Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętniki z Sybiru - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętniki z Sybiru - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 381 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DO CZY­TEL­NI­KA!

W cza­sie ko­na­nia na mo­ich rę­kach dro­giej mej żony w Ner­czyń­sku, po­sta­no­wi­łem jej ży­cie ob­ja­wić świa­tu, co też z tem­więk­szą do­peł­niam skwa­pli­wo­ścią, że jej mi­łość i po­świę­ce­nie się, do­tąd w ide­al­nych tyl­ko ro­man­sach zna­ne, po­słu­żyć mogą jako wzór dla Po­lek.

Po na­pi­sa­niu tego rę­ko­pi­smu, czy­ta­łem go nie­któ­rym moim zna­jo­mym: Słu­cha­no mnie, dzi­wio­no się, pła­ka­no, i na­ko­niec po­wie­dzia­no że: gdy­by mnie nie zna­no, nie wie­rzo­no­by w te bred­nie.

Przed­wcze­śnie ostrze­gam sza­now­ne­go czy­tel­ni­ka, że nie znaj­dzie tu ani po­ło­że­nia geo­gra­ficz­ne­go Sy­ber­ji, ani sto­sun­ków han­dlo­wych, ani sta­ty­sty­ki, tem mniej geo­lo­gji, a prze­czy­ta tyl­ko ży­cie ko­bie­ty, któ­ra nie wy­cho­dząc za ob­ręb do­mo­we­go ży­cia, wpi­sa­ła imię swo­je w gro­no naj­zac­niej­szych Po­lek.

Pi­sząc wspo­mnie­nie o mo­jej ś… p… żo­nie, sta­ra­łem się być pro­stym, na­tu­ral­nym, i trzy­ma­łem się tyl­ko rze­czy­wi­stych fak­tów, że zaś do po­wie­ścio­pi­sar­stwa nie czu­ję w so­bie naj­mniej­szych zdol­no­ści, szcze­ra prze­to praw­da za­stą­pi­ła jej miej­sce, bez naj­mniej­szych buj­nej fan­ta­zji do­dat­ków.

Przy­pad­ki na­sze dru­ko­wa­ne w ję­zy­ku ro­syj­skim sam czy­ta­łem; coś po­dob­ne­go było i w Dzien­ni­ku li­te­rac­kim z r. 1852, a tak­że i w fran­cu­skich żur­na­lach. Lecz kie­dy au­to­ro­wie tych utwo­rów nie za­się­ga­jąc ode­mnie ob­ja­śnie­nia, pi­sa­li sami, to ja im śmia­ło po­wie­dzieć mogę że opi­sy ich są sła­bem i nie­do­kład­nem od­bi­ciem praw­dy.

Pra­ca moja, je­że­li czy­ta­ną bę­dzie przez męż­czyzn z za­ję­ciem, a przez płeć pięk­ną ze łza­mi, to się na­le­żeć bę­dzie nie moim zdol­no­ściom, ale pro­sto­cie i praw­dzie mo­je­go opo­wia­da­nia.

Pi­sa­łem w Ir­kut­sku, 1859 roku.

Win­cen­ty Mi­gur­ski.I.

Po nie­szczę­śli­wem w roku 1831 wzię­ciu War­sza­wy, woj­ska na­sze uni­ka­jąc prze­śla­do­wań, a ra­czej uno­sząc w ser­cach swo­ich wą­tłą wpraw­dzie, za­wsze jed­nak dro­gą zba­wie­nia oj­czy­zny na­dzie­ję, prze­szły gra­ni­cę, kor­pus mię­dzy in­ne­mi je­ne­ra­ła Ry­biń­skie­go zło­żył broń w Pru­siech.

W czwar­tym li­nio­wym puł­ku te­goż kor­pu­su ja słu­ży­łem, i zwy­kle mnie dla od­róż­nie­nia od mo­ich trzech ro­dzo­nych bra­ci, w tym­że puł­ku słu­żą­cych, ko­le­dzy po­mię­dzy sobą na­zy­wa­li: "Pio­tro­wi­nem", z po­wo­du że przed wstą­pie­niem mo­jem do woj­ska, zmę­czo­ny dłu­gą i wy­cień­cza­ją­cą fe­brą, wię­cej by­łem po­dob­ny do nie­go, niż do czło­wie­ka, zdol­ne­go zno­sić tru­dy wo­jen­ne.

Gdym po­wstał z łóż­ka spoj­rza­łem w lu­stro i prze­stra­szy­łem się sam sie­bie, spo­strze­gł­szy twarz moją bla­dą, żół­tą, po­licz­ki za­pa­dłe, stan cien­ki i krok nie­pew­ny. By­łem pra­wie prze­ko­na­ny, że mogę być wię­cej za­wa­dą niż po­mo­cą w sze­re­gach, lecz nie­do­stat­ki te fi­zycz­ne, ustą­pi­ły sile mo­jej mo­ral­nej; wsty­dzi­łem się bo­wiem być nie­czyn­nym w chwi­li, kie­dy wszy­scy byli w ru­chu.

W Pru­sach do­pie­ro a mia­no­wi­cie w mia­stecz­ku Ti­gen­hoff, przy­szedł­szy nie­co do zdro­wia, da­łem się bli­żej po­znać wyż­szym ofi­ce­rom w puł­ku, i przez do­wo­dzą­ce­go tym­że puł­kiem ma­jo­ra Sw. by­łem po­sła­ny do mia­sta Nej­ta­ich dla pod­trzy­ma­nia du­cha w na­szych wia­ru­sach, aby nie wie­rzy­li amne­stji, przez Pru­sa­ków ogła­sza­nej, za­pew­nia­ją­cej tym­że wia­ru­som swo­bod­ny po­wrót do kra­ju; ie zaś ofi­ce­rom na­szym Pru­sa­cy da­wa­li pasz­por­ta do Fran­cji, prze­to i nas czte­rech bra­ci otrzy­ma­ło ta­ko­we.

Nie bio­rę się opi­sy­wać dro­gi do Za­chod­nich bra­ci. Wy­strza­ły ar­mat­nie za zbli­ża­niem się ko­lum­ny pol­skiej do któ­re­go­kol­wiek mia­sta lub znacz­niej­szej wio­ski, pro­ces­sje i uro­czy­ste spo­ty­ka­nia, bale, ilu­mi­na­cje i try­um­fal­ne bra­my, wszyst­ko tam było; bo dzię­ki po­stę­po­wi cy­wi­li­za­cji, nie masz na­ro­du, któ­ry­by przy­wią­za­nia do oj­czy­zny nie ce­nił; dla tego też i Rze­sza Nie­miec­ka i Fran­cja na wy­ści­gi sta­ra­ły się każ­dą na­szą chwi­lę uprzy­jem­niać.

Ja je­cha­łem w siedm­na­stej ko­lum­nie, z dwu­stu osób zło­żo­nej, i po przy­jeź­dzie na miej­sce, po­miesz­czo­no nas w Be­san­con; tam przy­szedł­szy kom­plet­nie do zdro­wia, za­bra­łem zna­jo­mość z mło­dzie­żą by­łych uni­wer­sy­te­tów, war­szaw­skie­go i wi­leń­skie­go. Ży­łem so­bie wraz z dru­gi­mi spo­koj­nie, ocze­ku­jąc chwi­li, W któ­rej moż­na być uży­tecz­nym kra­jo­wi. Na­zna­czo­no nam gmach dość ob­szer­ny, ba­stjon d'Are­gne zwa­ny (let­nie miesz­ka­nie je­ne­ra­ła i para Fran­cji Mo­rand'a). W tym to ba­stjo­nie po­mie­ści­ło się nas 60 mło­dzie­ży. Ko­le­dzy moi wy­bra­li mnie człon­kiem i de­pu­ta­tem Rady Po­la­ków, w ów­czas w Be­san­con ist­nie­ją­cej.

Uczęsz­cza­łem ja na te po­sie­dze­nia przez mie­się­cy dzie­sięć, i by­łem ra­czej słu­cha­czem niż mow­cą, bom wie­dział że i bez­em­nie jest komu mó­wić, bez­em­nie wszy­scy od­dy­cha­ją jed­nem ży­cze­niem, i bez­em­nie każ­dy się sta­ra o od­zy­ska­nie oj­czy­zny.

Pew­ne­go dnia za­sze­dłem do miesz­ka­nia mo­ich bra­ci. Jó­zef star­szy drze­mał jesz­cze, a dwaj młod­si Wa­cław i Alek­san­der wy­cho­dzi­li na spa­cer, było to bo­wiem w le­cie po­po­łu­dniu; wtem wcho­dzi do nas ofi­cer od ar­ty­ler­ji, p. Kon­stan­ty Z., i pod­szedł­szy do roz­bu­dzo­ne­go Jó­ze­fa, za­wo­łał:

– Słu­chaj ko­le­go. Wy­zwa­ny je­stem przez po­rucz­ni­ka J. na po­je­dy­nek, i po­wie­dzia­no mi ie masz być jego se­kun­dan­tem. Przy­sze­dłem więc ci oznaj­mić, że ja mu nie dam sa­tys­fak­cji, z po­wo­du że on był pod są­dem wo­jen­nym".

– Praw­da – po­wie­dział brat mój. Ale on wy­ro­kiem te­goż sądu zo­stał unie­win­nio­nym.

– Tak – od­rzekł wy­zwa­ny – ale dla cze­goż ja mam się z nim strze­lać, kie­dym go nie ob­ra­ził?…

– Jak­to! – krzyk­nął se­kun­dant – al­boż to wy­raz: "zbrod­niarz", po­gar­dli­wym wy­rze­czo­ny to­nem, nie jest ob­ra­zą?

– A wszak­że on był pod są­dem, a więc zbrod­niarz – bąk­nął ar­ty­le­rzy­sta.

– Cóż z tego! kie­dy z pod te­goż sądu dla nie­win­no­ści swej zo­stał uwol­nio­ny – wrza­snął brat mój.

– To ja wca­le tego nie poj­mu­ję… jak moż­na… – za­czął coś mó­wić wy­zwa­nym gdy wtem ja obec­ny tej roz­mo­wie, i nią znie­cier­pli­wio­ny, ode­zwa­łem się:

– Mój ko­cha­ny ko­le­go! dziw­ne wy­da­je się two­je tłó­ma­cze­nie słu­cha­ją­ce­mu z boku! Raz po­wia­dasz ze się strze­lać nie bę­dziesz, dla tego że on był pod są­dem, a kie­dy ci mó­wią że wy­szedł z pod sądu nie­win­ny, twier­dzisz żeś go nie ob­ra­ził. Gdy zaś cię prze­ko­ny­wu­ją że wy­raz był ob­raź­li­wy, od­wo­łu­jesz się znów do sądu. Jak­kol­wiek ja nie chwa­lę po­mię­dzy nami po­je­dyn­ków, jed­nak­że two­je tłó­ma­cze­nie do­wo­dzi, że obok upo­ru mu­sisz mieć chy­ba sła­be ser­ce.

– A bar­dzo do­brze! więc ja po­sta­ram się prze­ko­nać ko­le­gę ja­kie mam ser­ce – od­rzekł za­gnie­wa­ny pan Z. i wy­szedł

Na­za­jutrz przy­szedł do mnie do ba­stjo­nu pan Za­wa­ła, mło­dy ofi­cer 4go puł­ku strzel­ców pie­szych z oznaj­mie­niem, że p. Z. wy­brał go se­kun­dan­tem w ma­ją­cym od­być się po­je­dyn­ku po­mię­dzy mną a tym ostat­nim, i pro­sił mnie abym mu wska­zał oso­bę, z któ­rą ma mó­wić w tej spra­wie.

Obo­jęt­nie przy­ją­łem ocze­ki­wa­ną wia­do­mość, i wska­za­łem do­wód­cę puł­ku, ma­jo­ra S. za mego se­kun­dan­ta, z któ­rym już po­przed­nio mó­wi­łem.

W parę dni po­tem o go­dzi­nie pią­tej z rana, gdy mia­sto pra­wie było w uspie­niu, po­szli­śmy za ro­gat­ki, i w nie­da­le­kiej od niej od­le­gło­ści, zbo­czy­li­śmy z go­ściń­ca i uda­li­śmy się na pięk­ną rów­ni­nę, na­oko­ło krza­ka­mi osło­nio­ną. Tam po zwy­kłej a próż­nej se­kun­dan­tów umo­wie, ma­ją­cych na celu po­go­dze­nie nas, za­tknię­to na od­le­gło­ści ośmiu kro­ków dwie szpa­dy, roz­da­no nam pi­sto­le­ty, i sta­nąw­szy każ­dy z nas po­ty­ka­ją­cych się na ośm kro­ków od tych szpad, bar­je­rą zwa­nych, z od­wie­dzio­ne­mi kur­ka­mi ra­zem zbli­ża­li­śmy się do nich i ra­zem wy­strze­li­li­śmy, lecz na­próż­no! Na­bi­to dru­gi raz, toż samo, po raz trze­ci, lecz bez skut­ku. (1)

Obec­ni temu szcze­gól­niej­sze­mu po­je­dyn­ko­wi świad­ko­wie, za­czę­li nas na­ma­wiać aby­śmy na­tem po­prze­sta­li, do­wo­dząc że ob­ra­żo­ny czy­nem prze­ko­nał wszyst­kich że nie sła­be ma ser­ce, lecz proś­by ich i na­mo­wy oka­za­ły się bez­sku­tecz­ne. Pan Kon­stan­ty bo­wiem wy­rzekł że się czu­je być ob­ra­żo­nym, ja zaś cho­ciaż prze­ko­na­ny by­łem o jego od­wa­dze, nie chcia­łem zro­bić pierw­sze­go kro­ku z oba­wy, aby mnie za tchó­rza nie wzię­to.

Tak to mło­dość ry­zy­ku­je ży­ciem, aby jej nie za­rzu­co­no bra­ku od­wa­gi.

Nie było rady, po­sta­no­wio­no tedy nie scho­dzić z pla­cu, póki krwi czy­jej­kol­wiek nie uj­rzą. Z tego po­wo­du na­bi­to pi­sto­le­ty – (1) Do­wie­dzia­łem się póź­niej, ie se­kun­dan­ci dla unik­nie­nia krwi roz­le­wu, trzy razy śle­pe­mi ła­dun­ka­mi na­bi­ja­li pi­sto­le­ty.

już po raz czwar­ty, i nam je roz­da­no. Sta­nę­li­śmy na­prze­ciw­ko sie­bie już przy bar­je­rze; i na ko­men­dę "trzy" pal­nę­li­śmy oba i ja upa­dłem na zie­mię. Pan Kon­stan­ty spo­strze­gł­szy to, rzu­cił się przedem­ną na ko­la­na i wy­rze­kał z roz­pa­czą, że krew brat­nią prze­lał na ob­cej zie­mi.

Jó­zef, brat mój, zrzu­cił z sie­bie wierzch­ni ubior, i schwy­ciw­szy pi­sto­let, groź­nem spoj­rze­niem wy­zwał Kon­stan­te­go. Ja zaś le­ża­łem na zie­mi, i cho­ciaż kula prze­szy­ła mi po­li­czek po­ni­żej pra­we­go oka, krew się po­la­ła i ja upa­dłem, nie wie­dząc co się ze mną sta­ło, wi­dzia­łem jed­nak przy­go­to­wa­nia mego bra­ta.

– Jak mnie ko­chasz Jó­ze­fie! – wol­nym lecz do­no­śnym gło­sem za­wo­ła­łem – nie rób nic panu Kon­stan­te­mu! ja jego bar­dzo sza­nu­ję, al­bo­wiem on tak po­stą­pił, jak każ­dy mło­dy i od­waż­ny czło­wiek zro­bić po­wi­nien.

Wszyst­ko to od­by­ło się w jed­nej chwi­li. Brat mnie usłu­chał, przy­tom­ni rzu­ci­li się na mój ra­tu­nek. Dok­tor obej­rzał ranę, i po­ka­za­ło się, że kula od­bi­ta o wierzch­nią szczę­kę, za­trzy­ma­ła się w ustach, a za wy­plu­ciem krwi wy­le­cia­ła spłasz­czo­na. Z pod­wią­za­ną już twa­rzą, ja pierw­szy wy­cią­gną­łem rękę prze­ciw­ni­ko­wi, któ­rą on do łez roz­czu­lo­ny z unie­sie­niem po­chwy­ciw­szy, po­ca­ło­wał; z pa­nem J. zaś pan Kon­stan­ty w ża­den spo­sób strze­lać się nie chciał.

Jak­kol­wiek po­je­dy­nek ten se­kret­nie od­być chcie­li­śmy, nie mógł on jed­nak skryć się przed wła­dzą. W parę dni bo­wiem przy­szedł do mnie ko­men­dant mia­sta, ba­ron M., i urzę­dow­nie za­py­tał, czy nie mam ja­kiej pre­ten­sji do mego prze­ciw­ni­ka? al­bo­wiem w ta­kim ra­zie mógł­by ofia­ro­wać pra­wa kra­jo­we na moje usłu­gi. Ale kie­dy ja dzię­ku­jąc mu za opie­kę, oświad­czy­łem że panu Kon­stan­te­mu nic się ode­mnie prócz wy­so­kie­go sza­cun­ku nie na­le­ży, od­szedł, nie wi­dziaw­szy na­wet mo­je­go an­ta­go­ni­sty.

À pro­pos tego pana ba­ro­na opo­wiem wam je­den o nim wy­pa­dek.

Ba­ron M. ro­dem An­glik, miał nos ogrom­ny i tak nad­zwy­czaj­nie dłu­gi, że gdy szedł przez uli­ce, to sie­dzą­ce­mu w po­ko­ju pod oknem dał się wi­dzieć naj­przód nos, po­tem nos, po­tem jesz­cze nos, aż na­ko­niec i sam jego wła­ści­ciel. Trze­bać ta­kie­go zda­rze­nia, że nie­ja­ki pan K., ofi­cer ar­ty­ler­ji by­łe­go woj­ska na­sze­go, wy­pie­lę­gno­wał sta­ran­nie swo­je fa­wo­ry­ty, któ­re były tak dłu­gie, tro­skli­wie upo­ma­do­wa­ne i na­przód ucze­sa­ne, że mu cał­kiem twarz tak za­sła­nia­ły, jak nie­gdyś ka­nie dam­skich ka­pe­lu­szy ko­bie­tom. Obaj ci pa­no­wie zwró­ci­li na sie­bie nie­mal ca­łe­go mia­sta uwa­gę. Ulicz­ni­ki ich wę­glem lub kre­dą na par­ka­nach i ścia­nach w ka­ry­ka­tu­rze przed­sta­wia­li, a stu­den­ci pió­rem, ołów­kiem a nie­kie­dy i far­ba­mi na pa­pie­rze ma­lu­jąc, przy­kła­da­li do szyb.

Raz kie­dy­śmy się w dość licz­nem gro­nie dla ode­bra­nia żoł­du do kan­ce­lar­ji ko­men­dan­ta ze­bra­li, pan puł­kow­nik i ba­ron j zro­biw­szy ze swych rąk ryn­nę dla obro­ny swe­go nosa, gdy się tak do swe­go biór­ka prze­ci­skał i obej­rzał się z usza­no­wa­niem, spo­strzegł fa­wo­ry­ty pana R., a zna­la­zł­szy jego oczy, za­py­tał, dla cze­go ba­kien­bar­dy jego tak dłu­gie? I w ła­god­nych wy­ra­zach ra­dził mu, aby je ob­ciął co­kol­wiek, po­ka­zu­jąc za przy­kład, że ża­den z jego ro­da­ków po­dob­nych nie nosi. Pan K. uśmiech­nąw­szy się za­py­tał go rów­nie, dla cze­go nos jego tak dłu­gi? I ra­dził mu na­wza­jem, aby i on swo­je­go od­rą­bał ka­wał, do­wo­dząc, że nie­tyl­ko ża­den An­glik ale i ża­den na­wet czło­wiek po­dob­ne­go nig­dy nie miał i nie ma nosa. Ba­ron wy­cią­gnął rękę ar­ty­le­rzy­ście, i od­tąd żyli z sobą w przy­jaź­ni.

Ale wra­cam do po­je­dyn­ku, któ­ry on jak­kol­wiek sam z sie­bie nic nie zna­czą­cy, wpły­nął jed­nak na dal­sze ży­cie moje, obec­ni bo­wiem świad­ko­wie uno­si­li się nad moim tak­tem, zim­ną krwią i od­wa­gą. Z tego po­wo­du w kil­ka ty­go­dni przy­ję­to mnie do loż mas­soń­skich, na­stęp­nie kar­bo­ner­skich, a w 1833 roku, w ha­rak­te­rze emi­sar­ju­sza wy­sia­no mnie wraz z dru­gi­mi do pro­win­cji pol­skich.

Kto byli, i ja­kie mie­li za­mia­ry emi­sar­ju­sze? wia­do­mo to jest pra­wie każ­de­mu. Ma­jąc jed­nak wzgląd na po­tom­ność, któ­rej wspo­mnie­nia moje mogą do­stać się w ręce, ob­szer­niej­sze o nich umy­śli­łem dać wy­obra­że­nie.

Gdy z róż­nych pro­win­cji pol­skich po kam­pan­ji 1831 roku emi­gro­wa­ło do Fran­cji kil­ka ty­się­cy mo­ich ro­da­ków, na­ród fran­cu­ski pa­mięt­ny na po­świę­ce­nie się na­sze w woj­nach na­po­le­oń­skich, wy­jed­nał u rzą­du swe­go opie­kę nad nami. Z tego po­wo­du wy­zna­czo­ne zo­sta­ły nie­któ­re mia­sta, w któ­rych zgro­ma­dze­ni po kil­ku set Po­la­cy sta­no­wi­li de­pot, mie­li swo­je rzą­dy i ko­mi­te­ta pod na­zwą: "Rad Pol­skich".

Rady te obok urzą­dzeń ad­mi­ni­stra­cyj­nych, obok pil­no­wa­nia we­wnętrz­ne­go po­rząd­ku, i czu­wa­nia nad kon­du­itą każ­de­go emi­gran­ta w szcze­gól­no­ści, mia­ły głów­nie na celu po­sy­łać ad­re­sa do ga­bi­ne­tów fran­cu­skie­go i an­giel­skie­go, pro­sząc o środ­ki za po­mo­cą któ­rych moż­na­by od­zy­skać utra­co­ną oj­czy­znę.

Za­rzu­co­ne od wszyst­kich za­kła­dów na­szych po­dob­ne­mi ad­re­sa­mi ga­bi­ne­ty w od­po­wie­dziach swo­ich oświad­czy­ły, że chcąc aby żą­da­nia emi­gra­cji były praw­ne i wła­ści­wą mia­ły po­wa­gę, po­trze­ba aby krew pol­ska w wal­ce z Mo­skwą, prze­le­wa­ła się na zie­mi pol­skiej. Wów­czas rzą­dy za­chod­nie, wi­dząc nie­rów­ną i nie­sto­sow­ną wal­kę, spo­so­bem dy­plo­ma­tycz­nym upo­mną się u rzą­dów pół­noc­nych o zwró­ce­nie nam na­sze­go kra­ju, bo cóż zna­czy (mó­wi­ły nam ga­bi­ne­ty) żą­da­nie kil­ku ty­się­cy emi­gran­tów, w po­rów­na­niu z kil­ku­na­stu mil­jo­na­mi ci­cho sie­dzą­cych Po­la­ków, i zda­ją­cych się być za­do­wo­lo­ny­mi z rzą­du mo­skiew­skie­go?

Wia­do­mość ta jak iskra elek­trycz­na ro­ze­szła się po wszyst­kich na­szych za­kła­dach. Nie­szczę­śli­wym nie wie­le po­trze­ba 1

Sła­by pro­mień na­dziei zba­wie­nia oj­czy­zny, jest wy­star­cza­ją­cy, aby­śmy się rzu­ci­li w prze­paść.

Wy­bra­ni i wy­cho­dzą­cy emi­sar­ju­sze wie­dzie­li o tem do­brze, że trud­no bę­dzie w kil­ku­dzie­siąt lu­dzi tam coś zro­bić, gdzie kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy uzbro­jo­ne­go woj­ska, mu­sia­ło ustą­pić prze­ma­ga­ją­cej sile. Lecz trud­no im było brać na sza­lę zim­nej roz­wa­gi sła­bą wpraw­dzie, ale za­wsze na­dzie­ję, w chwi­li, kie­dy nie­szczę­śli­wa zie­mia tego po­świę­ce­nia i dłu­gu od nich wy­ma­ga­ła. Po­szli­śmy więc w siedm­dzie­się­ciu na pew­ną zgu­bę.

Jak nie­gdyś gie­ry­la­sy hisz­pań­scy, tak i emi­sar­ju­sze mie­li ze­brać po kil­ku lu­dzi, uzbro­ić ich, i na wszyst­kich punk­tach pol­skiej zie­mi za­cząć wal­kę z Mo­ska­la­mi, aże­by od­głos tej dziw­nej par­ty­zant­ki, do­szedł­szy do Fran­cji i An­gl­ji, po­bu­dził je do dzia­łań dy­plo­ma­tycz­nych z rzą­dem mo­skiew­skim.

Lecz nie­ste­ty! róż­ne­mi trak­ta­mi i po­je­dyń­czo pra­wie, wy­szli­śmy z Fran­cji. Z nad­zwy­czaj­ne­mi trud­no­ścia­mi, z na­ra­że­niem wol­no­ści oso­bi­stej i ży­cia, prze­rzy­na­li­śmy się przez Rze­szę nie­miec­ką, ock­nę­li­śmy się na­ko­niec w Ga­li­cji. Tam by­li­śmy wpraw­dzie z za­pa­łem przy­ję­ci przez ro­da­ków, ale nie mo­gli­śmy się pręd­ko w roz­le­głym sko­mu­ni­ko­wać kra­ju. I cóż z tego wy­szło? Oto nie­któ­rzy z emi­sar­ju­szów ma­jąc moc dzia­ła­nia bez­po­śred­nio, ze­bra­li po kil­ku uzbro­jo­nych, wy­stą­pi­li do wal­ki i pa­dli ofia­rą, lub w sa­mo­bój­stwie zna­leź­li po­kój. Nie­któ­rzy zaś ocze­ku­jąc od swych zwierzch­ni­ków in­struk­cji, wy­glą­da­li jej nie­cier­pli­wie, ukry­wa­jąc się tym­cza­sem po do­mach oby­wa­tel­skich pod przy­bra­nem na­zwi­skiem. W licz­bie tych ostat­nich by­łem i ja. Za­le­ża­łem po­śred­nio od ma­jo­ra S., któ­ry tak­że z Fran­cji jako emi­sar­jusz tu przy­był. Lecz po­mi­mo mo­ich chę­ci i po­szu­ki­wań aby się z nim sko­mu­ni­ko­wać, do­wie­dzia­łem się tyl­ko, że jemu śmier­tel­na cho­ro­ba nie­tyl­ko dzia­łać, ale i dać znać o so­bie swym pod­wład­nym nie do­zwa­la­ła.

Tym spo­so­bem ze­szło kil­ka mie­się­cy. W tych to opła­ka­nych cza­sach, po­szu­ki­wa­nia, re­wi­zje, roz­la­ły się na całą Ga­li­cję. Nie było dnia aby kil­ku nie wzię­to pod stra­że, nie było wię­zie­nia nie­na­peł­nio­ne­go emi­sar­ju­sza­mi, emi­gran­ta­mi i miej­sco­wy­mi oby­wa­te­la­mi.

Tu do­pie­ro nam nie­szczę­śli­wym otwo­rzy­ły się oczy! Tu do­pie­ro po­zna­li­śmy, że dy­plo­ma­ci zmó­wiw­szy się po­mię­dzy sobą, jed­ni wy­sła­li naj­ener­gicz­niej­szych i go­to­wych na wszyst­ko łu­dzi, aby dru­dzy wy­bie­ra­li ich jak z mat­ni, i wi­do­kom swo­im tych­że po­świę­ca­li. Po przy­by­ciu bo­wiem na­szem, po­wstał wpraw­dzie na chwi­lę przy­ta­jo­ny za­pał oby­wa­tel­ski, ock­nę­ła się ener­gja i chęć wy­wal­cze­nia oj­czy­zny, ale ko­ali­cja pół­noc­na po­ma­ga­jąc so­bie wza­jem­nie, wy­da­wa­ła łu­dzi, któ­rych całą jest winą, – mi­łość oj­czy­zny!

Nie­da­le­ko ode Lwo­wa, w pięk­nem po­ło­że­niu leży wieś Lasz­ki mu­ro­wa­ne zwa­na. Na wznio­słym pa­gór­ku stoi dom mu­ro­wa­ny, na­oko­ło wa­łem i sta­re­mi li­pa­mi oto­czo­ny. Na tych wa­łach parę dział i moź­dzie­rzy, już do ni­cze­go nie­zdat­nych, do­wo­dzą daw­nych burz­li­wych cza­sów pol­skich. Nie mo­głem się do­wie­dzieć, do kogo wieś ta daw­niej na­le­ża­ła, dziś zaś jest w rę­kach dzier­żaw­ców. Lecz je­że­li do­my­sły mają miej­sce w po­wie­ści lub hi­stor­ji, to wnieść moż­na, że Po­la­cy czy­li La­chy opar­li się tu kie­dyś męż­nie, to jest, sta­li jak mur prze­ciw nie­przy­ja­cio­łom, a wdzięcz­na po­tom­ność dla uczcze­nia ich nie­ustra­szo­ne­go męz­twa i wy­trwa­ło­ści, na­zwa­ła to miej­sce: "Lasz­ki mu­ro­wa­ne".

Ogrom­ne to za­bu­do­wa­nie jest na dwie rów­ne czę­ści po­dzie­lo­ne. W jed­nej po­ło­wie miesz­kał pan Eu­ge­niusz Ula­tow­ski, a w dru­giej pan Jó­zef Pa­dlew­ski, oby­dwa oże­nie­ni z dwie­ma ład­ne­mi cór­ka­mi ka­pi­ta­na by­łych wojsk ko­ściusz­kow­skich, Ada­ma Ko­ry­tow­skie­go,

Pan P. cho­ciaż trzy­mał na współ­kę w po­se­sji ten ma­ją­tek ze swym szwa­grem, ma­jąc ato­li dzie­dzicz­ne do­bra oko­ło gra­ni­cy ro­syj­skiej, rzad­ko tu miesz­kał. Po­ko­je tyl­ko przez słu­gi za­miesz­ka­łe, sta­ły go­to­we na przy­ję­cie pań­stwa, je­że­li ci sto­li­cę Ga­li­cji od­wie­dzić ze­chcą. Dru­ga po­ło­wa za­ję­ta przez pań­stwa U., od­zna­cza­ją­cych się pa­tr­jo­ty­zmem, była przy­tuł­kiem wiel­kiej licz­by emi­sar­ju­szów i emi­gran­tów, zjeż­dża­ją­cych się tu w celu wza­jem­ne­go po­ro­zu­mie­nia się w spra­wie pu­blicz­nej, jako też i uła­twia­nia in­te­re­sów pry­wat­nych we Lwo­wie.

Z nie­ukon­ten­to­wa­niem urzęd­ni­cy pa­trzy­li na te zjaz­dy; na­sy­ła­li na­wet swo­ich ajen­tów w za­mia­rze szpie­go­wa­nia na­szych czyn­no­ści. Nie za­stra­sza­ło to jed­nak­że pań­stwa U., byli oni bo­wiem do­brzy, ludz­cy, czu­li i go­ścin­ni, a te za­sa­dy nie do­zwa­la­ły im my­śleć o so­bie.

Pan U. był ka­sje­rem na­sze­go związ­ku, i umarł póź­niej w wię­zie­niu lwow­skiem.

Ja do­wie­dziaw­szy się o tym domu, i chcąc po­wziąć wia­do­mość o panu S., przy­by­łem tu zra­na. Lo­ka­je przy­zwy­cza­je­ni wi­dzieć przy­jeż­dża­ją­cych i wy­jeż­dża­ją­cych, zwy­kle nas nie mel­do­wa­li. Ja prze­to wszedł­szy wprost do po­ko­ju emi­granc­kie­go, za­py­ta­łem zna­jo­mych o go­spo­da­rza domu, a gdy jego nie było, uda­łem się do dru­gie­go po­ko­ju. Spo­strze­gł­szy na so­fie trzy sie­dzą­ce pa­nie, i chcąc się za­pre­zen­to­wać, za­py­ta­łem o go­spo­dy­nię domu. Naj­młod­sza i naj­ład­niej­sza z nich po­wstaw­szy, lek­kiem ski­nie­niem gło­wy dała mi po­znać, że nią była. Po­wie­dzia­łem jej przy­bra­ne "Sie­ra­czek" a nie praw­dzi­we moję na­zwi­sko, i wmie­sza­łem się po­mię­dzy zna­jo­mych.

Po obie­dzie, pani domu wi­dząc mnie na ustro­niu w głę­bo­kiem za­my­śle­niu sie­dzą­ce­go, po­de­szła do mnie mó­wiąc:

– Za­pew­ne miłe wspo­mnie­nia zo­sta­wio­nych pięk­no­ści we Fran­cji, nie do­zwa­la­ją panu mię­szać się do wspól­nej jego ko­le­gów roz­mo­wy?

– Nie pani! – wyj­mu­jąc z ust cy­ga­ro, od­po­wie­dzia­łem – o p. S. za­my­śli­łem się! Co się zaś ty­czę pięk­no­ści o ja­kich pani wspo­mi­nasz, to po­wiem praw­dę, że do­syć jest wi­dzieć Ją, aby o wszyst­kiem za­po­mnieć.

Ku wie­czo­ro­wi wy­je­cha­łem z La­szek.

W taki spo­sób jeź­dzi­łem przez kil­ka mie­się­cy w róż­ne domy oby­wa­tel­skie, szu­ka­jąc zna­jo­mych, lub bę­dąc od nich wzy­wa­ny. Oko­ło je­sie­ni przy­je­cha­łem tu zno­wu, i zna­la­złem dwóch zna­jo­mych mi ko­le­gów, z któ­ry­mi uda­łem się do osob­ne­go, emi­gran­tom wy­łącz­nie po­świę­co­ne­go po­ko­ju. Tu roz­ma­wia­jąc dłu­go, pro­jek­tu­jąc i ma­rząc, za­snę­li­śmy na­ko­niec.

Na od­głos szcze­ka­nia psów, ten­tent i rże­nia koni, ja pierw­szy prze­bu­dzi­łem się. Spoj­rza­łem w okno, dru­gie i trze­cie. Nie­ste­ty! dom był na­oko­ło oto­czo­ny pie­cho­tą i szwa­li­że­ra­mi au­stry­jac­kie­mi! Str­wo­żo­ny, obu­dzi­łem ko­le­gów. Za­mię­sza­nie po­wsta­ło wiel­kie lecz ci­che, a po kil­ku sło­wach po­mię­dzy sobą na­ra­dy, spo­strze­gli­śmy, ze prze­rżnię­cie się przez stra­że bez­bron­nym, było nam nie­po­dob­ne, zgu­ba za­tem nie­uchron­na!

Ha­ła­sem tym prze­bu­dzo­na pani domu, z po­śpie­chu po­ka­za­ła się we drzwiach na­sze­go po­ko­ju w ne­gli­żu. Do­wie­dziaw­szy się o co idzie, przy­ka­za­ła lo­ka­jo­wi na krzyk ob­le­ga­ją­cych nie od­zy­wać się i nie otwie­rać, póki sama nie każe. Nas zaś trzech we­zwa­ła do swe­go po­ko­ju.

W po­ko­ju tym prócz dwóch mał­żeń­skich łó­żek, ra­zem na środ­ku ze­sta­wio­nych, nie było nic ta­kie­go, gdzie­by nam się ukryć moż­na było. Nie­spo­koj­na go­spo­dy­ni pani Te­kla, od­wi­nę­ła ma­te­ra­ce na swo­jem łóż­ku, i po­ka­za­ła mi, abym się na niem po­ło­żył. I ja roz­cią­gnąw­szy się na go­łych de­skach, przy­kry­ty zo­sta­łem ma­te­ra­ca­mi, na któ­rych okryw­szy się koł­drą, sama się po­ło­ży­ła. Pan­na Anie­la, sio­stra jej męża, zro­bi­ła toż samo z pa­nem Tal­wen; trze­ci zaś, pan Han­kie­wicz, scho­wał się pod łóż­ko. Go­spo­da­rza w domu nie było. Wszyst­ko to od­by­ło się.

to jed­nej chwi­li i bez żad­ne­go ha­ła­su Na na­le­ga­nie ob­le­ga­ją­cych i po­zwo­le­nie pani, lo­kaj uda­jąc tyl­ko co prze­bu­dzo­ne­go, otwo­rzył po­ko­je.

Miesz­ka­nie jak po­wie­dzia­łem, było po­dzie­lo­ne na dwie czę­ści, i po­ko­je pań­stwa P. już były zre­wi­do­wa­ne. Wpusz­cze­ni urzęd­ni­cy po­sta­wi­li u każ­dych drzwi szyl­dwa­cha, sami obe­szli wszyst­kie po­ko­je lo­chy i stry­chy, a nie zna­la­zł­szy naj­mniej­sze­go śla­du, przy­stą­pi­li do sy­pial­ne­go po­ko­ju, w któ­rym po­czci­we na­sze ro­dacz­ki z ta­kiem po­świę­ce­niem sa­mych sie­bie, nas ukry­wa­ły.

Ko­mi­sarz za­żą­dał od pani domu, aby wraz z sio­strą dla zre­wi­do­wa­nia łó­żek wy­szły z miejsc swo­ich.

Wy­obraź­cie so­bie moi ko­cha­ni i sza­now­ni czy­tel­ni­cy, na­sze po­ło­że­nie! W tak ma­łej ob­ję­to­ści, bo tyl­ko w trzech łok­ciach kwa­dra­to­wych, mie­ści­ło się nas pięć osób. Myśl, szyb­ka jak bły­ska­wi­ca prze­bie­gła mi przez gło­wę, i naj­tra­gicz­niej­szy ko­niec prze­wi­dy­wa­łem. Sła­be ko­bie­ty li­czy­ły na łzy i zło­to, my zaś na krwa­wą wal­kę. I ja z na­tu­ry pręd­ki i nie­cier­pli­wy, uwal­nia­jąc od wsty­du wsta­wa­nia z łó­żek przy ob­cych po­czci­wą go­spo­dy­nię i jej sio­strę, po­ru­szyw­szy się chcia­łem wy­sko­czyć, gdy pani Te­kla po­czuw­szy zna­ki nie­cier­pli­wo­ści mo­jej pod sobą, mnie moc­niej przy­gnio­tła, a sama zwró­ciw­szy się do ko­mi­sa­rza, rze­kła:

– Jak­kol­wiek od was pa­no­wie, spo­dzie­wać się moż­na wszyst­kie­go, nie przy­pusz­cza­łam nig­dy, aby­ście kro­ki swo­je po­su­nę­li do tego stop­nia, że nie sza­nu­je­cie świą­ty­ni, jaką jest sy­pial­nia ko­biet. Ustąp­cie więc w. pa­no­wie ztąd, al­bo­wiem przy was z miej­sca się nie ru­szym.

– Ne vous fa­chez pas Ma­da­me, la co­lère fait mal – z iro­nicz­nym uśmie­chem po­wie­dział ko­mi­sarz, i wraz z dru­gi­mi opu­ścił po­kój,

Po­wstać z łó­żek, za­su­nąć drzwi za wy­cho­dzą­cy­mi i oswo­bo­dzić nas, było dzie­łem jed­nej mi­nu­ty. W za­mie­sza­niu nie­zwa­ża­ny przez ni­ko­go z nas pan H., po­szedł na pal­cach do po­ko­ju ba­wial­ne­go, i pod­jąw­szy ma­te­rac od sofy, po­ło­żył się w niej, sam sie­bie tym­że ma­te­ra­cem po­kry­wa­jąc.

Tuż do po­ko­ju sy­pial­ne­go przy­ty­kał mały al­kie­rzyk, w nim pod sa­mym su­fi­tem było małe okien­ko, któ­re pani Te­kla pal­cem nam po­ka­za­ła. Ze zaś nie­by­ło tu żad­ne­go sprzę­tu, a czas na­glił, i my nie mo­gli­śmy wdra­pać się do wspo­mnio­ne­go okien­ka, bo­ha­ter­ka na­sza schwy­ci­ła mnie i pana T. po­je­dyń­czo za nogi, i pod­sa­dza­jąc do góry po­mo­gła nam do przej­ścia przez toż okno do sie­ni, do dru­giej po­ło­wy miesz­ka­nia na­le­żą­cych, i, o dziw­na i nie­po­ję­ta na­tu­ro ludz­ka! de­li­kat­ne i tyl­ko do piesz­czot stwo­rzo­ne jej rącz­ki, schwy­ci­ły ogrom­ną, w tym­że al­kie­rzu sto­ją­cą sza­fę, i z ol­brzy­mią mocą okien­ko to za­sło­ni­ły. Pan­na Anie­la zaś pod­ten­czas za­ję­ła się upo­rząd­ko­wa­niem łó­żek.

Gdy­by te pa­nie rze­czy­wi­ście ni­ko­go nie ukry­wa­ły, za­trzy­ma­ły­by za­pew­ne noc­nych go­ści parę go­dzin za drzwia­mi, i tak by wszyst­ko urzą­dzić się sta­ra­ły, aby wśród oświe­co­ne­go bu­du­aru w mi­łym ne­gli­żu przy­jąć na­trę­tów. Lecz nie­ste­ty, bę­dąc win­ne­mi, one nie­tyl­ko o so­bie wca­le nic nie my­śla­ły, ale w po­śpie­chu nie wie­dzia­ły na­wet, gdzie im się po­dział pan H… Z gwał­tow­nie prze­to bi­ją­cem ser­cem, nie chcąc dłuż­szem za­trzy­my­wa­niem re­wi­zji pod­dać się w po­dej­rze­nie, za­le­d­wie noc­nym szla­frocz­kiem przy­odzia­ne, wpu­ści­ły urzęd­ni­ków.

Ko­mi­sarz z ofi­ce­rem i in­ny­mi, po sta­ran­nem prze­trzą­śnie­niu łó­żek, obej­rze­niu pod­ło­gi, ścian, pie­ca i in­nych rze­czy, udał się do wspo­mnio­ne­go al­kie­rza, otwo­rzył sza­fę, w któ­rej prócz wi­szą­cych su­kien nic nie zna­lazł. A że owe okien­ko było za sza­fą, ani się o tem do­my­ślał. Ztam­tąd wra­ca­jąc, po­szedł do ba­wial­ne­go po­ko­ju, i nie­ste­ty, pierw­szym przed­mio­tem mo­gą­cym ukry­wać czło­wie­ka, była nie­szczę­śli­wa sofa. Z niej do­by­to pana H., i uszczę­śli­wio­ny ko­mi­sarz po­wiózł go z sobą do Lwo­wa.

Zjaz­dy na­sze i uczęsz­cza­nie do do­mów oby­wa­tel­skich spo­wo­do­wa­ły, ze domy te i ich wła­ści­cie­le tak były skom­pro­mi­to­wa­ne przed rzą­dem, że na każ­dym kro­ku i w każ­dej, bo na­wet i w noc­nej po­rze, domy i ich wła­ści­cie­le nie byli wol­ni od re­wi­zji. Z po­wo­du tego, z pode Lwo­wa roz­je­chać się w róż­ne stro­ny mu­sie­li­śmy.

Po­sta­no­wio­no prze­to na se­sji, aby mnie za głów­ny punkt po­by­tu mego na­zna­czo­no Po­do­le ga­li­cyj­skie, z obo­wiąz­kiem pro­pa­go­wa­nia po­mię­dzy mło­dzie­żą czer­nie­jo­wiec­ką na Bu­ko­wi­nie za­sad To­wa­rzy­stwa Przy­ja­ciół ludu.II.

W wi­gil­ją Bo­że­go na­ro­dze­nia, w 1834 r. we wsi Si­do­ro­wie na Po­do­lu ga­li­cyj­skiem we dwo­rze, przy­jem­na i rzeź­wa jesz­cze sta­rusz­ka krzą­ta­ła się po po­ko­jach, i wy­da­jąc roz­ka­zy pil­no­wa­na sama, aby ocze­ki­wa­nym go­ściom na ni­czem nie zby­wa­ło.

Za sto­łem na ka­na­pie po pol­sku ubra­ny sie­dział po­waż­ny, wy­so­kie­go wzro­stu męż­czyż­na, oko­ło 70 lat ma­ją­cy. Za­my­śle­nie się jego nad roz­ło­żo­ne­mi kar­ta­mi, nie­spo­koj­ność twa­rzy jego wy­ra­ża­ło.

– Źle moja pani – ode­zwał się na­resz­cie do swo­jej żony – nie­za­wod­nie ja­kieś nie­szczę­ście przy­tra­fić im się mu­sia­ło.

To mó­wiąc, spoj­rzał na ze­gar na ko­mo­dzie sto­ją­cy. Było już wpół do pią­tej wie­czo­rem.

– Już bli­sko pią­ta – mó­wił da­lej – czy to sły­cha­na rzecz, aby do­tąd nie przy­je­cha­li. Wszak­że oni wie­dzą, że oprócz uro­czy­sto­ści dnia dzi­siej­sze­go, są jesz­cze moję imie­ni­ny, i dla tego wczo­raj tu jesz­cze po­win­ni byli przy­je­chać, aże­by we­dług zwy­cza­jów pra­dzia­dów na­szych, dziś rano w łóż­ku jesz­cze bę­dą­cym ro­dzi­com, do­sie­go roku, a w szcze­gól­no­ści mnie dzi­siej­sze­go pa­tro­na po­win­szo­wać. Ale to mod­ny świat… i dziw­ne ja­kieś zwy­cza­je…

I sta­ry nadaw­szy usta i mru­cząc pod no­sem, oka­zy­wał zna­ki nie­ukon­ten­to­wa­nia.

– Prze­stań je­go­mość źle są­dzić o naj­lep­szych dzie­ciach na­szych! Czy to nie­wiesz mój dro­gi, że dro­ga ma wy­łącz­ne pra­wa, i że nic w niej wy­ra­cho­wać nie moż­na… Zresz­tą ma­cie­rzyń­skie moje ser­ce, nie prze­wi­du­je żad­ne­go z nie­mi wy­pad­ku, a do­tych­cza­so­we ich przy­wią­za­nie, czy­ni mnie pew­ną że przy­ja­dą – po­wie­dzia­ła do­bra sta­rusz­ka. I przy­zwy­cza­jo­na słu­chać gde­ra­nia męża, po­szła do, swe­go za­ję­cia.

W trze­cim po­ko­ju, w gu­stow­nie za­sła­nem łóż­ku, le­ża­ła z pod­wią­za­na twa­rzą siedm­na­sto­let­nia dzie­wi­ca, przy­kry­ta lek­kim szla­frocz­kiem. Do niej więc zbli­ża­jąc się ostroż­nie na pal­cach pani K., za­py­ta­ła:

– A co Al­bin­ko, nie le­piej ci?

– Nie ko­cha­na ba­bu­niu – stę­ka­jąc od­po­wie­dzia­ła za­py­ta­na – ból zę­bów nie, usta­je… Są­dzę jed­nak że to przej­dzie.

I ba­bu­nia nię chcąc próż­ną roz­mo­wa po­więk­szać bolu, po­pra­wi­ła okry­wa­ją­cy ją szla­fro­czek i po­ca­ło­waw­szy ją w czo­ło, od­da­li­ła się od niej.

Al­bi­na byłą cór­ką oby­wa­te­la Ga­li­cji, Ma­cie­ja Pruss Wi­śniow­skie­go, o mil pięć ztąd; miesz­ka­ją­ce­go. Od lat pię­ciu stra­ci­ła, ona mat­kę, któ­ra na su­cho­ty umar­ła. Sie­ro­tę od­da­no na pen­sję do Lwo­wa wraz z jej sio­strą, trze­ma laty młod­szą, Win­cen­tą. Brat zaś, ich An­to­ni był, w szko­łach.

Oj­ciec, tych troj­ga dzie­ci, miesz­kał so­bie na wsi, w Pa­niow­cach Zie­lo­nych, ma­jąt­ku, któ­ry żona jego Te­re­sa, z domu Szaw­fow­ska, a mat­ka troj­ga sie­rot im zo­sta­wi­ła – Był on za­ra­zem opie­ku­nem te­goż ma­jąt­ku, i we­dług praw kra­jo­wych, zda­wał są­do­wi z do­cho­dów ra­chun­ki,

W piet­na­stym roku ży­cia, ukoń­czy­ła Al­bi­na na­uki na pen­sji wy­kła­da­ne, i zo­sta­wiw­szy tam sio­strę swo­ją, wró­ci­ła do domu.

Mło­da pen­sjo­nar­ka nie była wca­le tak pięk­ną, jak zwy­kle au­to­ro­wie po­wie­ści i ro­man­sów przed­sta­wia­ją swo­je bo­ha­ter­ki; nie mia­ła ona wdzię­ku We­ne­ry ani kształ­tu Dia­ny, nie mia­ła per­ło­wych zę­bów, ani ust ko­ra­lo­wych, nie mia­ła ła­bę­dziej szyi arii kru­czych wło­sów. Wszyst­ko ona mia­ła swo­je wła­sne, i była pew­ną że ani Dia­na, ani ła­bę­dzie, ani We­ne­ra, ani kru­ki nie upo­mną się o swo­ję, i nie ogo­ło­cą jej z na­tu­ral­nych wdzię­ków.

Od lat dzie­cin­nych od­zna­cza­ła się ona nie­zwy­kłą do­bro­cią i czu­ło­ścią ser­ca; naj­więk­szem jej szczę­ściem było wy­szu­ki­wać i po­ma­gać bied­nym. Do­cho­dy swo­je ob­ra­ca­ła na wspar­cie po­trzeb­nych, su­kien i ozdób nie była przy­ja­ciół­ką, sło­wem była Wy­la­na dla wszyst­kich, o sie­bie się wca­le nie trosz­cząc.

Od nie­mow­lęc­twa pra­wie oka­zy­wa­ła ona szcze­gól­ną skłon­ność do sa­mot­no­ści i na­uki, i upew­niw­szy się, ie wszyst­kie dą­że­nia ludz­kie nie na tej zie­mi się koń­czą, po­sta­no­wi­ła dzia­łać ci­cho i skrom­nie, być obo­jęt­ną na zda­nia lu­dzi, sło­wem chwy­ci­ła się za­sa­dy, że wła­sne jej prze­ko­na­nie wy­star­czy jej za wszyst­ko, nie zwa­ża­jąc na śmiesz­ną i fał­szy­wą opi­ni­ją świa­ta, z po­zo­ru zwy­kle o rze­czach są­dzą­ce­go. Ztąd to ona jak­kol­wiek tak mło­da, ód lat już kil­ku­na­stu mia­ła swo­ją wolę, któ­rej oprzeć się nic nig­dy nie było w sta­nie.

Z ta­kiem uspo­so­bie­niem, przy szcze­gól­nych ry­sach jej twa­rzy, przy bra­ku zdol­no­ści uję­cia so­bie obec­nych, tyle in­nym ko­bie­tom wła­ści­wej, z tak me­lan­cho­licz­nem i cier­pie­nie oka­zu­ją­cem spoj­rze­niem, wy­da­wa­ła się do tego stop­nia po­waż­ną, że w pierw­szy raz ją wi­dzą­cym Wzbu­dza­ła mi­mo­wol­ne usza­no­wa­nie.

Z do­mem, gdzie te­raz na żeby bo­la­ła, nie była ona po­łą­czo­na żad­ne­mi związ­ka­mi po­kre­wień­stwa, i tyl­ko zna­jo­mość i są­siedz­two ścią­gnę­ły ją tu do zna­jo­mej nam już sta­rusz­ki pani K., któ­ra po­mi­mo lat swo­ich znaj­do­wa­ła szcze­gól­ne upodo­ba­nie w to­wa­rzy­stwie Al­bi­ny, grun­tow­nie i z po­wa­gą o każ­dej ma­ter­ji są­dzą­cej.

Już go­ście z bliz­kie­go są­siedz­twa zjeż­dżać się za­czy­na­li na wi­gil­ję, już oświe­co­no po­ko­je i sia­no, roz­ło­żo­ne na sto­le, po­kry­to bia­łym ob­ru­sem, gdy od­głos dzwon­ków i trza­ska­nie z bi­cza dały znać o nowo przy­by­łych. So­le­ni­zant po­spiesz­nie wy­szedł na ga­nek, i ode­tchnął swo­bod­niej, spo­strze­gł­szy wy­sia­da­ją­ce z trzech po­wo­zów zna­ne nam już z La­szek mu­ro­wa­nych swe dzie­ci. Ura­do­wa­ny go­spo­darz wpro­wa­dził je do po­ko­ju, gdzie czu­łe przy­wi­ta­nia i uro­czy­ste po­win­szo­wa­nia na­stą­pi­ły.

Z przy­by­ły­mi i ja przy­je­cha­łem, i pań­stwo U. za­re­ko­men­do­wa­li mnie swo­im ro­dzi­com. Wia­do­mość o mo­jem szcze­gól­nem oca­le­niu przy owej noc­nej re­wi­zji w Łasz­kach, do­szła tu już po­przed­nio, z tego po­wo­du ro­bio­no róż­ne uwa­gi, wnio­ski, za­py­ta­nia, ob­ja­śnie­nia, i ogól­ną ba­wio­no się roz­mo­wą.

Sła­ba na zęby Al­bi­na le­ża­ła w swo­im po­ko­ju, żad­ne­go udzia­łu w ogól­nej roz­mo­wie ani wi­gil­ji nie ma­jąc. Zna­jo­mi z go­ści po­je­dyń­czo ją od­wie­dza­li, py­ta­li o zdro­wie, i każ­dy z nich, ra­dząc o uśmie­rze­niu bolu zę­bów, swo­je za­chwa­lał le­kar­stwo. I ta cier­pią­ca isto­ta, dzi­wiąc się w mil­cze­niu lu­dziom, tyle ma­ją­cym pre­ten­sji do zna­jo­mo­ści sztu­ki le­kar­skiej, była zmu­szo­ną od­po­wia­dać i wy­słu­chi­wać dłu­gi a co­raz od­mien­ny sze­reg środ­ków le­cze­nia zę­bów, gdy tym­cza­sem nic to nie po­ma­ga­ło, a prze­ciw­nie roz­ją­trza­ło jej bole. Dla unik­nie­nia więc nadal na­trę­tów, ka­za­ła świe­ce do in­ne­go wy­nieść po­ko­ju.

Ja o ni­czem nie wie­dząc, wy­sze­dłem do dru­gie­go po­ko­ju, i usły­szaw­szy stę­ka­nie, za­py­ta­łem:

– Kto tu?…

– Jesz­cze – po­my­śla­ła cier­pią­ca i nic nie od­po­wie­dzia­ła.

– Kto tu stę­ka? – po­wtó­rzy­łem – czy nie mogę być komu w czem uży­tecz­nym?…

– Nie, bar­dzo dzię­ku­ję – była su­cha od­po­wiedź, Ma się ro­zu­mieć ja wy­sze­dłem.

– O Boże! cóż to za głos? – po­my­śla­ła cier­pią­ca – tyle osób zna­jo­mych i nie­zna­jo­mych py­ta­ło mnie i roz­ma­wia­ło ze mną, ża­den tak szcze­gól­ne­go nie zro­bił na mnie wra­że­nia! Ten głos (jak mi to póź­niej sama wy­zna­ła) od­bił się w jej ser­cu i du­szy, i wstrząsł nią okrop­nie.

Na­za­jutrz w ba­wial­nej sali, po na­bo­żeń­stwie, ze­bra­ło się całe to­wa­rzy­stwo, gdzie przy­szła tak­że i cier­pią­ca wczo­raj na zęby Al­bi­na. Ulu­bio­ny jej ubiór czar­ny, wzrost wy­so­ki, ki­bić kształt­na, krok po­waż­ny, twarz nad­zwy­czaj­nej bia­ło­ści, oczy wiel­kie nie­bie­skie, wło­sy czar­ne od nie­chce­nia na bia­łą jej szy­ję w pu­klach spa­da­ją­ce, wszyst­ko to tak było zaj­mu­ją­ce, że­śmy wszy­scy na niej mi­mo­wol­nie spoj­rze­nia swo­je za­trzy­ma­li. Zna­jo­mi okrą­ży­li ją i po­wro­tu do zdro­wia win­szo­wa­li, ona ski­nie­niem gło­wy dzię­ku­jąc im tyl­ko, usia­dła po­mię­dzy ko­bie­ta­mi.

Ja dłu­go przy­pa­try­wa­łem się jej i mil­cza­łem. Na­resz­cie prze­rwa­na przy­by­ciem jej roz­mo­wa, roz­po­czę­ła się na nowo. Ja by­łem dnia tego bar­dzo we­so­ły, zdo­by­wa­łem się na róż­ne kon­cep­ta i żar­ty, opo­wia­da­łem róż­ne wy­pad­ki, wy­da­rzo­ne mi w dro­dze z Fran­cji. Sie­dzą­ce pa­nie z za­ję­ciem i we­so­łem uspo­so­bie­niem mnie słu­cha­ły. Jed­na tyl­ko Al­bi­na ukrad­kiem na mnie spo­glą­da­ła i w głę­bo­kiem za­my­śle­niu sie­dzia­ła, i wśród naj­in­te­re­sow­niej­sze­go mo­je­go opo­wia­da­nia, ze łza­mi w oczach opu­ści­ła to­wa­rzy­stwo. Ja przy jej odej­ściu za­uwa­żyw­szy łzy w jej oczach, zmie­sza­łem się kom­plet­nie. Czu­łem że mi krew ude­rzy­ła do gło­wy, i ser­ce moje do­zna­ło nad­zwy­czaj­ne­go bi­cia, dla tego mó­wić prze­sta­łem.

– Go to jest? kończ pan! – ra­zem krzyk­nę­ły słu­cha­ją­ce mnie pa­nie.

– Nie mogę, da­ruj­cie pa­nie… – po nie­ja­kiej chwi­li od­po­wie­dzia­łem. I nie zwa­ża­jąc na usil­ne na­le­ga­nia i za­trzy­my­wa­nie mnie po­mię­dzy sobą mo­ich słu­cha­czek, opu­ści­łem je i wmie­sza­łem się po­mię­dzy męż­czyzn.

Ko­bie­ty za­czę­ły szep­tać i po­mru­ki­wać coś po­mię­dzy sobą, a ja po­my­śla­łem:

– Wszę­dzie gdzie by­łem, lu­bi­ły to­wa­rzy­stwo moje ko­bie­ty, ona tyl­ko jed­na ze mną jak ka­mień.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: