Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętniki kuratora magazynów - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętniki kuratora magazynów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 288 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA.

Pod na­zwą Pa­mięt­ni­ków ku­ra­to­ra ma­ga­zy­nów ogła­szam sze­reg szki­ców i ob­raz­ków w ro­dza­ju Cal­lot'a i Ho­garth'a, do któ­rych do­mie­sza­łem kil­ka kon­tu­rów do in­ne­go ro­dza­ju na­le­żą­cych: obo­je niech czy­tel­ni­cy osą­dzą w tym du­chu ar­ty­zmu, w ja­kim one są im po­da­ne, nie szu­ka­jąc by­najm­niej w po­czę­ciu pierw­szych złej my­śli dla ogó­łu, pa­mię­ta­jąc na to, że ar­ty­sta two­rzy głów­nie dla ce­lów sztu­ki, two­rzy zaś w tym ro­dza­ju, któ­ry go naj­wię­cej do sie­bie nęci. Czy­tel­ni­cy nasi czę­sto chwy­ta­ją au­to­ra za sło­wo i wie­rzą mu aż za­nad­to, bo bio­rą wszyst­ko w jego dzie­le li­te­ral­nie: mu­szę więc po­ro­zu­mieć się wcze­śnie w tym wzglę­dzie z memi czy­tel­ni­ka­mi. Za­pew­ne, że do­świad­cze­nie ży­cia po­da­ło mi wzo­ry do utwo­rze­nia tej ga­le­ryi dzi­wa­ków, jaką przed­sta­wia dzie­ło moje: in­a­czej na­wet być nie mo­gło; ale wzo­ry te gro­ma­dzi­ły się w gło­wie mo­jej przez cały ciąg mego ży­wo­ta, na­po­ty­ka­łem na nie po wszyst­kich pro­win­cy­ach kra­ju na­sze­go, spo­ty­ka­łem jako roz­rzu­co­ne, jed­no­stron­ne rysy cha­rak­te­ru, z któ­rych kunszt­mistrz do­pie­ro ca­łość in­dy­wi­du­al­ną mógł stwo­rzyć. Nie my­śl­cie więc, że istot­nie opi­su­ję tu jaki okręg ma­ga­zy­no­wy, w któ­rym by­łem ku­ra­to­rem: wy­bra­łem tu dla­te­go tyl­ko for­mę pa­mięt­ni­ka ku­ra­to­ra ma­ga­zy­no­we­go, że ona naj­do­god­niej­szą była do zmiesz­cze­nia w so­bie naj­dłuż­sze­go sze­re­gu fi­gur, nie wią­żąc je ko­niecz­nie w jed­nę ca­łość po­wie­ścio­wą. Ale ci, co bio­rą wszyst­ko li­te­ral­nie, go­to­wi wziąć to do­praw­dy za zda­ge­ro­ty­po­wa­ny wzór jed­nej czę­ści ja­kie­go po­wia­tu, nie my­śląc na­wet o tem, że tą licz­bą dzi­wa­ków, któ­rych tu wpro­wa­dzam, śmia­ło kil­ka gu­ber­nij moż­na­by było za­lud­nić. Cóż jed­nak po­ra­dzisz z temi, co Chodź­kę na­przy­kład go­to­wi są po­mó­wić o wy­wle­cze­nie się ze sta­nu za­kon­ne­go, dla­te­go, że na­pi­sał "Pa­mięt­ni­ki kwe­sta­rza ber­nar­dyń­skie­go?" U nas do­tąd nie moż­na jesz­cze tego dla wie­lu wy tłu­ma­czyć, że pi­sarz two­rząc po­wieść, nie­ko­niecz­nie opi­su­je w niej sie­bie sa­me­go i swo­ich naj­bliż­szych zna­jo­mych; wszel­ki zno­wu wy­bryk fan­ta­zyi, wszel­ka fi­gu­ra dzi­wacz­na, za­baw­na lub nie­po­chleb­na, uwa­ża się za­raz za chęć po­ni­że­nia wła­snej spo­łecz­no­ści. Wie­luż­to mi się zda­rza­ło wi­dzieć sa­me­mu lu­dzi, – na­wet z pew­nem wy­kształ­ce­niem, na­wet niby li­te­ra­tów, któ­rzy se­ryo mó­wi­li mi, że Kra­szew­ski pi­sze nie po­wie­ści, nie dzie­ła sztu­ki, ale sa­ty­ry na na­sze spo­łcze­sne to­wa­rzy­stwo. Cóż tym pa­nom od­po­wie­dzieć na to, kie­dy tak wi­docz­nem jest, że nie ro­zu­mie­ją naj­głów­niej­sze­go za­da­nia sztu­ki? – Oto wzru­szyć tyl­ko ra­mio­na­mi i mil­czeć.

Pa­mięt­ni­kom ku­ra­to­ra nie sta­ra­łem się nadać tre­ści po­wie­ścio­wej, in­try­gi, ak­cyi, wę­zła i roz­wią­za­nia; sąto ob­raz­ki, szki­ce, jak­by stu­dya z teki ry­sow­ni­ka, któ­re mogą się obejść, zda­je się, bez po­wie­ścio­wej in­try­gi. Sta­ra­łem się głów­nie o rze­tel­ność, o ory­gi­nal­ność, któ­re za­wsze są ce­cha­mi praw­dy.

Kie­dym już ukoń­czył był ostat­nie moje stu­dia hu­ma­nio­ra roku Pań­skie­go 1844, po­wiet­ni­cy moi, z mar­szał­kiem swo­im na cze­le, ob­ra­li mię jed­no­gło­śnie de­pu­ta­tem do ma­ga­zy­nów za­pa­śnych, udo­wad­nia­jąc ta­kim po­stęp­kiem swo­ję mi­łość dla nauk uni­wer­sy­tec­kich, któ­re ukoń­czy­łem sum­ma cum be­ne­vo­len­tia.

Na­gły­to był prze­chód od Ho­me­ra, Pin­da­ra, es­te­ty­ki, fi­lo­zo­fii, do ma­ga­zy­nów, cze­twer­ti żyta, hrecz­ki, owsa i kor­re­spon­den­cyj urzę­do­wych, któ­re po­trze­ba było pi­sać tem sa­mem pió­rem, ja­kiem się pi­szą peł­ne za­pa­łu i po­ezyi ma­rze­nia dwu­dzie­sto­let­niej gło­wy. A prze­cież pięk­ny to obo­wią­zek czu­wa­nia nad tem, aby chło­pek miał chleb w cza­sie nie­uro­dza­ju, a może na­wet gło­du. Ale cóż po­ra­dzisz z mło­dą gło­wą, ma­rzą­cą o nie­bie­skich mig­da­łach i pa­mię­ta­ją­cą o tem, że nie­jed­nym tyl­ko chle­bem czło­wiek żyje, ale jesz­cze sło­wem i my­ślą.

Kie­dym raz ma­rzył so­bie u otwar­te­go okna, a przedem­ną mi­ga­ła srebr­na rze­ka, a da­lej zie­le­nia­ły łąki, czer­nia­ły bory, bie­la­ły klom­by bia­ło­ko­rej brzo­zy i roz­ście­la­ło się tło błę­kit­ne­go nie­ba: przy­nie­sio­no mi pa – pier od mar­szał­ka, że przy­sła­ny z Pe­ters­bur­ga dla re­wi­do­wa­nia ma­ga­zy­nów re­wi­zor, za­stał w sta­nie (1) moim naj­więk­szy nie­po­rzą­dek: zu­peł­ny brak zbo­ża, za­wa­lo­ne szpi­chle­rze, wy­sta­wio­ne nie po­dług pla­nu, ster­ty (tam gdzie one sta­ły) zje­dzo­ne przez my­szy, i w do­dat­ku bra­ko­wa­ło na nich nu­me­ro­wa­nych ta­bli­czek. W kon­klu­zyi przed­sta­wi­ciel po­wia­tu do­no­sił, że od­da­je mię pod sąd za wi­docz­ną opie­sza­łość i le­ni­stwo.

Ob­stu­pui! Ślicz­nie roz­po­czą­łem moję ka­ry­erę! Od­ra­zu idę pod sąd, cho­ciaż słusz­niej na­le­ża­ło­by było może od­dać mię pod sąd po­wiet­ni­ków, któ­rzy ma­ga­zy­no­we zbo­że prze­pę­dza­ją na wód­kę, i te zbrod­ni­cze my­szy, co po­że­ra­ją gro­madz­ką wła­sność. Ale biję się w pier­si, mea cul­pa : od pół roku jak zo­sta­łem już urzęd­ni­kiem, nie by­łem jesz­cze w po­ru­czo­nym mi sta­nie. Ależ już od lat sze­ściu byli ku­ra­to­ro­wie; od lat sze­ściu jeź­dził re­wi­zor; od lat sze­ściu wy­ma­ga­no tego, aby ma­ga­zy­ny były ko­niecz­nie peł­ne, to­jest, aby mia­ły w so­bie po cze­twer­ti ozi­mi­ny, a po pół cze­twer­ti ja­rzy­ny na każ­dą męz­ką re­wi­zyj­ną du­szę: słusz­nie więc mo­głem so­bie my­śleć, że po­zo­sta­je mi tyl­ko cie­szyć się bło­gim wi­do­kiem ru­mia­nych twa­rzy miesz­kań­ców, ma­ją­cych w pier­si swo­jej męz­ką re­wi­zyj­ną du­szę.

Oka­za­ło się po­tem wca­le in­a­czej: prze­ko­na­łem się na­ocz­nie, że mój stan był naj­opła­kań­szym w świe­cie sta­nem, że po­ło­żo­ny był w po­le­skiej czę­ści po­wia­tu, na któ­rej ro­dzi­ły się tyl­ko ob­fi­cie ry­dze, bo­ro­we szysz­ki, czer­ni­ce, i żaby kum­ka­ły w bło­tach ja­kąś bar­dzo smut­ną me­lo­dyą.

–- (1) Po­wia­ty dzie­lą się pod wzglę­dem po­li­cyj­nym na kil­ka sta­nów.

Praw­da, że mo­gły­by być przy­najm­niej ma­ga­zy­ny, bo la­sów było mnó­stwo, ale pa­no­wie oby­wa­te­le od­kła­da­li od roku do roku ich bu­dow­lę, a zbo­że, je­że­li się ze­bra­ło ja­kie, bo­jąc się tego, by się cza­sem nie ze­psu­ło, roz­da­wa­li chło­pom, albo prze­pę­dza­li na wód­kę, obie­cu­jąc od­dać je wte­dy, gdy go bę­dzie po­trze­ba. Taki był re­zul­tat mo­jej po­dró­ży, ale pier­wej na­le­ży coś po­wie­dzieć o niej sa­mej.

Naj­przód mu­sisz wie­dzieć sza­now­ny mój i ła­ska­wy czy­tel­ni­ku, że li­czy­łem się wten­czas w moim po­wie­cie do li­te­ra­tów: raz dla­te­go, że by­łem na fa­kul­te­cie li­te­rac­kim; po­wtó­re, że mia­łem swo­ich wła­snych ksią­żek czter­dzie­ści; po­trze­cie, że czy­ta­łem te książ­ki; po­czwar­te, że nie gra­łem w pre­fe­ran­sa i nie jeź­dzi­łem na jar­mar­ki; po­pią­te, że no­si­łem w 22 la­tach sza­fi­ro­we oku­la­ry; po­szó­ste, że roz­ma­wia­łem z pa­nią pod­ko­mo­rzy­ną, a ta opo­wie­dzia­ła przed ca­łem są­siedz­twem, żem chło­piec wca­le do rze­czy; i po­siód­me, żem na­pi­sał był ar­ty­kuł do Ty­go­dni­ka Pe­ters­bur­skie­go, gdziem pu­blicz­nie dzię­ko­wał dok­to­ro­wi Pu­lver­man za to, że mię wy­le­czył na fe­brę prze­zdzien­ną. Od tego cza­su, kie­dy się kto o mnie py­tał, od­po­wia­da­no mu: "To ten coto po ga­ze­tach pi­sze. " "Aa! toto on po ga­ze­tach pi­sze!" I tak się zwy­kle roz­mo­wa o mnie koń­czy­ła.

Miesz­ka­jąc w in­nej wca­le oko­li­cy mego po­wia­tu, spę­dziw­szy do tego lat je­de­na­ście wmie­ście, gdziem po­bie­rał na­uki, nie zna­łem pra­wie ni­ko­go w owym opła­ka­nym sta­nie, któ­ry ode­mnie był od­da­lo­ny przy­najm­niej na mil pięć z okła­dem. Rzu­ci­łem pod stół Szyl­le­ra, i z wes­tchnie­niem po­wtó­rzy­łem so­bie w du­szy, zbie­ra­jąc się do mo­jej nud­nej po­dró­ży:

In des He­rzens he­ilig stil­le Räu­me

Musst du flie­hen aus den Le­bens Drang:

Fre­ihe­it in dem Re­ich der Träu­me

Und das Schöne lebt nur im Ge­sang.

Na wszel­ki wy­pa­dek, z pa­pie­ra­mi urzę­do­we­mi wzią­łem li­brę bia­łe­go pa­pie­ru, dla no­to­wa­nia so­bie wra­żeń z po­dró­ży i dla zbie­ra­nia wzor­ków. Cóż ro­bić? Dla li­te­ra­ta to po­trzeb­ne. Nie zna­jąc, nie ba­da­jąc lu­dzi, nie moż­na ich ma­lo­wać, a ma­larz po­wi­nien ko­niecz­nie ry­so­wać z na­tu­ry. Ten co ry­su­je z sa­mych gip­sów, za­wsze bę­dzie ma­lo­wać fi­gu­ry nie­ży­we: bę­dzie ma­lo­wał po­są­gi nie lu­dzi.

Dziś, kie­dy się roz­pa­tru­ję w mo­ich no­tat­kach, wi­dzę w nich skar­by całe: ory­gi­na­ły ja­kich mało, fi­gu­ry choć dla Gra­nvill'a albo Ga­var­ni'ego; tyl­ko że sąto na­sze wła­sne, pro­win­cy­onal­ne typy. Pie­częć na­ro­do­wa od­bi­ta na nich głę­bo­ko: po­trze­ba tyl­ko mi­strza, i był­by ob­ra­zek cu­dow­ny! Oj! gdy­by­to Kra­szew­ski, albo Ko­rze­niow­ski, albo Pa­da­li­ca był na mo­jem miej­scu, do­pie­ro wy­szło­by prze­dziw­ne dzie­ło w ro­dza­ju Dic­ken­sa! Ale na­tu­ra nie była ską­pą, wszę­dzie się znaj­dzie tego po­do­stat­kiem!

Naj­pierw­szą wsią mego sta­nu była wiel­ka włość, przez roz­biór po­dzie­lo­na po­mię­dzy kil­ku kol­lo­ka­to­rów. Oto do­pie­ro była roz­kosz jeź­dzić od jed­ne­go po­miesz­ka­nia do dru­gie­go, i pro­sić, bła­gać, za­kli­nać: a do­bro­dzie­je, a ła­skaw­cy, zsyp­cie zbo­że na mi­łość Pana Boga, zbu­duj­cie ma­ga­zyn! A ci skła­da­ją je­den na dru­gie­go: było zbo­że, ale ten za­brał; dru­gi zno­wu roz­kła­da przedem­ną skar­gi o to, że są­siad jego wkra­da mu się w grun­ta; trze­ci coś in­ne­go pra­wi, a wszy­scy ra­zem nud­ni, ciem­ni i nie­zno­śni. Smut­no było pa­trzeć na taki stan czło­wie­ka, któ­ry z twa­rzy do ucy­wi­li­zo­wa­nej ras­sy Eu­ro­pej­czy­ków na­le­ży, a z gło­wy Ho­ten­tot tyl­ko! Ale za­wsze po­wia­dam, że dla ołów­ka by­ły­to praw­dzi­we skar­by.

Naj­sam­przód od­wie­dzi­łem czło­wie­ka ma­ją­ce­go dusz re­wi­zyj­nych 70, a więc naj­bo­gat­sze­go z kol­lo­ka­to­rów. W pierw­szym po­ko­ju za­sta­łem żonę: mło­da, lat dwa­dzie­ścia kil­ka za­le­d­wo, wi­docz­nie była ład­na, ale dziś twarz bla­da, wy­chu­dła, oczy za­pa­dłe, usta spa­lo­ne; ja­sne zło­ci­ste wło­sy spa­da­ły nie­ucze­sa­ne. Smu­tek, zgry­zo­ty i na­stęp­stwo ich, cho­ro­ba, wy­pięt­no­wa­ły się głę­bo­ko na tej przy­jem­nej, słod­kiej twa­rzy ko­bie­cej. Przy­wi­ta­ła mię ci­cho, pro­si­ła sie­dzieć, po­glą­da­jąc usta­wicz­nie nie­spo­koj­nem okiem na al­kierz, jak gdy­by kogo ocze­ki­wa­ła ztam­tąd, i chcia­ła­by nie­bo­ga, żeby się nie po­ka­zał. Na­resz­cie na pro­gu uka­zał się ja­kiś czło­wiek, a na bla­dą twarz ko­bie­ty wy­stą­pił od­ra­zu pło­mień: spu­ści­ła oczy i nie wie­dzia­ła co ma z sobą zro­bić. Z pierw­szych słów wcho­dzą­cej fi­gu­ry od­ga­dłem wszyst­ko: mąż był pi­ja­kiem. Czer­wo­ny jak pe­ke­flejsz, usta sine, oczy obłą­ka­ne i krwią za­bie­głe, wło­sy szpa­ko­wa­te, krok nie­pew­ny, od­dech za­bi­ja­ją­cy: ta­kim był mąż tej mło­dej' ko­bie­ty, któ­ra, ubo­ga, przeda­ła swo­ję mło­dość, a ra­zem z nią ży­cie, bo su­cho­ty były na niej wi­docz­ne.

– A… a… a… – beł­ko­tał go­spo­darz, chwy­ta­jąc się za odźwier­ki – ko­goż… kogo… mam… mam… mam ho­nor wi­tać?

Ja cier­pia­łem bo­le­śnie ra­zem z tą mło­dą ko­bie­tą; wstyd i mnie ob­lał ru­mień­cem, jak­by go­rą­cym wa­rem. Chciał­bym chęt­nie, żeby się zie­mia po­de­mną roz­stą­pi­ła, ale czer­wo­ny je­go­mość roz­sta­wiał już ra­mio­na, go­tu­jąc się wi­docz­nie uchwy­cić mię w swo­je ob­ję­cia.

– Mój mąż – wy­jąk­nę­ła le­d­wie do­sły­sza­nym gło­sem nie­szczę­śli­wa.

– Ko­goż… ko­goż… kogo? – po­wta­rzał go­spo­darz, ob­li­zu­jąc co chwi­la spa­lo­ne usta i pry­cha­jąc jak kot.

Wi­dzia­łem po oczach, że mu­sia­no mu prze­rwać sen, któ­ry tak wi­docz­nie był mu po­trzeb­nym w tej chwi­li.

Cof­nąw­szy się o dwa kro­ki w tył, ukło­ni­łem się zlek­ka i wy­mó­wi­łem moje na­zwi­sko.

– Aha! to pan do­bro­dziej! Otóż jaki nie­spo­dzie­wa­ny gość z pana do­bro­dzie­ja! Dusz­ko (ob­ra­ca­jąc się do żony), praw­da że nie­spo­dzie­wa­ny gość? hę? Nie­chże pan bę­dzie ła­skaw usią­dzie. Nie­spo­dzie­wa­ny, da­li­pan nie­spo­dzie­wa­ny gość! Nie wi­dzia­łem pana nig­dy, boto pan po­dob­no au­tor? Dusz­ko, ten pan au­tor! Nie­spo­dzie­wa­ny, nie­spo­dzie­wa­ny gość!

Do tego jesz­cze i li­te­rat, po­my­śla­łem so­bie w du­chu.

– Czy­ta­łem wie­le pań­skich ka­wa­łecz­ków. Aha! nie­spo­dzie­wa­ny… Dusz­ko, te ka­wa­łecz­ki co­śmy­to czy­ta­li. Tę­gie ka­wa­łecz­ki, jak Pana Boga mego ko­cham…

Prze­klą­łem i au­tor­stwo moje, i urząd mój, i wy­jazd, i dzień, i go­dzi­nę.

– Aha! jaki gość nie­spo­dzie­wa­ny!… Taki ta­kie pa­nie ka­wa­łecz­ki co strach! Ja­kem je czy­tał, mó­wię żo­nie: oto pi­sze pa­nie czło­wiek! wa, wa, wa jak pi­sze! Dusz­ko, wszak praw­da, mó­wi­li­śmy z tobą czę­sto: jak pi­sze ten czło­wiek? Nie­spo­dzie­wa­ny gość, nie­spo­dzie­wa­ny… Do­brze pi­sze, da­li­bóg do­brze: coto i mó­wić! Nie wiem tyl­ko jaką ma jesz­cze rękę, bo je­że­li i to ta­koż, to pan je­steś, je­steś… to pan je­steś czło­wie­kiem, ja­kie­go i ze świe­cą po­szu­kać!

– Czy do pana mam się udać z wy­ma­ga­niem o po­sta­wie­nie ma­ga­zy­nu i zsyp zbo­ża gro­madz­kie­go?

– Do mnie, do mnie, a jak­że do mnie. O! bo ja je­stem po­miesz­czyk po­trze­ba wie­dzieć. A to moja żona, ta­koż po­miesz­czy­ca, a jak­że po­miesz­czy­ca! Mamy siedm­dzie­siąt trzy re­wi­zyj­ne du­sze. Tyl­ko sła­ba, cho­ro­wi­ta, dziś nie spa­ła całą noc, ale cóż ro­bić? Dziec­ko cho­re, a sama kar­mi, a tu ani wy­per­swa­do­wać, bo i to jesz­cze trze­ba wie­dzieć! Jak­że, do mnie na­le­ży ma­ga­zyn, bo ja tu je­stem po­miesz­czyk!

Po­tem ni z tego, ni z owe­go za­czął mó­wić prze­ciw pi­ja­kom i wód­ce, utrzy­mu­jąc, że się brzy­dzi jak nie wiem czem tem prze­brzy­dłem go­rzał­czy­skiem.

Ucie­kłem. Od­da­łem i ma­ga­zyn, i zsyp zbo­ża, i chło­pów na wolą Tego, co w opatrz­no­ści swo­jej nie­po­ję­tej żywi pta­ki po­wietrz­ne; trud­no-bo było pa­trzeć na męki tej za­prze­da­nej ko­bie­ty, na jej wstyd, bo­leść. O! boto okrop­nie wsty­dzić się za ko­goś i ko­goś, któ­re­go z obo­wiąz­ku, sza­cun­kiem i mi­ło­ścią ota­czać się po­win­no!!

Po­je­cha­łem na­stęp­nie do dzie­dzi­ców dru­giej czę­ści wsi, do bra­ci Ko­gu­tów. Obaj ka­wa­le­ro­wie, bliź­nia­ki, chłop­cy mo­gą­cy mieć po lat sześć­dzie­siąt; rzą­dzi­li wspól­nie nie­dzie­lo­nym ma­ją­tecz­kiem i miesz­ka­li w jed­nym dwor­ku. Był­to typ, któ­re­go już dziś nie ma wca­le: twarz, ru­chy, mowa, for­my grzecz­no­ści i go­ścin­no­ści, wszyst­ko było nie te­raź­niej­sze, na wszyst­kiem wi­dać było rdzę cza­su.

My­śla­łem, że na­tra­fi­łem na ja­kiś geo­lo­gicz­ny po­kład sta­ro­świe­czy­zny. Tu, po za­kąt­kach, dłu­żej się ona prze­cho­wa­ła. Nim po­wie­dzia­łem jesz­cze jak się na­zy­wam, obaj bra­cia ści­ska­li mię, ca­ło­wa­li ser­decz­nie i nie­mi­ło­sier­nie na­cie­ra­li nie­ogo­lo­ne­mi bro­da­mi, jak­by ja­kie­go cho­le­rycz­ne­go pa­cy­en­ta. Po­ka­za­ło się po­tem, że zna­li daw­niej mego ojca, ciot­kę i mego dzia­da; że byli gdzieś ra­zem z moim stry­jem: ztąd nowy po­wód do ści­skań i ca­łu­sów. Wi­dać, że był­to typ sta­ry, bo obaj bra­cia mie­li przy­sło­wia. Przy­sło­wie samo było wca­le nie­szcze­gól­ne, bo tyl­ko pro­ste mo­ści do­bro­dzie­ju; ale każ­dy z nich skra­ca­jąc je, wy­ma­wiał w naj­dzi­wacz­niej­szy w świe­cie spo­sób: star­szy, pan Ger­wa­zy, usta­wicz­nie czmy­chał, i za każ­dem sło­wem mó­wił: mo­smro­dziu; młod­szy zaś brat, pan Pro­ta­zy, ob­ra­ca­jąc się z mową do swe­go słu­cha­cza, miał zwy­czaj prze­pla­tać ją gę­sto ty­tu­łem: ma­cam do­bro­dzie­ju. Kie­dym im po­wie­dział o ma­ga­zy­nie, za­czę­li się sprze­czać z sobą, przez któ­re­go z nich do­tąd ma­ga­zyn nie sta­nął. Oto do­pie­ro była po­cie­cha! "Kie­dyż-bo mo­smro­dziu, pa­nie bra­cie, pan brat sam mó­wił… – A ma­cam do­bro­dzie­ju, pa­nie Ger­wa­zy, wszak­to pan brat za­wsze utrzy­my­wał… " Nie­wie­lem się ja do­wie­dział z tego, kto miał słusz­ność, a kto był wi­nien, po­mi­mo tego, że by­łem pro­szo­ny o to, abym sam w tym wzglę­dzie roz­strzy­gnął. Szcze­gól­niej­szy to na­łóg wpla­ta­nia do mowy ja­kie­goś przy­sło­wia, tem­bar­dziej nie­po­ję­ty, że wszyst­ko się dzie­je modą ja­kąś; dziś nikt nie ma przy­sło­wia, daw­niej mu­siał je mieć każ­dy i to jak naj­dziw­niej­sze. Star­sze­mu panu Ko­gu­to­wi czę­sto ma­wia­li jego bliz­cy są­sie­dzi: "Pa­nie łow­czy­cu, po­rzuć waść to przy­sło­wie, gdzież moż­na coś po­dob­ne­go mó­wić? – Mnie się zda­je, mo­smro­dziu, że ju­żem się ja od nie­go od­zwy­cza­ił, od­po­wia­dał zwy­kle na to pan Ger – wazy. – Ależ ma­cam do­bro­dzie­ju, pa­nie bra­cie, wszak­że tyl­ko coś je po­wie­dział. " I zno­wu wsz­czy­na­ła się sprzecz­ka bez koń­ca po­mię­dzy sta­re­mi bliź­nia­ka­mi, co wiecz­nie się z sobą mu­sie­li sprze­czać, a je­den bez dru­gie­go żyć­by pono nie mógł.

Kie­dym od­jeż­dżał, obaj wy­pro­wa­dzi­li mię na ga­nek, i obaj, kie­dym już wsiadł do po­wo­zu, ka­za­li od sie­bie dom cały uca­ło­wać. •

Dla­cze­go, py­tam, ta­kie dzi­wacz­ne fi­gu­ry mają swój po­wab, i dla­cze­go tak smut­no, kie­dy się do­wiesz cza­sa­mi o śmier­ci ja­kie­goś po­dob­ne­go dzi­wa­ka? Czy nie dla­te­go, że pod tą gru­bą korą kry­je się wie­le ser­decz­no­ści, któ­rej brak tak jest dzi­siaj wi­docz­ny, tak okrop­nie daje się uczu­wać na każ­dym kro­ku?

By­łem po­tem u dru­gie­go mar­co­wi­ka. Praw­dzi­wie dom jego i jego spo­sób ży­cia mogą od­strę­czyć od ce­li­ba­tu. Wy­szedł do mnie pod do­brą datą, i ga­dał co mu tyl­ko śli­na do gęby przy­no­si­ła:

– Kar­ku­lu­ję so­bie, sie­dzę koło mego fran­cy­me­ru, aż tu mó­wią mi, że ja­kiś pan psy­je­chał.

– Koło ja­kie­goż­to fran­cy­me­ru sie­dzia­łeś?

– To kra­wiec Mey­er robi u mnie.

– Aa!

Wtem wpadł do po­ko­ju ja­kiś ma­lec w brud­nej ko­szu­li, za­mu­rzo­ny i z no­ga­mi tak tęgo za­wa­la­ne­mi w bło­cie, że­byś przy­siągł, iż był w bo­tyn­kach.

– Po­ca­łuj pana w rącz­kę! – wo­łał uprzej­my go­spo­darz; a tym­cza­sem tkał mi w rękę ka­wa­łek cu­kru, bym go dał temu bru­da­so­wi, szep­cąc mi po­ci­chu: – Nie­chaj się psy­zwy­ca­ja!

Da­łem mil cu­kru, ale od po­ca­łun­ku uwol­ni­łem go zu­peł­nie.

– A idź do mamy, niech cie­bie tro­ski umy­je! Znas ty jego mat­kę? Owdiu­ska, ład­na dziew­cy­na!

Za pół go­dzi­ny już mię nie było w domu za­cne­go ka­wa­le­ra.

Je­cha­łem do szam­be­la­na. Kie­dy on był szam­be­la­nem i przy ja­kim dwo­rze, tego nikt nie wie­dział; w ca­łej jed­nak­że oko­li­cy no­sił on ten ty­tuł, i mógł­by na­wet w ra­zie po­trze­by zło­żyć na jego udo­wod­nie­nie przy­najm­niej ze sto ko­pert. Ma­ją­tek szam­be­la­na był po­rząd­nie za­szar­ga­ny: były tu i pry­wat­ne dłu­gi, i ban­ko­wy, i za­le­gło­ści po­dat­ków, a co się do­ty­czy zbo­ża ma­ga­zy­no­we­go, to tego nie było ani snop­ka. Wiel­ki był skne­ra, ale praw­da, że nie było cze­go roz­rzu­cać. W lip­cu cho­dził w żół­tym ba­jo­wym sur­du­cie; żona jak mo­gła opę­dza­ła po­trze­by swo­je i có­rek ko­bie­cem go­spo­dar­stwem: on nic im nie da­wał, i miesz­kał osob­no w na­pół roz­wa­lo­nej ofi­cy­nie. Wiecz­nie jadł ka­pu­stę z sa­dłem i czy­tał po­ży­czo­ne ga­ze­ty.

Wsze­dłem do pu­stej izby w ofi­cy­nie: okna były po­za­kle­ja­ne pa­pie­rem i przy­kry­te od­wiecz­nym ku­rzem; pa­ję­czy­na i w niej ze­schłe mu­chy osnu­wa­ła wszyst­kie kąty. W jed­nym ką­cie tap­czan, na któ­rym była brud­na koł­dra roz­rzu­co­na i czar­na za­ło­jo­na po­dusz­ka skó­rza­na; ku­la­wy stół, na któ­rym le­ża­ły sto­sy sta­rych ga­zet i oku­la­ry, bu­te­lecz­ka z za­ple­śnia­łym atra­men­tem, po­schłe pió­ra, na pod­ło­dze kil­ka ko­pert, sta­rych krze­seł kil­ka z wy­bi­tem sie­dze­niem à jour, ber­la­cze w kąt­ku i tłu­mok sta­ry, wy­pcha­ny, na któ­rym za­sia­dał, jak­by na ot­to­man­ce, sam JW. szam­be­lan.

Pierw­szy raz w ży­ciu wi­dzia­łem tego ory­gi­na­ła i tak nie­wy­myśl­ne ume­blo­wa­nie.

Sta­ry, twarz bla­da i po­marsz­czo­na jak pie­czo­ne jabł­ko, w gę­bie pół­to­ra zęba, a nos ser­decz­nie tu­lił się do uko­cha­nej mu bro­dy; oczy za­wsze za­szłe łza­mi, uszy od­daw­na już mu­sia­ły cho­ro­wać na wo­do­wstręt, ko­szu­la roz­wią­za­na i do­tknię­ta tą samą cho­ro­bą co uszy, a na niej, za­miast szla­fro­ka, sur­dut ba­jo­wy, zna­ny ze sła­wy w ca­łym po­wie­cie: resz­ta ubra­nia była ła­ciń­ska.

Otóż­to do cze­go może przyjść w koń­cu czło­wiek! Wszyst­ko w nim za­mar­ło i ze­zwie­rzę­cia­ło; żad­ne­go uczu­cia ani dla dzie­ci, ani dla żony, a prze­cież tę żonę, któ­rej te­raz nie wi­du­je nig­dy, przed czter­dzie­stą laty wy­kradł był grac­ko i oże­nił się z nią niby z wiel­kiej mi­ło­ści. Któż­by­to dziś po­wie­dział, że ta brud­na, nie­chluj­na isto­ta zna­ła kie­dy­kol­wiek­bądź mi­łość?

Kie­dym po­wie­dział kto je­stem, pan szam­be­lan pro­sił mię sie­dzieć i prze­mó­wił do mnie po fran­cuz­ku. Pa­trząc na jego strój, spo­dzie­wa­łem się prę­dzej, że do mnie po ła­ci­nie za­ga­da.

Po­ka­za­łem tedy memu Rzy­mia­ni­no­wi pa­pier, na­ka­zu­ją­cy nie­zwłocz­nie zsy­pa­nie zbo­ża i wy­sta­wie­nie ma­ga­zy­nu, po­dług usta­no­wio­ne­go pla­nu.

– Bę­dzie to jesz­cze, bę­dzie, bądź acan do­bro­dziej spo­koj­ny! Nie ra­zem Kra­ków zbu­do­wa­ny! I ma­ga­zyn kie­dyś po­sta­wię, i zbo­że zsy­pię, i za­po­mnisz o tem. Jak tyl­ko bę­dzie po­trze­ba, to damy, damy wszyst­ko co każą: wszak o to kłó­cić się nie moż­na, da­li­śmy na to pod­pi­skę (zo­bo­wią­za­nie).

– Ale zmi­łuj się pan, wi­dać że już po­trze­ba, kie­dy rząd co rok wy­sy­ła re­wi­zo­ra kie­dy mają mię na­wet od­dać pod sąd za to je­dy­nie, że do­tąd po­wie­rzo­ne mi ma­ga­zy­ny nie są peł­ne.

– Śmiej się acan z tego!

– Zmi­łuj się, ła­ska­wy mój pa­nie, oto jest wy­raź­ny roz­kaz…

– Mnie się pan za­py­taj, ja ci po­wiem na co to wszyst­ko, ale do tego ani po­do­bień­stwo, ani się za­no­si na coś po­dob­ne­go. To za­pas do woj­ny, ale w tym wzglę­dzie moż­na być aż nad­to spo­koj­nym; ja cią­gle śle­dzę za po­li­ty­ką, pil­nie czy­tam ga­ze­ty: woj­ny ani się spo­dzie­wać, w ga­bi­ne­tach ci­cho. Nie masz tedy acan do­bro­dziej cze­go się na­próż­no kło­po­tać. Jedź so­bie z Pa­nem Bo­giem do domu. W ga­bi­ne­tach ci­cho, na woj­nę nie za­no­si się wca­le…

Co tu po­ra­dzisz z ta­kim ory­gi­na­łem?

Jadę da­lej.

Pan­to­flo­wicz o Bo­żym świe­cie nie wie­dział; słu­chał żony, któ­rej bat się jak ognia', po­mi­mo tego, że wszyst­ko było jego wła­sne, a żona oprócz swo­ich wdzię­ków (któ­re wy­znać na­le­ży były bo­ga­te) nic mu nie przy­nio­sła. Gral z są­sia­da­mi w pre­fe­ran­sa, słu­chał ży­dów i jeź­dził do mia­stecz­ka na jar­mar­ki. Go­spo­dar­stwem rzą­dził eko­nom jak mu się po­do­ba­ło, da­jąc panu to, co mu z nosa spa­dło. Pan­to­flo­wicz drwił so­bie z tych, co pra­cu­ją nad go­spo­dar­stwem, aby przy­spo­rzyć co swo­im dzie­ciom, jak gdy­by nic wca­le nie ro­bić było da­le­ko szla­chet­niej­szą rze­czą. Wie­lu próż­nu­jąc, my­ślą, że są dla­te­go wy­kształ­ceń­si od hrecz­ko­sie­jów, a tym­cza­sem w domu rok w rok po dwie mam­ki i da­le­ko wię­cej dusz we dwo­rze niż na wsi.

Z Pan­to­flo­wi­czem szło da­le­ko prę­dzej.

– Ma pan zbo­że gro­madz­kie?

– Ot nie wiem, ale po­dob­no że nie ma..

– A ma­ga­zyn?

– Ma­ga­zyn! I ma­ga­zy­nu, zda­je się, że nie ma.

– Jak­że pan tak może mó­wić obo­jęt­nie, że nie ma, prze­cież pan wie, że to musi być ko­niecz­nie, że za to od­po­wie­dzial­ność cze­ka.

– Cóż ro­bić, kie­dy nie ma: nie zbie­ra­li. Jak zbio­rą od chło­pów, to bę­dzie…

– To nic, ani ozi­me­go, ani ja­rzy­ny nie ma?

– A nie ma.

– Chy­baś nie czy­tał pan wca­le usta­wy o zsy­pie zbo­ża ma­ga­zy­no­we­go?

– Mó­wił mi o tem mój aren­darz, i zda­je się eko­nom coś ta­koż wspo­mi­nał.

– Cóż pan tedy masz? Musi coś być, choć ster­ta hrecz­ki albo owsa? Wszak tyle po­trze­ba do ma­ga­zy­nu.

Za­my­ślił się tro­chę, ale po­tem jak­by mu myśl szczę­śli­wa przy­szła do gło­wy, rzekł:

– A! mam jed­nę rzecz po­dług usta­wy. Przy­po­mi­nam so­bie te­raz, że po­dług jed­ne­go pa­ra­gra­fu, ka­za­no trzy­mać przy za­pa­śnych ma­ga­zy­nach kosz­ki (koty): to, to ja mam, mo­żesz pan do­nieść że są, każę panu na­wet po­ka­zać, je­że­li się po­do­ba; kosz­ki do­bre­go cho­wu, sro­ka­te, czar­ne z bia­łem. Co moż­na było zro­bić, to się zro­bi­ło, a resz­ta zro­bi się po­tem; nie moż­na wszyst­kie­go od­ra­zu przy­go­to­wać…

Po­rwa­łem się; mó­wił to tak do­bro­dusz­nie, że nie­po­dob­na było wy­trzy­mać.

Mało, bar­dzo mało jest jesz­cze mo­ral­ne­go po­czu­cia w wie­lu, któ­rzy­by zro­bi­li coś do­bro­wol­nie, nie cze­ka­jąc aż przy­je­dzie pry­staw siłą zmu­sić ich do tego, coby sami, nie cze­ka­jąc aż ich weź­mie za koł­nierz. Smut­no, bar­dzo smut­no! mo­gli byli uczy­nić

Wi­dok wsi nędz­ny, brud­ny, go­spo­dar­stwo wszę­dzie opusz­czo­ne; miesz­ka­nie wła­ści­cie­la bez naj­mniej­sze­go gu­stu, bu­du­je się zwy­kle na sa­mym środ­ku wsi, aby snać wszyst­kie świ­nie ryły mu dzie­dzi­niec. Tu dom, a tam za­raz chle­wy i kur­ni­ki, ogród, dzie­dzi­niec. Boże od­puść! Nic tego zgo­ła, coby po­ka­za­ło uczu­cie es­te­tycz­ne w du­szy. Ro­sną praw­da ja­bło­nie, gru­sze, śli­wy i wi­śnie; ulicz­ki wy­sa­dzo­ne ko­niecz­nie po­rzecz­ka­mi, agre­stem, żół­tą aka­cyą, wio­dą cza­sa­mi do miej­sca, któ­re jest czę­sto po­żą­da­ną, ale wca­le nie­po­wab­ną nie­spo­dzian­ką.

Tu rze­ka, tam łąka zie­lo­na, w dali mły­ny; tu la­ski, bory, tam zno­wu cer­kiew po­mię­dzy li­pa­mi świe­ci po­trój­ną srebr­ną wie­żą, i cmen­tarz wy­chy­la krzy­że z cie­nia zie­lo­nych klo­nów. Sama na­tu­ra na­kre­śli­ła so­bie prze­ślicz­ny pej­zaż: schwyć go z okna twe­go sa­lo­nu, na ob­szer­nym traw­ni­ku rzuć kil­ka kup wy­smu­kłych brzó­zek, to­po­li, bzów i świer­ków; pod dę­bem albo pod lipą po­staw bia­łą ła­wecz­kę; roz­rzuć tu i owdzie prze­pysz­ną da­lią; to wszyst­ko uper­fu­muj wresz­cie wo­nią re­ze­dy: a bę­dziesz miał u sie­bie raj przez całą wio­snę i lato. Ale gdzież tam, w wi­do­ku okien masz gum­no, po­roz­wa­la­ne obo­ry, staj­nie z gno­jem i śmie­ciem. Po­wiedz coś o tem: "a mój ła­skaw­co, czy to mi da co? z tego chle­ba nie bę­dzie, a cięż­kie te­raz cza­sy!" Jak gdy­by po­sa­dze­nie brzóz kil­ku i kil­ku to­po­li wy­ma­ga­ło wiel­kich kosz­tów. Tu po­trze­ba tyl­ko gu­stu i tro­chę bez­in­te­re­sow­niej­szych uczuć.

Smut­no! To po­ka­zu­je, że szla­chet­niej­sze uczu­cia wszę­dzie są jesz­cze na­tu­ra­li­zo­wa­ne u nas, że je­dy­nym jesz­cze bodź­cem są zysk i pie­nią­dze.

Gdzie­in­dziej zno­wu ogród za­kre­śla ja­kiś głu­pi ogrod­nik, ry­su­je z pa­mię­ci nie z wy­obraź­ni, i pra­cy jego nic nie wią­że z du­szą wła­ści­cie­la, bo ona mu obca i cał­kiem bez­dusz­na, bez­sen­sow­na na­wet.

Ogród jest ma­łym po­ema­ci­kiem, roz­kosz­ną sie­lan­ką: któż wła­ści­wiej je­że­li nie ko­bie­ta two­rzyć i pie­lę­gno­wać go po­win­na? Ale na to po­trze­ba mieć smak i uczu­cie pięk­na w ser­cu; uczu­cie, co wy­cho­dząc z du­szy, wszę­dzie się roz­le­je i wszyst­ko na­pięt­nu­je po­wa­bem i gra­cyą. Wej­dziesz do ogro­du, i od­gad­niesz na­tych­miast cha­rak­ter tego czło­wie­ka, co go urzą­dził; od­gad­niesz jego gu­sta, jego ukształ­ce­nie: po­znasz to na­wet z ob­raz­ków roz­wie­szo­nych po ścia­nach po­ko­ju, ze szki­ców i ksią­żek le­żą­cych na sto­le. U nas naj­czę­ściej w po­ko­ju próż­no, w ogro­dzie brud­no, i gdzie ro­sną tyl­ko chwa­sty i ziel­sko: cóż tedy zo­sta­je wnieść z tego o du­szy wła­ści­cie­la? Miesz­kać dłu­go na jed­nem miej­scu i wy­ryć tu pięt­no swe­go po­zio­me­go du­cha, to rzecz nie­po­ję­ta.

Wie­le do­mów, albo ra­czej wie­le go­spo­dyń, na­stę­pu­ją­cym ru­szy­ło kon­cep­tem. Po­my­śla­ły so­bie: książ­ki dro­gie i bez­u­ży­tecz­ne, a tu ko­niecz­nie po­trze­ba man­tyl ak­sa­mit­nych, fu­ter, ko­ro­nek i wie­lu in­nych jesz­cze pięk­nych rze­czy: więc graj­my le­piej w pa­try­ar­chal­ne oby­cza­je sta­rej Pol­ski! Skut­kiem tego pla­nu w po­ko­ju zja­wia­ją się na­gle wie­tusz­ki, ko­ło­wrot­ki, mot­ki nici; ale obok tego wszyst­kie­go, nie masz tu wca­le Kor­ne­lii, mat­ki Gra­chów, coto ca­sla vi­xit, la­nam fe­cit, do­mu­mqve

se­rva­vit. Śmie­ją się tu z li­te­ra­tek, co próż­nu­ją nad książ­ką, przę­dząc niby przy go­ściach na ko­ło­wrot­ku; ale czy jest tu jaki sens lo­gicz­ny, py­tam? Co zna­czą dziś wszyst­kie po­dob­ne ro­bo­ty, kie­dy w gar­de­ro­bie sześć dziew­cząt psu­ją so­bie oczy nad ha­ftem, kie­dy się wy­da­je da­le­ko wię­cej na naj­nie­po­trzeb­niej­szą frasz­kę, niż war­ta jest ro­bo­ta, do­ko­na­na w sa­lo­nie przez rok cały?

Je­że­li mamy być ludź­mi ucy­wi­li­zo­wa­ne­mi, nie za­wie­szaj­myż tyl­ko cy­wi­li­za­cyi na­szej na ple­cach, w po­sta­ci ak­sa­mit­nej man­ty­li, jak ety­kiet­kę na bu­tel­ce ma­de­ry; blyszcz­myż le­piej dow­ci­pem nie stro­jem, pra­cuj­my my­ślą nie ręką sar­ną. Głup­stwa nie za­głu­szy swo­im tur­ko­tem ża­den w świe­cie ko­ło­wro­tek, cho­ciaż­by ten na­le­żał na­wet kie­dyś do mat­ki Za­moj­skie­go, albo Ra­dzi­wił­ła pa­nie ko­chan­ku.

Taki wła­śnie dom od­krył mi się, kie­dym wje­chał do Szyp­szy­nów­ki… Wła­ści­ciel Szyp­szy­nów­ki na­le­żał do naj­śmiesz­niej­szej w świe­cie klas­sy lu­dzi, bo do klas­sy, o któ­rej nie moż­na in­a­czej po­wie­dzieć, jak tyl­ko że cho­ru­je na ary­sto­kra­cya. Nig­dy czę­ściej nie pi­sa­no i nie mó­wio­no prze­ciw ary­sto­kra­cyi jak te­raz, i nig­dy pono nie mia­no do niej tylu naj­nie­słusz­niej­szych pre­ten­syj co dzi­siaj. Dość mieć tyl­ko 600 lub 800 dusz, fa­bry­kę cu­kru, wie­deń­ski kocz, albo choć po­sadz­kę w domu lub go­tyc­kie me­ble, żeby już zo­stać ary­sto­kra­tą na cały po­wiat.

Pan We­spa­zy­an Ga­weł­kie­wicz miał 450 dusz po­dług ostat­niej re­wi­zyi; dom struk­tu­ry przy­po­mi­na­ją­cej tro­chę karcz­mę; do tego dwóch ro­dzo­niu­teń­kich bra­ci, co to byli kie­dyś mar­szał­ka­mi po­wia­tów; żonę, po któ­rej wziął był owe du­sze: oprócz tego jesz­cze do­bre­go ku­cha­rza, czte­rech chłop­ców co ni­by­to gra­li na czemś i for­mo­wa­li mu­zy­kę, i na­resz­cie wiel­kie wy­obra­że­nie o god­no­ści swe­go imie­nia. Zkąd­to? dla­cze­go? Bóg to je­den ra­czy tyl­ko wie­dzieć! Ale to się dzie­je oko­li­ca­mi: każ­da musi mieć ko­niecz­nie ja­kiś ród, co się uwa­ża za coś bar­dzo wiel­kie­go, i na­ostat­ku wmó­wi to ca­łe­mu są­siedz­twu. I tak np. w tym po­wie­cie mó­wią: wiesz co są Ryb­ko­wi­cze? No! to już wia­do­mo ja­ka­to fa­mi­lia! W dru­gim dość ci po­wie­dzieć, że Ciu­ciu­łaj­ska z domu! I ty, żeby nie ucho­dzić za głup­ca, mu­sisz uda­wać przed nimi, że wiższ zkąd po­cho­dzi ta wiel­kość tych dwóch szcze­pów w kra­ju: Ryb­ko­wi­czów i Ciu­ciu­łaj­skich.

Ga­wel­kie­wicz miał pre­ten­syą do po­pu­lar­no­ści: da­wał kil­ka ba­lów do roku, na któ­re całe są­siedz­two mu­sia­ło się ko­niecz­nie zjeż­dżać, pod karą utra­ce­nia na za­wsze szczę­ścia oglą­da­nia u sie­bie ob­li­cza ca­łej ro­dzi­ny Ga­weł­kie­wi­czów. Ob­cho­dzi­ły się imie­ni­ny pana, pani, pa­nien­ki, a na­wet pa­niąt­ka, co było jesz­cze u pier­si, i to wszyst­ko z mu­zy­ką, z tań­ca­mi i ba­lo­we­mi stro­ja­mi. Mu­zy­kan­ci na­prze­mian zmy­wa­li w kre­den­sie, i gra­li w sali ja­dal­nej i do tań­ca.

Pan Ga­weł­kie­wicz miał taki nie­szczę­śli­wy dar, że ile tyl­ko razy otwo­rzył usta, za­wsze mu­siał po­wie­dzieć ja­kieś głup­stwo. Czę­sto np. lu­bił po­wta­rzać przed swo­imi są­sia­da­mi: "Ja nie gar­dzę szlach­tą; wiem, że­nię każ­dy może się uro­dzić Ga­weł­kie­wi­czem!" Albo: "Ja nie chwa­lę zbyt­ków, cho­ciaż one te­raz wszę­dzie. Ja sam nie­do­brze może ro­bię, że żyję tak jak jaki ma­gnat. Ale cóż po­ra­dzisz, kie­dy w ro­dzie na­szym jest coś ta­kie­go!"
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: