, ale były wsie liczniejsze. Zatem co sprawiało, że była tak ważna, nie tylko dla bliższej, ale i dalszej okolicy? Dlaczego przybywało do niej o wiele więcej ludzi niż na przykład do kasztelanii? Przybywali pokornie, w strachu, ale i z nadzieją. Tym, co ich przyciągało, był kam, który pełnił ważną funkcję mitotwórczą przez to, że sugerował niespotykaną potęgę. Był składnikiem kultu i wyrazicielem mocy nadprzyrodzonej. Służył za ołtarz ofiarny.

Po zachodniej stronie środkowego jeziora rozciągał się gaj, który w całości był tabu. Dorodne buki rosły na stromej skarpie, od samego jeziora aż po płaskie pastwisko na górze. Cały otoczony był płotem z żerdzi, aby zwierzątka też przestrzegały tabu. Do wnętrza gaju prowadziły dwie bramki. Jedna, mniejsza, na południowym krańcu, tuż przy wodzie. Chociaż służyła do przekraczania ogrodzenia, nikt nie mógł sobie na to pozwolić. Wolno było jedynie opartym o bramkę kijem uderzać w wiszący na konarze pień wydrążonego drzewa. Jego głuchy dźwięk informował, że ktoś czeka i prosi o rozmowę. Druga brama, z zachodniej strony, była przekraczalna dla ludzi, ale na ściśle określonych warunkach. Po zdjęciu żerdzi z podpór przybysze mogli podejść do podnóża góry zwanej Ostrą, ale tylko do ustawionego przed nią rzędu kamieni. Dalej było już ścisłe tabu, za jego przekroczenie groziła niewyobrażalna klątwa. Do Gaju można było wejść tylko w wypadku zagrożenia życia. Nikomu, nawet zabójcy, nic złego na jego terenie stać się nie mogło. Bronili go potężni bogowie.

Z każdym, kto znalazł się w tym miejscu, działo się coś dziwnego. Na początku ogarniał go przemożny strach rozlewający się po całym ciele. Nogi z trudem stawiały kroki, dłonie zaciskały się do bólu, a głowa opadała na piersi. Ociężałe powieki opadały bezwładnie. Oddech stawał się ciężki, bo coś dusiło w gardle. Poczucie strachu przechodziło z człowieka na człowieka. Dlatego małżonkowie trzymali się razem, a dzieci mocno wieszały się na rodzicach. Ci, którym wypaliła się pierwsza fala strachu i weszli w trans, nieśmiało uchylali powieki. Jeżeli odważyli się podnieść wzrok, napotykali stromy stok wzgórza. Robił wrażenie gołego i jakby oblanego ogromną ilością żółci wytłoczonej z wątrób niezliczonych zwierząt. Wrażenie takie sprawiały żółto kwitnące kwiaty rozchodnika ostrego, które opanowały cały stok.

Tuż przy wierzchołku, na jego południowym i północnym stoku, rosły dwa potężne buki. Wyglądały niczym dwie wielopalczaste dłonie uniesione ku górze w niemej prośbie o pomoc. Częściowo gałęzie splatały się ze sobą niczym ręce kochanków. Przy pozostałych drzewach Świętego Gaju sprawiały wrażenie, że to one są ich rodzicami. Były bardzo stare, co widać było po ich potędze i wielu ranach. Gdzieniegdzie wisiały brązowe płaty zeschłej kory, a pod nimi gołe drewno, na które nasuwała się nowa kora, bliźniąc rany. Natomiast spalonych gałęzi drzewa nie potrafiły wskrzesić. Ich suche kikuty sterczały wśród zieleni. Wszyscy wiedzieli, że to skutki walki z Bogiem Śmierci. Walki, którą na razie wygrywają drzewa, ochraniając ludzi. Wszyscy byli głęboko przekonani, że dopóki one tam rosną i na siebie biorą ciosy piorunów, ludzie mogą czuć się bezpiecznie. Jednocześnie byli głęboko przekonani, że bezpieczeństwo nie jest dane raz na zawsze. Należy o nie nieustannie zabiegać, prosić, błagać. I do tego służył kam, który znajdował na samym szczycie wzgórza, pomiędzy drzewami, nieco wysunięty do przodu.

Ludzie od tysięcy lat potrzebowali kogoś, kto będzie silniejszy od żywiołów, od ognia, wody, wiatru, burzy i wszystkiego co nieznane. Dlatego własną wiarą powołali bogów, bóstwa, bożątka, wije, boginki, wodniki, strzygi i nie wiadomo co jeszcze. Tak działo się w wielu rejonach świata. Fantazja ludzka okazała się niewyczerpana, a potrzeby nieograniczone. Na miejsce zapomnianych bogów wkraczali nowi z nową religijną otoczką, często bliźniaczo podobną do poprzedniej.

Zamieszkujący w rejonie siedmiu jezior wierzyli w trzech bogów i rój drobnych istot mistycznych, które współistniały z naczelnymi bogami. Najpotężniejszym bogiem był Światowid. To on rządził pozostałymi bogami i boginkami, i całym światem. Uosabiał wszechwładzę i najwyższą moc. Był tak wielki i potężny, że nikt z osady nie zdobył się na odwagę, by kiedykolwiek zwrócić się z prośbą bezpośrednio do niego. Nikt nigdy nie udał się do Smołdzina na górę Rowokoł, koło jeziora Gardno, gdzie był czczony. Nikt nigdy, nawet szaman, nie spojrzał w którąś z jego czterech twarzy. Mniemali, że zaszczytu zwracania się do najwyższego boga dostąpić mogą jedynie szlachetnie urodzeni, książęta i rycerze. Tylko oni mogli się tam udać konno, wiodąc ze sobą niewolników dla złożenia z nich ofiary. Takiemu jak oni pospólstwu wolno było czcić Boginię Życia i Boga Śmierci oraz pozostałą boską drobnicę. Z przejawami ich działalności mieli do czynienia na co dzień. Bogini Życia, Makosza, była łagodna, ale również chimeryczna. Jak to kobieta. To ona sprawiała, że po zimie, która była dziełem Boga Śmierci, cała przyroda wracała do życia. Kobiety rodziły dzieci, bydlątka swoje młode, ptaki wracały z Wyraju i znosiły jaja, z których wykluwały się pisklęta. Nieraz bywało, że z niewiadomego powodu bogini ta odwracała się od ludzi. Wówczas zdychały zwierzątka, na drzewach i krzewach nie było owoców, wysychały pola uprawne i pastwiska, umierali ludzie, nie tylko starzy, ale i młodzi. Lud głęboko wierzył, że w takiej sytuacji boginię należy przebłagać. Niestety, nie zadowalała się byle czym. Obrażoną boginię przebłagać można było tylko krwią. Krwią zwierzęcą, a jeżeli to nie pomogło, również ludzką. I należało to zrobić zgodnie z od lat stosowanym ceremoniałem.

Za najgroźniejszego boga, takiego, w którym było samo zło, uważano Boga Śmierci. To on czyhał na życie ludzi, zwierząt i całej przyrody. On rzucał piorunami, grzmiał, topił, wiatrem łamał i pozbawiał dachu nad głową, mroził, wypalał pola i pastwiska i uśmiercał, co popadło. On także żądał ofiar. Ofiar z istot żywych.

Wierzono, że Bogini Życia mieszka na dole, czyli w ziemi i wodzie, a Bóg Śmierci przeciwnie, na górze, skąd zsyła wiatry, ulewy i pioruny. Bardzo się nie lubią i wzajemnie sobie przeszkadzają, robiąc złośliwe psikusy szkodzące ludziom. Zastanawiano się, co zrobić, by ich pogodzić. Jak doprowadzić do spotkania i pojednania. Długo się nad tym zastanawiano, aż ktoś wpadł na genialny pomysł. Uznał, że jeżeli każdy z bogów wykona po jednym małym kroku w stronę przeciwnika, to spotkają się na wierzchołku najwyższej góry w okolicy. Pomysł był genialny w swojej prostocie i został powszechnie zaakceptowany. Ostra Góra idealnie odpowiadała tym wymogom, tym bardziej że na jej wierzchołku zalegał kam. Zapewne w tym celu umieścili go tam bogowie, żadna ludzka siła nie byłaby zdolna tego uczynić.

I jeszcze potrzebny był ktoś, kto wiedziałby, jak postępować z bogami. Kto potrafiłby z nimi rozmawiać i składać ofiary. Kto byłby przez nich akceptowany i wysłuchiwany, kto znalazłby sposób na przekazanie woli bogów ludziom w sposób najbardziej wiarygodny i przekonywający. Szacunek, jakim taką osobę otaczać będą ludzie, przerastać musi wszystkie formalne autorytety. Nie tylko pospólstwo, ale i rycerstwo, a nawet złoczyńcy liczyć się z nim muszą. Taka osoba nie może mieszkać ze wszystkimi w gromadzie. Nie może zajmować się byle czym. Musi też z czegoś żyć. Ale ktoś, kto wie, jak rozmawiać z bogami, na pewno znajdzie sposób na wyżywienie siebie i swojej rodziny. Szaman z Osady Siedmiu Jezior wiedział.

Wiedział też, jak ułożyć sobie stosunki z sołtysem. Osada i wszyscy ją zamieszkujący byli własnością rycerza z drużyny księcia, który z oddziałem stacjonował na zamku w Gdańsku. W swoich włościach był niewiele razy. Cały czas wojował i dlatego nie miał na to czasu. Interesowało go tylko to, by należna mu danina trafiała do niego w całości i na czas. Do wyznaczania sołtysa nie wtrącał się jak wielu możnych, którzy nierzadko osiedlali w swoich włościach sołtysów sprowadzanych z obcych krajów. Po starym Kuszy, który z powodu podeszłego wieku nie mógł sprostać obowiązkom, sołtysem wybrany został Drewko. Wyboru dokonano według starodawnego zwyczaju, podczas głosowania w Kręgu Rady.

Krąg Rady znajdował się po prawej stronie drogi prowadzącej z Gdańska, u zbiegu jej i drogi biegnącej wschodnim brzegiem jeziora południowego. Na lekkim wzniesieniu, w otoczeniu drzew ustawionych było w krąg dziewięć kamieni i jeden stół złożony z trzech kamiennych płyt. Na kamieniach zasiadali przedstawiciele wszystkich dziewięciu rodów i radzili. Radom przewodniczył sołtys wybierany bezterminowo spośród przedstawicieli rodów. Funkcję swoją pełnił tak długo, jak długo pozostali byli zadowoleni z jego rządów lub póki sam nie zrezygnował. Niezadowoleni mogli wnioskować o zmianę sołtysa. Głosowanie nad jego odwołaniem mogło się odbyć tylko raz w roku. Odbywało się tak jak pozostałe głosowania – za pomocą kamieni. Każdy głosujący otrzymywał dwa kamienie, biały i czarny. Biały oznaczał, że głosuje za, czarny – przeciw. Dla zachowania tajności głosowania głosujący musiał wrzucić oba kamienie do dzbanów. Kamień głosujący wrzucany był do dzbana stojącego na stole, a zbędny do dzbana stojącego na ziemi przy stole. Następnie kamienie wysypywano na stół i na oczach wszystkich porównywano, których jest więcej. Nie było problemów, bo liczba głosujących zawsze była nieparzysta.

Do Kręgu Rady przedstawicieli rodów zwoływał sołtys za pomocą kluki. Radzono w wielu sprawach oraz rozsądzano sąsiedzkie zatargi. Każdy uczestnik Rady mógł się wypowiadać dowolnie długo. Najdłużej, nieraz dwa, trzy dni, trwało ustalanie wysokości wkładów każdego rodu, składających się na całościową daninę uiszczaną corocznie właścicielowi osady. Szczególnie w sytuacji, gdy ktoś poniósł wymierne straty, na przykład spłonęła jego zagroda albo padło bydło. Wówczas pozostali zobowiązani byli pomóc nieszczęśnikowi. Nie wszyscy byli z tego radzi, więc każdy starał się przekonać pozostałych, jakie i on poniósł straty, by tylko nie dawać więcej.

Osoby spoza Kręgu nie miały prawa głosu. Niemniej często bywało, że obserwujące narady kobiety nie wytrzymywały i głośno wyrażały swoje niezadowolenie. Wówczas sołtys zwracał się do przedstawiciela rodu, którym również mogła być kobieta, o uciszenie rodziny.

Nieopodal Kręgu było miejsce kremacji, gdzie w poprzednich wiekach palono zwłoki. Prochy wsypywano do urn, na których rzeźbiono podobizny twarzy zmarłych. Obecnie tego sposobu chowania już nie stosowano, ale cmentarz nadal funkcjonował. Pogrzeby zawsze celebrował szaman. Tylko on miał władzę dającą prawo odprowadzania do Nawie, czyli w zaświaty. Wierzono, że nawki, czyli dusze zmarłych, pokonując wielką wodę, przechodzą na rozległe pastwiska, gdzie pieczę nad nimi sprawuje Weles, srogi pan podziemi. W niektórych stronach nazywano go też Velevitką. Wyobrażano go sobie pod postacią Raroga, czyli ognistego ptaka z mieczem w szponach. Przygotowaniem pogrzebu zajmowała się rodzina i przyjaciele. Z reguły uczestniczyła cała osada.

Tak było również wtedy, gdy Drewce zmarła żona. W pogrzebie pomagała cała osada. Nie był on wówczas jeszcze sołtysem. Został sam z trojgiem dzieci. Dziesięcioletnim, pierworodnym Warchuwem, siedmioletnią Luboszą i czteroletnim Obisławem. Rozsądek nakazywał wziąć kolejną żonę. Jednakże on, nie słuchając rad i podpowiedzi, nie zrobił tego. Obowiązki gospodyni zrzucił na młodziutką córkę. Kiedy w końcu spojrzał na funkcjonowanie swojego gospodarstwa, spostrzegł, że tak dalej być nie może. Zima się zbliżała, a poczynionych do niej przygotowań było tyle co nic. Wówczas wziął do siebie krewną zmarłej żony, samotną staruszkę z rodu Kuszów. Za dach nad głową, kąt do spania i miskę strawy miała zająć się jego dziećmi. Liczyła już trzydzieści jesieni, co znaczy, że średni wiek kobiet w tym czasie przeżyła o trzy lata. Była przeszczęśliwa, takiego szczęścia na stare lata się nie spodziewała. Dlatego wykrzesała ze schorowanego ciała resztkę sił, by odwdzięczyć się za doświadczoną dobroć. Starała się dzieciom zastąpić matkę. Szczególnie tym najmłodszym, bo Warchuw zwykle pracował razem z ojcem. Też jak jego przodkowie specjalizował się w obróbce drewna, od wycinania drzew do budowy siedzib ludzkich, zabudowań gospodarczych, łodzi i różnego typu narzędzi i sprzętów. Nie na darmo otrzymali przezwisko Drewko, które przylgnęło do nich jako zawołanie.

Wycinaniem drzew i budową zagród siłą rzeczy zajmowali się poza domem. Natomiast drewniane narzędzia wytwarzali u siebie w przystosowanej do tego wiacie, wokół której pryzmowali różnej długości i grubości drewno suszone na przerób i opał. Prócz krytej trzciną półziemianki o kwadratowej podstawie i wiaty stolarskiej na zagrodę składała się obórka dla zwierząt, kula, czyli ziemianka na zapasy żywnościowe, oraz jama na odpadki i nieczystości. Całość otoczona była płotem dla ochrony przed dzikimi zwierzętami i psotami złych bóstw. Nadziemna część domu wykonana była z plecionki z trzciny i łyka lipowego oklejonej glinianą polepą. Także z gliny była podłoga. Okien dom nie posiadał. Do oświetlenia służyły łuczywa oraz ognisko palone przy wejściu zasłoniętym zwierzęcą skórą. Drugie, osłonięte daszkiem, ognisko znajdowało się na zewnątrz. Służyło do gotowania i opiekania.

Podobnie prezentowały się pozostałe domostwa dostosowane do zajęć ich mieszkańców, takich jak garncarstwo, kowalstwo, tkactwo, kaletnictwo, krawiectwo, bartnictwo, rybactwo, obróbka kości i rogów, wytwarzanie ozdób i handel. Oczywiście głównym zajęciem wszystkich mieszkańców było zdobywanie pożywienia. Płoty miały wszystkie domostwa. Osada jako otwarta płotem ani palisadą otoczona nie była. Domostwa były oddalone od siebie i założone w miejscach uznanych za dogodne, co nie było wcale takie proste. Decydująca była bliskość wody, ale zbytnia bliskość bywała niebezpieczna. Częste i niespodziewane powodzie mogły nie tylko zalać domostwo, ale również całkiem je znieść. Najdalej na północy, bo przy jeziorach Białym i Czarnym, mieszkali bartnicy, nie wiadomo czemu przezywani Grzybami.

Korzystanie z dobrodziejstwa lasów, pastwisk, jezior i rzek w przeszłości nie było niczym ograniczone. Każdy mógł z nich korzystać tak, jak miał na to ochotę i siły. Z czasem możnowładcy wprowadzili różne ograniczenia. Nazwali je przywilejami. Jeżeli ktoś otrzymał na przykład przywilej łowienia ryb w danym jeziorze, to pamiętał, komu powinien się odwdzięczyć i kto w razie czego może mu ten przywilej z dnia na dzień odebrać. Był to dość skuteczny sposób na uzależnienie poddanych oraz zabezpieczenie tych dóbr przed niekontrolowaną eksploatacją.

Rycerska Osada Siedmiu Jezior znalazła się w specyficznym miejscu, na granicy dwóch księstw dzielnicowych synów Mściwoja I: Świętopełka i Sambora. A kiedy wprowadzono nowe podziały administracyjne, stykały się tam granice dwóch kasztelanii: goręczyńskiej i garczyńskiej, później przeniesionej do Chmielna. Goręczyńska była niewielka, obejmowała tylko osiemnaście wsi. Natomiast chmieleńska z czasem rozrosła się do ponad siedemdziesięciu. Osada Siedmiu Jezior należała do tej większej. Takie peryferyjne położenie z jednej strony dawało spokój, bo żaden szlak najeźdźców tędy nie prowadził, ale z drugiej strony omijał ją handel i wprowadzanie nowinek. A szczególnie nowej religii.

Zgodnie z układem zawartym na zjeździe gnieźnieńskim między cesarzem rzymskim Ottonem III a księciem Bolesławem Chrobrym chrystianizacja Pomorza rozpoczęła się od Kołobrzegu, gdzie założone zostało biskupstwo. Pierwszym biskupem został Reinbern, który bardzo energicznie zabrał się za niszczenie ośrodków kultu pogańskiego. On też oczyścił Morze Bałtyckie od demonów przez wrzucenie do niego kamieni wcześniej skropionych wodą święconą. Jego bezkompromisowość już po siedmiu latach doprowadziła do kryzysu. Król, obawiając się o jego życie, odwołał go z Kołobrzegu i w tysiąc trzynastym roku wysłał z misją do Kijowa, gdzie został uwięziony i zmarł. Jego trzódka, pozbawiona pasterza i zagrożona zemstą ze strony ziomków, wróciła do pogaństwa. Tak było jeszcze przez ponad sto lat, kiedy Pomorze pozostawało samodzielnym bytem politycznym. Jednak po tym, jak król Polski Bolesław Krzywousty zbrojnie opanował Pomorze, kolejny raz zaczęło się wprowadzanie chrześcijaństwa. Misję chrystianizacyjną powierzono biskupowi bamberskiemu Ottonowi, którego siedzibą został Wolin. Wobec tego chrystianizacja Pomorza realizowana była z zachodniego kierunku.

Na Pomorzu Gdańskim ostały się jednak pewne wysepki chrześcijaństwa. W Słupinie uchował się Zakon Zgromadzenia Sióstr Kanoniczek Regularnych Zakonu Premonstratensów zwanych norbertankami. Miał silne oparcie w lokalnej władzy. Przeoryszą była Mirosława wywodząca się z Piastowskiej dynastii. Niestety, najazd Prusów sprawił, że wraz z dziewięcioma mniszkami została zabita, a zabudowania klasztoru zostały kompletnie zrujnowane. Nową przeoryszą została siostra Świętopełka, Witosława, a zakon przeniósł się na drugą stronę rzeki, do Żukowa. Podobny los spotkał sprowadzonych wcześniej na Pomorze cystersów. Prusowie publicznie zamordowali zakonników pod murami Gdańska, a kościół i zabudowania w Oliwie splądrowali. Podobnego losu uniknęły schowane daleko na północy, w Żarnowcu, cysterki. Spalony też został kościół w Chmielnie, ufundowany przez tamtejszą księżniczkę Damrokę.

I pomyśleć, że pogańskich Prusów do najazdu na obiekty sakralne Pomorza namówili chrześcijańscy książęta: Konrad Mazowiecki i Władysław Laskonogi.

Jeszcze przed październikowym najazdem Prusów w Osadzie Siedmiu Jezior pojawił się propagator nowego boga. Mieszkańcy wcześniej słyszeli już o tym, że książęta, rycerstwo, a także mieszczanie zaczęli czcić jakiegoś nowego boga, dla którego budują ogromne pałace z niebotycznymi wieżami. Kiedy książę Sambor II podarował biskupowi włocławskiemu Michałowi kasztelanię goręczyńską, to i tam ludzie z gminu byli chrzczeni w kościółku jednej z pierwszych parafii na Kaszubach. W zasadzie nie mieli nic przeciw przyjęciu wiary w jeszcze jedno bóstwo, skoro i tak mieli ich dużo. Niektórzy nawet mogli czuć się nobilitowani faktem, że i oni przyjmują tego samego boga co możnowładcy.

W Osadzie Siedmiu Jezior pierwszy misjonarz pojawił się akurat wtedy, kiedy mężczyźni zostali wezwani przez kasztelana do budowy strażnicy dla czterech wojów na Zamkowej Górze. Był ubrany w szarą, wełnianą sukienkę do samej ziemi przepasaną płóciennym pasem. Przez ramię, na skórzanym pasie, przewieszoną miał sakwę. W ręku trzymał dzwonek. Najpierw, niczym książę, przespacerował się po osadzie, budząc zrozumiałe zainteresowanie wszystkich kobiet, a szczególnie dzieci. Następnie, długo dzwoniąc, zebrał wokół siebie coraz większe zgromadzenie, które przybyszowi przyglądało się z niepozbawionym strachu zainteresowaniem.

Darmowy fragmentPo trzech bardzo intensywnie spędzonych latach Obisław bez żalu żegnał niezbyt gościnne progi elbląskiego zamczyska. Nauczył się wiele, nawet bardzo wiele. Jeszcze więcej poznał zasad rządzących życiem w nowym chrześcijańskim świecie. Wyostrzył swój zmysł obserwacji i przewidywania, jak uczył szaman w rodzinnej osadzie. To dawało mu szansę przeżycia w tym groźnym świecie. Fizycznie też się rozwinął. Nadal był szczupły, ale wyraźnie wydoroślał. Już nawet przerastał swoich rówieśników. Na razie nie wiedział, co przyjdzie mu robić przez resztę życia. Jedno wiedział na pewno, że od zakonu chce być jak najdalej. Jednak wyrwanie się z poddaństwa oceniał jako trudniejsze niż uwolnienie się od bogów.

Darmowy fragmentPuszczenie wody nie zakończyło prac przy kanale. Do wykonania pozostały jeszcze prace mniejszej wagi, bez których obiekt mógł funkcjonować. Niemniej, mostki, kładki i odgałęzienia były potrzebne okolicznym mieszkańcom, którzy nieustannie się ich domagali. Najbardziej przepływ świeżej wody potrzebny był w garbarni, bo tam śmierdziało tak niemiłosiernie, że aż zatykało. Ludzi tam mieszkających i pracujących po samym zapachu można było z daleka rozpoznać na mieście. A roje much były przeogromne.

Darmowy fragmentWszechobecna symonia, nepotyzm, stagnacja duchowa i intelektualna oraz mieszanie się świeckich w sprawy kościoła wywołały w XI wieku ruch zwany reformą gregoriańską. Wówczas niektórzy pojęli, że prawdziwe chrześcijaństwo umarło w momencie, kiedy cesarz rzymski Konstantyn uwłaszczył biskupów, a religii chrześcijańskiej użył do kontynuowania podbojów swojego imperium. Reforma polegała na przeciwstawieniu wystawnemu życiu duchownych pierwotnych idei eremityzmu wczesnochrześcijańskiego. Na tej fali powstała kongregacja kartuska, której twórcą był św. Bruno z Kilonii. Wraz z sześcioma braćmi założył pierwszy klasztor w Grand Chartreuse. Z czasem jego kongregacja zaczęła się rozrastać. Już w XIV wieku miała prawie sto placówek, a w kolejnym rozrosła się do prawie dwustu. Jedną z nich był pierwszy klasztor założony na Pomorzu Gdańskim nazwany Paradisii Mariae.

Darmowy fragment
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: