Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan Walery - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 lipca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
9,90

Pan Walery - ebook

Bohaterem powieści Kleofasa Fakunda Pasternaka jest Pan Walery - ziemianin lubelski. Poznajemy go w sytuacji, gdy udaje się do Lublina w sprawie procesu ze swym stryjem, który podstępnie zagarnął jego majątek.

Józef Ignacy Kraszewski – polski pisarz, publicysta, wydawca, historyk, działacz społeczny i polityczny, autor z największą liczbą wydanych książek i wierszy w historii literatury polskiej oraz malarz. Pseudonimy literackie: Bogdan Bolesławita, Kaniowa, Dr Omega, Kleofas Fakund Pasternak, JIK, B.B. i inne.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8119-331-3
Rozmiar pliku: 827 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. PRZEDPOKÓJ.

Omne tulit punctum, qui miscuit utile dulci.

Horat.

Szczęśliwy kto wdzięk, wraz z pożytkiem złączył.

Małe czy wielkie, nudne czy zabawne, nierozsądne czy rozumne, uczone czy płaskie dzieło — potrzebuje zawsze przemowy. Tak przynajmniej jeden z lepszych naszych utrzymywał pisarzy i ja o mało że temu nie wierzę — „Dom sieni — dzieło potrzebuje wstępu“ powiada mój autor — ha! niechże sobie i tak będzie, ten rozdział przeznaczam na przedpokój do mojej powieści.

Bodajby licho tego Horacyusza, którego nieszczęsne prawidło: utile dulci, stoi tu na początku; nie mały to sęk dla gryzmołów, i iluż o tym prawie zapomina — Kto wie? może i w tych kilku arkuszach czytelnik ani jednego, ani drugiego nie znajdzie? Już to dla tego, że gdzie niema tam znaleść trudno, a raczej nie można, już to, ze nieszczęsny tytuł powieści, źle go o mnie uprzedzi — Czy tak, lub inaczej, mnie to zupełnie jedno: kto ziewając do czytania siada, ten nie długo zaśnie, lecz kto z radośnym zaczyna uśmiechem, może się trochę zabawi. Proszę mi pozwolić mieć taką nadzieję — bez niej pewnobym nie pisał! — Ale przystąpmy ad rem.

Napisałem powieść!! jest to bez wątpienia grzech nieodpuszczony, w oczach tych ludzi, którzy mniemają, że trzeba kilku lat ciągłej pracy na napisanie tak mało znaczącej rzeczy. Gdyby istotnie tyle czasu powieść kosztować miała, pisaliby ją zapewne tylko z professyi bazgracze, i ci, których niemcy Brodgelehrten zowią, to jest — uczeni dla chleba.

— Czy mało, czy wiele kosztowała czasu, rzecze mi jakiś surowy krytyk, dość że te chwile, które jej pisaniu poświęciłeś są stracone, zmarnowane i t. d.

— Wybacz, wybacz porywczy sędzio, odpowiadam; Wolter, ów to sławny bazgracz francuzki powiedział kędyś, niepomnę na której karcie, że więcej ceni tych którzy się dla bawienia ludzi poświęcają, jak tych co ich nudzą gromadząc nudne komentarze i zmyślone a nibyto historyczne bajki. Pan Wolter miał słuszność, i ja tak samo sądzę, i właśnie dla tego — powieści piszę.

— Nie dość, odeprze znowu krytyk namarszczywszy czoło, powieść rzadko nas bawi, a ty śmiały gryzmoło, jak śmiesz utrzymywać, że ja z ciebie kontent będę.

— Na to po cichu odpowiadam mea culpa.

— Recenzent mówi dalej (ale to wszystko tylko przez przypuszczenie): kiedy cię zresztą mój panie ręce świerzbiały, czemu co innego nie pisałeś? piękna mi zaleta: pisarz powieści!!!

Następuje moja odpowiedź.

— Pisałem mości panie sędzio, bo mię od młodu dręczy nieszczęśliwa choroba, zwana autoromaniją, z którą podobno i do grobu pójść przyjdzie — Wiele na to leków używałem, ale to defekt nieuleczony, musiałem pisać. Może też ja pisząc, napisaćbym kiedy potrafił nudną Tragedją, lub Komedją bez celu i sensu — ale wolałem zrobić złą powieść, bo w tym rodzaju i mierność jakokolwiek popłaca — Niechżebym tylko napisał jaką uczoną rosprawę!! naprzód: niktby jej nie czytał, powtóre: ktoby się dotknął, nieomieszkałby dowieść, że jej autor źle zrozumiał o co idzie, źle napisał, i źle przedmiot obrał — a to wszystko dla tego, że się u niego nie radził; a koniec końcem zbutwiałaby ciężka praca w korzennym sklepie.

Napisać książkę dydaktyczną! żaki tylko gryzmolić będą na niej i czytać, same niepojmując co czytają — to nie najpochlebniejszy zawód?!

Poemat bohatérski! — na to trzeba dobrego zapasu imaginacii, która teraz bardzo podrożała, bo jej mało gdzie znaleść, a ja ledwie na opędzenie codziennych potrzeb dostać jej mogę, nie żebym nią szafował rozrzutnie! Kto się Homerem rodził, niech probuje — gotów jestem pobłogosławić go na drogę — błogosławieństwa dziś staniały!

Być poetą! — życzyłbym sobie, ale to lat ze sto i więcej wprzódy, nimem się miał honor urodzić — Teraz nadto już kleciwierszów, żebym ja był potrzebny do ich grona; trudno też także czerpać z Kastalskiego źródła, a ja sobie nie życzę jak ów co się napił z kałuży lub rynsztoka, udawać natchnionego. Nieboszczyk ś. p. Horacyusz nie pozwolił miernym ludziom, z poezją mieć do czynienia!

Pisać Ballady? być Romantykiem? — Otóż sposób pozyskania sławy, w dzisiejszym czasie. Te czułe wiersze, których nierozumiejąc tyle ludzi uwielbia, te podobieństwa, te postacie, te czucia gorące — chwytają za serce! Młode panienki w kątku, niewidziane, ukryte lubią czytać te bezładne zapały i zalewać się łzami, których przyczyny nie wiedzą. Gdzie indziej młodzieniec porywa książkę, uczy się kochać, zapomina deklinacii, a wzdycha jak najęty do pierwszego czupiradła, które mu się przed oczy nawinie. Starzec czyta równie, czuje mocniej bijące serce, zdaje mu się że kochał, że jeszcze kocha, muska wyłysiałą głowę przed źwierciadłem, prostuje nogi, chowa starannie tabakierkę i okulary, śpieszy w niewczesne zaloty, kupuje sobie żonę i dwoje ludzi nieszczęśliwemi robi. Oj nie chcę być Romantykiem!

— Więc pisz Historją, powie mi ktoś zapewne — Upadam do nóg — Szperać między staremi szpargałami; dla najmniejszego szczegółu tysiące ksiąg przewrócić — a do tego i starych i in folio! Stracić czas, oczy i rozum! odbierać ulubioną pastwę molom, myszom i szczurom, szukać tam prawdy gdzie jej nigdy nie było? — to nie każdy potrafi.

Więc pisać satyry, oblec się pozorem surowego postrzegacza, na wszystko się krzywić, wszystko nicować, zamiast wad malować osoby — nie mogę. Niech kto chce pisze Komedje lub Tragedje, długie, nienaturalne rozmowy; niech się zdobywa na karczemne koncepta lub tragiczne susy i nudne monologi — i to nie dla mnie.

Więcby mię kto może chciał zrobić Romantykiem — o nie, nie, pomyliłem się — Grammatykiem chcę mówić? — Spierać się o z lub s, o kréski i punkciki?? — nadto mam rozumu, żebym to zrobił. — Jeszcze tu brak tylko żeby mi kto doradził pisać romanse — ale o tém to niema co i mówić.

Już tedy przebrałem wszystkie prawie rodzaje, a dotąd nic prócz powieści, dobrém być nie uznałem; krytyk już widzę marszczy czoło, brwi ściska i gotuje się na nowe zdanie: — Powieści, mówi on, pochlebiają próżnowaniu, żadnej nie przynoszą korzyści, świecą a nie grzeją, słowem na nic się nie zdały. — Nie śmiem tak ważnych zbijać zarzutów; kto ten rodzaj pisma potępia, niech go nie czyta, to najlepszy sposób — Komu jednak dotąd nic złego nie zrobiły, może i Pana Walerego przerzucić. Nie kosztuje on mi wiele czasu, nie życzę też sobie, aby kto chwile pracy poświęcone, na jego czytanie miał obrócić.

Lecz, co za los czeka moją powieść! Tysiąc obrazów oczom się moim nasuwa: półki w sklepach, papilloty na gotowalniach! Tam srożyć się zdaje na Pana Walerego otyły kupiec korzenny, gdzieindziej surowo pogląda introligator, jakby z niego chciał kleić tekturki — Ale nie łapmy ryb przed niewodem, a zacznijmy opowiadanie.

II. PLEBANIJA.

Kto tak mądry że zgadnie,

Co nam jutro przypadnie?

Kochanowski.

— Poczekaj no Waść, poczekaj, rzekł do mnie jeden z moich znajomych, któremu zabierałem się czytać tę powieść odchrząknąwszy i splunąwszy — poczekaj, powiedz wprzódy w jakim to rodzaju ta powieść?

— W moim własnym rodzaju, to jest według moich prawideł i urojeń, jeśli ci się podoba — napisana.

— To cóś szczególnego, odpowiedział słuchacz, krzycz tylko głośno, żebym nie zasnął.

Zachodziła bryczka w niską bramę plebanii, którą ledwie dostrzedz było można na boku dziedzińca, wśród krzaków gęstych bzu i leszczyny, podjechawszy kilka kroków dalej, uyrzał Pan Walery domek, nie wielki, na wpół w ziemię zapadły, pochylony wiekiem, na którego dachu zielenił się mech tu i ówdzie, chcąc niby starość jego oznaczyć — Przed tém schronieniem świątobliwości wysunięty był trochę na przód ganek, z dwóma, cegłą podpartemi, ławkami. Spojrzawszy na to miejsce, mimowolne westchnienie z ust wędrownika się wyrwało, nie takiego się biédak dziedzictwa spodziewał — Cóż jednak robić? pomyślał sobie, nie my losem, los nami rządzi. W tej chwili pojazd stanął przed drzwiami, z których krokiem powolnym wyszedł Ks. Pleban. Obadwa sobie nieznajomi, choć się w życiu nigdy nie widzieli; iednak, z tego co o sobie słyszeli, poznali się do razu, i po kilku słowach bez związku, które dla kogoś trzeciego caleby były niezrozumiałe, weszli razem przez małe i źle przystaiące drzwiczki do pokoju, którego dwa okna nad samą podłogą umieszczone, złożone z szyb starością pomatowanych i drzewami osłonionych, nie wiele słonecznego przypuszczały światła; tak, że w tym zakącie nie wiele dzień od nocy i wieczór od południa się różnił. Zdaje się tedy, iż bynajmniej z tego powodu Ks. Plebana obwiniać nie można, jeżeli się kładł spać o południu, lub wstawał ku wieczorowi.

Opuszczam tu uwagi nad ponurością miejsca, i uczuciami jakie wzbudzała, a zacznę od opisu pierwszej izby; bo lubię rzecz każdą szczególnie i ogólnie, ze wszystkich stron opatrzyć, jak się o tém czytelnik w dalszym ciągu przekona.

Podłoga więc tej pierwszej izby, chwiejąca się i nadpsuta, pełna była dziur i szczelub, wkoło ścian spaczonych czepiało się stare, wyblakłe, niegdyś żółtego koloru obicie, służące za schowanie na listy i tym podobne szpargały. Niedaleko odedrzwi wznosił się piec starożytny gotycką architekturą z niebiesko upstrzonych kafel, z wierzchu tylko nieco nadwerężony. Na ścianach wśród owego obicia poprzylepiane były listy Pasterskie i Bulle, upstrzone i zakurzone, tak, że się tylko zdala Loco Sigilli pokazywało. Na stoliku przy jednym z okien, stał ogromny czarny kałamarz, wydający się zupełnie jak źródło wszystkiego złego, w którym wiecznie pęcniały trzy nieszczęśliwe pióra, obok leżał brewiarz bez okładek zaczynający się od środka, jeden tom Żywotów świętych strasznie pokaleczony, Agenda, Ewangelije i stare jakieś Kazania — U drzwi na brudnym sznurku wisiał kalendarz z wystrzyżonym w okładkach blankietem, przez który rok z żałośną minką wyglądał — Otóż i cala biblioteka przewielebnego, bo nie liczę dzieł ascetycznych, łacińskich, któremi stoły popodstawiano — Ksiądz Pleban powiadał, że się na nic więcej nie zdały. Po drugiej stronie drzwi stała szafka mieszcząca w sobie kredens, szyby zastępowało obicie w kwiaty, przez którego otwory widział Walery, półmiski, talerze, butelki licznie jakby na konsylium zgromadzone, i ogromne szklenice i kielichy. Na najniższej a przeto prawie próżnej półce, spoczywał drzemiąc kotek, stuliwszy łapki i uszy, okryty lśniącém futerkiem. Dwa więdniejące sérki z kminem dowodziły staranności gospodarza. Na lewo nakoniec były drzwi wpół otwarte do drugiego pokoju — Przychodząc wreszcie do głównego przedmiotu, powiedzieć muszę, że w samym środku pierwszej izby siedział Pan Walery i Ks. Pleban, mało mówiąc, lecz spozierając po sobie dość szczególnie — Przewielebny się krzywił, podróżny nie wiedział w co zadać, jak to powiadają, słowem oba byli w najprzykrzejszém położeniu. Rozmowa wlokła się jak najpowolniej i przerywanie, i już tak dobry kwadrans wysiedzieli, gdy myśl szczęśliwa przyszła do świętej głowy: zapytał, czyby Pan Walery nie chciał przyszłego swego obejrzeć mieszkania? — trudno było odmówić, poszli więc oba, i ja czytelnika po tym domu oprowadzę. Ze wspomnionych drzwi na lewo, weszli do małego pokoiku z alkową, w której stało łóżko pokryte, wypłowiałą i podartą atłasową kołdrą, nad niém wisiało kilka obrazków otoczonych zwiędłymi wiankani i ziołami, z boku było okno równie ciemne jak inne z wiszącą na jednej tylko zawiasie, przed laty zieloną okiennicą. Tuż blisko stała komodka, obok przejście do trzeciego pokoju się ukazywało, którego drzwi szklanne w części zaklejone były kancyonałem na współkę od myszy i plebana używanym. Ztąd znowu wyjść było można do drugiej części domu, gdzie się znajdowała kuchnia i dwa pokoiki przeznaczone dla gościa — Były one ogołocone z najpotrzebniejszych nawet sprzętów, a zarzucone mnóstwem nieużytecznych gratów. W jednym postawiono naprędce kanapkę bez nogi i krzesło bez poręcza, w drugim stolik niemogący ustać na nogach, małą ławeczkę kościelną i dla ozdoby obraz fundatora w pąsowym żupanie, z ogromnym czarnym wąsem. Przez małe okienko widok opuszczonego i zarosłego ogrodu się ukazywał, a przerzedzone krzaki dozwalały w oddaleniu korzystać z widoku gościńca i oddalonego zachodu — Słońce już się było ukryło za czarną chmurą oczekującą go nad zachodem, blada tylko czerwoność i zarumienione w górze ulotne obłoczki okazywały miejsce, w którém zniknęło.

Każdy się domyśla, że mój Walery jest trochę romansowy, a gdzie są tylko zapalone głowy, znajdą się zawsze ptaszki, otoż ledwie się bohater przysiadł na chwiejącej kanapie, z pobliskiego krzaku odezwały się z harmonijnym piskiem wróble, tak miłośnie, tak przyjemnie i narkotycznie, że go uśpiły.

— A to pięknie! przerwał mi znowu wśród czytania mój przyjaciel, tylko cośmy go zobaczyli na scenie, już śpi, to jakiś niedołęga! ale czytaj tylko dalej.

Długa podróż, zmartwienie i znudzenie przyczyniły się także do dobrego snu, z którego tylko wyrywały go jędrne i dobitne, samowładnie panującej gosposi, wyrażenia, i zwady z organistą bardzo potulnego charakteru. Jeszcze się była kolacja do połowy nie przyrządziła, gdy turkot zajeżdżającego pojazdu, obudził gościa, zmieszał Plebana, wytrącił rądel z rąk kucharki, a organistego rozśmieszył i rozweselił. Głos podróżnego mocno zastanowił Walerego — to on! zawołał z radością, i z wyciągnionemi rękoma pobiegł powitać przyjaciela, a po tysiącznych uściskach i radości zobopólnej wprowadził go do gospodarza, który poprawując sutannę, wyglądał przez drzwiczki z miną zakłopotaną. Nastąpiły zwykłe grzeczności i prośba o nocleg, której nie mógł odmówić na pozór uczynny, a w duszy bardzo zasmucony, z przerwania mu spokojności domowej Ksiądz Pleban. Nawykły do samotności, jakiej użycza stan duchowny, do tej gnuśności nieczynnego życia, nieprzyzwyczajony do utrzymywania rozmowy i zachowania się bez nudy w towarzystwie dwóch, lepiej wychowanych osób, przewielebny uszedł korzystając z żywej przyjaciół rozmowy, do zwykłej swojej kompanii — kucharki i organistego.

— Poczciwy mój Antoni! rzekł Walery, czyżem zasłużył na przyjaźń, którą tak dobitnie mi okazujesz?

— Przyjaźń nie patrzy na zasługi, ale na serce — odpowiedział przybyły, a wszystko co ci czynię jest dla mnie obowiązkiem.

— Nadto jesteś dobry; ja teraz wiele potrzebować będę od ciebie: pomocy w sądzie przeciw stryjowi, który zwłóczy oddanie mego majątku, piéniędzy nawet, bo ostatni weksel wracając z podróży mojej w Wiedniu rozmieniłem, i nakoniec, dodał ściskając go za rękę — twego wstawienia się i znaczenia u adwokatów i sędziów, bo bez tego na sądnym dniu chyba, rozstrzygniętoby moję sprawę.

— A cóż sobie myśli ten Wagleer, że nie chce ci oddać należytości, przecież, ten majątek niezaprzeczenie do ciebie tylko samego należy, przecież on był tylko dotychczas jego rządzcą, po śmierci twoich rodziców, przecież masz już oddawna prawo nim zarządzać.

— Przeklęty szachraj! odpowiedział Walery ruszając ramionami, ja nie wiem, co mu się w głowie ubzdrzyło, zwodzi mnie jak dziecko, zwleka, odsyła nakoniec z mojej własnej majętności do tego księdza, który jest jego bratem, zapewne dla tej przyczyny, żebym nie mógł nadto blisko śledzić jego czynności.

— Do czasu dzban wodę nosi, skończy się prędko jego panowanie; ale czy znasz ty dobrze stan swego majątku, żeby cię, oddając go, nie oszukał?

— Jakże mam znać, kiedy już lat cztéry, jak w domu nie byłem, a w tym czasie moi rodzice umarli, i jemu tymczasowo oddali w rządy moje dziedzictwo!

— W piękne się też łapki dostało! rzekł z miną pożałowania Antoni, i nim drugi z odpowiedzią pośpieszył, otworzyły się drzwi z piskiem, ukazał się gospodarz połyskujący od ognia, przy którym siedział, za nim organista ze świécą spoczywającą na lewym boku w przestronnym lichtarzu, i chłopiec w obdartej kapocie na wyrost zrobionej, niosąc talerze cynowe, widelce i inne do wieczerzy przygotowania.

Podniesiono, od czasu dziekańskiej wizyty nietykaną, klapę stołu, nakryto obrus świąteczny — i dano jedzenie. Spodziewam się, że czytelnicy wymagać odemnie nie będą, opisu skromnej wieczerzy składającej się z kaszy ze szwedami i zrazów zawijanych, nie ciekawym jest także dla nikogo, apetyt gości i gospodarza, który przy podanej okoliczności nie zapomniał o sobie i swoim żołądku, a co do dalszych szczegółów tyczących się historyi Pana Walerego, te łatwo było z rozmowy dwóch przyjaciół wyrozumieć.

III. I DÉSZCZ SIĘ CZASEM PRZYDA.

Półmisków niemam bogatych;

Sliw a kasztanów kosmatych,

Włożę przed osobę twoję,

A przy tém wszystkę chęć moję,

Orzechy, jabłka, jagody,

I lipienie z bystrej wody,

Melon słodki, grono wina,

Leśne rydze i malina

Gruszki, brzoskwinie, ogrodne,

Mléko świeże, piwo chłodne,

I co jedno wieś uboga rodzi,

Tém czcić będę usta twoje.

And. Zbylitowski. Poem. Wieśniak 1600.

Kto odbywał podróże małe czy wielkie, po ojczyźnie, lub za granicą — wie dobrze jakiej przyjemności się doznaje, jadąc w pogodę, z przyjacielem, i po miejscach zajmujących położeniem przyrodzoném, lub historyczném wspomnieniem. Nieme jakieś zadowolnienie, radość wewnętrzna i spokojność duszę przejmuje. Jadąc bez celu spokojniej używamy przyrodzonych i licznie zgromadzonych piękności, które każdy kraj w swoim rodzaju posiada. Zachwycają wędrownika skały Szkocii, alpejskie góry i gaje Włoch i Francyi południowej, czemużby nasze pola, lasy wyniosłe i puszcze zająć nas nie mogły?

Zimny jesienny ranek obudził naszych przyjaciół i przypomniał potrzebę wyjazdu; nim tedy Pleban, świątobliwym zwyczajem śpiący do południa, miał się czas obudzić, lekki powóz Antoniego był na drodze do Lublina.

Tą razą piasczyste okolice plebanii, nie wiele dostarczały piękności; w około drogi wznosiły się zaspy piasku pokryte gdzieniegdzie krzakami czerniejącymi jałowcu, lub jeżyną, grunt kamienisty budził co chwila usypiającego woźnicę i tak jednostajnie, bez żadnego wypadku dojechano do popasu. Karczemka nędzna, pełna wieśniaków i żydów nadto była ciasna, aby mogła w sobie dwóch podróżnych pomieścić, popasano tedy na dworze, gdyż piękny chociaż wietrzny dzień jesienny, dozwalał użyć tej przyjemności — Za karczmą w niewielkiém oddaleniu był młyn zepsuty i mostek, pod którym woda z szumem przepływała, lekko tylko milczące opryskując koło — Po za stawem rosły stare wierzby, a w oddaleniu wśród olszyny i grabów bielił się dom mieszkalny z zielonymi okiennicami i bramą olbrzymiej wielkości — Kilka sztuk bydła pasło się pod lasem, a w gaju powtarzało echo okrzyki pastuszków, przerywane jednostajném uderzaniem młota w pobliskiej kuźni. Długi rząd fur ze zbożem ciągnął się drogą, wieśniacy spali na wozach lub popędzali głośno wychudłe konie, zamykał ten szereg ekonom rubaszny z miną, jaką ta klassa ludzi, będąc bez świadków przybiera, rzekłbyś spojrzawszy na niego, że to jest pan połowy świata — Z jego ust wymykała się para czyli dym fajki, którą w ręku starannie piastował, ogromny kapszuk wisiał u guzika, a czapka na bakier włożona osłaniała mu głowę do połowy — Para tłustych koni zaprzężona była do tego tryumfalnego wozu, którym biegły faworyt ekonoma kierował.

Już się zbliżało ku wieczorowi, nasi podróżni mieli jeszcze do noclegu parę godzin jazdy, kiedy chmura zachodnim pędzona wiatrem, wśród spokojnego się nieba ukazała, powstał deszcz ulewny, a woźnica zaciął konie, żeby się co prędzej skryć gdzie przed ulewą.

Spuszczono firanki u kocza, przyśpieszono kroku koni, ale w tym zapale — oś pękła. Pierwszém staraniem podróżnych było przekonać się, czy karków nie nadkręcili, potém dopiero obejrzano się, czy nie ma gdzie karczmy, a przekonawszy się o zupełnym niedostatku podobnego schronienia zaczęto myśleć nad odwiedzeniem porządnego domu, niedaleko od drogi stojącego, który okazywał dobry byt mieszkańców swoich — Otoczony był ładnym laskiem, ogrodzony foremnym płotem, pokryty dachówką i na wysokiém stał podmurowaniu. Gołębnik, stodoły, altana i w różne kolory malowana studnia, składały wespół z ogródkiem okolicę domu, do którego nasi podróżni obwinięci płaszczami dążyli. Zgraja psów rozmaitego rodzaju powitała ich w sieniach, niezważając jednak na tę przeszkodę posunęli się dalej i już gotowali się na wymówki i grzeczności, gdy wszedłszy znaleźli, samą jedną, młodą, ładną i uprzejmą Panią Leśniczynę — Samego Pana nie było, wyjechał był do lasów na polowanie, ale wkrótce miał wrócić; spodziewano się także tego samego dnia, dziedzica włości tych, od którego Pan Gwintówka, były Leśniczy Królewski, dzierżawił ten folwarczek. Szczęściem nie powiedziano jego nazwiska — Wśród miłej rozmowy z samą panią nieznacznie czas upływał, tak, że ani się spostrzeżono, jak odgłos: hola! iest tam kto? weźcie konia! rozległ się pod oknami.

— To mój mąż — rzekła sama pani, i wyszła go o przybyciu gości uprzedzić.

— Piękną zrobiliśmy znajomość, rzekł Antoni, poprawując przed lustrem chustkę i kamizelkę.

— Miła kobiéta, dodał Walery, wyglądając przez okno.

— I deszcz też czasem się przyda! zawołał piérwszy, jeśii tak miłe znajomości nastręcza.

— Masz słuszność, ale to rzadko z jego łaski takich wesołych chwil użyć można, ale otóż i Pan Leśniczy Gwintówka — Ale....

— Witam, witam kochanych panów! rzekł wchodzący w tej chwili rumiany staruszek z wesołą twarzą, i jeżeli kiedy wolno się cieszyć z cudzego przypadku, to ja dziś rad jestem, bo mi ten miłą nastręcza znajomość. Dwaj moi podróżni zdobyli się także na komplementa i zasiedli do herbaty i kawy. Niczego nie szczędził gospodarz dla gości, cokolwiek ku potrzebie lub nawet wymyślnej służyć mogło wygodzie.

Ciągle jednak niespokojnie oczekiwano dziedzica, który nareszcie nadjechał. W sieniach jeszcze dał się słyszeć z pompatycznym rozkazem; a proszę tam nie zapomnieć o koniach, i wszedł nareszcie do pokoju. Pan Walery cofnął się na jego widok i zmieszał, Antoni przybrał poważny ton statysty, a wszyscy zawołali razem, każdy innym głosem i z innej przyczyny — Pan Wagleer!

Jawnie się tu widzieć daje, że od pierwszego początku nieszczęście krok w krok czepia się mego bohatera. Stryj, od którego uciekał, aby się z nim prawować, stryj, który mu naznaczył mieszkanie u Plebana — stał przed nim. Nie długiego było potrzeba czasu, żeby zmięszanego tém zjawiskiem niespodzianém, otrzeźwić młodziana: uczucie własnej godności, niezależność od stryja i myśl, że mu ten praw stanowić i roskazywać nie może, dodały mu śmiałości; a stryj bardziej może okazał się zmięszanym jak synowiec. Ponura fizionomija Wagleera nabrała żywości, po kilka razy otwierał usta, i odważył się wkońcu zapytać coby tu Pan Walery porabiał.

— Przypadek mię tu sprowadził, odpowiedział z udaną obojętnością młodzieniec, oś w drodze mi pękła —

— A dokądże to Pan jedzie? dodał zmięszany staruszek.

— Do Lublina — mam tam sprawę, którąbym chciał zacząć, i mam honor oświadczyć, że wkrótce odbierzesz Pan pozew.

— Dobrze, dobrze, wybęknął ze złośliwym uśmiechem opiekun, radbym tylko wiedzieć, o co zostanę pozwany.

— O zatrzymanie nieprawnie cudzej własności — rzekł dobitnie, na każdym słowie się zatrzymując Antoni, a śmiałością odpowiedzi zbity z drogi Wagleer, zamilkł. Wkrótce jednak podumawszy cokolwiek, obrócił się do synowca i drżącym głosem, którym jednak chciał śmiałego i spokojnego udawać, zapytał: czyby nie lepiej było przystąpić wprzódy do wzajemnego wytłumaczenia.

— Najchętniej, rzekł Walery, ale przyznam się Panu, iż nie widzę żadnych przyczyn, któreby go upoważnić mogły do zatrzymania mego majątku?

— Więc to jest młody panicz ze Włoch przybyły, szepnął przysłuchujący się Pan Gwintówka do ucha Antoniemu.

— Tak jest, odpowiedział ten natychmiast.

— Młodość Pana, mówił dalej stryj z powagą, pozwala mi wybaczyć, iż jesteś tak krótko widzącym; utrzymywanie jego majątku narażało mię na liczne koszta, przytém piéniądze Panu posyłane, i inne wydatki —

— A intraty? zawołał Antoni.

— Ciężkie czasy, rzekł Wagleer, niby go niesłysząc, wiele mi się bardzo od Pana należy, mój Panie synowcze, chciałem się wprzód skwitować.... a potém.... że.... bo to.... — Gwintówka kiwał ciągle głową, z tym wyrazem, jakby chciał powiedzieć: bajki, bajki, wykręty, psie figle, mospanie.

— Potém o tém, dodał nareszcie gospodarz, czas iść na wieczerzę. Tym się zakończył spór, a mój Pan Walery, cokolwiek spokojniejszy i weselszy, ze wzrastającą nadzieją odzyskania Powijówki, zaczął żywą o swych podróżach rozmowę z Panią Łowczyną — Niezawodnie znudziłbym czytelnika opisując mu razem z opowiadaiącym, Karnawał w Wenecyi, salę dożów, powieść o Marino Falieri, o zaślubinach z morzem, o Rzymskich świątyniach, piramidzie Caja cestia, o Watykanie, o Wiedeńskim Praterze, Paryskim Palais-Royal, Luxembourg, o Londyńskim St James-Park, i tysiącznych innych osobliwościach, które niemało razy każdemu z nas obiły się o uszy; wolę tedy opisać domek, w którym się znajdował mój Pan Walery — Stał on jakem to już powiedział, przy lesie, z tyłu miał ogródek, z przodu dziedzińczyk. W sieni wisiał harap, smycze, sfory, sieci, obroże, torby, trąbki i inne myśliwskie przybory, w kącie stało berło dla ptaka, który przekręciwszy główkę, siedział sobie na drugim końcu. W piérwszym pokoju stał porządnie suknem okryty stolik, na kominku widać było staroświecki zegar, nakształt gotyckiej świątyni, koło niego zaś parę tuzinów figurek chińskich spoczywało. Nad kanapą wisiały obrazy, Stanisława Augusta, Augusta III i Hrabiego Brühl; mały stoliczek w kącie będący, okryty był książkami, których że nie patrzałem, więc jakie były, powiedzieć nie umiem. Na oknach wazony z kwiatami, jawnie dowodziły, że gospodyni je pielęgnuje, bo goździki, heliotropy, róże, hortensije i mirt pełny, były w najlepszym stanie — Z drugiej strony widać było pokój sypialny, do którego posuwać się nie śmiem, ażebym uśpionego gospodarstwa nie pobudził.

Na przeciwnej domu stronie, przy gasnącej świécy, pisał rachunki jakieś Wagleer; dwaj zaś młodzieńcy zasypiali po podróży. Piszący zdawał się natężać wszystkie siły swego umysłu, iskrzyły mu się oczy, na czole wytężały się żyły, ręce drżały z pośpiechu, a ślepy tylko chyba nie dostrzegłby w rysach jego twarzy jawnych dowodów wewnętrznego poruszenia, niespokojności i rostargnienia.

O Lawaterze! ludzie pogardzili twoją nauką, lękali się umiejętności czytania charakterów z twarzy; bali się wyjawienia uczuć; które pokryć usiłują. Lecz bezstronne oko uzna zawsze prawdę twoich wniosków; ograniczone tylko umysły i niedołężni będą utrzymywać, że w rysach twarzy nie maluje się dusza. Pomimo całej sztuki, jakiej człowiek używa do pokrycia i zniszczenia zewnętrznych śladów, swoich uczuć — zawsze one odbiją się w jego oczach i twarzy.

Patrz na tego złoczyńcę, który wyrazem dobroci i życzliwości chce pokryć niegodziwe zamiary, w jego oczach błyszczy stłumiony ślad złości, usta jego uśmiechają się szydersko, i mimo pracy, mimo usiłowań wyjdą na wierzch z pod zasłony obłudy — czarne zamysły.

A w tychże niebieskich oczach kochanki, czyliż twoja dusza nie wyczyta niewinnych uczuć cnoty? czyli jej miłość przez oczy nie przemówi do twego serca?

Ta nieczuła piękność czyliż nie ma w rysach twarzy tego braku uczuć, i zimnej odrętwiałości, która ją bardziej każe czcić jak bóstwo, niż kochać jak człowieka.

— A to co? przerwał mi przyjaciel, któremu to z zapałem odczytywałem, a to jaki ma związek, z powieścią twoją?

— Żadnego, odpowiedziałem zimno. — Cóż to znaczy?

— Jestto zaczęty, szumnym stylem, panegiryk Lavatera.

— Boże odpuść, rzekł ruszając ramionami mój przyjaciel, ale to trochę niezgrabne.

— Nie przeczę, odpowiedziałem i zacząłem czytać co następuje.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: