Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan na Wisiołach. Krzyk mandragory - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Lipiec 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pan na Wisiołach. Krzyk mandragory - ebook

Twoje marzenie o spokojnym życiu w odziedziczonym domu w starogórskiej wsi pękło jak łańcuch piły, którą usiłowałeś je wyrzeźbić. Rodzina, w którą chciałeś tchnąć nowe życie, odwraca się od ciebie, bałamucona przez charyzmatycznego „przyjaciela domu”, Gajgara. Brudna przeszłość, zostawiona w stolicy, dopada cię i ograbia z nadziei. Ale najgorsze dopiero przed tobą – prawda o sobie; o tym, na co cię stać, gdy nikt nie patrzy. Pętla wokół Smutów zaciska się. Kto jest temu winien, pytają. Odpowiedzi coraz bardziej ich od siebie oddalają i dezorientują. Magda traci zaufanie do męża. Czaruś buntuje się przeciw rodzicom i ucieka z domu. Tymoteusz w obawie przed wyjawieniem mrocznej tajemnicy rezygnuje z możliwości uleczenia syna. Ta kropla przepełnia czarę goryczy. Po wypadku Tymka w szopie nic nie będzie takie samo. W zamian za uratowanie życia Smuta staje się zakładnikiem Bargieła, który za pomocą mandragory realizuje swój szatański plan... Rozkoszuj się atmosferą Wisiołów i sięgnij po trzeci tom cyklu – "Trzeba to zabić". Tylko pamiętaj – ten mrok uzależnia!

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-339-3
Rozmiar pliku: 707 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

------------------------------------------------------------------------

I. Mam za swoje

1.

Magda usiadła w fotelu dentystycznym. Oparła głowę o zagłówek, a lewą rękę położyła na podłokietniku. Pod palcami poczuła warstewkę kurzu. W lampie nad głową dostrzegła swoje pomniejszone i odwrócone odbicie. Niedobrze. A mama ją przestrzegała przed rzucaniem wszystkiego. Tata zresztą też, tylko on od razu się unosił, więc nie udawało im się spokojnie porozmawiać. Raptus. Nigdy nie potrafił zachować spokoju. Od razu kipiał gniewem i krzyczał. Ile razy chciała coś zrobić po swojemu, od najmłodszych lat, zawsze ją krytykował. A kiedy mimo wszystko upierała się przy swoim, wściekał się i obrażał.

Najgorzej jednak było, gdy ojciec jeszcze pił. Zdarzało mu się, że wyżywał się na Wojtku, jej starszym bracie. Do dziś, kiedy Tymek wścieka się na Czarusia, a niekiedy korci go nawet, by mu dać klapsa, Magdzie staje przed oczami obraz ojca z pasem w ręku. Najpierw zawsze kazał Wojtkowi go sobie przynosić. Kiedyś, gdy Wojtek wgniótł piłką maskę samochodu sąsiada, postanowił mu wymierzyć karę nowego typu. Powiedział Magdzie, żeby pożyczyła mu swoją skakankę. Potem razem z nim musiała związać bratu ręce na plecach. Wojtek był już wtedy na tyle duży, że mógł się w desperacji wyrwać i obronić. Płakała, ale nie potrafiła się sprzeciwić ojcu. Zbyt się bała. Później kazał jej stać i patrzeć, jak lał Wojtka pasem po nogach i pupie. Czekał, aż syn powie „przepraszam”. Nie powiedział. Po półgodzinie katuszy chyba mu się znudziło.

— Ech, ty głupi tchórzu! Nawet nie potrafisz się przyznać! — Rzucił pas i wyszedł z domu.

Rozwiązała brata. Nie odezwał się ani do niej, ani do mamy, ani do nikogo. A kiedy skończył osiemnaście lat, wyniósł się z domu. Zaczął pić i brać narkotyki. Zresztą robił to już wcześniej. Kilka razy nawet, gdy prowadziła już praktykę, załatwiała mu leki narkotyczne. Wreszcie wyjechał do Francji. Nigdy go już nie zobaczyła. Tylko jesienią zawsze przysyłał kartkę z pozdrowieniami. Do niej, do domu. Mieszkał w górach, na pograniczu z Hiszpanią. Z Nicole.

Najtrudniej było jej zrozumieć niekonsekwencję ojca. To było straszne. Ustanawiał zasady, które sam łamał po kilku dniach, nie pamiętał nigdy kar i za co je wyznaczył. Mogli go oszukiwać, jak chcieli. I stawiał warunki, których nikt nie był w stanie spełnić, rzucał groźby niemożliwe do realizacji. Mimo że był ojcem, wydawał jej się taki mały, nieporadny, zagubiony.

Dopiero kiedy przestał pić, miała wtedy jakieś piętnaście, może szesnaście lat, życie wróciło do normy. Nigdy o tym nie mówili. Przestał, i już. Jakby nigdy nic. Magda do dziś czeka na jedno słowo — „przepraszam”. Nic więcej.

Zeszła z fotela. Westchnęła — na szczęście jej kłopoty, ich kłopoty, się skończą. Wczoraj, kiedy Tymek doszedł do siebie po zakrztuszeniu pizzą — swoją drogą, narobiła się przy niej i co? — oznajmił, że znalazł lokal na gabinet w Besku. Trudno, trzeba zweryfikować marzenia. Nie wszystko może być tak, jak się chce. Tego w swoim życiu zdążyła się już nauczyć. Do końca września pojeździ trochę hyundaiem po okolicznych drogach, a od października mogą zacząć tam remontować i przenosić sprzęt. Będzie musiała płacić czynsz, ale na pewno zarobi wystarczająco. A wydawało się to takie proste — w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, może nawet stu, było zaledwie kilku dentystów, i do tego o nie najlepszej renomie. Tyle że to chyba kwestia tej przeklętej wsi. Tego miejsca.

Nawet śmieciarze nie chcą tu przyjeżdżać, nie mówiąc o tym, żeby porozmawiali z miejscowymi. Zaglądają tu podobno raz w miesiącu, wymieniają kontener i już ich nie ma. Nie widziała, żeby gdzieś dłużej zabawili. Zresztą od przyjazdu w ogóle ich nie widziała. Jedynie Gajgaro odwiedzał ich regularnie.

Magda wzięła kilka kawałków papierowego ręcznika, zwilżyła wodą i zaczęła wycierać kurze. Tymek pojechał do Beska obgadać sprawę rzeźb dla Duńczyków. W powrotnej drodze miał odebrać ze szkoły Czarusia i wstąpić do Krużgana. Magda drgnęła. Przejechała dłonią po parapecie i zarysowała dłoń na chropowatym kawałku tynku. Miała mieszane uczucia, jeśli chodzi o wizytę z Czarusiem u znachora. Niechby się tata albo mama dowiedzieli. A już najgorzej, gdyby usłyszała o tym jej przyjaciółka, Katarzyna. Ta by narobiła szumu! Jej matka leczyła się u znachora i o mało nie wyzionęła ducha. Po ostatniej wizycie u niego z trudem przywrócili jej oddychanie. Zatruł ją jakimś alkaloidem roślinnym. Gotowa pewnie wezwać policję.

A dla Magdy to w tej chwili jedyna nadzieja. To nie to samo, co zioła. Czaruś może mówić, jest o tym przekonana. Słyszała go u Krużgana, słyszała, jak wyraźnie mówił w swoich wizjach. Coś tylko mu nie pozwalało, jakaś zmora, która dopadła go, gdy przeżył kilka lat temu koszmar, kiedy wyjechała na sympozjum. O mało się wtedy nie rozwiodła z Tymkiem. Nawet nie wie, że w szufladzie miała przygotowany pozew i skargę na policję. Sama nie rozumie, co ją powstrzymało.

Otrząsnęła się, obejmując się ramionami i wpatrując w okno. Ilekroć wspominała tę sytuację, odczuwała napływające obrzydzenie do męża.

Musi się udać. Jak tylko Czaruś zacznie mówić, będzie z nim rozmawiać wieczorami, aż zasną. Niech jej opowie wszystko, co przez ten czas uroiło się w jego głowie. Niech jej wyjaśni wszystkie te szalone rysunki i wizje, które go nachodzą. Zaproszą Katarzynę do Wisiołów i przegadają kilka nocy. Wtedy jej powie, skąd taka przemiana. Niech wie, że nie zawsze ma rację. Potrafi być taka apodyktyczna.

A swoją drogą, niekiedy korciło Magdę, by odpowiedzieć sobie na pewne pytania: „Co robiłaby dziś, gdyby wtedy nie zrezygnowała z rozwodu? Czy czułaby się wolna? A jeśli tak, to jak użyłaby tej wolności?”.

Przed oczami stanął jej Cygan w kapeluszu. Uśmiechnęła się bezwiednie i przejechała wierzchem dłoni po włosach. Mogłaby popuścić wodze nie tylko fantazji, ale i pragnień. Mimo różnych trudności i przeszkód, jakie legły między nimi, mogła powiedzieć, że kochała Tymoteusza, ale nie była to już ta miłość, co kiedyś. Ani tak gorąca, ani tak czysta. Teraz, kiedy minęli czterdziestkę, zgasł romantyzm i porywy serca, w miejsce ekscytacji wkradło się wyrachowanie i szara, nierzadko smutna i chłodna codzienność. I prawda: włosy na wannie ją brzydzą, czy kogoś kocha, czy nie, i powinny być sprzątane. A nie były.

Gdyby była sama, mogłaby pozwolić sobie ot tak, na dzień, może dwa, na szaleństwo. Młody mężczyzna, zerkający na nią z zachwytem. Widziała to w jego oczach. Starał się być dyskretny, ze względu na Tymka. Ale kobiety dostrzegają takie spojrzenia, niczym błyski słonecznego światła w uchylanym oknie. Kącikiem oka. Sercem.

Kto wie, co uczyniłby Gajgaro, gdyby nie ta jego grzeczność… Na przykład teraz. Wszedłby i spytał, czy mogłaby przejrzeć mu zęby. Oczywiście, niech siada. Założyłaby w tym czasie fartuch, nie zapinając ostatniego guzika, wrzesień jest wszak taki ciepły. Umyłaby powoli ręce, pytając tymczasem: „A czy coś ci konkretnie dolega?”. „Nie, Magdo. Ale wolę się upewnić, że wszystko w porządku”. „Mhm” — mruknęłaby jak kot, siadając na stołku obok niego.

Pachniałby tak jak teraz, tą swoją staroświecką wodą toaletową, która kojarzy jej się ze starszymi panami. W rozcięciu białej koszuli, pod szyją widniałaby gładka, smagła skóra. Zdążyła zauważyć, że nie jest owłosiony jak jakiś macho. I dobrze. Założyłaby mu serwetę, dłonią rozprostowując ją delikatnie na jego piersiach. Serce biłoby jej na pewno szybko, jak teraz. Pod udem czułaby jego zaciśniętą na poręczy fotela dłoń. Gdyby odrobinę się odwróciła… Ale to za chwilę.

Zapaliłaby lampę i pochyliła się nad nim. I zobaczyłaby, że choć wpatruje się w jej oczy, jego wzrok sięga gdzie indziej. Delikatnie złapałby ją za rękę z lusterkiem. „Tak naprawdę, to chciałem z bliska spojrzeć w twoje wyjątkowe oczy. Zajrzeć w głąb twojej duszy, Magdo. Jest tak urzekająca i bogata, jak czerwcowa łąka. Zasnąć by w niej na zawsze…”.

Westchnienie wyrwało się z jej ust. Rolka ręczników wypadła jej z dłoni i potoczyła się po posadzce, rozściełając białą ścieżkę. Gdyby była sama, to kto wie…

Spryskała płynem gablotę z narzędziami i wypolerowała szyby. Musi przejrzeć zawartość. Prawdę mówiąc, po przeprowadzce nie sprawdziła terminów ważności lekarstw i chemii. Otworzyła szklane drzwi i kucnęła. Wiertła, szczypce, igły. Jednym słowem — żelastwo. Tu nie było się o co martwić. Nie. To nie praca na dziś. Nie miała nastroju. Najchętniej położyłaby się do łóżka i wypłakała. No, tak. Nadchodziły babskie dni.

Odwróciła się, wrzuciła do kosza zmięty papierowy ręcznik i już miała wyjść, kiedy wydało jej się, że po ścianie przesunął się cień. Jakby ktoś przeszedł za oknem. Poczuła uderzające do głowy gorąco. Odetchnęła głęboko. Pewnie jakieś złudzenie. Odruchowo jednak ścisnęła spryskiwacz jak pistolet.

— Czaruś?! — zawołała.

Cisza. No tak, przecież jest jeszcze w szkole. Chyba że już wrócili. Może skrócili im lekcje, jak wczoraj.

— Tymek?!

Nic. Tylko przez uchylone drzwi z poczekalni wpadł podmuch wiatru. Zawirował wokół Magdy, jakby chciał ją dokładnie obejrzeć. Uniósł jej kilka kosmyków włosów, prześliznął się po skroni, po ustach, spłynął w rozchylony dekolt zwiewnej koszulki.

— Gajgaro…? — Nie wiedziała, czy wypowiedziała to imię, czy tylko pomyślała, i dlaczego. Ale któż inny mógł tu do nich jeszcze zajrzeć?

Magda stała zadziwiona. Serce mocno jej biło. Tak samo czuła się przed wejściem na wielką kolejkę w lunaparku. Pojechali z Tymkiem po ślubie. Cieszyła się jak dziecko. Bała się, a jednocześnie ciągnęło ją, by zobaczyć, co będzie dalej.

Wiatr opływał jej ciało, niczym zsuwający się po skórze muślin. Zamknęła oczy. Przekrzywiła głowę, jak łaskotany za uchem królik na chwilę przed śmiertelnym ciosem zdradzieckiej dłoni. Jakby ją ktoś zaczarował. Po policzku spłynęła jej łza, potem druga. Westchnęła i podmuch w tej chwili ustał. Czar prysł.

A potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Najpierw usłyszała skowyt psa, poznała Basiora. Prawie jednocześnie trzasnęły drzwi wejściowe do poczekalni. Tak mocno, jakby zamknął je huragan. Magda podskoczyła i oparła się rękami o parapet. W tym momencie z ogromnym impetem walnęły drzwi z poczekalni do gabinetu, wprawiając w drżenie cały budynek. Nie wytrzymała, wrzasnęła i wpadła w szloch. Weszła za fotel, nieświadomie przyciskając do siebie spryskiwacz, z którego ciekł jej na piersi płyn. Jęczała, jak wtedy, gdy ojciec bił związanego Wojtka. W tym momencie pękło lustro na ścianie i zsunęło się, niczym rozpadające się puzzle. Potem runęła na podłogę szklana szafka, w której przed chwilą usiłowała posprzątać. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i potworny wrzask Magdy. Trzęsąc się, nadal tkwiła jednak w miejscu, pozwalając, by dziesiątki szklanych drobin kaleczyły jej nogi.

Ucichło. Przez moment Magda myślała, że to już koniec koszmaru, ale wtedy jej ciało zostało przyparte do ściany. Czuła, jakby ktoś jednocześnie krępował jej ręce, zatykał usta i lekko unosząc, dociskał do ściany. Jakby silne przedramię przygniatało jej szyję, odbierając powietrze i głos, miażdżąc krtań. Teraz słyszała wściekły oddech, gniewne sapanie. Była pewna, że to coś, co ją uniosło, jest tuż przed nią, może nawet wpatruje się prosto w jej przerażone, zapłakane oczy. Mimo że prawie nie mogła oddychać, poczuła odór gorącego, „zepsutego” oddechu.

— Zhhhooostaw ghhhooo! — usłyszała niski charkot. Był wszędzie, wokół niej i w niej, wypełnił ją jak woda napełnia butelkę. Wdarł się w jej umysł, w jej uszy i w myśli. Niczym gorąca dłoń wsunął się między jej uda i powędrował gwałtownie w górę.

Wtedy spadła. Nogi się pod nią ugięły i runęła na kolana. Usiłując odzyskać normalny oddech, nie zwracała uwagi na okruchy szyb, powbijane w kolana niczym rodzynki w ciasto. Kiedy przetarła twarz dłonią mokrą od płynu do mycia okien, dostrzegła tylko, że drzwi są znowu szeroko otwarte. Zapiekły ją podrażnione oczy. A potem spłynęła ciemność.

2.

Świątek wyglądał rewelacyjnie. Stał po lewej stronie wejścia, na niewielkim trawniku. Dziki i tajemniczy. Udało mi się uniknąć cierpiętniczego wyrazu twarzy, który można spotkać na każdej polskiej rzeźbie. Drażniło mnie to — wydłużone, nudne postacie, smutne gęby albo skrzydła poprzypinane, gdy tylko się da. Smutas, anioł albo płaczliwa kobieta. Nie do naprawienia. Nic dziwnego, że Duńczykom spodobało się moje nieco przewrotne dzieło. Ktoś mógł mi zarzucić, że bliżej mu do figlarności diabła, ale czy w przeróżnych rzeźbach, świątkach właśnie, nie odwoływano się do pogańskich bóstw i zwyczajów? A już na pewno nie było tak falliczne w swojej budowie, jak bożki ciosane z jednej kłody. Narobiłem się, ale efekt był niezły — jakby ożywione drzewo, przywołujące do siebie każdego, kto się przed nim zatrzyma: „Zatańcz ze mną!”.

Kleber, właściciel Czarciego Strumyka, początkowo kręcił nosem, ale po kilku dniach był zachwycony. Ja zresztą też. Duńczycy zamówili cztery rzeźby, zarobek miałem zapewniony do końca roku. Mieli mi tylko przysyłać materiały i książki o ich mitach. Żebym im niemieckiego krasnala do ogrodu nie wyciosał, śmiali się na odchodne.

— Wie pan, ilu ludzi się z nim fotografuje? Muszę zrobić jakąś furtkę, bo mi wreszcie rozwalą płotek. A wiesz pan co? Jakby nie to, że jestem winien temu Cyganowi przysługę, to bym się nie zgodził. Bym głupotę zrobił, no! — mówił Kleber, gdy siadłem przy barze na kawę, czekając, aż Czaruś skończy lekcje. — A ilu wchodzi spytać, co to za świątek, czy to jakaś legenda albo czy można kupić miniaturki. Trzeba by coś wykombinować, co?

Nie miałem ochoty rzeźbić figurek. Nie miałem ochoty na nic, dopóki nie upewnię się, że Czaruś nie wypapla o naszym wypadku. Naszym? Dobre!

— Pomyślimy — odparłem wymijająco, upijając łyk kawy. Trzeciej, trochę za dużo.

— A wizytówki jakieś pan ma? Bo ludzie pytają, tobym rozdawał. Tylko musiałbyś pan trochę zdziadzieć.

— Zdziadzieć? — Uniosłem brwi.

— No! Brodę zapuścić, taką dziką. Jakiś stary sweter wdziać, może fajkę w zęby wcisnąć. Co to za artysta z gór, co wygląda, jakby z salonu mody wyszedł?

Z salonu mody? Koszulka i dżinsy, fakt, że nie najtańsze, ale to żaden szał. Zaśmiałem się nerwowo, wyobrażając sobie siebie w więziennym mundurku.

— Panie Tomku, spokojnie, za kilka lat dziad będzie ze mnie, że hej!

Kleber spojrzał pod światło na trzymane w rękach szklanki. Skrzywił się, chuchnął i zaczął polerować.

— Ta nowa dziewucha nic niewarta! Studenty to się do roboty, panie Tymku, za nic tera nie nadają.

Nowa dziewucha?

— No właśnie, a co z tą…?

— Adą? — podpowiedział mi Kleber.

— Tak, Adą. Znalazła się?

Odstawił na blat szklanki i uderzył ścierką o udo.

— U matki została. Zadzwonił jakiś kuzyn czy brat. Nawet mu kazałem powiedzieć, żeby jej przekazali, że dostanie podwyżkę, ale gdzie tam. Już się nie pokazała. Szkoda, robotna była.

— I już się nie pokazała?

— No mówię przecież! — przytaknął zniecierpliwiony Kleber, czyszcząc tym razem głowice ekspresu do kawy. Ruchem głowy wskazał wyjście. — Po tych trzeba wszystko poprawiać. I niby takie wyszkolone. Z Warszawy. A co to dobrego może z tej Warszawy…?

Powinienem się zaśmiać. Ale nie było mi do śmiechu. Kleber spojrzał na mnie i złapał się dłonią za usta.

— Przepraszam, choroba…

— Nie szkodzi, panie Tomku. Jakby mi tak Warszawa odpowiadała, tobym z niej nie wyjeżdżał. A Ada, rzeczywiście, umiała do człowieka zagadać.

— I nie tylko! Na sam wygląd chłopy przysiadali, piwo wypić, kawę, herbatę… Pan Tymek też, co, nieprawda? — Puścił do mnie oko.

Zatopiłem usta w kawie, żeby nie widział, jak się czerwienię. To bystrzak, no. Ciekawe, czy wszystkich tak obserwuje?

— Nie dziwię się, ładna jest jak laleczka. Pozdrowić ją, jak się zjawi? Bo pewnie po rzeczy przyjedzie, co je w szafce zostawiła.

— Pozdrowić? Tak… — Coś mi zaświtało. — Ma pan długopis?

Podał mi. Sięgnąłem po serwetkę.

— Niech jej pan przekaże mój numer. Chciała mi coś ważnego powiedzieć i nie zdążyła.

Kleber uśmiechnął się z politowaniem.

— Panie Tymku! Przecież mam pana numer w komórce!

Zmiąłem serwetkę.

— A może chce pan sam do niej zadzwonić? Dam numer. — Znowu puścił oko.

Zaczynał mnie drażnić. Wyjąłem pieniądze.

— Nie wypada, żebym do młodej dziewuchy wydzwaniał. Ile?

Kleber położył mi dłoń na portfelu.

— Nie żartuj pan, panie Tymku. Ten pański figlarz z drewna już na niejedną kawę dla pana zarobił. Niech będzie na zdrowie. A drugi kiedy będzie?

— No, to dziękuję. Czekam na takie samo drewno. Ale za dwa tygodnie się pan zdziwi, jakie tu cacko stanie. — Zerknąłem na zegarek. — Oj, bo się spóźnię po syna. Powodzenia!

Wyszedłem na ulicę. Było zdecydowanie za jasno. Przy świątku stała kobieta. Obejmowała go i wyglądali, jakby rzeczywiście tańczyli. Spojrzała na mnie i wyciągnęła do mnie rękę z aparatem.

— Może pan? Ze dwa?

Szlag by to!

— Nie ma sprawy!

Pstryknąłem fotki.

— A zna pani jego legendę? — zapytałem, oddając aparat.

— Nie, ale chętnie posłucham. — Czuć ją było piwem.

Wskazałem ręką w głąb lokalu.

— Niech pani zamówi wuzetkę i kawę u tego pana, a z chęcią pani opowie.

Rozpromieniona ruszyła do drzwi. Dodała z przekąsem:

— I piwko, a co?!

„I piwko, a co!” — zawtórowałem odruchowo w myślach.

3.

Pod szkołą byłem piętnaście minut przed czasem. Wyjąłem telefon i zadzwoniłem do Mateusza. Raz i drugi. Nic. Dziwne, zawsze odbierał telefon albo odrzucał połączenie i w wolnej chwili oddzwaniał.

„Trudno, spróbuję jeszcze później — pomyślałem. — Może oddzwoni”.

Gdzieś w duchu drżała we mnie mocno naciągnięta struna strachu. Bałem się nawet spotkania z Czarusiem. Nie miałem odwagi spoglądać mu w oczy, jakbym był pewien, że on wszystko doskonale pamięta i bez przerwy o tym myśli. I planuje, jak moją tajemnicę ujawnić światu.

Uchyliłem schowek w pulpicie. Uniosłem mapę, latarkę i jakieś szmatki. Nic. Ani odrobiny Krużganowego korzenia. Trzasnąłem klapką. Miałem nadzieję, że dziad będzie miał na sprzedaż takie rzeczy.

Jeszcze raz wybrałem numer Mateusza. I znowu cisza.

Jak się z nim teraz nie porozumiem, będę musiał jutro przyjechać po niego sam i wszystko mu wyjaśnić po drodze. Ta myśl uspokoiła mnie nieco, więc oparłem głowę o zagłówek i przymknąłem oczy. Musiałem szybko i twardo zasnąć. Obudził mnie ból szyi. Nie mogłem jej wyprostować, we śnie głowa opadła mi na piersi. Kiedy wreszcie, masując drętwy kark, spojrzałem przed siebie, aż krzyknąłem. Na fotelu obok siedział Czaruś i wpatrywał się we mnie.

— No co ty?! Co się tak gapisz?! — Uderzyłem dłonią o kierownicę. Zerknąłem na zegarek. Musiał tu siedzieć jakieś piętnaście minut. Wziąłem głęboki wdech.

— Nie mogłeś mnie obudzić?

„Nie” — pokiwał.

Zmusiłem się do uśmiechu.

— Poważnie? Tak twardo spałem?

„Tak”.

Potarmosiłem go po czuprynie.

— Przepraszam — wykrztusiłem. — Ale śniły mi się jakieś głupoty i bardzo się przestraszyłem.

Spojrzałem na niego uważnie. Nadal mi się przyglądał.

— Wiesz, jak to jest, synku. Czasem coś ci się przyśni albo coś sobie ubzdurasz i potem, po jakimś czasie, nawet po kilku latach, myślisz, że to była prawda. — Miał szeroko otwarte oczy i słuchał. — A to po prostu był sen albo wyobraźnia.

Zastanowiłem się przez chwilę. Ręce założyłem za głowę, chciałem wyglądać na spokojnego, wręcz rozmarzonego.

— Ja na przykład miałem kiedyś kolegę. Przyjaciela. Byłem wtedy młodszy od ciebie, miałem chyba z sześć lat. Chodziliśmy razem pływać w wykopach. Wiesz, takie doły, gdzie miały być fundamenty pod nowe bloki, a tymczasem zbierała się tam woda z deszczu. Pływaliśmy tam na tratwach, zrobionych ze starych drzwi albo kawałków styropianu. Ten przyjaciel miał na imię Tomek.

Czarusiowi zaburczało w brzuchu. Uśmiechnął się, głaskając go. Włączyłem silnik i ruszyliśmy.

— Dobra, jedziemy. Zapięty jesteś? No, to słuchaj. On był Tomek, a ja Tymek. Fajnie, nie? Tomek i Tymek. Tymek i Tomek. Nawet malowaliśmy sobie na naszych tarczach, zrobionych z pokrywek od garnków, dwie litery: „TT”. To był nasz znak. Czasem nocował u nas. Spał wtedy w moim łóżku, a ja kładłem się na podłodze, na starej kołdrze, i nakrywałem kocem. Mama się trochę denerwowała, ale co tam. Ta przyjaźń trwała do czasu, kiedy zachorowałem na zapalenie płuc. Trafiłem do szpitala na cztery miesiące. Tam było nieprzyjemnie, ale najgorsze, że nie pozwolili mi się spotykać z Tomkiem. Raz nawet chciałem go przenocować w swojej sali, ale inne dzieci nas wydały i za karę zabrano mi wszystkie zabawki, a Tomka musiała odwieźć policja. No nie, wtedy to jeszcze była milicja, przepraszam. Ciężko to przeżyłem. Płakałem, nie chciałem przyjmować leków, krzyczałem po nocach. Ale ze wszystkim bym się wreszcie pogodził, tylko nie z tym, co wreszcie powiedziała mi mama.

Zawiesiłem głos, ciekaw, czy Czarusia zainteresowała moja historia.

— Mhm? — mruknął pytająco.

Dobra, słucha.

— Usiadła obok mojego łóżka i powiedziała: „Jesteś już starszy, Tymku. Czas, żebyś przestał bawić się w ten sposób”. „Bawić się? O co ci chodzi, mamo”, spytałem. „No, wiesz, ten Tomek”. „Co z nim?”. „Boże, Tymek! Wszyscy dobrze wiemy, że on nie istnieje!”.

Czaruś patrzył na mnie z otwartą buzią i wielkimi oczami. W brzuchu burczało mu jak w studni. Wyjął z plecaka kanapkę, odwinął i zaczął jeść. Kontynuowałem:

— Rozumiesz, Czaruś? To był wymyślony przeze mnie przyjaciel. Widziałem go tylko ja. Tak mi powiedzieli, choć, prawdę mówiąc, do dziś zdarza mi się z nim w myślach rozmawiać. Byłem gotów skoczyć za nim w ogień, ale to było tylko złudzenie. Pamiętaj zatem, że nie wszystko, co pamiętamy, się wydarzyło. I nie wszystko, co nam się wydaje, że jest, dzieje się naprawdę. Nasz umysł potrafi spłatać nam niezłego figla.

Mnie już spłatał. Nie sądziłem, że potrafię bez mrugnięcia okiem, na poczekaniu, zmyślić taką historię. I że mogę bez zająknięcia wcisnąć ją własnemu synowi. A jednak.

Czaruś wpakował do buzi resztkę kanapki i żuł w zamyśleniu. Niech myśli. Myślenie jest po to, by nie być idiotą, a świat nie musiał się kończyć — jak śpiewał pewien bard. Nie chciałem, by mój świat się skończył. Zwłaszcza teraz, kiedy przed nami otwierał się nowy rozdział życia, zupełnie inny od poprzedniego. Nawet ten wkurzający na początku brak łączności ze światem, brak zasięgu telefonów, zaczynał mi bardzo odpowiadać. Nie truli mi tyłka z byle powodu. Nie musiałem zastanawiać się, czy odebrać i czego ktoś ode mnie chce. Czułem się wolny od tego małego kontrolera. Dawny świat odchodził w niebyt. Łatwiej, niż sobie to wyobrażałem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: