Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnia para ucieka - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
11 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ostatnia para ucieka - ebook

Ostatnia para ucieka to czwarta i zarazem ostatnia część cyklu o grupie Opcop.

Grupa Opcop zdążyła już stracić kilku członków, blizny innych nigdy się nie zagoją. Mafia jest silniejsza niż kiedykolwiek, handel narkotykami bardziej zaawansowany, a metody brutalniejsze, czego Paul Hjelm i jego koledzy doświadczyli na własnej skórze. Z nieoczekiwanej strony nadchodzi jednak nowe wyzwanie. W świecie, w którym z dnia na dzień zmieniają się reguły gry, pozostała już chyba tylko jedna rzecz, którą można manipulować: ludzkie DNA. Osłabioną jednostkę czeka ostateczna rozgrywka, a walka z przestępczością nabiera osobistego wymiaru – zwłaszcza dla Paula Hjelma.

Dahl gra z nami w szachy i wciąga nas w rozgrywkę, w której od początku zna swój zwycięski ruch. Nie wiemy tego aż chwili, gdy utkniemy z naszym królem zagonionym do narożnika.

„Norrköpings Tidningar”, Szwecja

Dahl oszczędnie dawkuje realizm magiczny i zamiast tego skupia się na misternej intrydze, która rozwija się w zawrotnym tempie.

„Borås Tidning”, Szwecja

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-002-7
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JEDNOSTKA OPCOP, EUROPOL

Centrala – Haga, Holandia:

PAUL HJELM: szef operacyjny grupy Opcop działającej w strukturach Europolu, który jest świeżo po ślubie i chwilowo potrzebuje pomocy psychologicznej.

JUTTA BEYER: wciąż jeżdżąca na rowerze policjantka z Berlina, posiadająca wyczulony zmysł do szczegółów, takich jak na przykład prędkość lotu muchy.

CORINE BOUHADDI: dawniej policjantka z jednostki antynarkotykowej w Marsylii; teraz ma nowego partnera, co być może skłoni ją do zakwestionowania swojej dawnej dewizy „samotność to siła”.

MAREK KOWALEWSKI: polski gliniarz od papierkowej roboty, który przy rozwiązywaniu spraw grupy Opcop często obrywa, ale nowej partnerce udaje się tchnąć w niego nowe życie.

MIRIAM HERSHEY: brytyjska policjantka, która zaczyna powoli przepracowywać swoją przeszłość agentki MI-5 i na nowo odnajdywać sens życia.

LAIMA BALODIS: litewska policjantka, która dawniej infiltrowała mafię, a teraz ma już dość wykonywania brudnej roboty dla podejrzanych szefów.

ANGELOS SIFAKIS: łagodny zastępca szefa jednostki, który znów wpada w tarapaty w dawnych greckich koloniach na południu Włoch.

FELIPE NAVARRO: madrycki policjant od zwalczania przestępczości gospodarczej, który przeszedł długą drogę, by porzucić krawat, i obecnie jest na chorobowym w swoim rodzinnym mieście.

ADRIAN MARINESCU: specjalista od nasłuchu i monitorowania z Bukaresztu, który dostaje nowego, zaskakującego partnera i musi udać się na wyspę, gdzie kupić można piwo Pietra.

ARTO SÖDERSTEDT: Finoszwed z policji kryminalnej, z którym nigdy nie wiadomo, na czym się stoi, i który czasem twierdzi, że jest archaniołem we własnej osobie.

Lokalne biuro – Sztokholm, Szwecja:

KERSTIN HOLM: szefowa krajowego biura jednostki Opcop w Sztokholmie, która jest świeżo po ślubie i nagle uzyskuje dostęp do utajnionej działalności policji.

SARA SVENHAGEN: spędza połowę czasu w Sztokholmie, a drugą połowę w Hadze, ale w tej chwili jest uwiązana w Szwecji z powodu działań męża.

JORGE CHAVEZ: tkwi w Europie, głównie na południu, i częściej, niżby miał na to ochotę, zmuszony jest do skrajnych rozwiązań.

Na obrzeżach:

SALVATORE ESPOSITO: członek krajowego biura grupy Opcop w Rzymie, który nagle popada w tarapaty razem z Jorgem Chavezem i Angelosem Sifakisem.

NICHOLAS DURAND: dawniej groźny przestępca i narkoman, twardziel będący życiowym partnerem Miriam Hershey, który niespodziewanie staje się jednym z ludzi Europolu.

JON ANDERSON: były członek Drużyny A, obecnie odpowiada za udział szwedzkiej policji w utajnionej działalności.

RUTH: jedna z najwybitniejszych policyjnych psychiatrów w Europie, która nagle zdaje sobie sprawę, z jakimi konsekwencjami może się wiązać taka pozycja.Drapieżnik I

Archipelag Tuamotu, 2 maja

NA SŁOŃCU pojawiła się plamka. Od tego wszystko się zaczęło.

Wtedy zaczął się czas. W tamtej chwili.

Nie było go od dawna. Nie tak naprawdę. W tym miejscu czas już nie istniał. Być może mogłaby policzyć zmarszczki w kącikach oczu, gdyby miała lustro, które się nie porusza. Ale ocean nigdy nie bywał całkowicie nieruchomy, a jedyną rzeczą zakazaną na wyspie były lustra.

Choć właściwie nie były zakazane. Raczej niepożądane. A to, co niepożądane, odchodziło. Choć tyle mogła dla niego zrobić. Była mu to winna.

W takim miejscu łatwo było działać sobie na nerwy. I kiedyś często tak było, ale już nie. Nie od czasu, gdy zostali zupełnie sami. Teraz naprawdę stali się nawzajem swoim życiem.

Odkąd zaczęły działać urządzenia do odsalania wody morskiej, byli też samowystarczalni. Teiki coraz rzadziej przypływał swoim katamaranem i nie przywoził już towarów niezbędnych do przetrwania. Na początku na wyspie mnóstwo się działo, powstawały najróżniejsze budynki i Teiki dostarczał panele słoneczne, elektronikę, kable, materiały rzeźbiarskie, narzędzia, sprzęt do nurkowania, całe wiadra kremu z filtrem, sprzęt wędkarski – i mięso.

Tak bardzo tęskniła za mięsem. Dość szybko zorganizowali małą kurzą fermę, ale wołowina, wieprzowina i cielęcina pozostały towarami deficytowymi, ponieważ dziewięćdziesiąt pięć procent jedzenia stanowiły ryby.

Mięso było w sumie jedyną rzeczą, którą Teiki wciąż dostarczał. Mięso i wino. Dostatek jak w krajach rozwiniętych. W tej chwili przypływał mniej więcej co dwa tygodnie, może jeszcze rzadziej – nie była pewna, bo przecież nie istniał czas. Mięso wytrzymywało kilka tygodni w małej zamrażarce; wciąż ją dziwiło, jak gorąco przekształca się w zimno. Czy jak nazwać to, co się działo, gdy panele słoneczne zasilały zamrażarkę.

Panele słoneczne były dobrze ukryte w czymś w rodzaju siatki maskującej rozpiętej między palmami kokosowymi a ogródkiem. Niewiele roślin mogło żyć w nieurodzajnej piaszczystej ziemi, ale te, którym udawało się zapuścić korzenie, rosły większe i kiełkowały przez cały rok. Był tu banan, pomarańcza, jams, taro, chlebowiec, i udało jej się nawet wyhodować pomidora. Włoski pomidor śliwkowy. Bardzo troskliwie się nim zajmowała. Był dla niej dzieckiem, dzieckiem, którego nigdy nie będzie miała. Pomodoro.

Poza tym jadło się ryby. Ryby, ryby, ryby. Ryby, których nazw nie znała w żadnym ze swoich języków. Ryby we wszystkich barwach tęczy. I te, które wyglądały, jakby wyciągnięto je z jakiegoś koszmaru.

Teraz, gdy spojrzała na łódź rybacką – prymitywną, a jednak solidną, funkcjonalną, choć wyglądała, jakby sklecono ją domowym sposobem – pomyślała, że dziś jest mięsny dzień. Na kolację będzie mięso. Chyba zostało go dość w zamrażarce?

Ile czasu minęło, odkąd był tutaj Teiki? Porządne wino dawno się skończyło, jedynym napojem alkoholowym, jaki jeszcze mieli, było to obrzydliwe wino, które uparcie pędził z palmowego soku. Nie, potrzebowała prawdziwego wina. Europejskiego. Najlepiej włoskiego. Barolo. I mięsa. Cielęciny. Vitello.

Teiki, gdzie jesteś?

Wino było dostarczane w kartonach, mięso w plastikowych opakowaniach, no i były jeszcze wiadra. Wiadra z przynętą. Kiedyś widziała, jak otworzył jedno z nich. Wieczne łowienie ryb wymagało oczywiście mnóstwa przynęty, ale czy musiała aż pływać we krwi? W tych białych wiadrach zawsze chlupało, ponure chlupanie, i gdy zobaczyła, jak otwiera jedno z nich, zawartość wyglądała jak utopione we krwi wnętrzności jakichś ssaków.

Bardziej przypominało to przynętę na duże drapieżniki niż na ryby. Najwyraźniej jednak się sprawdzało, bo za każdym razem, gdy wypływał w prymitywnej łodzi rybackiej, wracał z rybami. Z całym mnóstwem ryb. Twierdził stanowczo, że potrafi odróżnić jadalne gatunki od niejadalnych, smaczne od trujących, ale zawsze kiedy siedziała na plaży i filetowała nieznane ryby, myślała o rozdymkach, o fugu, o neurotoksynie tysiąc razy silniejszej niż cyjanek, o tetrodotoksynie.

Ich mięso zawsze jednak było delikatne i gdy czasem przywoził jakiegoś tuńczyka, zdawała sobie sprawę, że ta paskudna przynęta pełni ważną funkcję. Choć nie potrafiła zrozumieć, jak udaje mu się unikać rekinów.

Bo to były wody, w których żyły rekiny. Każdego ranka wyruszał w niestabilnej łodzi z palmowego drewna, balansując wiadrem pełnym krwi i wnętrzności, i nigdy nie zaatakowały go rekiny. To, co kiedyś było zagadką, teraz stało się codziennością. Codziennością, która stała w miejscu. Codziennością bez czasu.

Życiem bez czasu.

Aż do teraz.

Siedziała nad brzegiem oceanu w leżaku z drewna wyrzuconego na brzeg i moczyła stopy w wodzie. Miała na sobie bikini, była solidnie nasmarowana kremem i spoglądała w odwieczną tarczę słońca. Na niebie nie było ani jednej chmurki. To był raj. Ale na słońcu była plamka.

Od tego się wszystko zaczęło.

Przyglądała się tej dziwnej plamce i myślała o zaćmieniach słońca. Chyba istnieją różne rodzaje zaćmień? Również małe?

Plama na słońcu?

Nagle stanął tuż za nią. Od tak dawna nie słyszała tego opanowanego, lecz dobitnego tonu w jego głosie, więc natychmiast nadstawiła uszu, gdy powiedział:

– Drapieżnik. Już.

Szybko obejrzała się przez ramię. Przez tę sekundę, zanim dotarł do niej kod, widziała go, jak stał nieruchomo i wpatrywał się w słońce. W chwili gdy zobaczyła jego krzywy uśmiech i kiwnięcie głową na potwierdzenie, rzuciła się do turkusowej wody.

Drapieżnik, pomyślała, płynąc w dół, tam, gdzie było głębiej. Wciąż nie wiedziała, co to oznacza.

Przed nią rozpostarł się widok na rafę koralową, niebieskozielone uniwersum dziwnych palczastych struktur, przecinane od czasu do czasu kolorowymi ławicami ryb, których skokowy wzorzec ruchów podlegał własnym prawom fizyki.

Dobrze się orientowała tu, na dole. Tak jej się przynajmniej wydawało. W chaosie, jaki tworzyły kolorowe ławice ryb, przemieszczała się wzdłuż krawędzi wapiennych formacji. Powinna tutaj być. Grota. Naprawdę powinna tu być. Zaczynało jej się kończyć powietrze.

Nie, to nie tak. Po zastanowieniu doszła do wniosku, że to musi być głębiej. Rozejrzała się. Wiedziała, że tlenu starczy na dłużej, niż jej się wydaje, to była głównie kwestia psychicznego nastawienia. Zapanowała nad sobą. Uspokoiła się najlepiej, jak potrafiła. Spłoszyła machnięciem ręki ławicę wesołych niebiesko-żółtych rybek i popłynęła w dół.

W końcu rozpoznała łukowatą strukturę z koralowca. To powinno być kilka metrów na lewo od niej. Minęła wielki koralowiec i kawałek dalej dostrzegła mroczny otwór groty. Było to takie miejsce, jakiego podczas zwykłego nurkowania unikałaby jak zarazy. Ale to nie było zwykłe nurkowanie.

Gdy wpłynęła do groty, prawie kończył jej się tlen. Słabe światło padało na dwie butle z tlenem przymocowane metalową taśmą do koralowca. Dwie maski do nurkowania kołysały się ospale na wężach niczym poczerniałe ukwiały.

Gorączkowo naciągnęła maskę na twarz, uniosła jej dolną część ze wzrokiem utkwionym w sklepieniu groty i nosem wypchnęła powietrze do maski. Opróżnianie maski, pomyślała. Potem docisnęła ją do właściwej pozycji, przekręciła zawór powietrza i wzięła pierwszy oddech.

Uczucie było boskie, jakby ktoś dosłownie tchnął w nią życie. Chwyciła latarkę przymocowaną silnymi magnesami na tylnej stronie butli, odczepiła ją i oświetliła grotę. Powoli udało jej się uspokoić oddech.

Drapieżnik, pomyślała. Kod oznaczający szybką ewakuację, nic poza tym. Co takiego zobaczył?

I wtedy nastąpiły eksplozje, zupełnie niespodziewanie. Cała rafa zadrżała. Dwa razy, tuż po sobie. Przejrzysta turkusowa woda nagle nie była ani przejrzysta, ani turkusowa, wzbiły się osady z dna, mącąc ją, i nagle ledwie była w stanie widzieć wejście do groty, jakieś dwa metry dalej. Ogarnięte klaustrofobią małe rybki wirowały wokół niej jak szalone.

Trwała w miejscu. Próbowała zachować absolutny, chłodny spokój. Odczekała do chwili, gdy promień latarki sięgał dalej niż na pół metra. Osad powoli opadał na dno, zaczęła powracać turkusowa przejrzystość. Znów było widać otwór groty. W samej grocie nie było już żadnych rybek, wszystkie znalazły wyjście. I znowu widziała konsolę przy butli. Powietrza starczy jej na co najmniej kilka godzin.

Odczekała jeszcze trochę. Potem odczepiła swoją butlę i przymocowała ją. Uwolniła drugą butlę ze zwisającą maską i mocno ją chwyciła.

Drapieżnik, pomyślała i wstrząsnął nią lodowaty dreszcz. Lodowata fala niepokoju.

A potem odpłynęła stamtąd.

* * *

Drapieżnik, pomyślał i spojrzał w tarczę słońca. Kod oznaczający szybką ewakuację. Ale nie tylko.

Odwrócił się w stronę oceanu. Wszystkim, co po niej pozostało, było kilka bąbelków powietrza. Powinno się udać.

Ta część powinna pójść dobrze.

Ale pozostawała jeszcze druga.

Znów spojrzał w słońce. Plamka na jego tarczy się powiększyła. Wyostrzył zmysły, zmienił swoją świadomość w ostrze determinacji. Gotowości. Przytomności umysłu. Ale nie tylko. Również odliczał. Liczył sekundy.

Bo to musiało być to. Drapieżnik. MQ-1 Predator.

Musiało chodzić o ten starszy model. O sprawdzonego drapieżnika. Nie o kosiarza, MQ-9 Reaper. Wtedy byliby już martwi.

W chwili gdy plamka oddzieliła się od tarczy słońca, stało się jasne, że to faktycznie drapieżnik. A zatem mieli przynajmniej cień szansy. Był to starszy model drona. Starszy model Remotely piloted aircraft, RPA. Uzbrojony w dwa pociski piekielnego ognia. AGM-114 Hellfire.

Czekał. Plamka nie była już plamką, zaczęła przybierać kształty. Kształty samolotu. Czekał, dopóki się nie upewnił, że pilot na drugim końcu świata go zobaczył. Bezzałogowy samolot lekko drgnął w powietrzu. Wrażenie było takie, jakby wbił w niego wzrok.

Wtedy rzucił się do ucieczki.

Poruszał się boso po białym koralowym piasku, ale biegł tak szybko, że rozżarzone ziarna nie miały szansy go poparzyć. Wpadł między dwa opuszczone bungalowy i skierował się w stronę kurnika. Był na otwartej przestrzeni. Widoczny. Obejrzał się przez ramię. Dron wyraźnie się powiększał. Czy nie powiększał się trochę za szybko?

Minął kurnik i urządzenie do odsalania wody, zbliżając się do palm i ogródka z panelami słonecznymi. Ale wtedy skręcił w głąb wyspy i rzucił się ku zaroślom. Gdy się obejrzał, zobaczył, że dron też zmienił kurs. Był już bardzo blisko.

Dotarł do zarośli. Mignęły mu dwie postacie skulone za wysokimi krzewami pandanu. W chwili gdy zanurkował za krzaki i chwycił sterczący z piasku koniec liny, obrócił się i leżąc na brzuchu, spojrzał w niebo. Drapieżnik był już bardzo blisko. Dostrajał kierunek. Pociski wciąż były podwieszone wzdłuż kadłuba.

Dwie sekundy, pomyślał. Cyfrowy sygnał z bazy do drona jest opóźniony o dwie sekundy.

Potem szarpnął koniec liny, poderwał z piasku ciężką klapę włazu i wtoczył się do otworu. Klapa zatrzasnęła się nad jego głową i w ostatniej chwili zdążył unieść ręce do uszu. Natychmiast po tym rozległy się dwa ogłuszające wybuchy, które cisnęły nim do przodu. Trochę słabo oświetlonego przez słońce piasku zsypało się jak jasny deszcz przy krawędziach pancernego włazu, nic poza tym.

Przeczołgał się w ciemności do panelu kontrolnego, chwycił joystick i złapał w kadr drona, który właśnie zawrócił kilkaset metrów od wyspy. Ustawił celownik i zignorował kropelkę krwi, która spadła na klawisz „S”. Drapieżnik znów się zbliżał. Usłyszał, jak dron przelatuje tuż nad jego głową, i zobaczył go na niewielkiej wysokości, tuż obok kamery na szczycie najwyższej palmy kokosowej. Gdy dron powrócił, leciał znacznie wolniej, jakby przeprowadzał rozpoznanie. Zatoczył kilka kół nad wyspą.

A potem drapieżnik zniknął. Najwyraźniej zadowolony.

W końcu dron był już tylko plamką na słońcu.

Pozostawił po sobie piekielny ogień.

Cofnął film. Kamera skierowana była na zarośla. Nic się nie poruszało. Za wysokimi krzewami pandanu majaczyło coś, co wyglądało jak dwie skulone postacie. Zmienił kamerę. Na tę na szczycie kurnika. Obejmowała te same zarośla, tyle że od tyłu. W tym ujęciu było wyraźniej widać, że obie postacie to kukły.

Skulone kukły naturalnej wielkości.

W chwili gdy sam wbiegł w kadr od strony ogródka, u góry, w lewej części ekranu pojawił się również dron. Kiedy przyglądał się samemu sobie, jak leży za krzakami i czeka dwie sekundy, podczas gdy drapieżnik staje się coraz większy, coś go uderzyło. Po pierwsze to, że manekiny faktycznie wyglądały przekonująco, a po drugie, że w znacznym stopniu wciąż ma to w sobie. To, że zachował przytomność umysłu, by odczekać te dwie sekundy i zobaczyć, czy kierunek pocisków się zmieni, oznaczało, że ta zdolność pozostała w nim nienaruszona, choć miał nadzieję, że wcale się tak nie okaże. Na tym polegał paradoks. Żeby przetrwać, potrzebował całej przytomności umysłu. Ale żeby naprawdę przetrwać, musiał sprawić, żeby zniknęła.

Gdy na ekranie chwycił koniec liny, zatrzymał film. Przełączył się na inny. Przewinął go tak, by data u dołu kadru zmieniła się z przedwczorajszej na wczorajszą. Na wczoraj wcześnie rano. Nie chodziło o to, że zapomniał, czy je napełniał, ale mimo wszystko należało to sprawdzić. Słońce właśnie wspięło się ponad horyzont, gdy pojawił się w kadrze od strony ogródka. W ręce niósł białe wiadro. Obszedł zarośla i zbliżył się do pandanów. Chwycił za szyję lewego ze skulonych manekinów i odkręcił mu głowę. Potem zdjął wieko z białego wiadra i wlał do kukły gęstą czerwoną ciecz. Przykręcił z powrotem głowę, poprawił długowłosą perukę, po czym przeprowadził tę samą procedurę na prawym manekinie, tym z krótkowłosą peruką.

Nie lubił jej okłamywać, ale gdyby się zamartwiała, nikomu nie wyszłoby to na dobre. Sądziła, że rzeźbiarstwo to jego hobby i że te wiadra zawierały przynętę na ryby.

Przełączył się z powrotem na najświeższy film. Wciąż był zatrzymany na chwili, gdy chwycił koniec wystającej z piasku liny. Ponownie go uruchomił. Na ekranie podniósł pancerną klapę i rzucił się do schronu. Dwa wyraźnie widoczne pociski odpalono prawie w ten punkt, gdzie znajdował się dwie sekundy wcześniej. Hellfire.

Oba pociski trafiły w kukłę. Oba precyzyjnie. Dron przeleciał obok kamery i zniknął.

Przewinął film do tyłu i odtworzył tę sekwencję w zwolnionym tempie. Teraz mógł prześledzić tor lotu obu piekielnych ogni prosto w klatki piersiowe obu manekinów. Kukły zmieniły się w mgiełkę. Z krzewów pandanu koszmarnie bezgłośnie uniosły się dwa czerwone obłoczki i utworzyły dwa czerwone kręgi na białym koralowym piasku. W czerwieni było wyraźnie widać fragmenty wnętrzności.

Drapieżnik zatoczył koło na niebie i zawrócił. Sprawdził teren. Stwierdził, że jest tak jak należy. Że dwoje ludzi zostało trafionych przez pociski. Wrócił do bazy po wykonanej misji.

Zamknął oczy i w myślach szybko podsumował sytuację. Mogli do niego dotrzeć w niezauważony sposób jedynie z użyciem drona – i jedynie z tego kierunku. Skrupulatnie się przygotował na taką możliwość. Fakt, że użyli MQ-1 Predator zamiast nowocześniejszego MQ-9 Reaper, oznaczał, że mimo wszystko mieli ograniczone środki. Czyli to nie było wojsko, a więc istniała możliwość, że nie monitorowali wyspy drogą satelitarną. To zaś znaczy, że upłynie trochę czasu, zanim przeprowadzą dokładną analizę nagrania z drona.

W tej chwili film powinien pokazywać, że pobiegł w zarośla, żeby się ukryć i że ona już tam była, na próżno skulona za krzewem pandanu. I że oboje zostali wyeliminowani.

Ale zapewne nie zawsze tak to będzie wyglądać. Im szybciej wyruszą w drogę, tym lepiej.

Rozejrzał się po schronie. Wszystkie potajemne, nocne dostawy Teikiego. Broń. Komputery. Systemy alarmowe. Żadnej z tych rzeczy nie będzie potrzebował. I żadna nic nie zdradzi. W każdym razie nie w stanie, w jakim zostaną znalezione.

Wszystko, czego potrzebował, było gdzie indziej. W chmurze. W cyberprzestrzeni. Jedynym, co zgarnął do ręki, były płetwy, dwie pary, jedna większa i jedna mniejsza, oraz termoizolacyjny koc ratunkowy. Pochylił się nad klawiaturą i zobaczył, że plama krwi na klawiszu „S” rozlewa się na swoich najbliższych sąsiadów, „W” i „X”. Dotknął uszu. Z obu płynęła krew. Nie był pewny, ile słyszy. Ani czy krew nie zwabi rekinów. Podarł ścierkę i wetknął sobie jej kawałki do uszu, a potem znów pochylił się nad klawiaturą. Przywołał zegar cyfrowy, wprowadził ustawienie 10:00 i uruchomił odliczanie. Teraz już 09:59…

Potem dokładnie owinął się kocem termicznym, pchnął pancerny właz, zatrzasnął go za sobą i zakradł się na plażę po drugiej stronie, w zatoce. Na pierwszych metrach pod stopami pluskała krzepnąca, spalona krew. Dotarł nad wodę. Założył płetwy. Gdy zanurkował, koc termiczny jeszcze przez jakąś minutę kołysał się na powierzchni, zanim zatonął i zniknął.

Spłynął na dół do wielkiego czerwonego koralowca. Kiedy zobaczył, że czeka tam na niego, poczuł, że się uśmiecha. Podał jej mniejsze płetwy, odebrał z jej rąk butlę, przypiął ją, przeprowadził opróżnianie maski, a potem powietrze z węża przyniosło ulgę jego płonącym płucom. Spojrzeli na siebie zza dwóch masek do nurkowania. Kiwnął głową i wskazał w kierunku przeciwnym do wyspy.

Płynęli długo. Szybko. Aż zerknął na zegarek i ją zatrzymał. Wskazał w górę. Wynurzyli się na powierzchnię.

Leżeli tak i unosili się na wodzie, spoglądając w stronę wyspy. Ich wyspy.

A potem wyspa rozbłysła. Bungalowy, kurnik, ogródek, urządzenie do odsalania, palmy kokosowe.

Jej pomodoro.

Wszystko paliło się dziwnie jasnym płomieniem. Zupełnie bezgłośnie.

Spojrzała na niego i spytała:

– Kto?

Pokręcił głową.

– Nie wiem – odparł.

– Możemy go nazwać X – stwierdziła.

Uśmiechnął się ponuro i zobaczył, że znów zanurkowała.

Pomyślał:

X.

Tak po prostu.

X.

Potem zanurkował za nią.

Byli pierwszą parą, która ucieka.Gustaw Horn

Sztokholm, 20 lipca

MOŻNA BY POMYŚLEĆ, że obrzeża dwóch największych wysp Sztokholmu – Södermalm i Kungsholmen – posiadają jakieś związki historyczno-lingwistyczne, zwłaszcza że najbardziej wysunięta na zachód część Södermalm od średniowiecza nosi nazwę Horn, czyli Róg. Nazwa nawiązuje najprawdopodobniej do spiczastego zachodniego cypla Södermalm, który po prostu przypomina róg. Gdy w połowie siedemnastego wieku postawiono tu miejską rogatkę, nazwa Hornstull nasunęła się sama. Ale czy od tego Rogu wywodzi się również Hornsberg na Kungsholmen?

W rzeczywistości nic bardziej mylnego. Nazwa ta wywodzi się od niejakiego Horna, a dokładniej mówiąc Gustawa Horna, najwybitniejszego wodza szwedzkiej armii w czasach wojny trzydziestoletniej. Równocześnie z powstaniem Hornstull pojawił się też Hornsberg, lecz jako zamek, a ściślej mówiąc rezydencja, siedemnastowieczny miejski odpowiednik posiadłości ziemskiej.

Działo się to w czasach, gdy mała Szwecja ubzdurała sobie, że jest wielkim mocarstwem, a Gustaw Horn nie tylko był bohaterem bitwy pod Breitenfeld, która odwróciła losy wojny trzydziestoletniej na korzyść protestantów, lecz również znalazł się pod Lützen, gdzie króla Gustawa II Adolfa zastrzelono we mgle. Po śmierci króla Horn został głównodowodzącym, ale kilka lat później podczas bitwy pod Nördlingen trafił do niewoli i przesiedział dziesięć lat w Europie jako jeniec. Kiedy wrócił do Szwecji, krajem od dziesięciu lat rządził żelazną ręką jego teść, Axel Oxenstierna, lecz gdy Gustaw Horn zajął się wojną z Danią – zwaną „wojną Horna” – następca tronu uzyskał już pełnoletność. Następcą tym, co wówczas niespotykane, była kobieta, królowa Krystyna Wazówna, która objęcie tronu chciała uczcić, rozdzielając państwowe ziemie między swoich faworytów. Gustawowi Hornowi dostał się smakowity kąsek, najbardziej wysunięte na zachód ziemie na Kungsholmen. Kazał tam wznieść wspaniałą miejską rezydencję, wzorowaną na Domu Rycerstwa i otoczoną pięknym ogrodem. Posiadłość ta na cześć swojego pana została nazwana Hornsberg.

Problem polegał na tym, że Horn miał mnóstwo posiadłości, a poza tym padł trupem wkrótce po ukończeniu Hornsbergu. Zamek popadł w ruinę, ogród wydzierżawiono. Bywał tam Karol Linneusz i to tam studiował różnorodność gatunków, Bellman napisał o Hornsbergu kilka pieśni, ale rezydencja nigdy nie powróciła do dawnej świetności. Tuż obok zbudowano fabrykę tekstyliów, którą przerobiono na rafinerię cukru, a potem, pod koniec dziewiętnastego wieku, cały ten kram wyburzono, niezupełnie po to, by zyskać trochę przestrzeni i światła, raczej by przygotować miejsce pod Wielkie Browary. Piwo stało się głównym napojem mieszkańców miasta i warzono je w imponujących ilościach. Podczas warzenia piwa powstawały produkty uboczne: witamina B, enzymy. Tak wyglądały początki przemiany Hornsbergu w klaster biotechnologiczny.

Biotechnologia to właściwie jedyne, co pozostało po tym, jak dość podupadły rejon przemysłowy zaczęto modernizować jakieś dziesięć lat temu. Obecnie Hornsberg jest elegancką dzielnicą dla młodej miejskiej klasy średniej. A w centrum znajduje się wiele firm biotechnologicznych.

Jedną z nich jest Bionovia AB. W jej niemal opustoszałej w okresie urlopowym siedzibie, z widokiem na zatokę Ulvsundasjön, w pustej serwerowni siedział pewien młody człowiek. Był tutaj on i dwadzieścia komputerów. Ów młody człowiek, który poza tym nie wyróżniał się niczym szczególnym, nazywał się Gustaf Horn.

Z braku jakiegokolwiek zajęcia czytał w internecie o swoim siedemnastowiecznym imienniku. Na ile udało mu się stwierdzić, ze słynnym wodzem nie łączyło go żadne pokrewieństwo. Kiedy szukał pracy na lato, był przekonany, że nie będzie mógł opędzić się od dowcipów. Ale najdziwniejsze było to, że nikt nie reagował. Żaden z obecnych kolegów z pracy nie miał zielonego pojęcia o Gustawie Hornie ani o czasach, gdy Szwecja była wielkim mocarstwem. I może tak było lepiej. Przynajmniej uniknął całego tego gadania.

Teraz jednak chętnie pogadałby z kimkolwiek, nawet z szefem działu, który chciał mówić wyłącznie o zbliżającym się urlopie na Ibizie, gdzie zamierzał grać w golfa. Gustaf Horn nie wiedział nawet, że na Ibizie jest jakieś pole golfowe. Dla niego Ibiza była jedynie wyspą z największą liczbą chorób wenerycznych przypadających na jednego mieszkańca. Choć golf i choroby weneryczne być może nie musiały stanowić sprzeczności.

W tej chwili choroby weneryczne w jego świecie nie były za bardzo aktualnym tematem. Miał dwadzieścia dwa lata, wakacje po pierwszym roku studiów informatycznych na uniwersytecie i był dość samotny. Zatrudnienie na lato w dziale informatycznym Bionovii wydawało mu się na początku wymarzoną pracą i w pewnym sensie tak też było. Będzie to bardzo dobrze wyglądać w jego CV. Tyle że było tak bezgranicznie nudno. Był zupełnie sam i nie miał absolutnie nic do roboty, prócz „monitorowania transmisji danych”, a instrukcje na temat tego, jak to miało wyglądać, bynajmniej nie były wyczerpujące. Zasadniczo musiał się tego dowiedzieć sam.

Bionovia AB była dość nową firmą biotechnologiczną, która rozrosła się w rekordowym tempie i małe wynajmowane biuro na Kungsholmen zamieniła na własny lśniący budynek na Hornsbergs Strand. Specjalizowali się w analizach współoddziaływania różnych molekuł i układów we wnętrzu komórki, w badaniach mikromolekuł i białek oraz produkowali między innymi osoczopochodne leki białkowe. Tyle wiedział Gustaf Horn, ale za każdym razem, gdy to sobie powtarzał, brzmiało to tak, jakby czytał na głos z kartki. Właściwie nie wiedział, co to znaczy. Był maniakiem komputerowym i był z tego dumny.

W Sztokholmie była pełnia lata. Próbował się nie gapić na lśniące wody jeziora Melar i na mieszkalne łodzie kołyszące się w marinie Pampas, lecz teraz nawet czytanie o przeszłości Hornsbergu, o jego siedemnastowiecznym imienniku Gustawie Hornie i o wierszach Bellmana zaczynało go potwornie nudzić. Próbował czytać pamiętnik córki Horna – znany jako najważniejsze dzieło siedemnastowiecznego szwedzkiego pamiętnikarstwa o wspaniałym tytule Opis nędznego i przebrzydłego czasu mej wędrówki oraz wszelkich mych wielkich nieszczęść i trosk trapiących me serce, a także przeciwności, które spadały na mnie gromadnie od pierwszych chwil mego dzieciństwa oraz tego, jak Bóg zawsze mi dopomagał cierpliwie znosić wszystkie te przeciwieństwa – ale w końcu Agneta Horn także go znudziła. A w grę komputerową nie mógł niestety pograć, bo to by było widać w logu.

Zapatrzył się w monitor. Przesuwał myszką w górę i w dół zakodowanej listy. Transmisję danych z ostatniego tygodnia już przejrzał i naprawdę nie wydarzyło się za wiele nowego. Był koniec lipca i aktywność w branży biotechnologicznej spadła do minimum. Z braku lepszego zajęcia zaczął przeglądać transmisję danych z ostatniego półrocza. Było to bezdennie nudne. Z radością by to zamienił na chorobę weneryczną. Oczywiście pod warunkiem, że miałby porządną okazję, by się nią zarazić.

Zasadniczo chodziło o listę wpisów. Każdy wpis pokazywał aktywność cybernetyczną między Bionovią a zewnętrznym światem. Szeregi liter i cyfr zdradzały, do jakiego poziomu ochrony prywatności dotarł podłączony do sieci komputer, przy czym sprawdzano go – zarówno w czasie rzeczywistym, jak i później – z różnymi listami potwierdzonych i zidentyfikowanych kodów. Im wyższy poziom ochrony prywatności, tym krótsza i lepiej sprawdzona była lista, aby zaś dotrzeć do samego serca – do tak zwanego poziomu ósmego, gdzie przechowywano wszystkie najtajniejsze tajemnice handlowe Bionovii – wymagana była całkowicie udokumentowana ścieżka dostępu. Już na poziomie piątym przy najmniejszej rozbieżności włączał się alarm, ale wówczas chodziło najczęściej o proste trojany i wirusy, jednak od czasu do czasu pojedyncze bomby logiczne, a nawet keyloggery przedostawały się na poziom szósty i siódmy. Według szefa działu – miłośnika golfa na Ibizie, którego nazwisko jedynie z trudem był w stanie sobie przypomnieć – najpoważniejszym dotąd atakiem był jakiś nowy rodzaj oprogramowania szpiegowskiego, który pół roku temu węszył na poziomie ósmym. Tyle że wtedy uruchomiły się wszystkie alarmy w budynku, a intruza zidentyfikowano jako czternastoletniego rosyjskiego hakera, który teraz siedział w więzieniu dla dzieci w Sterlitamaku w Baszkortostanie.

Gustaf Horn skupił się na poziomie ósmym. Lista była wielokrotnie sprawdzana i załączona do dokumentacji. Zupełnie nic nie świadczyło o tym, by ktoś prócz uprawnionych użytkowników wchodził na poziom ósmy. Gustaf śledził szeregi już wielokrotnie przemaglowanych cyfr i liter, przyglądał się każdemu znakowi i nagle jakby coś w nim zaskoczyło.

Horn poświęcił komputerom całe swoje świadome życie. Zaliczał się do tych młodych mężczyzn – głównie mężczyzn – którzy w dzieciństwie bardzo rzadko wychodzili na dwór. Zamiast uczyć się kodów społecznych, został ekspertem od kodów komputerowych. Potrafił posługiwać się tymi kodami co najmniej równie subtelnie i w wyrafinowany sposób, jak inni ludzie radzili sobie z interakcjami społecznymi. Oczywiście doskonale opanował logikę – a wręcz logikę cyfrową, jedynki i zera, włączony-wyłączony – ale mimo to odkrycie wzorca wciąż jawiło mu się jako zagadka.

To jednak, co teraz przed sobą widział, było wzorcem. Wątpliwości budził w nim jedynie fakt, że wiedział, jak trudno byłoby to sformułować. Nie chciał dzwonić, miał całą listę powodów, które przemawiały przeciwko takiej rozmowie. Ale teraz chyba nie miał wyjścia. Ten wzorzec przekraczał granicę jego społecznej fobii.

Gustaf Horn otworzył okienko Skype’a i wziął głęboki oddech. A potem zadzwonił.

Gdy w miejscu stylizowanego obrazu pojawił się ruch, Horn dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, co takiego trzyma w ręce szef działu. Był to iron numer cztery.

Nad jasnozielonym, krótko przyciętym trawnikiem świeciło słońce. Szef zdjął ciemne okulary i wpatrywał się, zdumiony, w komórkę.

– Horn? – spytał tonem tak sceptycznym, że w normalnych okolicznościach Horna powaliłoby to na deski, kompletnie go unicestwiając.

W tej sprawie nie było jednak nic normalnego. Nic a nic. Gustaf Horn ze zdumiewającą lekkością powiedział:

– Panie Jägerskiöld, możemy spokojnie porozmawiać?

Ciemno opalony mężczyzna mrugnął kilka razy, potem gdzieś poza kadrem padło kilka słów po angielsku, po czym obraz zaczął się gwałtownie kołysać. W końcu znalazł się w cieniu, zapewne pod palmami.

– Byłoby dla ciebie dobrze, żeby to było coś ważnego, Horn – syknął spalony słońcem Jägerskiöld.

– Jestem całkowicie pewny, że w ciągu ostatniego półrocza miały miejsce trzy udane ataki na Bionovię – powiedział Gustaf Horn.

Jägerskiöld zapewne usiadł, bo perspektywa obniżyła się o pół metra.

– Poziom? – spytał, choć nie zabrzmiało to jak pytanie.

– Nie dzwoniłbym, gdyby nie chodziło o poziom ósmy.

– I mówisz, że jesteś „całkowicie pewien”? Co chcesz przez to powiedzieć?

– Całkowicie.

Jägerskiöld odwrócił telefon i przez pięć sekund Horn widział tylko korzenie palm splątane ze sobą jak kłębowisko węży. Potem szef działu znów pojawił się w kadrze.

– W ciągu ostatniego półrocza? Wybacz mój sceptycyzm, ale w jaki sposób udało się ominąć nasz system zabezpieczeń?

– To były bardzo dobrze zamaskowane ataki – odparł Gustaf Horn. – Intruz przejmuje tożsamość wcześniejszego gościa. Rozbieżności pojawiają się dopiero wtedy, kiedy prześledzi się ścieżkę dostępu kilka etapów wstecz. I te ataki tworzą wzorzec.

– Ale nie ma żadnych śladów pozostawionego programu szpiegowskiego?

– Nie, programy sobie radzą z takimi rzeczami. Wygląda na to, że chodzi o pojedyncze wtargnięcia. Wejście na chroniony poziom, pobranie danych, wylogowanie. Za każdym razem trwa to niecałe pół godziny. Nic, co zwracałoby uwagę.

Jägerskiöld pokiwał głową. Kiwał tak przez dłuższą chwilę, a potem powiedział:

– Jeśli mamy niepokoić dyrektora naczelnego na Ornö, musisz mi zagwarantować, że się nie pomyliłeś, Horn. Zagwarantować.

– Rozumiem – odparł Gustaf i zdał sobie sprawę, co rozumie.

Że to jest jego być albo nie być.

Pracować jeszcze w życiu w branży komputerowej albo już nie pracować.

– No i?

– Gwarantuję.

– Nie rozłączaj się.

Gustaf Horn czekał na linii. Cisza, jaka nagle zapadła, sprawiła, że powróciły wątpliwości. Czy trochę się nie pośpieszył? Nie powinien był wszystkiego jeszcze parę razy sprawdzić? Ekran zamrugał, a potem pojawiła się przed nim jeszcze jedna twarz.

Gustaf nigdy dotąd nie widział Hannesa Grönlunda, dyrektora naczelnego Bionovii. Uderzyło go, że wydawał się taki młody. Hipsterska broda i pognieciony T-shirt z napisem „My T-shirt is more ironic than yours”. Siedział na pokładzie jachtu, z neonowoniebieskim drinkiem w ręce, a w tle widać było gigantyczny czarny silnik zaburtowy o mocy trzystu pięćdziesięciu koni.

– No nie, Peder – powiedział, upijając łyk drinka. – Nie tak się umawialiśmy.

– Force majeure – wyjaśnił Jägerskiöld z sąsiedniego okienka.

Hannes Grönlund odstawił drinka i wykonał gest ręką, jakby coś od siebie odsuwał, a potem zniknął z kadru. Przez chwilę widać było tylko błękitne niebo. Kiedy znów się pojawił, powiedział:

– No to dawaj.

– Co najmniej trzy dotąd niewykryte wtargnięcia na poziom ósmy w ciągu ostatniego półrocza.

– Kto tak twierdzi?

– Stażysta zatrudniony na lato – odparł Jägerskiöld.

– Stażysta z działu bezpieczeństwa danych?

– Tak. Jest z nami na linii.

Gustaf Horn poczuł, jak wbija się w niego spojrzenie z prawego okienka na ekranie.

– Gustaf Horn – przedstawił się.

– I co tam znalazłeś? – spytał krótko Hannes Grönlund.

– Wtargnięcia, tak jak mówiłem. Sprytnie zamaskowane.

– Potrafisz stwierdzić skąd?

– Nie i jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. Zauważyłem tylko wzorzec. Logowano się z trzech różnych uprawnionych komputerów, normalne kilkugodzinne wejścia, ale potem nastąpiły trzy krótsze wizyty. Pozornie z tych samych komputerów. I jeden z nich, no cóż, jeden należy do pana.

– Do jakiego pana? Do nas?

– Do pana osobiście.

– Do mnie?

– Czwartego marca komputer zarejestrowany na Hannesa Grönlunda był zalogowany na poziomie ósmym przez dwie godziny i czternaście minut. Cztery minuty później ten sam komputer znów się zalogował, tym razem na dwadzieścia dwie minuty. Zupełnie jakby pan o czymś zapomniał i musiał to uzupełnić. Niemal tak samo, również z czterominutowym odstępem, wygląda to w dwóch innych przypadkach.

– Jak to? – zdziwił się Hannes Grönlund. – Ktoś przechwytuje tożsamość i dane logowania od osoby, która logowała się chwilę wcześniej?

– Tak – potwierdził Gustaf Horn. – Choć wygląda na to, że to się dzieje w czasie, gdy uprawniony użytkownik jest zalogowany. Ktoś czeka, aż taka osoba się wyloguje, a potem kradnie jej tożsamość i loguje się jeszcze raz. Cztery minuty później.

– O cholera! – wybuchnął Grönlund. – Peder?

Szef bezpieczeństwa Peder Jägerskiöld odchrząknął w lewym okienku. W wolnej ręce wciąż trzymał kij golfowy, iron numer cztery, i teraz opierał podbródek na jego główce.

– Wzorce – powiedział w końcu. – Gustaf Horn wykonał kawał dobrej roboty, ale teraz musimy porozmawiać o czymś innym, Hannes.

– Właśnie, to było bardzo spostrzegawcze z twojej strony, Gustaf – odparł Grönlund. – Niedługo się z tobą skontaktujemy. Pod żadnym pozorem nie wolno ci nikomu o tym wspominać. Mam nadzieję, że to rozumiesz?

– Rozumiem – potwierdził Gustaf Horn.

– To dobrze. Wkrótce się do ciebie odezwiemy w kwestii dalszego postępowania. Możesz odłączyć Gustafa, Peder?

– Oczywiście – powiedział Jägerskiöld.

W obu okienkach obraz zniknął i zastąpiły go stylizowane figury geometryczne. Powinna też zapaść cisza.

Ale nie zapadła…

Jägerskiöld musiał coś pomylić przy odłączaniu. Po pierwszej wymianie zdań Gustaf Horn się zastanawiał, czy powinien wykazać się dyskrecją i sam wyłączyć dźwięk. Nie zrobił tego jednak. Słuchał dalej.

– I to niby odkrył jakiś stażysta? – rozległ się głos Hannesa Grönlunda.

– W pewnym sensie to oczywiście niefortunne – stwierdził Peder Jägerskiöld. – Ale pod innymi względami korzystne.

– Korzystne?

– Bo nigdzie nie wypłynie. I jeśli ten dzieciak chce jeszcze kiedykolwiek pracować w branży, będzie trzymał gębę na kłódkę. Sam to rozumie.

– Do czego się dobrali?

– Nie mam pojęcia. Natychmiast to sprawdzę.

– Po partii golfa?

– Oczywiście, że nie. Natychmiast nawiążę bezpieczne połączenie.

– Założę się, że to Chińczycy – rzucił Grönlund.

– Pewnie tak – zgodził się z nim Jägerskiöld. – Chyba już z pięćdziesiąta próba. Miejmy nadzieję, że nie chodzi o Projekt Mio.

– Jest na ósmym. Istnieje takie ryzyko. Twierdziłeś, że potrafisz go chronić.

– Niech to szlag! – wybuchnął Jägerskiöld. – Musicie lepiej go zabezpieczać. Podzielić na części. Próbowałem wam to przecież wyjaśnić.

– Na twoim miejscu nie robiłbym mi wyrzutów, Peder. To twój system bezpieczeństwa się nie sprawdził. To mój projekt ukradziono. Masz w ogóle pojęcie, ile zainwestowaliśmy w Projekt Mio?

– Zdaję sobie sprawę, co się stało.

– To jaki będzie kolejny krok?

Szef bezpieczeństwa Peder Jägerskiöld westchnął ciężko.

– No cóż, jeśli to Chińczycy, to nie wiem, jak daleko sięgają moje kontakty.

– Nie mówisz chyba poważnie, że mamy się zwrócić do…

– Nie, nie, do diabła. Aż tak źle nie jest. Ale…

– Ale?

– Ale nasi ludzie nie mogą udzielić nam całkowitej gwarancji w tej części świata.

– W takim razie za co im płacimy?

– Bo są najlepsi. Ale Chińczycy…

– Czyli policja?

– Nie, ja to załatwię. Powinniśmy dość szybko się dowiedzieć, czy to… no cóż, czy to wojsko.

– Dwa dni, Peder. Nie więcej. Potem zgłaszam sprawę na policję.

– Zrozumiałem – powiedział Peder Jägerskiöld.

Potem na ekranie w Hornsbergu zniknęły oba okienka. Gustaf Horn wpatrywał się w pusty monitor. Wpatrywał się w niego długo, zanim podniósł wzrok. Jego spojrzenie powędrowało w stronę zatoki Ulvsundasjön i nagle znalazł się na zamku Hornsberg. Królowa właśnie nadała mu ziemię, wynajął renomowanego architekta Jeana de la Vallée, by w zachodniej części Kungsholmen wznieść kopię Domu Rycerstwa, siedział na szczycie zamku i spoglądał na połyskujące fale. Przez bardzo krótką chwilę był władcą Sztokholmu.

Hornsberg jest mój, pomyślał Gustaf Horn.

I znów zapatrzył się w monitor.Pierwsza wypowiedź

Aosta, Włochy, 20 września

PONIEWAŻ ISTNIEJĄ bardzo naturalne przyczyny, dla których wypowiadam się pisemnie zamiast ustnie, postanawiam nie interpretować tej pisemnej zgody jako uprzejmego gestu. Niemniej sprawiliście, że tak to odbieram, i to mnie dziwi, z uwagi na wszystko, co poprzedzało moje niniejsze słowa.

Te miesiące, które upłynęły.

Jedyne otrzymane przeze mnie instrukcje brzmiały: „Po prostu zacznij od początku”. Problem polega na tym, że nie wiem, gdzie jest początek. Kiedy się to wszystko zaczęło?

Jedna z odpowiedzi brzmi: „U zarania dziejów”. Kiedy człowiek stał się wystarczająco świadom swojej sytuacji i zaczął się organizować w społeczeństwa, nie istniały żadne wspólne prawa, a jedynie miriady najróżniejszych reguł. Nie było państwa ani przestrzeni publicznej. Obowiązywało prawo silniejszego.

Wtedy pojawił się pewien człowiek i ustanowił pierwsze na świecie prawa. Był pasterzem i niewolnikiem i zadziwił całą nowo założoną kolonię. Szukali przecież rozwiązania problemu bezgranicznego bezprawia panującego w nowym mieście. W panice zwrócili się z pytaniem do wyroczni delfickiej, ale w odpowiedzi usłyszeli jedynie, że muszą sami stworzyć własne prawa. I oto nagle stał przed nimi pasterz z grubym zbiorem odręcznie napisanych praw i twierdził, że Atena we własnej osobie objawiła mu się we śnie i prosiła, by te prawa spisał.

Działo się to w połowie siódmego wieku przed naszą erą, w czasach pomiędzy chaosem a cywilizacją antycznej Grecji. Pasterz miał na imię Zaleukos, a nowo założona kolonia nazywała się Lokry Epizefiryjskie i ponieważ mieściła się w najdalej wysuniętym na południe miejscu Półwyspu Apenińskiego, stanowiła całkowite obrzeża greckiej cywilizacji. Było to w miejscu, które kiedyś miało zostać nazwane Włochami, w krainie, którą w przyszłości miano nazwać Kalabrią.

I na tym historia mogłaby się skończyć. Albo przynajmniej rozwijać się dalej tak jak we wszystkich innych miejscach: kosmos zwycięża chaos, okropności pradawnych mroków muszą ustąpić przed światłem cywilizacji. Tak się jednak nie stało. Rozwój Kalabrii wyglądał inaczej.

Starożytność długo się tutaj ociągała i bez tarć przeszła w kulturę bizantyjską, wszystko pozostało pragreckie. Do chwili, gdy przyszli Arabowie. Wtedy ludność uciekła w góry, na niedostępny masyw Aspromonte, i to tam powstały nowe, zupełnie odizolowane wioski. Państwo i cywilizacja już nie istniały, powrócono do pierwotnego stanu. Znów obowiązywało prawo silniejszego.

Tylko tutaj starożytność trwała dalej w nietkniętej postaci. Istnieją wioski, w których wciąż mówi się antyczną i bizantyjską greką.

Feudalizm – wszechmocne prawo jedynowładcy – trzymał to miejsce w uścisku aż do dziewiętnastego wieku. Ale potem przyszedł Napoleon. Kalabrię okupowali Francuzi i wprowadzono prawo do ziemi dla chłopów. Tyle tylko, że nie istniały żadne prawa dla własności prywatnej. Było jak w Rosji po upadku muru. Otworzył się ogromny rynek dla branży ochrony własności. Wioski dostrzegły w tym swą szansę na nowe źródło utrzymania. Hermetyczne i odizolowane górskie rody stały się klanami – ‘ndrina – i podzieliły między siebie tę działalność.

W latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku nowo powstałe włoskie państwo przyszło do Kalabrii i rościło sobie prawa, by ustanawiać własne zasady. Dla mieszkańców górskich wiosek był to jedynie kolejny okupant, który nie rozumiał, że mają już swoje prawo. Prawo silniejszego.

Zaleukos nie dostał w Kalabrii drugiej szansy.

Chodziło natomiast o to, żeby go wykorzystać, wykorzystać prawo stanowione przez państwo, zagarnąć dla siebie pieniądze intruza. Odbywało się to stopniowo. Ważnym etapem było powstanie autostrady z Kampanii – A3, nigdy nieukończonego przedłużenia Autostrady Słońca – której naprawy klany podzieliły między siebie. Innym była budowa huty stali i związany z nią ogromny port w Gioia Tauro, największy port przemysłowy w basenie Morza Śródziemnego. Trzecim stadium były porwania.

Włosi z północy przyjechali na wielkie budowy. Wcześniej unikali Kalabrii jak zarazy, ale teraz zjawiły się tu wielkie firmy budowlane. Aby móc zapanować nad ogromnymi budowami – autostrady, portu, huty stali – musiały negocjować z wieloma różnymi klanami, z różnymi ‘ndrina. Dogadali się, lecz równocześnie się odsłonili. Klany – które wcześniej zwalczały się nawzajem równie mocno, jak zwalczały państwo – dostrzegły swoją szansę na dodatkowe dochody. Widziały przecież, że w północnych Włoszech jest mnóstwo pieniędzy i najprostszym sposobem, by zdobyć jeszcze więcej tych pieniędzy, były porwania. Porywano bogatych Włochów z północy i członków ich rodzin. Teraz jednak klany musiały współpracować. Najlepszymi miejscami do uprowadzeń były najbardziej niedostępne odcinki masywu górskiego Aspromonte. Zadanie ukrywania ofiar porwania powierzono przede wszystkim klanom z Platì, Africo i San Luca. Bliżej wschodniego niż zachodniego wybrzeża Kalabrii, bliżej Morza Jońskiego niż Tyrreńskiego. Bliżej antycznej Grecji.

W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym roku siedemdziesiąt pięć osób było przetrzymywanych jako zakładnicy w wioskach i na odludziach masywu Aspromonte. Pieniądze płynęły wartką rzeką. Porwania pozwoliły klanom na pierwszą wielką akumulację kapitału, ale przyniosły im również złą sławę. Kalabria znów zaczęła mieć taką reputację, jak w czasach gdy Goethe ominął ten rejon podczas swojej podróży po Włoszech w tysiąc siedemset osiemdziesiątym siódmym roku. Jeśli klany chciały się rozrastać, nie mogło dalej tak być. Aby się rozrosnąć, potrzebowali trzech rzeczy. Lepszego wizerunku, ściślejszej współpracy między klanami i wejścia w legalną strefę.

Te trzy rzeczy były ze sobą powiązane. By mieć szansę na wejście w legalną strefę, niezbędny był lepszy wizerunek, konieczna lepsza współpraca. Potrzebny był nawet nowy rodzaj współpracy. W ten sposób powstała La Santa.

Celem tego potężnego stowarzyszenia znacznej większości klanowych bossów było dostanie się do ukrytej strefy, która być może mogła powiązać klany z legalnym biznesem. Mówimy tu o jedynej w swoim rodzaju szarej strefie, którą nazywamy ruchem wolnomularskim. Wielu wysoko postawionych członków klanów zostało dopuszczonych do bractwa i tam zaczęli nawiązywać potrzebne kontakty: z biznesmenami, prawnikami, politykami. Właściwie dopiero dzięki La Sancie ‘ndrangheta mogła zacząć nazywać się organizacją.

Nie było to jednak takie proste. Nie tylko porwania rzucały cień na wizerunek ‘ndranghety. Były jeszcze konflikty wewnętrzne. Krwawe zemsty, wendety, honor – omertà – który za wszelką cenę należało odzyskać. Oczywiście doszło też do waśni o La Santę, choć ta przyjęła formę klasycznej wendety, faidy, czyli, no cóż, wojny. To była pierwsza wojna klanów w ‘ndranghecie. Podczas trwających trzy lata rodowych waśni zamordowano wielu z najgroźniejszych bossów i wkrótce zabitych można było liczyć w setkach. Był wśród nich jeden z mózgów stojących za powstaniem La Santy, Giorgio de Stefano; jego głowę przysłano jego bratu, Paolo, po rzekomo pokojowym spotkaniu w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym roku.

Paolo dalej kierował La Santą i dzięki temu większości bossów, santisti, udało się dostać do różnych bractw wolnomularskich. To był pierwszy ważny krok w legalną strefę.

Ale ‘ndrangheta wciąż była ‘ndranghetą. Kilka lat później rozpoczęła się druga wojna, i ta była jeszcze gorsza. Między tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym a tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym rokiem zamordowano co najmniej siedemset osób.

Domyślam się jednak, że to wcale nie ten początek, jakiego się spodziewaliście. Nie po takim człowieku jak ja. Nie rozumiecie jednak, czym stała się ‘ndrangheta po tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym. Cóż za idealne wyczucie czasu, by móc się odnaleźć w ciągle rozrastającej się szarej strefie po upadku muru. ‘Ndrangheta stała się biznesem, idealnie ukształtowanym według wzorców międzynarodowych spółek i cosa nostry, która akurat wtedy znalazła się w fazie największego zagrożenia, bo włoskie państwo mocno uderzyło w Sycylijczyków. To właśnie wtedy ‘ndrangheta stała się ‘ndranghetą.

Stałem się mężczyzną podczas drugiej wojny klanów. Zostawiłem za sobą dzieciństwo i wkroczyłem w dorosły świat, kiedy trwały najbardziej krwawe walki.

Domyślam się, że chcieliście, żebym właśnie od tego zaczął. Czułem jednak, że potrzebujecie tła. Obiecuję, że później opowiem o dorastaniu dwóch chłopców w San Luca w Kalabrii.

Ale teraz potrzebuję przerwy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: