Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan z panów: sceny z życia naszego - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan z panów: sceny z życia naszego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 278 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SCE­NY Z ŻY­CIA NA­SZE­GO

Lwów na­kła­dem Księ­gar­ni

Gu­bry­no­wi­cza i Schmid­ta

1881

Z dru­kar­ni K. Pil­le­ra

Sor­de­scunt Divi.

Ar­no­bius.

W gan­ku dwo­ru sta­re­go, oto­czo­ne­go wy­nio­słe­mi li­pa­mi, przed któ­rym traw­nik zie­lo­ny sze­ro­ko się roz­le­gał – na ław­ce, z ro­bót­ką w ręku, któ­rą zło­ży­ła na ko­la­nach, za­my­śliw­szy się – sie­dzia­ła nie mło­da pani.

Od­blask słoń­ca za­cho­dzą­ce­go oświe­cał ła­god­nie twarz jej pięk­nych nie­gdyś ry­sów, dziś zwię­dłą, zbla­dłą, ale wy­ra­zu ła­god­ne­go, któ­ry, choć smut­nym był, mó­wił o tem, że w du­szy chrze­ściań ska re­zy­gna­cya bło­gi po­kój przy­nio­sła.

Z rę­ka­mi za­ło­żo­ne­mi pa­trza­ła ku dro­dze, któ­ra wio­dła ku dwo­ro­wi, wy­sa­dza­na brzo­za­mi, wierz­ba­mi i to­po­la­mi na prze­mia­ny.

Dwór i co go ota­cza­ło mia­ło ten wy­raz do­stat­ku, któ­ry ład i pra­ca daje. Nic tu pań­skie­go nie było, nic wiel­ką zna­mio­nu­ją­ce­go za­moż­ność–

ale wszę­dzie wid­niał po­rzą­dek i ten do­bry smak, któ­ry nie po­trze­bu­je środ­ków zbyt­ko­wych, aby się ob­ja­wić.

Nie­zna­jo­my, przy­by­wa­jąc, mu­siał czuć że w kąt­ku tym bło­go było miesz­kań­com i że oni czu­li to i ce­ni­li. Z za­mi­ło­wa­niem pie­lę­gno­wa­ne było wszyst­ko, od naj­po­spo­lit­sze­go drzew­ka do kwiat­ków, co dom ota­cza­ły. Żyły one raź­no i buj­nie.

Dwór nie pięk­ny, ale wznie­sio­ny nie­gdyś ze sta­ra­niem o trwa­łość, krzep­ko się trzy­mał, choć wy­so­ki dach jego i cha­rak­ter ca­łej bu­do­wy dość go już sta­rym czy­ni­ły. Zie­lo­ność, kwia­ty, nie­zmier­na czy­stość zdo­bi­ły go i czy­ni­ły mi­łym.

Stał mię­dzy dzie­dziń­cem a ogro­dem, po­łą­czo­ne­mi z sobą; obo­je ślicz­ne drze­wa roz­ro­słe o sze­ro­ko roz­po­star­tych ko­na­rach zdo­bi­ły. Po za nie­mi kry­ły się now­sze, rów­nie trwa­łe a z pro­sta wznie­sio­ne bu­dyn­ki fol­warcz­ne i go­spo­dar­skie.

Nie wi­dać było mię­dzy nie­mi żad­nych wy­mu­szo­nych przy­czół­ków go­tyc­kich i pseu­do – kla­sycz­nych, któ­re nie­smacz­na pre­ten­sya cze­pia czę­sto do obór i sta­jen, aby się świą­ty­nia­mi wy­da­wa­ły. Wszyst­ko tu wy­glą­da­ło tro­chę ze sta­ro­świec­ka, lecz wy­ide­ali­zo­wa­ne sta­ran­no­ścią wy­ko­na­nia i utrzy­ma­nia.

Wie­czór póź­ne­go lata był prze­ślicz­ny. W po­wie­trzu czuć było je­sień nad­cho­dzą­cą, woń pól zżę­tych, ostat­nich łąk po­ko­szo­nych i jak­by doj­rze­wa­ją­cych owo­ców. Każ­da bo roku pora ma swój wła­ści­wy za­pach i po­wie­trze, po­cząw­szy od pier­wo­cin wio­sen­nych do za­mroz­ków, oznaj­mu­ją­cych zimę.

A je­sien­ne wy­zie­wy mogą nie­mal wal­czyć z wio­sen­ne­mi, choć zu­peł­nie in­ne­go są ro­dza­ju.

Sie­dzą­ca w gan­ku, wpa­trzo­na w dal ko­bie­ta zda­wa­ła się uży­wać w peł­ni ci­szy i bla­sków tego wie­czo­ra let­nie­go, uspo­ko­jo­ne­go jak wiek, któ­re­go do­ży­ła.

Usta jej były jak­by do uśmie­chu zło­żo­ne; na si­wych przed­wcze­śnie, gład­ko przy­cze­sa­nych wło­sach od­bi­jał się zło­ty pro­myk za­cho­du i da­wał im blask ja­kiejś au­re­oli.

Skrom­na suk­nia czar­na osła­nia­ła po­stać, któ­rej wiek nie przy­giął, lata nie prze­kształ­ci­ły. Za­cho­wa­ła ona daw­ną siłę swą i pe­wien wdzięk li­nij szla­chet­nych. Jak twarz tak wszyst­ko w tej pani wy­bra­ną isto­tę zna­mio­no­wa­ło. Była to owa ma­tro­na a mat­ka rodu, ja­kich tyle wi­dzi­my w dzie­jach fa­mi­lij na­szych; mia­ła po­wa­gę nie­mal sta­rej mat­ki Rzy­mian­ki i jej su­ro­wość nie­wzru­szo­ną.

Coś pa­try­cy­uszow­skie­go ude­rza­ło w niej po­mi­mo skrom­ne­go ubra­nia, oto­cze­nia nie pań­skie­go, w ja­kiem się znaj­do­wa­ła, i tej wiej­skiej, szla­chec­kiej za­gro­dy, na któ­rej ła­wie od­po­czy­wa­ła.

Pa­nią w niej wi­dać było – pa­nią du­chem wiel­kim, siłą woli i cno­tą – tyl­ko nie­po­szla­ko­wa­ny ży­wot i czy­ste su­mie­nie mają taką po­wa­gę, ta­kie czo­ła ja­sne, ta­kie oczy śmia­ło pa­trzą­ce w świat.

Wśród za­du­my, wśród ci­szy, le­d­wie do­sły­sza­ny ten­tent kłu­su­ją­ce­go ko­nia obu­dził ją, spoj­rza­ła ku dro­dze i uśmiech­nę­ła się, po­mię­dzy drze­wy wi­dząc prze­my­ka­ją­ce­go jeźdz­ca, któ­ry ku dwo­ro­wi po­spie­szał.

Na do­syć pięk­nym mier­ne­go wzro­stu szpa­ka, któ­ry jak wszyst­kie pol­skie ko­nie, miał w so­bie coś cha­rak­te­ru wschod­nie­go, – ubra­ny w sza­rą z zie­lo­nem suk­man­kę, je­chał do­rod­ny mło­dzie­niec, ła­two i zręcz­nie wio­dą­cy ko­nia…

Nie był to wca­le ide­al­nej pięk­no­ści bo­ha­ter po­wie­ścio­wy, ale zdrów, ogo­rza­ły, sil­nie zbu­do­wa­ny, męz­kie­go ob­li­cza czło­wiek, lat oko­ło trzy­dzie­stu. Twarz miał bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­ną niż zbyt kla­sycz­nych i re­gu­lar­nych ry­sów – oczy piw­ne, ro­zum­ne, by­stre, usta na­da­ją­ce fi­zy­ogno­mii wy­raz ener­gicz­ny, czo­ło do­syć wy­nio­słe, my­ślą­ce Nic w nim wy­twor­ni­sia i sa­lo­no­we­go mło­dzień­ca nie do­zwa­la­ło się do­my­ślać, cho­ciaż i ta twarz nie­mal po­spo­li­ta, po­sta­wa i ru­chy peł­ne były wro­dzo­nej ja­kiejś szla­chet­no­ści i wdzię­ku.

Zda­la wjeż­dża­jąc w dzie­dzi­niec, po­zdro­wił sie­dzą­cą w gan­ku, za­wró­cił w bok do staj­ni, ze­sko­czył z ko­nia i spiesz­nym kro­kiem, bi­jąc się szpi­cru­tą po dłu­gich bu­tach, zbli­żył do gan­ku.

Po­ca­ło­wa­nie w rękę, na któ­re od­po­wie­dzia­no po­ca­łun­kiem w gło­wę, ka­za­ło się mat­ki i syna do­my­ślać.

Siadł za­raz na ław­ce przy niej i zdjąw­szy cza­pecz­kę, otarł czo­ło uzno­jo­ne.

– Gdzie­żeś ty był? – spy­ta­ła go mi­łym gło­sem zwra­ca­jąc się doń ko­bie­ta.

– A, niech się mama spy­ta, gdzie nie by­łem – od­po­wie­dział we­so­ło przy­by­ły. – Ob­le­cia­łem pra­wie całą Rudę i ka­wa­łek Rud­ki… Wie­le ro­bót chcia­łem obej­rzeć, w wie­lu miej­scach choć­by po­ka­zać się dla tego, aby wi­dzia­no, że ich nie za­nie­dbu­ję. Wszę­dzie się coś znaj­dzie do po­pra­wie­nia i do­zo­ro­wa­nia. Lu­dzie są ludź­mi, nie wie­lu z nich… su­mie­nie star­czy za' pań­skie oko…

– Ale bo ty z tą two­ją gor­li­wo­ścią – rze­kła mat­ka – tro­chę prze­sa­dzo­ną, za­mę­czasz się, mój Gu­ciu. Go­spo­dar­stwo idzie do­brze…

– Wła­śnie dla tego, że ja go z oka nie spusz­czam – mó­wił Gu­cio. – Mnie to nie mę­czy, owszem zaj­mu­je…

– Mógł­byś wię­cej książ­ką się za­jąć, ogro­dem a i mnie tak sa­mej nie rzu­cać – czu­le ode­zwa­ła się mat­ka.

Za całą od­po­wiedź Gu­cio w rękę ją po­ca­ło­wał. Mat­ka cią­gnę­ła da­lej:

– Mój Boże! mój Boże! aż mi się ser­ce ści­ska, gdy po­my­ślę, że ty, ty – se­na­tor­skie dziec­ko, po­to­mek het­ma­nów i pan z pa­nów, na tych mi­zer­ny­eh trzech fol­warcz­kach pro­wa­dzić mu­sisz ży­cie tak skrom­ne

– Ko­cha­na mamo! – we­so­ło rzekł Gu­cio – mnie to by­najm­niej nie tra­pi! Ma­jąt­ku nie stra­ci­li­śmy mar­no­traw­stwem, po­szedł on w cięż­kich cza­sach na ofia­rę – wsty­dzić się nie mamy cze­go. Nie­do­stat­ku nie mamy a po­wró­ci­li­śmy do tego sta­nu, z któ­re­go przed wie­ki pra­ca i za­słu­gi dzia­dów nas wy­pro­wa­dzi­ły.

– Zwy­kła to ko­lej rze­czy ludz­kich, iż jed­ne ro­dzi­ny wzno­szą się, dru­gie upa­da­ją.

– A ja – do­dał ocho­czo – rę­czę ma­mie, że, gdy po­go­spo­da­ru­ję a Pan Bóg do­po­mo­że, z tych fol­warcz­ków trzech, zro­bię pięć i sześć.

Mat­ka za­du­ma­na pa­trza­ła na ław­kę.

– Szko­da cie­bie na taką ro­bo­tę! – rze­kła. – A! szko­da! Masz i umysł i ser­ce god­ne szer­sze­go pola do pra­cy!

Bóg mi do­zwo­lił wy­cho­wać cię tak, jak­byś da­le­ko, da­le­ko wyż­sze miał za­jąć sta­no­wi­sko!

Wes­tchnę­ła. Syn jak­by czuł, że po­trze­bo­wa­ła po­cie­chy, po­czął to­nem we­so­łym:

– A! ma­tecz­ko ko­cha­na! Ja na te wiel­ko­ści ludz­kie in­nem pa­trzę okiem, nie mam do nich sma­ku. Znaj­du­ję sta­no­wi­sko moje zu­peł­nie od­po­wied­niem moim zdol­no­ściom i wy­cho­wa­niu. Do­sko­na­le mi jest! Me pra­gnę wię­cej.

Sta­no­wi­sko w świe­cie wy­ma­ga ofiar, tu ja je­stem swo­bod­ny zu­peł­nie… no – i – szczę­śli­wy!!

Mat­ka oczy na nie­go pod­nio­sła, uśmiech ła­god­ny prze­biegł po jej ustach.

– Ale – czyż szczę­śli­wy??

Drżą­cy jej głos wy­ra­żał pew­ną wąt­pli­wość.

– A! mogę po­wie­dzieć, że zu­peł­nie szczę­śli­wy! Pod­nie­sio­ną z lek­ka ręką mat­ka za­kre­śli­ła krzy­żyk w po­wie­trzu i ode­tchnę­ła wol­niej.

Na ga­nek wcho­dzi­ła wła­śnie w tej chwi­li jej­mość, te­goż wie­ku co pani domu lub mało co star­sza, ale twa­rzy i wy­ra­zu cał­kiem róż­ne­go. – Była to ko­bie­ta oty­ła do­syć, ospo­wa­ta nie­co, ry­sów po­spo­li­tych, do­bro­dusz­no­ścią ja­kąś od­zna­cza­ją­cych się. Uśmiech na ustach zda­wał się do nich przy­ro­sły, oczki też zmru­żo­ne cią­gle były niby uśmiech­nię­te.

Pęk klu­czów w ręku był go­dłem obo­wiąz­ków, ja­kie tu spra­wiać mu­sia­ła, lecz swo­bo­da, z jaką we­szła i przy­bli­ży­ła się do pani domu – mó­wi­ła ra­zem o ser­decz­niej­szym, po­ufal­szym sto­sun­ku…

Wpa­tru­jąc się w tę twarz we­so­łą, nie na­wy­kłą do dźwi­ga­nia tro­ski na so­bie, do­strzedz było moż­na, iż coś nad­zwy­czaj­ne­go zwy­kły jej po­kój nad­we­rę­ży­ło. Nie był to ża­den smu­tek i stra­pie­nie – lecz niby trwo­ga i po­ru­sze­nie, któ­re pani Bo­guc­ka usi­ło­wa­ła, jak umia­ła, ukry­wać. – Uśmie­cha­ła się jesz­cze wy­ra­zi­ściej niż zwy­kle; lecz za­kło­po­ta­nie znać było w ru­chach. Po­pra­wia­ła go­rącz­ko­wo cze­pek, suk­nią i pa­sek, klu­cze ob­ra­ca­ła nie­cier­pli­wie w ręku.

Jed­no spoj­rze­nie na nią zdra­dzi­ło pani domu ten stan nie­nor­mal­ny.

– Ale cóż to ci, Bo­gu­siu moja? – z uśmiesz­kiem spy­ta­ła pani – je­steś po­ru­szo­na? Czy ulu­bio­ne ka­nar­ki! czy go­łę­bie! czy ten twój ko­gut zło­to­pió­ry do­znał ja­kie­go szwan­ku?…

– A! nie! nie! – szyb­ko od­po­wie­dzia­ła, przy­sia­da­jąc się na ław­ce Bo­guc­ka. – Niech pani wie­rzy, nic mi nie jest! nic a nic!… Zmę­czy­łam się tro­chę!

Pani zmie­rzy­ła ją wzro­kiem i po­krę­ci­ła gło­wą.

– Już ty mi nie mów, ja cię znam! – od­po­wie­dzia­ła po ci­chu.

Bo­guc­ka i ra­mio­na­mi wzru­szy­ła i gło­wą po­trzą­sła, nie mo­gąc jed­nak otrzą­snąć z sie­bie tego wy­ra­zu, jaki z sobą przy­nio­sła.

Chcąc za­ga­dać i uwa­gę od­wró­cić od sie­bie… wtrą­ci­ła:

– Ale ja­kiż dziś wie­czór ślicz­ny!

Pan Au­gust po­twier­dził to i do­dał, że w le­sie i na łą­kach woń była pra­wie wio­sen­na.

Nie zna­le­zio­no już mó­wić o czem, ale pani domu z uko­sa przy­pa­try­wa­ła się cią­gle swej po­moc­ni­cy.

Ta zda­wa­ła się na­my­ślać nad czemś, przy­go­to­wy­wać do cze­goś, cze­kać jak­by na coś.

Wzrok jej na bocz­nej dro­ży­nie, któ­ra pro­wa­dzi­ła do wsi, gdzie z mię­dzy drzew wi­dać było wie­życz­kę ko­ściół­ka wiej­skie­go, błą­dził cią­gle nie­spo­koj­ny.

– Ka­za­łaś da­wać her­ba­tę? – za­py­ta­ła go­spo­dy­ni.

– Jak tyl­ko hra­bia Au­gust po­wró­cił, za­czę­to na­kry­wać – szyb­ko ode­zwa­ła się Bo­guc­ka.

Gdy to mó­wi­ła, lica jej się roz­ja­śni­ły, na dro­ży­nie od wio­ski uka­za­ła się ciem­na po­stać czło­wie­ka, przy­bli­ża­ją­ce­go się ku dwo­ro­wi.

Na tle ja­śniej­sze­go nie­ba ry­so­wa­ła się syl­wet­ka, da­ją­ca roz­po­znać nie­co po­chy­lo­ne­go męż­czy­znę w ka­pe­lu­szu z sze­ro­kie­mi skrzy­dła­mi i la­ską w ręku.

– Zda­je mi się, że ksiądz pro­boszcz idzie!– ode­zwa­ła się Bo­guc­ka.

Pan Au­gust spoj­rzał.

– Ale cóż po­czci­we­go na­sze­go ka­no­ni­ka mo­gło o tej po­rze spro­wa­dzić? – za­py­ta­ła pani. – To nie jego go­dzi­na. Zwy­kle przy­cho­dzi wcze­śniej, a to wła­śnie pora jego pa­cie­rzy.

– Wie­czór tak pięk­ny! – ode­zwa­ła się Bo­guc­ka. Ka­no­nik zbli­żał się, wi­dać go już było, gdy z po za drzew ocie­nia­ją­cych go wy­stą­pił, – był to sta­ru­szek żwa­wy, przy­gar­bio­ny nie­co, twa­rzy ru­mia­nej, z wło­sa­mi si­we­mi…

Zda­la zdjąw­szy ka­pe­lusz, wi­tał nim i rę­ka­mi ko­la­to­rów.

Au­gust wy­szedł na­prze­ciw nie­go.

– Księ­dza ka­no­ni­ka do­bro­dzie­ja – za­wo­łał – cze­ka­my z her­ba­tą!

– Ja już po wie­cze­rzy! ze sta­ro­świec­ka mój krup­ni­czek zja­dłem o za­cho­dzie słoń­ca – ode­zwał się mi­łym gło­sem ka­no­nik.

Tem bar­dziej za­gad­ko­we­mi sta­ły się te od­wie­dzi­ny dla hra­bi­nej mat­ki, któ­ra wsta­ła też, pod­cho­dząc do wscho­dów, na któ­re sta­ru­szek wstę­po­wał… Był po­ru­szo­ny, może nie­co szyb­kim cho­dem zmę­czo­ny, a że wie­czór dość był cie­pły, siadł­szy mu­siał tro­chę ode­tchnąć.

Oczy­ma po­to­czył – i ode­zwał się gło­sem, któ­rym drga­ło we­wnętrz­ne wzru­sze­nie.

– Mie­li pań­stwo co z pocz­ty? są ja­kie nowe wia­do­mo­ści…

– Dziś ani pocz­ty, ani wie­ści żad­nych no­wych nie mie­li­śmy – po­czę­ła pani domu, tro­chę za­cie­ka­wio­na. – A ksiądz ka­no­nik?

Za­py­ta­nie to zmię­sza­ło sta­rusz­ka.

– Ja też nie wiem no­we­go tak da­le­ce nic – rzekł z ci­cha – nie… był tyl­ko u mnie Pań­kow­ski, ten obie­ży­świat, co ma za­wsze tor­bę plo­tek peł­ną. Ten mi tam róż­nych an­dro­nów na­ga­dał.

Pa­trza­no na księ­dza z cie­ka­wo­ścią, ale ten urwał na­gle.

Prze­ni­kli­wa pani domu za­czę­ła po­dej­rzy­wać ka­no­ni­ka, iż coś wie­dział, co się bli­żej ich ty­czyć mo­gło, nie umie­jąc do­my­ślić, coby to było.

Hra­bi­na i jej syn, choć krwią i mie­niem do ca­łe­go ary­sto­kra­tycz­ne­go świa­ta na­le­że­li i mo­gli­by byli mieć sto­sun­ki roz­le­głe, ani ich szu­ka­li, ni się ich sta­ra­li utrzy­mać. Rzad­ko bar­dzo od­wie­dzał ich ktoś z po­wi­no­wa­tych i krew­nych.

– Cie­ka­we­go co przy­wiózł ka­no­ni­ko­wi Pań­kow­ski? – za­py­ta­ła hra­bi­na.

– An­dro­ny! an­dro­ny! – za­mru­czał sta­ru­szek. Chwil­kę się za­wa­hał, Bo­guc­ka zda­la zda­wa­ła mu się da­wać ja­kieś zna­ki, któ­re wprzód do­strzegł hr. Au­gust, niż sta­ru­szek. Zdu­mia­ło go to moc­no. Ka­no­nik nie po­li­tyk, wi­docz­nie coś przy­niósł, z czemś przy­szedł, cze­go zręcz­nie po­wie­dzieć nie umiał.

Czo­ło sta­rusz­ka ob­le­wa­ło się po­tem rzę­si­stym, któ­ry chust­ką ogrom­ną, kra­cia­stą ocie­rał i wzdy­chał.

Przy­go­to­wa­nie nie­zręcz­ne żywą obu­dzi­ło cie­ka­wość i nie­po­kój w hra­bi­nie i jej synu.

– Gdy­by to, co mi plótł ten Pań­kow­ski, praw­dą być mia­ło – ode­zwał się sta­ry – ju­ściż­by­ście pań­stwo o tem wie­dzie­li pierw­si.

Mat­ka i syn spoj­rze­li po so­bie.

– Już to w ogó­le – od­par­ła hra­bi­na spo­koj­nie – my księ­że ka­no­ni­ku i nie bar­dzo no­win je­ste­śmy cie­ka­wi – i nie zbyt ob­fi­cie nas one do­cho­dzą!

– Ja to wiem… wiem, rzekł sta­ru­szek, ale… Tu za­wa­hał się tro­chę i, jak­by po­zby­wa­jąc cię­ża­ru, do­koń­czył:

– Bo to się pań­stwa ty­czy!

Uśmiech wy­ra­zom to­wa­rzy­szą­cy do­wo­dził, że bądź co bądź w tej wia­do­mo­ści nic złe­go tkwić nie mo­gło.

Hr. Au­gust wstał wzru­szo­ny nie­co.

– Cóż to może być? – za­py­tał wzru­szo­ny – nas? nas się ty­czą­ce­go?…

– A, tak! – rzekł pra­wie we­so­ło pro­boszcz. – Tyl­ko to oczy­wi­ście baj­ka, bo już­by­ście pań­stwo byli za­wia­do­mie­ni.

– Ale o czem­że? o czem? – za­wo­ła­ła hra­bi­na.

Pot lał się z czo­ła ka­no­ni­ko­wi ob­fi­ciej jesz­cze, usta się skrzy­wi­ły i uśmie­cha­ły a wia­do­mo­ści, z któ­rą przy­był, wy­krztu­sić nie mógł, Bo­guc­ka pal­ce so­bie wy­ła­my­wa­ła, bo jaw­nie i oczy­wi­ście była w spi­sku z ka­no­ni­kiem, ra­cho­wa­ła na jego takt i do­świad­cze­nie a zgor­szo­ną była nie­zręcz­no­ścią, z jaką po­słan­nic­two swo­je speł­niał…

– Plot­ka! oczy­wi­ście plot­ka! – za­mru­czał sta­ru­szek. – Mó­wią, że hra­bia Fran­ci­szek Ksa­we­ry umarł!!

Hra­bi­na krzyk­nę­ła bi­jąc w dło­nie; Au­gust rzu­cił się nie­mal obu­rzo­ny to­nem we­so­łym, z ja­kim ka­no­nik to po­wie­dział.

Hra­bia Fran­ci­szek Ksa­we­ry, ro­dzo­ny stryj Au­gu­sta, był pa­nem ma­jo­ra­tu a ra­czej or­dy­na­cyi i oso­bi­stej for­tu­ny ogrom­nej, któ­ra w ra­zie bez – dziet­no­ści jego mia­ła spaść na tę li­nią, któ­rej Au­gust był gło­wą.

Czło­wiek był w sile wie­ku, wdo­wiec bez­dziet­ny i wła­śnie za­rę­czył się nie­daw­no z bo­ga­tą dzie­dzicz­ką ja­kie­goś szlą­skie­go ma­gna­ta.

Wia­do­mość ta przy­cho­dzi­ła jak pio­run, nie­spo­dzie­wa­na, do praw­dy nie­po­dob­na.

– To nie może być! – za­wo­ła­ła hra­bi­na, któ­rej twarz okrył ru­mie­niec a po­tem bla­dość na­gła, a hra­bia Au­gust do­dał:

– Niech Bóg nas od tego ucho­wa!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: