Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Otchłań - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Otchłań - ebook

Trzy kobiety, trzy morderstwa, jedno narzędzie zbrodni.

Gdy legendarny gangster wychodzi z cienia, by znów terroryzować Toruń, tylko jeden człowiek może przywrócić porządek w mieście. To detektyw Leon Brodzki, którego ulubioną lekturą są akty zgonu morderców. Tylko... jak policjant ma posłać kogoś za kratki, jeśli sam siedzi w więzieniu?

Tropy w śledztwie prowadzą do lat osiemdziesiątych i słynnej sprawy „Młotkarza z Torunia". Trudno jednak po trzydziestu latach złapać sprawcę, skoro przyjaciele policjanta okazują się wrogami, a dowody znikają bez śladu?

ODKRYJ PRZESZŁOŚĆ, NIM KTOŚ POZBAWI CIĘ PRZYSZŁOŚCI

PRZED NAMI FINAŁOWA BATALIA O PRAWDĘ

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-892-9
Rozmiar pliku: 931 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WYSTĘPUJĄ:

W roli głównej

LEON BRODZKI

detektyw sekcji kryminalnej, podkomisarz

W pozostałych rolach

BERENIKA VESPER – reporterka Marlowe Press Ltd.

CZŁOWIEK W KAPELUSZU – zabójca

GROMOSŁAW HALICKI – komendant komendy Toruń-Śródmieście

TOMASZ ŻÓŁTKO – aspirant, komenda Toruń-Śródmieście

CYRIAK MAUER – prokurator z Prokuratury Krajowej

ADAM JACYK – aspirant, komenda Toruń-Rubinkowo

HENRYK – taksówkarz

MAREK BENER – dziennikarz, tygodnik „Echo Torunia”

DAGMARA BRODZKA – żona Leona Brodzkiego

ŁUKASZ GROTOWSKI – barman

MAGIK – mechanik

MŁOT – oficjalnie kucharz, nieoficjalnie były gangster

ALF, ALFONS – project manager w burdelu

LACZU – amator szybkich samochodów

KOBIETA W CZERNI – emerytka

NATALIA KAKLIŃSKA – lekarka

JAN NOWAK – sierżant, komenda Toruń-Śródmieście

MALBORAS – policjant

SAWIK – policjant

PIOTRAS – strażak

SZPILMAN – technik policyjny

STARSKI – saper, co raz się myli

FILIP – dyspozytor z centrali 112

GRZEGORZ GIEDRYS – dziennikarz

MARIUSZ SKŁADANOWSKI – dziennikarz

TOMASZ BIELICKI – dziennikarz

KRĘPKI – świadek, kierowca malucha

SYLWIA – dziennikarka Marlowe Press Ltd.

ANNA TEKLA – szefowa działu prasy Marlowe Press Ltd.

GIŻYCKI – prokurator

DARIUSZ KULKIEWICZ – strażnik więzienny

BUŹKA – pracownik Biura Spraw Wewnętrznych

RONALD BRYK – policjant z komendy Darłowo

ORAZ

MARCIN GŁADYCH – jako on sam, reżyserPROLOG

HUK WYBUCHU MIESZA się ze szczękiem blachy. Tysiące części, z których złożone jest auto, odrywa się teraz jedna od drugiej ze zgrzytem i piskiem.

Horyzont przewija się jak na końcu taśmy filmowej. Mgnienie za mgnieniem. Powtórka za powtórką. Klatka po klatce. „Znów ten cholerny most”, dudni w półprzytomnej głowie detektywa.

Leona Brodzkiego oblało ciepłe światło. Śledztwo jego życia właśnie dobiegło końca, a elementy układanki nareszcie trafiły na swoje miejsce.

I wtedy, bez pulsu, detektyw niczym ćma popłynął ku migoczącemu w otchłani światłu.1

LUDZIE W TYM MIEŚCIE przestali mieć problemy z zasypianiem, odkąd ze strachu przestali zasypiać w ogóle.

W Toruniu koszmary śniono na jawie. Mieszkańcy nie potrafili już zmrużyć oczu na Bydgoskim Przedmieściu ani na Chełmionce. Nie było bezpiecznie na starówce ani nawet na poczciwych blokowiskach Rubinkowa. Wisła czerwieniała od krwi, a policjantów wysyłano do aresztów, szpitali lub na cmentarze. Snu doświadczali tylko bywalcy tych dwóch ostatnich placówek: pierwsi na skutek zażycia prochów, a drudzy – obróciwszy się w proch. Co rusz słyszano, że w ostatnich dniach kogoś poćwiartowano, uduszono metalową liną, utopiono, że kostucha zapukała do czyichś drzwi, i to wcale nie po cukier. Toruń zalała fala zbrodni i choć było jasne, że ktoś to szaleństwo musi powstrzymać, zdziesiątkowane oddziały lokalnej policji nie nadążały z robotą, bo najlepsze psy lizały odniesione w boju rany, a media sypały na nie kolejne porcje soli. Nie było już spokojnie nad Wisłą, której tafla przestała być gładka jak pamięć lustra. Był za to cholerny Wietnam.

– Zgodziłeś się kiedyś na bycie psem? To teraz zaszczekaj – syknął człowiek z twarzą skrytą pod rondem czarnej fedory. Z ciemności przezierał tylko błysk dumnych z własnych dokonań oczu. Ubrany był jak człowiek kompletujący garderobę w butikach na rynku: kurtka ze skaju, najtańsze antracytowe spodnie zaprasowane w kant. Średniego wzrostu, bardzo szczupły, o chudej szyi i małej głowie. – Szczekaj, kurwa!

Stary, łysawy policjant ani myślał odpowiadać, za to poczerwieniał na twarzy, przeżuwając żal i złość na samego siebie. „Jak ja się w to, kurwa, wpakowałem” – myślał. „Tyle lat w służbie, perspektywa biurka w komendzie wojewódzkiej na wyciągnięcie ręki i teraz, kurwa, to. Dasz radę, nie takie rzeczy przechodziłeś w przeszłości”.

Zaraz potem poczuł na skroni lufę P83. Pistolet miał startą z suwadła zamka i magazynku oksydę. Wstrzymał oddech, spojrzał powoli na Człowieka w Kapeluszu. Ten zbliżył się do jego twarzy i zamrugał sennie, jak to robią stare lampy na peronach. Potem skóra jego lewej rękawiczki zaskrzypiała, kciuk zwolnił bezpiecznik skrzydełkowy broni, a usta wyszeptały:

– Jesteś psem, to zaszczekaj. Kundlu. Spójrz na Bundy’ego, on potrafi. – Tu powolnym ruchem prawej ręki wskazał na border collie, który posłusznie zawarczał. Funkcjonariusz kojarzył tego czworonoga. Do niedawna należał do jednego z detektywów.

Woń oddechu zbrodniarza – która nasuwała skojarzenie z zapachem korytarzy przychodni w Giżycku – wzbudziła w gliniarzu odrazę. Podobnie jak melina, w której się umówili. Wzdrygnął się na myśl, że mógłby tu zginąć. „Nie, nie tu. Nie, jak kundel z dziewięciomilimetrowym makarowem w czaszce” – pomyślał.

Zdezelowane mieszkanie na tyłach kamienicy przy ulicy Lindego najlepsze dni miało za sobą. Przypalona jodełkowa podłoga lepiła się od wszystkich substancji, jakie może wyprodukować ludzkie ciało. Ściany pokrywała sadza. To dlatego, że piec rozebrano, więc zimą dzikim lokatorom pozostawało przyozdobić się w pióra, założyć Klub Przyjaciół Indian i rozpalić ognisko, które w pokoju stopiło wszystko prócz cegieł. Matko Święta, o przypalone budy, które niepodobna pomylić z gołębnikami, gdyby nie fakt, że śmierdzi w nich gównem nie ptaków, lecz ludzi. Pomieszkiwali tu menele i stulejarze, nocowały ćpuny, swego kąta szukał przemielony przez penitencjarkę kwiat dawnej kultury gitowców. Ci wszyscy, co ich wypluła ruletka transformacji, i ci wszyscy, co ich szerokim łukiem omijały okazje, szczęśliwe zbiegi okoliczności, piękne kobiety, trafione zdrapki oraz wszyscy mieszkańcy osiedla Bydgoskie Przedmieście w Toruniu.

Jeden z tych bezdomnych królów życia miał dziś zapłacić wysoką cenę. Jego przedramiona zostały tak pokłute igłami, że gdyby dmuchnąć w ślady po nich, zagwizdałyby jak flet poprzeczny. Bruzdy ciągnące mu się po policzkach od oczu do brody wskazywały, że zamiast usług służby zdrowia wybrał homeopatię, ale nie odrobił lekcji z ziołolecznictwa. Był właściwie tak chudy, jak tektury w oknie i tak blady, jak księżyc, którego nie było przez nie widać. Spuchnięte i zaropiałe powieki – z których jedna podnosiła się tylko do połowy – wskazywały na zapalenie spojówek.

Nie byli w pomieszczeniu sami. Jeden z najemników trzymał chudego za włosy, dwaj pozostali pilnowali wejścia. Wojskowe buty i nalane twarze sugerowały, że nie przyjęto ich do koła szachowego, za to świetnie się odnajdywali w Związku Broni Palnej.

– Nie szczekasz! – syknął. Nagle jego twarz złagodniała. Złapał się w okolicach nadbrzusza, jakby chciał się uspokoić w środku, i rzekł zupełnie odmienionym tonem: – W porządku. W takim razie skończysz kiedyś gorzej niż pies. – I opuścił broń.

W pokoju panował półmrok, przez co twarze całej szóstki wyglądały, jakby występowały w teatrze cieni. Człowiek w Kapeluszu miał nisko osadzony środek ciężkości i poruszał się sprężyście jak bokser lub mistrz tai chi. A ile lat miał na karku? Może pięćdziesiąt lub siedemdziesiąt. Wiele szczegółów w tej postaci było niedookreślonych. Choćby wzrost. Prostując się, gość potrafił nagle stać się wyższy o głowę. Swoje robiło również rondo kapelusza, które tak umiejętnie zespalało się z twarzą, że grając światłocieniem, nie odsłaniało oblicza właściciela. Pistolet leżał mu w małej dłoni idealnie. Widać było, że miał tę broń wypróbowaną i że mu ona pasuje, pewnie z uwagi na niewielki ciężar i wysoki punkt podparcia. P83 albo starsze tetetki były ulubioną bronią gangsterów z lat dziewięćdziesiątych i gliniarz dobrze o tym wiedział.

Człowiek w Kapeluszu podszedł do Chudego i podniósł mu brodę lufą, a w ślad za brodą podniosło się całe ciało. Chłopak stał teraz obok policjanta i zamrugał do oprawcy, jakby chcąc odsunąć ten moment przynajmniej o akademicki kwadrans. Rondo fedory uniosło się nieznacznie i policjant dostrzegł teraz grymas na twarzy zabójcy, który bardzo się starał zachować spokój, ale widać było, że lada chwila wyjdzie z siebie i uczyni dokładnie to, czego można się po nim spodziewać.

– Przypomnij mi więc, jakich słów miałeś nie wypowiadać na głos. – Jego głos brzmiał jak przestroga dla innych niesfornych wychowanków ulicy. Ćpun nie odpowiadał. – Jakich słów miałeś nie wypowiadać na głos, ale to zrobiłeś, i to w obecności ludzi w barze „Panda”? Powtórz nam to, co im.

Chudy podniósł głowę i spojrzał na oprawcę jednym okiem.

Ten uśmiechnął się i skinął, by zachęcić go do odpowiedzi.

– Ależ was trzeba dziś ciągnąć za język! – Kontynuował, wsadzając lufę w usta trzęsącego się Chudego. Broń trzymał w przedwojennym stylu, jedną dłonią. – No więc jak? Powiesz?

Oczy mężczyzn znajdowały się blisko siebie, a woltaż płynący po linii ich wzroku elektryzował całe pomieszczenie.

– Co zamierzasz? – spytał policjant.

– Nie rozmawiam z tobą. Rozmawiam z tym.

– Daj mu spokój, to… to śmieć. Robak. Odpuść.

– Chudy, masz sprzymierzeńca. I to nie byle kogo. Stróż prawa staje właśnie na straży porządku.

– E… – wydobył z siebie Chudy.

– Ale trochę za późno – syknął kapelusznik.

– Nie! – krzyknął gliniarz. Ale spust był szybszy.

P83 wystrzelił, a mózg chłopaka rozbryznął się swoją żelową konsystencją dokładnie na twarzy policjanta. Ciało uderzyło głucho o drewnianą podłogę, a gliniarz zamrugał jak człowiek wybudzony z długiego snu. Zalała go fala obrzydzenia i strachu.

– Mieliśmy nie wypowiadać tych słów – rzekł kapelusznik, sylabizując.

– W sumie to jedno słowo – zauważył pilnujący drzwi najemnik pozbawiony dolnych jedynek.

– Jakie to słowo?! – wrzasnął kapelusznik i podszedł do niego zdecydowanym krokiem. – Co? Jakie to słowo? Jakie to, kurwa, słowo?

– Nic nie mówiłem, szefie, mowa – zaparł się ochroniarz.

Herszt uśmiechnął się pobłażliwie i klepnął go w policzek jak wyrozumiały wuj, po czym spojrzał na pobrudzoną lufę.

– Lubię te stare, solidne pistolety. Przy szybkim strzelaniu mają mały odrzut. Można strzelać jedną ręką, wiecie? – Najemnicy skinęli. Wtedy kapelusznik odwrócił się i strzelił raz jeszcze, ładując drugi dziewięciomilimetrowy pocisk w głowę chuderlaka. A raczej w rozprute naczynie, które z tej czaszki zostało.

Stary gliniarz usiłował nie stracić przytomności. To jednak niełatwe, gdy się jest po pięćdziesiątce, a sen z powiek spędza mózg innego człowieka spływający po policzkach. Ręce mu drżały, a czerwona maź przyprawiała o zawroty głowy. Bo choć krew jest ciepła, lepka i słodka, to pachnie śmiercią.

Był obrazem rozpaczy. Nie dość, że niski i tęgi, a sądząc po sylwetce, zaprawiony w siedzeniu za biurkiem, to jeszcze ta aparycja księgowego. Haczykowaty nos, drobny wąsik w stylu francuskiego ministra, łysinka. Nosił płaszcz, w którym się topił, spodnie za duże o rozmiar i buty, kajakowate, kupowane prędzej w przystani AZS aniżeli w sklepie obuwniczym. Należał do tych ludzi, którzy wyglądali na o wiele starszych, niż wskazywała metryka. Jego ciało z każdym rokiem było coraz bardziej nie jego ciałem. Zmieniał się też jego chód, oddech, sposób gestykulowania. Świszczał, gdy się męczył, i sapał jak parowóz, kiedy był z żoną w łóżku. A teraz jeszcze to.

– On już nie odszczeka tego, co powiedział, ale ty wciąż możesz uratować swój tyłek. – Zabójca podszedł do gliniarza i złapał go mocno za twarz. – Wiesz, że psy idą do piachu tak samo jak ludzie? Powtarzam to wszystkim moim żołnierzom. Niektórzy mają to nawet wytatuowane na palcu wskazującym. Dzięki temu pamiętają o złotej zasadzie, gdy pociągają za spust. Pokażcie, panowie. – Najemnicy posłusznie pokazali pokryte napisem palce wskazujące. – Ale dziś w tym pokoju nikt już za spust nie pociągnie. W końcu jesteśmy przyjaciółmi. Co, ulga?

Drobna, silna dłoń kapelusznika ściskała szczękę łysiejącego stróża prawa, rozmazując po niej krew niby akwarelę.

– Mam dość. Ja zwariuję – mamrotał gliniarz. – Coś ty mu zrobił…

– Ja?

– Coś ty mu, kurwa, zrobił, coś ty mu… – policjant powtarzał beznamiętnie. Był w szoku.

Kapelusznik klepnął go w policzek na otrzeźwienie i szybko pstryknął palcami przed nosem.

– Ej, ej, pobudka. Jak tak możesz? Chcesz mnie zostawić w potrzebie? Co?

– O czym ty mówisz, coś ty zrobił?

– Tyle lat razem. – Położył mu ręce na ramionach. – Przypomnijmy sobie. Tajemniczy włam do składu budowlanego, dzięki któremu postawiłeś dom. Taki piękny dom. A skromne sumki za zwrot podatku z węgla, którego nikt nigdy nie kupił? A kto ci pilnował dupy, kiedy łysi latali po mieście? Kto ci spacyfikował skinów?

– No…

– No…?

– Przyjaciel…

– Właśnie. Bo od tego ma się przyjaciół. Jest nas trochę mniej, niektórzy musieli przedwcześnie zakończyć swe występy, ale karawana jedzie dalej.

– Mogliście zostawić Franka.

– Niestety. Mafia pamięta. – Kapelusznik ruszył przez pokój, przystanął przy zabitym oknie. – No i właśnie, à propos. Miałeś zająć się kimś jeszcze.

– Zająłem się.

– Czyżby?

– Opinia publiczna za bardzo się nim interesuje. Nie mogę go nagle sprzątnąć. Czeka go proces. Albo wcześniej śmierć w celi.

– A co z gliniarzem, który mnie widział?

– Jest w śpiączce. Ale została jeszcze trzecia osoba. Nie wiem, co z naszym archiwistą Maksem, który zniknął. Masz z tym coś wspólnego?

– Właśnie sobie odpowiedziałeś.

– Czyli zniknął. – Funkcjonariusz przytaknął samemu sobie. – Kto się nim zajmuje?

– Buźka. – Tu kapelusznik wskazał bronią na człowieka z poparzoną twarzą. – Buźce można ufać. Dasz wiarę, że przyjęli go do Biura Spraw Wewnętrznych? Tam naprawdę biorą każdego… – Buźka się zaśmiał. – Zobaczymy, co zrobi z archiwistą. Na razie trzymamy Maksa na czarną godzinę jak tabletkę z krzyżykiem.

– Czy wy go…

– Zrobimy, co trzeba… – zawiesił głos. – Jeśli będzie trzeba.

Policjant skinął głową, ale wzdrygnął się na myśl, co robią, być może właśnie teraz, Maksowi, który pracował na komendzie dłużej niż on. „Trudno – myślał – wtykał nos w nie swoje sprawy zamiast dawno być na emeryturze i grzać się gdzieś na plaży w Grecji”.

– Jestem niewidzialny, rozumiemy się? Nie ma mnie. Zostają po mojej obecności tylko powidoki. Co z tą naszą niebieską gwiazdą. Będzie siedzieć? – spytał zabójca.

– Prokuratora mamy w kieszeni, nad składem sędziów pracuję. Opinia publiczna też chce jego ukarania. W końcu cała Polska widziała nagranie, na którym najlepszy detektyw morduje świadka z zimną krwią.

– Jaki ojciec, taki syn – zaśmiał się kapelusznik.

– Tak że nic nam nie grozi.

– Naprawdę sądzisz, że nic ci nie grozi? – spytał kapelusznik, obracając broń przed twarzą gliniarza. – Skąd ta pewność?

– Bo dawno mieliśmy to zakończyć, obiecałeś już nigdy nie wypłynąć. Czemu wróciłeś?

– Mam swoje powody, żeby to miasto spłynęło krwią. Niedługo się dowiesz. Akcja „Muszla”.

– Co ty pieprzysz? Nigdy ci się to nie uda.

– Z twoją pomocą?

– Kurwa! Miałem dostać awans i przejść na spokojną emeryturę za te wszystkie lata krycia twoich szwindli. Jesteś mi to winien. Jesteś mi winien święty spokój! – Ręce policjanta ciągle drżały.

– Nic ci nie jestem winien. Zbyt wiele lat spędziłem za kratami, żeby wobec kogokolwiek mieć jakiś dług. A już zwłaszcza wobec policji i tego miasta. Wszyscy zapłacą za to cenę, kiedy przyjdzie czas. Zapłaci policja, zapłaci miasto. Wszyscy i każdy z osobna.

– Nie ryzykujesz za bardzo? Wiesz, że ja też mogę cię pociągnąć na dno. – Policjant próbował grać jak równy z równym, ale nawet bez czyjegoś mózgu na twarzy dałby po sobie poznać, że blefuje. Na jego słowa kapelusznik położył mu rękę na ramieniu i pokręcił głową z politowaniem.

– Obawiam się, że jest między nami pewna różnica.

– Gówno prawda. Ty masz coś na mnie, a ja na ciebie – brnął dalej.

– Jak sądzisz, kto szybciej za to beknie? – Schylił się po dwie łuski po nabojach, a potem odsunął nogą martwe ciało. Obrócone na wznak przerażało osmoloną dziurą w potylicy. Kapelusznik przyjrzał się jodełkowej posadzce, po czym znalazł nabój i wydłubał go lufą. Następnie podszedł do ściany, by wydłubać drugi, który utkwił w futrynie. I ruszył w stronę drzwi. – Ty jesteś człowiekiem na stołku, a ja… – zawiesił głos i poprawił nakrycie głowy. – A ja jestem tylko Człowiekiem w Kapeluszu. – I wyszedł.

– Zaraz, chwila, a co z ciałem?! – krzyknął gliniarz.

– Ciało rozpłynie się w powietrzu, nie martw się. I pozdrów żonę! Nie wspominaj jej tylko, że przejmiemy kontrolę nad tym miastem – dobiegło z głębi cuchnącego korytarza.

Nad Toruń nadciągnęły kłębiaste i czarne jak węgiel muszle chmur, przesuwając się z chrobotem po nieboskłonie. Gdy spadł deszcz, ulice Torunia spłynęły węglem, łzami i krwią.

2

„Framuga w jednym miejscu jest wyraźnie przytarta. O, tu. Właśnie w tym miejscu, setki kolejnych gości tego apartamentu odpalało zapałki. Nie zwróciłbym na to uwagi, gdyby mi fesze nie podpieprzyli na rewizji cameli w miękkiej. Połasili się na fanty, w końcu nie każdy ma chody w składzie celnym, a w sklepie takich nie znajdziesz. Najwyżej jin lingi na mecie, podróby z Białorusi, z kozą zamiast wielbłąda i trocinami zamiast tytoniu. Skurwysyny. Nie żebym palił jak kocioł w cementowni, ale dym mnie uspokaja jak znana melodia, którą puszczam, by się skupić. Na zdarzeniu, na sekcji albo na prowokacjach. Patrzę wtedy, jak tańczy na wietrze. Mogłem znieść obcięcie mundurówek, ale zabrania papierosów, gdy cię sadzają na dołek, skurwysynom nie daruję”. I spojrzał przez lufcik blendy zasłaniającej okno na drugim piętrze. Grzmiało, a deszcz lał się z nieba jak woda z sita.

Usłyszał kroki, choć nikogo nie było w polu widzenia. Wstał odruchowo. „Zawsze trzeba wstawać – myślał – zaraz jak otwierają furtę. Nawet tu, w celi przejściowej”. Usłyszał, jak ktoś zakręcił na palcu pękiem kluczy. Potem wsadzono któryś w zamek, ale nie otworzono go od razu. Wpierw czyjeś oczy zajrzały przez wizjer w obitych nitami stalowych drzwiach. Przeskanowały pomieszczenie, a potem w wizjerze pojawiły się usta i ktoś rzekł chłodno:

– Do ciebie! – Po czym przekręcił mechanizm jednostronnego zamka magnetycznego i drzwi się otworzyły.

Z korytarza wpłynął snop światła, kładąc się na posadzce klinowatym cieniem futryny. W jasny trapez wpisała się sylwetka rosłego strażnika.

– Trzy minuty. Oficjalnie masz zakaz odwiedzin. Wiesz, że mogę za to beknąć, nie? – Starszy sierżant sztabowy Dariusz Kulkiewicz był w placówce starszym oddziałowym. Pracował tu ponad dwadzieścia lat. Jeździł starym punto, lubił hokej i nie spał po nocach. Wyglądał jak nadmuchany Barton Fink. Grube denka od musztardówek spoczywały na wydatnym nosie zajmującym centralną część włoskiej z charakteru twarzy. – Przypominam, że cele mieszkalne pozostają zamknięte przez całą dobę! – Kulkiewicz wypowiadał te słowa już tysiące razy. Obaj wiedzieli, że taka jest litera prawa i porządek rzeczy. Bez względu na to, kto komu wierzy. – A każda próba przekazywania wiadomości na bloku lub przekazywania wiadomości poza mury aresztu zakończy się wpisem do akt, który sprawi, że za tymi murami pognije jeszcze dłużej…

Gdy Kulkiewicz się odsunął, w drzwiach stanął chudszy od niego o połowę aspirant Tomasz Żółtko.

– Nie mamy dużo czasu – rzekł, ściszywszy głos, gdy zostali sami.

– Musisz dotrzeć do prawdy przed nimi, co nie będzie łatwe, skoro jestem po tej stronie krat. – Rosły mężczyzna ubrany był w ten sam trencz, w którym go zgarnęli. Teraz pasował mu bardziej niż kiedykolwiek. – Mam nadzieję, że nie wierzysz w to, co mówią. A mówią, że jestem złem.

– Wiem, że stoisz po właściwej stronie. Bo przecież go nie zabiłeś, prawda?

– Znasz odpowiedź.

Zamilkli na chwilę, a Żółtce stanęły przed oczami sceny sprzed kilku dni. „Brodzki raczej nie miewał skrupułów, ale nigdy nikomu nie wpakował kulki z zimną krwią” – myślał Tomek. „Ani nie poderżnął gardła. Czy możliwe, żeby… Nie! Każdy, ale nie Brodzki”.

– Na razie musimy cię stąd wyciągnąć – rzekł, przerywając niezręczną ciszę. – Wyciągnąć, zanim cię zjedzą.

– Nie wiem, czy dożyję tu do rozprawy. Jeśli ktoś mógł tu wejść i sprzątnąć zabójcę, to co dopiero gliniarza. – Aresztant spojrzał pytająco na Tomka. Błyskawica przeszyła niebo i na chwilę rozświetliła celę. Potem nadszedł dźwięk pioruna i runął na miasto.

– Zaufaj mojej intuicji, detektywie – rzekł Tomek, poprawiając okulary na swoim drobnym nosie. Miał szczupłą twarz. Nie bez powodu Sara nazywała go Harrym Potterem, choć pioruny spadające na miasto nie odznaczyły się mu blizną na czole.

Aresztant westchnął.

– Dobrze, detektywie. Muszę pogadać z żoną i z córką.

– Dagmara i Sara są bezpieczne. Niedługo zabierze je Bryk.

– Bryk?!

– Coś nie tak?

– Nie, wszystko w porządku – wycedził przez zaciśnięte zęby. Jakoś musiał przełknąć nazwisko policjanta z Darłowa, który co prawda uratował mu życie, ale swego czasu przystawiał się do jego małżonki. Te robaczywe myśli pod celą. – I ten chuj, Halicki. Nie ufaj mu, Żółtek. Pod żadnym pozorem nie ufaj komendantowi. Z prokuratorem chcą poprzestawiać w tym mieście wszystkie klocki. A mnie spuścić w kiblu jak klocka.

– Nie damy się. Słuchaj… Może i lepiej, że jesteś odcięty. Tam jest piekło. Niszczą cię. Każdego dnia toczy cię po kawałku medialny rak. Halicki idzie po stołek wojewódzkiego jak po swoje. Musimy go powstrzymać. Trzeba złapać tego, kto nie daje spać ludziom w mieście.

– Jak widzisz, jestem Calineczką w tej śmierdzącej łupince. Nie wiem, czy odnotowałeś.

– Ale wyciągniemy cię z tego! – zaoferował się Żółtko i ścisnął mu po męsku rękę. – Mam też gorszą wiadomość.

– Ach, czyżby…

– Twój pies zniknął. – Dopiero na te słowa Żółtki Brodzki naprawdę spochmurniał. Nie liczył, co prawda, że Szarik niczym Lessi będzie do niego wracać, ale jednak polubił tego czworonoga, który pojawił się znikąd. A teraz donikąd wrócił.

– Zapaliłbym.

– Przywiozłem… Ale zabrali mi na dole, wybacz. Myślisz, że fajek by ci teraz pomógł?

– „Silniejszy lek od bólu?”

Gdy Tomek wyszedł, cela przejściowa zapadła w otchłań ciemności naświetlanej krótkimi błyskami nocnej burzy. Dopiero po minucie, a może po kilku minutach albo po godzinie wzrok aresztanta na powrót oswoił się z mrokiem.

Przeszedł po zimnej celi do przeciwległej ściany i spojrzał w czarne jak smoła lustro. Nie spoglądał w nie do tej pory za dnia, kiedy było jasno. Bał się.

W zwierciadle odbijały się dwa migoczące punkty. Kiedy spoglądał w otchłań, jak mawiał Nietzsche, ona również na niego patrzyła.

Deszcz ustał. Nocne niebo usłane chmurami przerzedziło się na chwilę, wpuszczając między swoje włókna srebrne nici księżycowej poświaty.

Cienie na gotyckich i pruskich murach Torunia zmieniły swój układ jak za sprawą mechanizmu sprężynowego. Ze smolistej nocy wyłoniły się kolejno bramy, załomy, wieże, podcienie, arkady, baszty oraz kolejne metry muru, którego ściany zbiegały się na skrzyżowaniu ulic Fosa Staromiejska i Piekary. Bruk lśnił teraz jak posadzka sali balowej. Tej, w której tańczy się poloneza. Żółtko zwolnił u zbiegu Fosy Staromiejskiej i ulicy Franciszkańskiej i spojrzał za siebie. Księżyc rozbłyskał właśnie pełną mocą, a wydobyte z ciemności ściany aresztu śledczego wznosiły się majestatyczną figurą ku niebu. Choć brzmi to groteskowo, była to piękna budowla. Postawiona według schematu Panoptikonu swoim walcowatym kształtem wbijała się w architekturę Starego Miasta jak trzpień.

„Trzymaj się, psie” – pomyślał Tomek. Spojrzał ostatni raz w ciemne kwadraty przesłoniętych okien, po czym ruszył brukiem w kierunku rozświetlonego neonami placu Teatralnego.

Ulicą Franciszkańską przemknął ktoś w czerwonym płaszczu przeciwdeszczowym. Gdzie indziej, w oddali, zawodził pies.

Człowiek przed lustrem obrócił się do światła i wówczas z ciemności zaczął się wyłaniać jak zeppelin obrys jego twarzy: mocna szczęka, pełne, ale zaciśnięte usta, prosty nos, wysokie czoło i krótkie, zwichrowane, ciemne blond włosy z kilkoma przebłyskami siwizny na skroniach. Naprężona szyja otulona wysokim kołnierzem płaszcza ujawniała napięcie, a zmarszczone czoło – zamyślenie i gotowość do działania.

To właśnie wtedy po raz pierwszy zobaczył w odbiciu człowieka, który poszedł przez niego siedzieć.

Nazywał się Leon Brodzki i był podkomisarzem z komendy Toruń-Śródmieście. Niebieską gwiazdą, która spadła właśnie z nieboskłonu jak zardzewiały sputnik. Zestrzeliwują takie, kiedy tracą nad jakimś kontrolę. To dlatego od kilku godzin siedział w areszcie śledczym oskarżony o zabójstwo, którego miał się dopuścić w sali przesłuchań.

„Cholera – pomyślał – przecież więźniowie nie giną w areszcie. A gliniarze nie idą siedzieć”. I spytał na głos odbicia:

– Przecież go nie zabiłeś, prawda? – Lecz odbicie nie odpowiedziało.

A potem znów usłyszał kroki, choć nikogo nie było w polu widzenia. I chociaż bardzo nie chciał, powoli się do tej niepewności przyzwyczajał.

Ktoś uchylił lufcik w stalowych drzwiach i wrzucił do celi dwa papierosy. Brodzki od razu poznał swoje camele.

– To będzie dobra noc – rzekł do siebie, sięgając po leżące na posadzce fajki. – Taka w sam raz, żeby umrzeć.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: