Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Owoce Lukrecji - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Owoce Lukrecji - ebook

Wielkie namiętności, wyrafinowane smaki i życie na romantycznym rauszu – to codzienność tytułowej bohaterki, która zdążyła już zdobyć serca czytelniczek w "Przebudzeniu Lukrecji". Jest kobietą świadomą siebie, co w połączeniu ze szczyptą szaleństwa i humoru sprawia, że odnajduje swoją życiową pasję i wielką miłość. Teraz pragnie rozwijać i jedno, i drugie. O ile z rozwojem biznesu idzie jej coraz lepiej, to z miłością bywa trudniej. Wprawdzie spotkała wreszcie mężczyznę pragnącego być tam, gdzie ona i smakować z nią życie, jednak nawet tryskająca fontanna endorfin nie wystarcza w zderzeniu z odmiennością natury dwóch płci. Jak poradzi sobie nasza bohaterka? Czy uda jej się pokonać małe klęski i zaznać miłosnego triumfu? Przekonaj się, sięgając po "Owoce Lukrecji".

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65838-23-0
Rozmiar pliku: 874 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1 Jeśli boisz się eksplozji, sama zrób jakiś wybuch

Szukasz ciepła? Zamiast się dręczyć, po prostu podkręć ogrzewanie. Najlepiej to we własnym ciele, w okolicach pępka. Użyj oddechu lub czułych myśli na swój temat. Pierwsze siwe włosy to dowód, że miałaś już szansę usłyszeć tę podniecającą teorię: to, co myślisz o sobie, decyduje o tym, jak odbierają cię inni. Nieraz zapewne unosiłaś się nad ziemią, wcielając ją w życie. Dlaczego teraz, podtopiona samotnością we własnej wannie, nie uchwycisz się jej jak koła ratunkowego? Tylko w kolejny sobotni wieczór, wdychając lawendową woń świec, sączysz kieliszek prosecco i analizujesz gęstość bąbelków. To jest właśnie to, czego singielki nie lubią najbardziej, a robią częściej, niż się do tego przyznają. No ale ty? Nowa, lepsza ty przecież już nie jesteś singielką. A w każdym razie tak ci się zdawało… od dobrych dwóch tygodni.

Ciepły wiatr porusza zasłoną delikatnie, jak tamtego dnia poruszał moją sukienką, gdy na rogu ulicy w dobiegający zza witryny zapach palonej kawy wmieszała się żywiczna woń, pogłębiona mszystymi nutami i cytrusowym akordem. Ktoś, kto używa tak wyrafinowanej mieszanki nowoczesnych molekuł i czegoś, co przywodzi na myśl stylowe szypry, nie może być pospolitym hipsterem, artystą bez aspiracji czy jakimś imitatorem życia — pomyślałam. Intuicja mnie nie zawiodła. Sama nie wiem, skąd miałam wtedy odwagę, by zaprosić go jako brakujący męski element na kolację dla singli. Zaraz po niej był SMS i propozycja, byśmy wybrali się razem do Hali Mirowskiej po jaja od kur, które niosą się przy dźwiękach muzyki klasycznej. Czy muszę dodawać, że urzekł mnie fantazją? Potem był spacer między posągami w ogrodzie Saskim i gra w słowa, które przywołują kontrastowe smaki. Na moje borówki odpowiedział słoną czubricą. Gdy rzuciłam: anchois, zaserwował anyż, a ja poczułam, że eksplozja zmysłów nadciąga z nieujarzmioną siłą. Miał na sobie starannie wyprasowaną białą koszulę w kolorowe papugi. Wnosiła jednocześnie słońce egzotycznych wysp i przewrotny szyk wielkomiejskiego życia. Zwieńczeniem spaceru była Ipanema, zmysłowa jak plaża w Rio de Janeiro o tej samej nazwie, porcja musu z orzechów laskowych z kremem marakujowym i pralinowym lukrem. Jadł powoli, celebrując każdą warstwę słodyczy, a ja zerkałam w jego ciemnobrązowe oczy. Płonęły. Czułam, jak bulgocze mi w żołądku, i modliłam się, żeby ten akompaniament nie przedarł się przez powłokę obcisłej sukienki.

Tydzień później zabrał mnie na spacer przez Wisłę, a potem na białe wino w restauracji Biała na Saskiej Kępie. Wchodząc, powiedział: „Poproszę, żeby puścili dla nas bossa novę, pasuje do tego popołudnia”. Pasowała, nie tylko ona. Pasowało wszystko. Nawet wiatr. Po powrocie do domu zadałam pytanie chińskiej wyroczni I Ching, czy to się dzieje naprawdę, czy może znów projektuję na kogoś swoje marzenia. Wypadł heksagram 51: Wstrząs. Piorun na górze i piorun na dole. Niespodzianka wywróci twoje życie do góry nogami. Bądź przygotowana na wszystko. Nie trać jednak kontroli nad swoim życiem.

Dlaczego więc po szesnastu dniach rozbudzonych nadziei wyleguję się samotnie w wannie? Przecież jeszcze wczoraj, spacerując po Łazienkach, obiecywał skonstruować dla mnie rozpraszacz chmur, który za pomocą małej rury do przepływu energii odmieni aurę tego chmurnego czerwca. Dźwięk telefonu poderwał mnie na równe nogi. Czyżby Konstanty jednak wybrał mnie? Kieliszek wypadł mi z rąk. Zlekceważyłam jego brzęk i rozchlapując wodę, popędziłam do torebki.

— Jak życie i okolice, my dear? — zaćwierkała Wera. — Mam nadzieję, że jesteś jeszcze przy pudrowaniu nosa, a nie przy aperitifie?

— Jestem na dnie wanny, bella — wymamrotałam.

— Czyżby Konstanty zatonął? — na wpół żartobliwie rzuciła Wera.

— Na razie trafiło-zatopiło plan wspólnej kolacji, ale kto wie. Zresztą, Weri, bądźmy realistkami, jeśli facet na cztery randki odwołał już drugą, to chyba…

— Odwołał czy przesunął? Bo tydzień temu mówiłaś przecież, że to chodzenie pod mostem…

— Nie pod mostem, tylko po moście.

— Pod niebem, po moście, niech będzie. Ważne, że tylko przesunął na następny dzień, a to się liczy wyłącznie w kategoriach „bardzo mu zależało, ale…”. — Wera jak zwykle szukała sposobów na pocieszenie. — Lukrusiu, sama wiesz, jak to bywa w świecie interesów, nieoczekiwanie ktoś coś przestawia, a ty musisz być elastyczna, bo inaczej wszystko runie — zawiesiła głos.

— Tylko, Wera, dlaczego zawsze to ja mam być elastyczna? — jęknęłam.

— Jakie zawsze? Zlituj się, dopiero drugi raz.

— Jak mawia popowa bogini męskiej wyobraźni: drugą szansę mężczyzna może dostać, ale od drugiej kobiety — zażartowałam.

— Demonizujesz! No, chyba że to pracoholik? — rzuciła podejrzliwie Wera.

— Skąd! Mówiłam ci, że on jest zenistyczno-metodyczny i przepracował już temat balansu między pracą a życiem.

— Słuchaj, a czy on nie jest spod ryb? Bo wtedy to wiesz, zmienność zodiakalnych ryb będzie silniejsza od niego i trudno mieć o to pretensje. Będzie się ciągle wahał.

— Ale on się nie waha.

— Słuchaj, a może on jest w roku siódemki? To jeszcze wyższy stopień utrudnienia, bo będzie aktualnie szukał głębi wewnętrznej i do tego udawał, że wcale tego nie robi. To byłby niefart. Brrr… Znasz jego datę urodzenia?

— Weruś, daj spokój. Na pewno nie jest w siódemce i nie jest wahliwy, nie ma syndromu pracoholika, seksoholika ani kryzysu wieku średniego — wyrecytowałam, kierując się w stronę wanny, bo poczułam, że chodzenie nago po pokoju z cieknącą po plecach wodą w połączeniu z moim stanem ducha zaczęło wywoływać niemiłe dreszcze.

Zapadła chwila ciszy. Miałam wrażenie, że moja empatyczna przyjaciółka ma na końcu języka jakieś pytanie ciężkiego kalibru, ale miota się, nie wiedząc, czy może je zadać. Wera w odróżnieniu od Claudynki była mistrzynią taktu.

— O, w mordę! — wrzasnęłam, nadziewając się w łazience na ułamek szkła ze stłuczonego kieliszka.

— Żyjesz?! — zaniepokoiła się Wera.

Oszczędziłam jej detali o krwawiącej stopie. Obłożyłam ranę mokrymi wacikami i zaczęłam zmiatać szkło, starając się za żadne skarby nie doszukiwać się w tym potłuczonym kieliszku metafory swojej dopiero co zaczętej relacji z Konstantym. Odkąd przestałam zaglądać w karty tarota, przerzuciwszy się na internetową stronę z wyroczniami I Ching, zdałam sobie sprawę, że każda przepowiednia może działać na twoją korzyść, wystarczy tylko odpowiednio ją przeczytać.

— Wera, a może on tylko chciał mnie przelecieć? — powiedziałam rozgoryczona.

— Przecież nawet się nie całowaliście.

— No właśnie, czy to nie dziwne?

— Może i dziwne, ale wyklucza motyw przelecenia.

— A może chciał, ale się rozmyślił? — wydusiłam z siebie wreszcie dręczące mnie od kilku godzin podejrzenie.

— Ale czy wspominał, że…

— Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Jeśli o to chodzi, to nie napomknął jak jakiś dupek z Tindera, że po trzech spotkaniach musi sobie coś przemyśleć — prawie krzyknęłam.

— Gej? — wyszeptała Wera.

— Nie! — jęknęłam. — Stój!

— Proszę?

— Pardon, nie do ciebie, bella — wyjaśniłam, próbując spacyfikować rozchlapującego wodę buldożka, który wkroczył na teren rozbitych resztek. — Wyłaź, ale już! I nie chlap. Spokój!

— Zaburzenia erekcji? — kontynuowała przyjaciółka.

— Weruś!

— To musi być żona! — Podekscytowała się. — Tak czułam, to było zbyt romantyczne, co o nim opowiadałaś. No i wiesz, ten jego zadbany look. Single nie prasują koszul.

— Jest po rozwodzie, mówiłam ci.

— Może ma porozwodowy ciąg alkoholowy?

— Jeśli lubiący życie, atrakcyjny, zrównoważony czterdziestodwuletni heteryk nie ma ciągu alkoholowego i nie ma żony, możesz być pewna, że ma coś, co pochłania go bardziej niż najbardziej absorbująca żona pod słońcem — wyrecytowałam jak formułkę z poradników z cyklu: jak rozszyfrować faceta.

— Szykuje się do maratonu?

— Niestety, nie biega — westchnęłam. — Przyczyna mojej samotności ma dwanaście lat i na imię Lena.

Wera była bezdzietną singielką, ale równie dobrze jak ja wiedziała, że żadne sportowe wyzwanie na świecie nie umywa się do ambicji rodzicielskich wrażliwego tatusia, który próbuje wynagrodzić swojej ukochanej córce fakt, że rozstał się z jej mamusią. Może dlatego nie zadała żadnych pytań o osobowość Lenki i szczegóły ich relacji. Rzuciła tylko, że dziś na Saskiej Kępie jej klient, adwokat z wyraźnym potencjałem rozrywkowym, urządza parapetówkę. W pięknym domu, który niedawno nabył za jej pośrednictwem. Właśnie się do niego wybiera, więc przyjechałaby po mnie za kwadrans, gdybym tylko zechciała wynurzyć się wreszcie z wanny pełnej domysłów i rozterek. O niczym bardziej nie marzyłam.

Moje stopy, ta najintymniejsza część ciała wystawiana latem na tacy wygłodniałym oczom jak aperitif dla wyobraźni, nie dość, że rozmoczone przydługą kąpielą prezentowały się jak pergamin po deszczu, miały jeszcze po lewej stronie ohydny ślad po szkle. Syberyjski olejek z cytryńca chińskiego i cedru wcierany łagodnymi ruchami przywracał skórze nawilżenie, ale nalepiony plaster pozbawił mnie szans na seksowne sandałki na koturnach. Wciskając się w turkusowe szpilki, poczułam nieprzyjemny skurcz. Nie wywołała go rana ukryta pod plastrem, lecz nagły przebłysk, że to dziwne sfalbanienie wokół pięt to wcale nie musi być tylko rezultat rozmoczenia. Bo co, jeśli starość zaczyna się właśnie tutaj? Marszczą się brzegi stóp, łączące nas z ziemią, natrętnie alarmując, że składamy się z minerałów, które z wiekiem kruszeją, i z płynów, pod wpływem lat wysychających w nas jak nasze niespełnione marzenia o barwnym życiu.

Domofon i szczekanie rozradowanego Dolcevita wyrwały mnie z budzącej się właśnie starczofobii. Wera wparowała do środka jak torpeda. A raczej jak niebieski meteoryt. W zwiewnej sukience z błękitną falbaną falującą poniżej ramion, z odsłoniętą łabędzią szyją i jaskrawoceglastymi ustami wyglądała jak bogini wszelkiej namiętności.

— Wooow, bella, onieśmielasz! A do tego… — Z zachwytem zbliżyłam nos do obojczyka Wery. — Czuję nowość! Jaśmin przełamany bergamotką, piżmo, czyżby zaplątał się tu też jakiś fiołek? O, madonno! Cóż to za rozkoszna słona słodycz?

— Mój nowy uwodziciel, Mr Frédéric Malle.

— Chyba jest i drzewo sandałowe. Piękne. Leżą na tobie, jakby właśnie dla ciebie powstały.

— Dzięki, królowo zmysłów.

Wera z czułością wytarmosiła buldożka, a ja podpięłam grzywkę i boki w minikoczka, by uczynić bardziej widocznym mój nowy, ekstrawagancki naszyjnik, imitujący liście cukrowego groszku w strąkach. Zbiegłyśmy po schodach, komplementując nawzajem nasze kreacje. Czerwcowy wieczór otulał miasto wspomnieniem niedawnego deszczu, utrzymując w powietrzu miłą rześkość. Nieliczni poszukiwacze wrażeń zmierzali w stronę placu Zbawiciela, skąd dobiegały odgłosy nocnego życia. Jakiś brodacz w koszulce z napisem „Less dress, more sex” adekwatnie do manifestu prowadził wtuloną w niego dziewczynę w sukience, spod której wyłaniały się całe uda i zaczątki bielizny. Byli tacy piękni w tej swojej synchronizacji, że cmoknęłam do nich z uznaniem. Spojrzeli na mnie zdumieni i bez słowa poszli dalej. Wybuchnęłyśmy śmiechem.

— Czy to się nazywa różnica pokoleniowa? — zażartowałam, zaskoczona i ubawiona jednocześnie.

— Raczej różnica temperamentów — rzuciła Wera i odpaliła dynamicznie auto.

***

Ulica Francuska w niczym nie przypominała starej, lirycznej Saskiej Kępy, po której mogłaby się snuć jakaś rzucona przez narzeczonego Małgośka albo rozczarowana facetami Mariola. W knajpkach dzwoniły kieliszki, brzęczały sztućce, roześmiane dziewczyny przekrzykiwały się nawzajem, towarzyszący im faceci próbowali wejść im w słowo. Na wysokości odremontowanej starej willi zaprojektowanej przez Korngolda, na skrzyżowaniu z ulicą Zwycięzców, zatrzymałam się na chwilę. Wewnątrz mieściła się restauracja, z której docierał zapach przyjemnego winnego sosu. To tu byliśmy tydzień temu na winie. Czy los naprawdę musiał mnie pchnąć w ten sam rewir? Przeszłyśmy na drugą stronę ulicy i po chwili znalazłyśmy się w pięknym ogrodzie. Gęsta roślinność całkowicie izolowała odgłosy ulicy. Białe lampiony rozwieszone wzdłuż ogrodzenia tworzyły magiczną poświatę.

— Fajna obroża.

— Proszę? — Nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam.

— Aż się prosi, żeby chwycić i zawładnąć — zagaił mnie jakiś wstawiony pan w zbyt głęboko rozpiętej koszuli.

— Właściciel na szczęście jest trochę dowcipniejszy — szepnęła Wera i pociągnęła mnie za rękę, kierując się w stronę stołu ustawionego pod rozłożystym kasztanowcem.

Jeszcze nie wiedziałam, czy jest dowcipny, ale już byłam pod wrażeniem jego wzroku. Do tego miał niezwykle uwodzicielski głos, którym serdecznie nas przywitał. Wera szybko rzuciła „przepraszam”, zaatakowana wylewnym uściskiem efektownej blondynki, która najwyraźniej też była jej klientką, i odbiła w bok, wdając się w jakąś rozmowę o nieruchomościach.

— Jestem zaszczycony, słyszałem, że masz najczulsze podniebienie w mieście i wielki talent kulinarny — zaczął, jak przystało na mistrza kurtuazji, i nalał mi szampana. — Mam nadzieję, że kucharz, który zadbał o nasz wieczór, cię nie rozczaruje.

— Przyjemność odczuwania smaków tylko w części zależy od kucharza — zawiesiłam tajemniczo głos, a adwokat zawiesił spojrzenie na moim naszyjniku.

— Czy te wyrafinowane fasolki to jakaś zachęta?

— To groszek.

— O, pardon. Jadalny?

— Cukrowy.

— A czym się różni od zielonego?

— Słodyczą.

— Brzmi podniecająco. Jak bardzo jest słodki?

— Najsłodszy — urwałam na moment. — W towarzystwie warzyw. Nie wytwarza twardej wyściółki pergaminowej, która tak nas dręczy w tym zwykłym.

— Nie mogę się powstrzymać przed zjedzeniem jakiejś słodyczy w twoim wykonaniu — jeszcze bardziej zniżył głos i jeszcze głębiej się nachylił.

— Na pewno będzie okazja.

— Nie lubię czekać — już prawie szeptał mi do ucha.

Chyba miałam ambicję, żeby rzucić jakąś dowcipną ripostę, ale poczułam, jak lekko uginają się pode mną kolana, a miednica miękko się luzuje. Przyjemna drzewna nuta jego zapachu wdarła się do mojego ciała przez skórę dekoltu, szyję, ramiona i zupełnie mnie obezwładniła. Przymknęłam lekko oczy.

— No, jesteś, Karol, chodźże wreszcie, moja prezes przyjechała, musisz ją pobajerować — syknęła jakaś blondynka, smukła jak trzcina i chłodna jak skandynawskie morze.

Wyglądała na tą, która zarządza losem szarmanckiego Karolka. Pociągnęła go tak gwałtownie, że zdążył jedynie rzucić mi głupawy półuśmiech, który miał chyba znaczyć: żegnaj kotku, miło było. No cóż, jak mawiała nieodżałowana ciotka Aurelia: Przystojny mężczyzna otworzy ci oczy, inteligentny umysł, a dżentelmen serce. Chwilowo zmuszona poprzestać na zamknięciu pierwszego otwarcia, rozejrzałam się za Werą. Najwyraźniej pochłonął ją bardziej obiecujący wariant otwierania, bo nigdzie nie było jej widać. Zdecydowałam się sprawdzić, co urodziwy mecenas Karolek, a może raczej jego dynamiczna blondynka, wybrał na kulinarne tło wieczoru. Stół robił wrażenie. Bakłażany nadziewane orzeszkami pinii, od których zaczęłam, nie zawiodły mnie. Delikatne, o świetnej konsystencji, w idealnej chwili wyjęte z piekarnika. Aromatyczny rozmaryn, którego zapach docierał znad jagnięciny, nęcił do wykonania kolejnego ruchu widelcem. Ale skusiła mnie jeszcze nadziewana papryczka. Klasyk — z cebulą, fetą, pieprzem. Pikantność papryczek z wyczuciem przełamana przyjemnym posmakiem kolendry. Było też modne w tym sezonie ceviche — ryba marynowana w soku z limonki, ale zostawiłam ją sobie na później. Tymczasem sięgnęłam po jagnięcinę.

— Mięsożerczyni o tak łagodnym wyrazie twarzy? — usłyszałam zza ramienia.

— Czyżby wegetarianin z zacięciem do tępienia zwolenników odmiennych rozkoszy? — rzuciłam zaczepnie, odwracając głowę.

Mężczyzna, który wyrósł mi przed nosem, nie był tym, który otwiera kobiecie oczy, ale miał niezwykle przenikliwe spojrzenie i coś tak ciepłego w uśmiechu, że trudno było oderwać wzrok od jego twarzy. Postanowiłam więc zaryzykować minutę uwagi. Zawsze warto sprawdzić, czy nie trafiło się właśnie na kogoś godnego chwilowego otwarcia umysłu. Otwierania serca nie brałam pod uwagę.

— Czy to nie nonszalancja łączyć oprószone ziołami zabite jagnię z rozkoszą? — zapytał prowokująco, nie tracąc uśmiechu.

— Gdyż?

— Skoro już wiemy, że zdolność odczuwania nie jest zarezerwowana tylko dla ludzi, czy można tak po prostu zjadać kogoś, kto żył i czuł, że żyje? — ciągnął dalej, a ja byłam coraz bardziej zaintrygowana dziwną mieszanką siły i delikatności, które w doskonale harmonijny sposób współistniały w tym facecie.

— Ja nie tylko jadam.

— Mordujesz?

— Tylko mężczyzn — szepnęłam. — Jeśli chodzi o zwierzęta, to czasem maczam palce w tym, by jedli je inni — zaatakowałam, ale niegroźnie.

— To znaczy?

— Przyrządzam.

— Niewinnego baranka dusisz w sosach?

— Akurat jagnięcinę bardzo lubię w kiszonej kapuście, przesyconą aromatem suszonych borowików w czerwonym winie, do tego słodycz żurawiny, pachnący akacją miód, rozmaryn, kminek, świeży majeranek.

— Brrr… paskudztwo.

— Zupełny odlot, o którym nie śnili wegeortodoksi.

— Mięso mnie odrzuca, ale twoja zdolność rozkoszowania się smakami robi wrażenie. Pytanie tylko, czy hedonizm nie jest już passé w erze transformacji duchowości? — zawiesił zaczepnie głos. — Może wody?

— Dziękuję, piję wino.

Może i nie cierpię radykałów, ale ten, jeśli rzeczywiście nim był i nie blefował, miał w sobie coś intrygującego. Smukły, pogodny i nierzucający się w oczy mężczyzna, o którym nic nie wiedziałam, poza tym, że z jakiegoś powodu znalazł się na przyjęciu zamożnych prawników, choć zupełnie od nich odstawał. Nie wyglądał na kucharza, a tym bardziej na ogrodnika. Zastanawiało mnie, skąd się tu wziął. A jeszcze bardziej — dlaczego w jego obecności czułam się tak swobodnie, mimo że wszystkim się różniliśmy?

— Po co zaraz mylić rozkosz z hedonizmem? — zapytałam.

— A to nie jest to samo? — Zdziwił się.

— Rozkosz to po prostu radość.

— A hedonizm to nie radość?

— Ja mówię o radości, którą praktykuje się dla zdrowia. Hedonizm to już zniewolenie przyjemnością, przymus ucieczki przed cierpieniem.

— No, no, jest hedonizm, jest zabawa — zaświergotała Wera, która wyrosła jak spod ziemi.

Była w świetnym humorze. Wyraźnie się wstawiła i, jak to jej się w takich chwilach zdarzało, gestykulowała nieco wyraźniej niż to konieczne. Nie to jednak było najzabawniejsze, lecz fakt, że zbliżyła się do mojego tajemniczego rozmówcy i znienacka pocałowała go w czoło.

— A jak życie? — dodała, patrząc w jego stronę.

— Dokładnie takie, jakie ma być — odrzekł ze stoickim spokojem i tajemniczo się uśmiechnął, zerkając raz na mnie, raz na nią. — Oddychanie, poruszanie, czucie.

— No tak, ty jak zwykle na wyższych wibracjach — odpowiedziała z uznaniem Wera.

Byłam zdezorientowana. Czyżby Wera aż tak się wstawiła, że pomyliła tego gościa z kimś innym? To zupełnie do niej niepodobne. A może rzeczywiście się znali. Jeśli tak, to skąd? Wir dociekań został przerwany przez dźwięk SMS-a. Zrobiło mi się gorąco, oddaliłam się na bok, bo coś w moim ciele wiedziało już, że to on: Rano odwożę Lenkę, może potem zjemy razem śniadanie z widokiem na rzekę? Buziaki.

Zaszumiało mi w głowie. Poczułam się napełniona boską mocą. W jednej chwili gotowa byłam tańczyć i krzyczeć, że oto jestem! W całej swojej radosnej, wulkanicznej i bezwstydnej naturze! Zapragnęłam wskoczyć na stół, rozbryzgać te kolorowe koktajle na koszule wszystkich eleganckich panów, którzy dolewali szampana eleganckim paniom w nadziei, że wreszcie staną się mniej eleganckie, mniej taktowne i bardziej nieprzewidywalne. Wzbierała we mnie potrzeba, by wydać dziki okrzyk triumfu, który odbije się echem od fasady tego wyhajpowanego domu i pomknie gdzieś wzdłuż brzegu, z prądem Wisły do mieszkania Konstantego, żeby wiedział, jak bardzo już wyczekuję naszego poranka, wspólnego patrzenia na rzekę i zjedzonego razem śniadania.

***

Ze snu wyrwał mnie dzwonek telefonu. Gęsta zawiesina szarości za oknem sugerowała, że daleko jeszcze do świtu. Czyżby moja zdyscyplinowana przyjaciółka Claudynka, która potrafiła wstawać o najdziwniejszych porach, by ćwiczyć swój charakter lub zestaw mięśniowy, właśnie zapragnęła podzielić się jakimś rewolucyjnym odkryciem?

— Lukrusiu, mam pilną prośbę, chcę ci podrzucić na tydzień naszego Kicusia, bo wiesz, Helena miała go wziąć, ale wczoraj mnie wystawiła do wiatru, gdy się zorientowała, że jej wczasy głodówkowe u doktor Dąbrowskiej, po których ma zamiar wbić się w trzydzieści osiem… między nami mówiąc — marzenie ściętej głowy, jeśli chodzi o Helenę, już jej mówiłam, bo ona ma takie same tendencje do tycia co ty i jeszcze gorszy metabolizm, ale ona nigdy nie słucha — roztrajkotała się w słuchawce matka. — W każdym razie turnus odchudzający jest w tym samym terminie, co nasz wyjazd.

— Mamuś, jakiego Kicusia? — zapytałam półprzytomnie.

— Córeńko, czy ty nie musisz łykać magnezu? Widzę, że coraz bardziej ci siada pamięć… — Zniecierpliwiła się matka. — Przecież mówiłam ci, że Miecio, to znaczy, że my mamy kotka, Kicusia, słodziaczek taki milusi, znajdeczka niewinna, aniołek, któremu Miecio ocalił życie. Znalazł go zagłodzonego pod blokiem i jak to mój Miecio, dusza człowiek, zabrał, przytulił, zadbał i teraz mamy kochanego Kicusia. Moja przyjaciółka Helenka miała się nim zaopiekować, bo my płyniemy na ten Bornholm.

Dałabym sobie głowę uciąć, że o żadnym kotku mi nie wspominała, a tym bardziej o wycieczce na Bornholm, ale dyskusja na ten temat nie miała sensu, nie z nią. Zresztą, odkąd matka weszła w związek z młodszym od niej o jedenaście lat przebojowym Mieciem, wszystko w jej życiu dzieje się ze zdwojoną prędkością i trudno nadążyć za dynamiką zdarzeń. Tłumaczenie, że o niczym mi nie wspominała, albo napomknięcie o tym, że ja mam w domu psa, a poza tym także swoje życie — było czystą stratą energii. Jedyne, czego pragnęłam, to przypomnieć jej o tym, że jest blady niedzielny świt i nie musi zadręczać mnie kwestiami swoich miłosnych wojaży o takiej porze, ale nieopacznie spojrzałam na zegarek. To nie ciemności nocy rozsnuwały się za oknem, lecz chmury deszczu. Dochodziło wpół do dziewiątej. Zerwałam się z łóżka jak poparzona.

— Dobrze już, mamo, wezmę tego Kicusia. Po południu zadzwonię, to się na jutro jakoś umówimy — rzuciłam do słuchawki, gotowa na każdy kompromis, byle tylko spławić matkę i znaleźć się wreszcie pod prysznicem.

— Córuś, jakie jutro, jak my za trzy godziny wyjeżdżamy? — powiedziała swoim nieznoszącym sprzeciwu tonem matka. — Za pół godziny przyjedziemy z Kicusiem, kuwetą i wszystko ci wytłumaczę, gdzie co masz kupować, jak mu gotować, żeby go prawidłowo odżywiać, bo wiesz, Kicuś jest po przejściach gastrycznych i wymaga specjalnej diety.

Morderstwa w afekcie muszą się przytrafiać nawet zupełnie normalnym, opanowanym kobietom. Nigdy w to nie wątpiłam, ale teraz zdałam sobie sprawę, że mogą się zdarzać równie często w niedzielne letnie poranki, co w jesienne wieczory. Do spotkania z Konstantym miałam czterdzieści pięć minut. Głowa ciążyła mi po nadmiarze wczorajszego szampana, pod oczami wisiały wory, na stopie sterczał wykwit, który z wczorajszej ranki przeobraził się w wystający burchel i osiągnął właśnie apogeum centymetrowego rozmiaru. Nie miałam pojęcia, w co się ubrać, a do tego za pół godziny miała mi się tu zwalić matka z kotkiem specjalnej troski. Wahając się między mordem na matce a zbrodnią zakłócenia poranka najbliższej sercu istocie, zdecydowałam się na to drugie. To, co inni nazywają czuwaniem opatrzności, ja, szczęśliwa posiadaczka najwspanialszych przyjaciółek pod słońcem, nazywam po prostu solidarnością jajników.

Wera leczyła kaca po wczorajszym party — wychodziła właśnie z ożywczym kefirem ze spożywczego w alei Wyzwolenia. Prosto stamtąd zgodziła się przyjść do mnie. Zabrała Dolcevita na spacer, a ja spokojnie wskoczyłam pod prysznic. Motywacja, by zdążyć wymknąć się przed nalotem własnej matki, przyspieszyła wybór stroju może nawet bardziej niż lęk, że spóźnię się na randkę. Wybrałam sportową dżinsówkę przed kolana i niezobowiązującą koszulę w zielonkawym kolorze, w której po rozpięciu dwóch guzików robił się, jak to optymistycznie określiła Wera, ekscytujący punkt zaczepny dla wyobraźni. Jedyne, czym mogłam domknąć ten zestaw w obliczu katastrofy na stopie, były ciut rozklekotane czółenka na płaskim obcasie, w tygrysie wzory. Zdążyłam. Dokładnie w chwili, gdy ruszyła moja taksówka, matka wypakowywała się z auta Miecia z kotkiem pod pachą. Wiedziałam, że nikt inny nie przejmie lepiej zwierzaka, jednocześnie nie wywołując eksplozji w mojej nieobliczalnej matce, niż działająca kojąco na ludzi Wera.

***

Ależ on jest stylowy — pomyślałam, patrząc na cienie rzucane przez arkady kawiarni, którą Konstanty wybrał na nasze śniadanie. Minimalistyczne, a jednocześnie ciepłe wnętrze było dokładnie takie, do jakiego sama miałabym ochotę go zabrać w rześki poranek. Nawet niebo stanęło na wysokości zadania i pojaśniało na chwilę naszego powitania. Siedział odprężony, w koszuli w delikatne prążki, na gołych stopach miał piękne mokasyny z bladoczerwonej skóry. Na mój widok wstał energicznie. Obdarzył mnie tym swoim ciepłym, serdecznym uśmiechem, ujawniając idealną biel zębów, i musnął wargami mój policzek. Nasze pierwsze śniadanie nie było co prawda zwieńczeniem upojnego wieczoru, ale dawało to przyjemne, niezmącone niczym poczucie, że rozkosze licznych nocy są już o krok od nas.

Zaprawiona w moich praktykach rozluźniającego oddechu, raz po raz nabierałam powietrza, wstrzymywałam je, a potem wypuszczałam, by uwolnić się przynajmniej myślami z potwornego ucisku mojego burchla. Aż w końcu poczułam się na tyle swobodnie, by wysunąć stopę z buta, i spokojnie mogłam już oddać się kontemplacji pięknych oczu Konstantego oraz wchłanianiu wyrafinowanej, żywiczno-cytrusowej mieszanki jego perfum.

Po niedługim wstępie o tym, jak miło spędzili wczoraj popołudnie i wieczór z Lenką — który to wstęp zniosłam z najwyższą dzielnością — Konstanty przełączył się na mnie.

— A ty jak spędziłaś wieczór? — zapytał, topiąc we mnie jedno z tych swoich przenikliwych spojrzeń.

— Z Werą. Byłyśmy na parapetówce jej klienta. Największą atrakcją były imponujących rozmiarów drzewa w ogrodzie, starsze niż willa.

— A wiesz, że drzewa porozumiewają się między sobą? — Podekscytował się tematem.

— Za pomocą wiatru?

— Nie, drzewa tworzą wspólnotę.

— Prawie jak ludzie.

— Może nawet bardziej. Młode i silne wspierają te starsze. Uzdrawiają się nawzajem, przesyłając sobie soki i informacje systemem korzennym. Są przesłanki, by sądzić, że to szalenie empatyczne byty.

— Ciekawe, czy drzewa nas słyszą.

— Kto wie? — zawiesił głos. — Może słuchając nas, często pukają się w korę, bo żyją na tyle długo, by wiedzieć, że problemy, które spędzają nam sny z powiek, z perspektywy czasu i tak okażą się śmieszne.

Nie śniłam. Niczego sobie nie projektowałam. Konstanty po prostu uosabiał mężczyznę moich marzeń. I nie tylko moich. Miałam wrażenie, że ucieleśnia pragnienia całego pokolenia dziewczyn wychowanych przez matki trawiące latami rozczarowania, jakich doświadczyły ze strony facetów, których nie było albo byli, ale nie tacy, jakich dałoby się znieść. Konstanty trzymał się ziemi, był praktyczny, poukładany i zaradny, a jednocześnie pozostawał idealistą. Nie przeszkadzało mi nawet, że zamówił jajecznicę na boczku i strasznie się tym boczkiem podekscytował. Choć przemknęło mi przez myśl, czy gdy razem zamieszkamy, temat boczku, którego ja za nic w świecie bym nie tknęła, nie stanie się jedną z tych drobnych, z pozoru nic nieznaczących różnic, które psują atmosferę małżeńskich poranków. Teraz nie miało to żadnego znaczenia.

— À propos empatii: przedwczoraj oglądałem kolejny odcinek Hannibala. Znasz ten serial?

— Jeszcze nie.

— Świetne! Cień Hannibala to człowiek, którego słabością jest zbyt duża empatia. Z jednej strony, dzięki niej może zrozumieć psychopatów, z drugiej, łatwo wpada w pułapki. Bardzo interesujące. Musisz to zobaczyć. Może do mnie przyjdziesz w tygodniu? — rzucił mimochodem i zanurzył usta w swoim owocowym koktajlu.

— Chętnie. — Przełknęłam ślinę, wpatrując się w piękny kontur jego ust.

— Co tak patrzysz? — zapytał czujnie. — Wiem, wiem, popijanie przy jedzeniu to barbarzyństwo, ale czasem wolno nam chyba łamać reguły? — Roześmiał się.

Był uważny. A jego znajomość zasad żywienia, może nie całkiem tożsamych z moimi, w tym przypadku zasługiwała na uznanie. Do tego siedział w niezwykle stylowy, a jednocześnie niewymuszony sposób, trzymając prosto kręgosłup. Przykuwał spojrzenia. Kawiarnia zapełniała się ludźmi. Szczupła blondynka przejechała obok nas spacerówką z bliźniętami, a gdy jedno z nich upuściło grzechotkę, Konstanty błyskawicznie wstał, żeby ją podać. Miał wspaniałą sylwetkę. Wyobraziłam sobie jego brzuch, na którym zapewne nie było żadnej fałdy tłuszczu. Pomyślałam o swoim własnym. Nagle, przyglądając się pięknej linii ramion, których kształt dawał się zauważyć przez koszulę, poczułam lekki niepokój. Czy on nie jest zbyt doskonały? Czy to możliwe, że po tylu niewypałach przyciągnęłam kogoś tak odpowiedniego? Konstanty poszedł do łazienki, a ja rzuciłam okiem na telefon.

Dolcevito, urażony najazdem Kicusia, położył się na balkonie, ale nie robił scen. Mamcia obłaskawiona, a ten mamy Miecio naprawdę ma jaja i zero łysienia. Baw się dobrze, lofka.

Odetchnęłam z ulgą. Wera nigdy nie zawodziła. Była mistrzynią obłaskawiania, wybawiania i ulepszania rzeczywistości. Była chodzącą dobrocią.

— Mój żywioł to woda, tylko dlatego nie spalam się z emocji — mówiła żartobliwie. — Ty jesteś ogniem, więc musimy ciągle mieć cię na oku, żebyś nam nie spłonęła, a Claudynka, nasz anioł stróż, to ziemia. Można powiedzieć, że idealnie się ustawiłyśmy.

Nie miałam jasności w sprawie tych żywiołów. Często wydawało mi się, że Wera spala się bardziej niż ja w przygodach sercowych, tyle tylko, że o wiele skuteczniej to skrywa. Claudynka też się spalała, ale zaraz potem zaczynała racjonalizować i logika, jej wentyl bezpieczeństwa, z zawrotną prędkością stawiała ją do pionu. Rzeczywiście zgadzałyśmy się finalnie prawie we wszystkim, ale zanim do tego doszłyśmy, każda z nas trzech zwracała uwagę na zupełnie inne elementy rzeczywistości. Mimo wszystko Wera wydawała się najbardziej empatyczna. Jak to możliwe, że wciąż przyciągała do siebie młodocianych wymoczków lub wyrafinowanych uwodzicieli, którzy okazywali się gejami? Tego nie mogłam pojąć. Przypomniałam sobie tajemniczego gościa, który odstawał od całej reszty na wczorajszym przyjęciu. Czy to jej znajomy? Wracając, byłyśmy tak padnięte, że w taksówce nawet jej o to nie zapytałam. Czy Wera nie mogłaby zainteresować się kimś takim? Bezpretensjonalnym, wrażliwym i pogodnym? Zamiast co chwilę zakochiwać się w tych wystylizowanych wydmuszkach. A może Claudynka ma rację? Wera ciągle się zakochuje, żeby uniknąć miłości. Może my wszystkie właśnie po to chcemy żyć w płomieniach — patrzeć na mężczyznę rozgrzane endorfinami, oddalając dzień, kiedy trzeba będzie stanąć naprzeciwko niego i zobaczyć go takim, jaki jest.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: