Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Panicz - romans tragiczny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 kwietnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Panicz - romans tragiczny - ebook

Panicz: „Był oto świeżym właścicielem Wodzewa, on jeszcze niepełnoletni, bo musiał czekać parę miesięcy dla podpisania aktu kupna. On, marzyciel, idealista, trochę łobuz i hulaka jest ziemianinem, i to piękne, urocze Wodzewo należy do niego. Zdobył je, bez trudu wprawdzie, bo od tego były kapitały, ale zakochawszy się w nim przedtem, jak w pięknej kobiecie. Odczuwał zadowolenie bez granic i taki gwałtowny krzyk rozkoszy w piersi, że zdawał się wołać, Hosanna! do niebios, do samego Boga. Widział przed sobą bezmiar wspaniałych horyzontów; szał wdzięczności dla całego świata za otrzymanie tego kawałka ziemi rozsadzał mu serce, które biło mocnym pulsem i rosło w olbrzyma. Przycisnąłby wszystkich i wszystko do swej wątłej piersi i całowałby i tulił całą ziemię. Ale wyjazd z rodziną jego poprzednika, zgiełk, wrzawa, głośne pożegnania przygnębiły młodzieńca. Nie lubił wszelkich wyjazdów, czułych scen pożegnalnych bał się instynktownie, bo zbyt słabe miał nerwy i przeczuloną wrażliwość. Tu zaś sceny podobne właśnie się odgrywały. Służba dworska i chłopi żegnali dawnego dziedzica płacząc i wyrzekając na przemiany. Mijając ganek, ludzie ci patrzyli z pewnym lękiem na nowego pana, który „jakości po zagranicznemu wygląda i z niemiecka się nazywa”. Ale pomimo tych nieufnych spojrzeń pokornie całowano go w ręce, zginając karki przed jego smukłą postacią i wielkim brylantem na palcu. Denhoff przyjmował hołdy z przyjemnością, bolały go natomiast mniej przychylne spojrzenia, ale udawał, że ich nie widzi.”

Znakomicie napisany romans. Romans tragiczny...

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-153-3
Rozmiar pliku: 824 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Część pierwsza

I.

Ryszard Denhoff stał na ganku swego domu w Wodzewie i patrzył jak pakowano kufry na wielkie furgony wysłane słomą. Czoło młodego obywatela pokryte było rzewną zadumą. Słyszał dokoła siebie nieustanny gwar, niby kołatanie młyna, urozmaicony często silniejszym odgłosem jakiegoś wołania, głośnego krzyku, nawet płaczu.

Widział pełno ludzkich postaci, niosących na wozy co raz nowe paki i kosze. Ktoś tubalnym głosem wydawał rozporządzenia, ktoś wołał na konie; skrzypiały osie ruszających, naładowanych fur, szczekały psy.

Młody Denhoff oparty niedbale o filar ganku, ocienionego bujnymi kędziorami dzikich winogron, trwał w półśnie zarazem rozkosznym i dziwnym.

Był oto świeżym właścicielem Wodzewa, on jeszcze niepełnoletni, bo musiał czekać parę miesięcy dla podpisania aktu kupna. On, marzyciel, idealista, trochę łobuz i hulaka jest ziemianinem, i to piękne, urocze Wodzewo należy do niego.

Zdobył je, bez trudu wprawdzie, bo od tego były kapitały, ale zakochawszy się w nim przedtem, jak w pięknej kobiecie. Odczuwał zadowolenie bez granic i taki gwałtowny krzyk rozkoszy w piersi, że zdawał się wołać, Hosanna! do niebios, do samego Boga. Widział przed sobą bezmiar wspaniałych horyzontów; szał wdzięczności dla całego świata za otrzymanie tego kawałka ziemi rozsadzał mu serce, które biło mocnym pulsem i rosło w olbrzyma.

Przycisnąłby wszystkich i wszystko do swej wątłej piersi i całowałby i tulił całą ziemię.

Ale wyjazd z rodziną jego poprzednika, zgiełk, wrzawa, głośne pożegnania przygnębiły młodzieńca.

Nie lubił wszelkich wyjazdów, czułych scen pożegnalnych bał się instynktownie, bo zbyt słabe miał nerwy i przeczuloną wrażliwość.

Tu zaś sceny podobne właśnie się odgrywały.

Służba dworska i chłopi żegnali dawnego dziedzica płacząc i wyrzekając na przemiany.

Mijając ganek, ludzie ci patrzyli z pewnym lękiem na nowego pana, który „jakości po zagranicznemu wygląda i z niemiecka się nazywa”. Ale pomimo tych nieufnych spojrzeń pokornie całowano go w ręce, zginając karki przed jego smukłą postacią i wielkim brylantem na palcu. Denhoff przyjmował hołdy z przyjemnością, bolały go natomiast mniej przychylne spojrzenia, ale udawał, że ich nie widzi.

Ostatni wóz odjechał sprzed ganku i jednocześnie rozległo się wołanie silnym basem:

- Mateusz, zajeżdżaj!

Ryszard zadrżał. Nieprzyjemne uczucie trąciło go brutalnie powodując nagły żal.

- Już odjeżdżają...

Odstąpił od filara i patrzył na toczący się powóz, ciągnięty przez czwórkę kasztanowatych koni.

- I to już moje - przemknęła myśl szybka, jakby .uśmiechnięta. Bystrym okiem obrzucił sylwetkę stangreta.

- Zmienię liberię! Wiecznie te granatowe kapoty i guzy. Nagle drgnął i skrzywił się z niesmakiem. Palcami zacisnął uszy, jakby go zabolało w bębenkach.

- Przestaniesz ty z bata strzelać, już ja cię oduczę parafiaństwa - mruknął zły, zjadliwe spojrzenie rzucając stangretowi.

Nastąpił wyjazd. Denhoff rozczulił się żegnając swych poprzedników. Usadawiał i ściskał

dzieci, całował z wylewnością ręce pani, z panem cmokali się w powietrzu. Ogarniał go żal i niepokój.

Ryszard zląkł się swego Wodzewa i nowej roli.

- Mogliby też państwo jeszcze nie odjeżdżać!

- A cóżbyśmy tu robili? Pan jest właścicielem i założy dom.

- Jaki tam dom! Co ja tu sam poradzę?...

- Będzie pan bujał po świecie, a na odpoczynek tu przyjeżdżał. Przecie na klombie stoi napis dywanowy „Mon repos”, jako godło Wodzewa - żartował były obywatel.

Denhoff popatrzył na dywanowy klomb, już jego gustem zasadzony i na napis francuski na froncie.

- Czy oni z tego kpią? - pomyślał. Ale dłużej się nad tym nie zastanawiał. Lubił tych ludzi, szanował i szczerze był zmartwiony ich odjazdem.

Gdy powóz ruszył, Denhoff zapominając o powadze nowego dziedzica, wskoczył na stopień ekwipażu i dojechał tak aż za bramę.

- Do widzenia! nie zapominajcie państwo o mnie, pustelniku.

- Do widzenia! Do widzenia!

Znowu junackie palnięcie z bata, bolesny skurcz na twarzy Denhoffa, i rozstali się.

Młodziutki obywatel powrócił do domu prędkim krokiem, gorączkowo. Chciałby dziś, zaraz, całe Wodzewo przekształcić wedle swego gustu. Po drodze zauważył, że kłaniano mu się już inaczej, niż przed wyjazdem poprzednika, coś niewolniczego było w tych ukłonach dworskiej służby i włościan.

Wszedł do domu. Pustka przykra wionęła nań z ogołoconych pokoi. Podłogi zasypywały resztki słomy, trociny i pomięte papiery. Tapety na ścianach wypłowiałe, miejscami pozdzierane, pełne haków i ćwieków osnutych nitkami pajęczyn. Bezład szczerzył tu zęby na każdym kroku i zniechęcony Denhoff obszedł wszystkie pokoje i uczuł straszliwe zgnębienie, ręce mu opadły ze znużenia, które nagle nim zawładnęło.

- Ucieknę stąd, nie wytrwam!

Ciepły, słodki ton słowiczy wpłynął przez otwarte okna i miękko otulił stargane nerwy Ryszarda.

Podsunął się bliżej śpiewaka i oparty o futrynę okna wbił oczy w gąszcz parkową. Burzyło się tam wszystko majem. Maj młody, uśmiechnięty wyglądał z obfitych koron brzóz, maj gładził potężne świerki, obsypywał je seledynowymi szyszkami; maj panoszył się na dębach, pływał po aksamitnych trawnikach, wlewał swe natchnienie w kiście białych i liliowych bzów: pachniało i kipiało majem. Tuż pod oknem kwitły smukłe irysy, białe lilie kołysały się rozkosznie, siejąc dokoła cudną woń własnych ciał, pochylały senne głowy, jakby w upojeniu zmysłowym, czołgały się po rabatach gwiazdki stokroci. A słowik w brzozie jasnej, o rozplecionych dziewiczo warkoczach, nucił pieśń wieczystą i wpijał się nią w serce Ryszarda i rozszerzał je, i złocił. Młodzieniec zasłuchany w pogwarę majową, odbijał nieco od swego tła. Z jednej strony bujna, urocza natura, zupełnie swojska, z drugiej pustka, ruina mieszkaniowa chłodna, szydercza. I on. Sylwetka wysoka, smukła, komfort bijący z każdego szczegółu ubrania, szkła na oczach i odrębny jakiś rys całości, przypominający raczej turystów zadumanych nad Lago Maggiore. Był tu postacią niespodziewaną.

Ale wewnętrzną naturą zbliżał się do swych ram. Nie tęsknił za szumem fal obcych jezior - upajał się szelestem brzóz; nie nęciła go woń magnolii - pieściwie wchłaniał w nozdrza zapach lilii i narcyzów.

Był cudzoziemcem z powierzchowności i z nazwiska, Polakiem - w duszy. Uwagę jego zwrócił ostry skrzyp uginającej się podłogi i charakterystycznie zaczepne kaszlnięcie.

Spojrzał za siebie. Pokojówka Anulka zamiatała podłogę. Energicznie stąpając i operując szczotką wyraźnie udawała kaszel, patrząc spod rzęs na nowego pana.

Denhoff złapał właśnie to spojrzenie i wywołał nowy paroksyzm krztuszenia się, bardzo

sprytny.

Przymrużył oczy.

- Ach, to ta cnota! pobożna Anula.

Zapewnienia byłej właścicielki Wodzewa o zakonnych instynktach pokojówki, wydawały się Ryszardowi nieco podejrzane.

- Wcale ładna!

Patrzał na nią i cieszył się jej zmieszaniem, przeczuwając komedię. Zauważył i pewnę dekorację: biały, nakrochmalony fartuszek, błękitna wstążczyna na szyi i żółte kwiatki we włosach. Tego przedtem nie widział.

- Hm, Nous verrons!

- Kucharka się pyta, czy jaśnie pan będzie obiadował?...

- A ty będziesz usługiwała?

- Juści.

- No, to podawajcie.

- Ale! Obiadu nie ma jesce, ino tsa zadysponować.

- Voila! - Cóż wy myślicie, że ja będę bez obiadu? Dziewczyna zachichotała.

- Ii... nie! Tyło dotąd dziedzicka dysponowali, a tera musi jaśnie pan sam.

- Powiedz kucharce, niech sobie gotuje co chce i dajcie mnie święty spokój.

Wyszedł z domu i wsiąknął w rozmajony park.

Otwierały się przed nim głębie zielone, pachnący oddech ziemi plądrował wśród drzew i osnuwał je miłośnie. Czeremchy osypane kwieciem pochylały strojne gałęzie do rozwiniętych bzów, szemrząc zalotną gwarą młodości i piękna.

Denhoff stanął nad głębokim wąwozem kończącym park. Szeroka szczelina ziemi rozszerzała się w tym miejscu tworząc pyszny parów, zalany niby białą rzeką, kwiatami tarniny. Tłoczyły się tu karłowate czeremchy i wielkie kępy paproci. Środkiem płynął strumyk cienką taśmą wody, poskręcanej w węzły i żywiołowo wspinał się na kamieniach. Dzikie wiśnie w niepokalanej bieli swych welonów, stojąc na krawędzi wąwozu, zaglądały ciekawie w jego głąb, gdzie plątało się z sobą mnóstwo roślin; pnącze chmielowe szorstkimi ramionami dławiły biały powój, ten owijał się dokoła zaborczych mięśni chmielu i łagodził jego ostrość. Walka trwała. Żyzność gruntu w parowie buchała rzutkim płomieniem rostu, jakby gwałtem chcąc dorównać wysokością tworzyw - drzewom parkowym.

Ryszard oparł się bokiem o olbrzymią sosnę, której korona sięgała niemal chmur, korzenie zaś jedną połową wżarte mocno w twardy grunt, drugą wysunęły na zewnątrz, ogromne, rozczapierzone niby tytaniczne pałce, chciwe i okrutne. Te szpony wystające nad krawędzią wąwozu miały wygląd drapieżny, jakby chciały dosięgać przeciwnego brzegu i podsunąć go pod siebie.

Sosnę tę Ryszard nazwał głowonogiem i po przyjeździe do Wodzewa, już jako właściciel, zawiesił na złotorudej olbrzymce obrazek Bogarodzicy.

Teraz patrzył na okolicę skąpaną w słońcu, lubował się widokiem okopów z czasów szwedzkich, rozciągniętych szeroko poza parowem. Ten wąwóz był zapewne starożytną fosą otaczającą obozowisko.

- Jak ja się tu okopię w moim Wodzowie? i... czy na długie panowanie? - myślał tęsknie.

Gdzieś, z łąk oddalonych doleciał dźwięk fujarki; piskliwie ale umiejętnie biegł po

ukwieconych tarniną wzgórzach, łechtał przyjemnie świeżą zieleń i kwiaty. Był dopełnieniem akordu bezbrzeżnej roztoczy majowej, której brakło tylko muzyki.

Powódź wrażeń uczuciowych, jakby lubieżnych runęła na duszę Denhoffa. Przygarnął się całym ciałem do pnia sosny, objął ją ramionami i wyszeptał do jej łona:

- Chcę tu pozostać i... trwać.

II.

Wodzewo zaczęło się odnawiać. Dwór pełen był majstrów i robotników. Na zewnątrz pracowano również. Z salonu wycięto drzwi na taras terrakotowy, budowano werandy, nad oknami żaluzje, balkony. Ogrodnik wykonywał ściśle plany rysowane przez Denhoffa, a naśladujące wzory zagraniczne.

Wodzewo zmieniło powłokę swojską, wionął obcy podmuch i dworek szlachecki przerabiał na magnacką rezydencję.

Młody właściciel rzucał pieniędzmi, jakby czerpał złoto z nieprzebranej cysterny.

Wieść o jego hojności szybko rozniosła się po okolicy, wywołując różne echa, nawet wśród inteligencji weszła w przysłowie:

„Rozrzutny jak Denhoff”.

Robotnicy i klasa rzemieślnicza mówiła:

,,Bogaty burżuj ale hojny, słono płaci a mało się zna”.

Chłopi zaś opiniowali na swój sposób:

„Bogacz! ino nie na długo; trza ciągnąć pokąd się nie zmiarkuje, abo go insze dwory zbuntują”.

Toteż Wodzewo pełne było zawsze ludzi chętnych na wszelkie polecenia i usłużnych.

Odgadywano myśli Denhoffa. On chodził i rozkazywał niby udzielny książę.

Tytuły „jaśnie panie”, „jaśnie wielmożny dziedzicu” sypały się gęsto, wiedziano bowiem, że pan to lubi.

Ryszard w chwilach wolnych od rysowania planów i pisania listów z różnymi obstalunkami, wyliczał okoliczne domy obywatelskie, z krótką biografią każdego z nich i zastanawiał się, w których bywać, które zaś omijać.

Więc: Worczyn - starzy Turscy i córka Irena; panna już po dwudziestce.

Hm! Dwór duży, rodzina bardzo dobra; w okolicy - prymusy.

- Będę bywał!

Turów - rodzinne gniazdo Turskich, właścicielem jest młody Marian Turski, brat panny Ireny. Ach! Ona podobno malarka. A ten Maryś, mówią, że wielki demokrata, może nawet dziwak, to nie szkodzi. Zatem i tam będę.

- Dalej: Zapędy - Korzyckich.

O tak! Dom na stopie wielkopańskiej, rezydencja pyszna, hucznie i dworno. Głośne polowania, bale, zima w Warszawie, lub zagranicą. Mówią tam coś na nich... hm! bardzo niepochlebnie. Pewno zawiść! Ale jest córka, panna piękna i posażna. Starsza wyszła za hrabiego.

- Dalej: Połowice - Tulicka stara i nieponętna, podobno Herod-baba. No, ale i to arystokracja. Będę.

- Tylemego - dziwaczny majątek i ten Paszowski, stary wiarus, zacofaniec! Ale bywa wszędzie.

- Eh! Ominę.

Chodzyń - Bronisław Perzyński. Obraca się wśród arystokracji, bogaty, niezbyt lubiany.

- Zobaczymy!

Jeszcze kilka mniejszych domów Denhoff uznał za niewarte wzmianki. Postanowił być najpierw w Worczynie.

- Lubię patriarchalność, nie zawsze, czasami. To ma pewien smak feudalny.

- Jadę, dziś, zaraz.

Wydał polecenie furmanowi, sam zaczął się ubierać z wielką starannością. Nie dla panny Ireny, broń Boże! Ale trzeba być zawsze gentlemanem i correct.

W odkrytym powozie, zaprzężonym w czwórkę pięknych anglików, jechał Denhoff

uśmiechnięty, lubując się miękkim kołysaniem kół na gumach i widokiem świetnie ubranego stangreta. Rozglądał się wesoło po malowniczej okolicy, snuł szerokie projekty, na podkładzie jednego pewnika.

- Będę tu pierwszym, bo oni wszyscy cóż tam takiego! Szlachta! Denhoffowie pochodzą z baronów. Czemu się nie legitymowali, nie pojmuję, zatracili tytuł. W każdym razie będę tu -„lumen in coe-lo”.

Doznał błogiego uczucia wyższości, pewną rozkosz w żyłach, pochodzącą z pogłaskania ambicji.

Spostrzegł jeźdźca naprzeciw.

- Kto to jedzie? - spytał.

- Młody pan z Turowa - odrzekł furman.

Denhoff rozparł się okazale na poduszkach powozu, poprawił binokle, przybrał minę pompatycznego lorda. Jechali krokiem z powodu wyboistej drogi.

Turski pohamował wierzchowca; z kłusa przeszedł w stępa. Z wysokości rosłego gniadosza, w ładnym rynsztunku, spojrzały na Denhoffa ciemnoszare oczy spod równych łuków brwi, patrzące śmiało, trochę drwiąco. Szczupła twarz młodzieńca o rysach szlachetnych, usta nieco swawolne, lśniące spod zgrabnych wąsów, miały w sobie rasę aż wybitną, rasę cechującą dobry ród i kulturę. Spojrzeli sobie z Denhoffem oko w oko. Młody dziedzic starego polskiego nazwiska i starej siedziby po ojcach, z młodym dziedzicem nowej fortuny i obcego miana. Ta jakby typowo polska, rycerska brawura z luksusem w stylu moderne. Minęli się.

Denhoff uczuł nagłe opadnięcie o kilka stopni ze swych ambitnych wyżyn, niezbyt miłe. Przed chwilą sformułowane pojęcie Q swym stanowisku „lumen in coelo” wydało mu się teraz przedwczesnym. Miał wrażenie szczupaka, który wpływając do sadzawki, w jego mniemaniu napełnionej samymi płotkami spostrzega w niej nagle - złotego karpia.

- Ależ ten Maryś! Nie wygląda na demokratę. Rasowiec.

Turski minąwszy powóz, krócej wyraził swe spostrzeżenia. Podniósł trochę usta do nosa z drwiącym uśmieszkiem i szepnął bez komentarzy:

- Panicz!

Pokłusował ostro, po czym zaśmiał się:

- Ciekaw jestem jak go ochrzci Paszowski?

I przestał myśleć o Denhoffie.

Ten zaś wjeżdżał już w bramę worczyńskiego dworu.

III.

W salonie Denhoff był trochę skrępowany. Poważna postać pana Turskiego na razie go onieśmielała. Siwa, czcigodna głowa o przenikliwych oczach, dystynkcja, wyrażająca się w każdym ruchu obywatela, nadawała typ całemu domowi. Nastrój panował istotnie patriarchalny, ciężki dla ludzi z luźniejszego świata. Denhoff odczuwał przymus i etykietę, lecz i pewien rys staroszlachecki, bezpretensjonalny. To robiło wyborne wrażenie. Ryszard widział, że go tu uważają za obcego i samemu było mu obco.

Rozmowa toczyła się zwyczajna, jednak na razie jedyna pani Turska, kobieta względnie młoda, wybornie wychowana, umiała podsycać do nieustającej konwersacji. Pomimo to Denhoff ożywił się dopiero wtedy, gdy do salonu weszła panna Irena. Wysoka i szczupła, zgrabnie kierowała swą figurą w czarnej batystowej sukni. Ryszard po przywitaniu uważnie ją śledził. Podobała mu się jej cera świeża, wyraźne ciemne oczy i kasztanowate włosy, upięte skromnie lecz bujnie. Do brata Marysia podobną była z oczu i z pąsowych soczystych ust. Ruchy miała spokojne ale żywe, całe ułożenie wytworne. Od razu w poważny ton rozmowy wprowadziła weselszy błysk, dość swobodny.

- Pan podobno przewrócił Wodzewo do góry nogami? Ciekawam jak ono teraz wygląda w tej... nowoczesnej szacie.

- Bardzo dobrze, zapewniam panią. Wodzewo samo przez się jest piękne, lecz wymagało...

- Wieży Babel. Czy tak?...

- Ach! pani jest złośliwą. Nie, wymagało kultury.

- No, dotychczas pan dom cywilizuje, podobno ósmy cud świata pan stwarza? Tarasy, style, awantury...

- Tak, każdy pokój urządzam w odmiennym stylu.

- To wyjdzie pstrokacizna.

- Pochlebiam sobie, że mam trochę gustu.

- Och nie wątpię. Tylko żeby pan na Wodzewie nie wyszedł tak, jak jeden pan na pantoflach, na których zbankrutował.

- Jakim sposobem? Nie wiedziałem, że można zbankrutować na pantoflach.

- Pan myślał, że tylko na pantofelkach? - uśmiechnęła się zabawnie panna Irena. Opowiem panu tę historię jako ostrzeżenie.

- Proszę.

- Otóż było tak. Jeden ktoś kupił sobie piękne tureckie pantofle i cieszył się dopóki nie spostrzegł, że pantofle nic nie znaczą bez odpowiedniego szlafroka i szlafmycy. Kupił zatem i jedno, i drugie. Ale dla dopełnienia stroju okazał się koniecznym turecki cybuch, potem piękna otomana. I tego za mało! Jako tło dla otomany urządził cały turecki gabinet, dla gabinetu zbudował pałac, potem parki, ogrody, kioski, aż go nareszcie zlicytowali. Zbankrutował! Oczywiście za przyczyną pantofli.

Denhoff złożył pobożnie ręce i wzniósł oczy w górę.

- Jakie to szczęście, że ja pantofli nie noszę.

- Tak, to jedynie pana ratuje. Zaśmiali się oboje.

- Nie opowiadaj, Iro, panu Denhoffowi tak smutnych historii, na początku jego działań obywatelskich - rzekła pani Turska.

Ryszard spojrzał podejrzliwie, zdawało mu się, że pochwycił w tych słowach ironię. Ale od razu zmienił zdanie. Pani Turska do ironii zdolną nie była.

Po kawie, panna Ira zaproponowała spacer. Poszli oboje do ogrodu. Denhoff podziwiał kwiaty i urządzenia kwietników.

- To pewno pani zasługa?

- O nie panie! Ja jestem skończony próżniak. Jeszcze pan o tym nie słyszał! To dziwne! Ludzie się mną niesłychanie interesują.

- Wiem o tym.

Spojrzała na niego ciekawie.

- Co panu o mnie mówili?

- Ze pani jest marzycielką, trochę pesymistką i... że pani maluje.

Irena poczerwieniała jak krew.

- A tak, trochę peckam. Pewno i panu w ten sam sposób określili moją... manię?

- Przeciwnie! Cóż znowu! Słyszałem, że pani ma zdolności.

- Nikt o tym jeszcze wiedzieć nie może - odrzekła niecierpliwie.

Szli w ciemnej lipowej alei, owiani miodowym zapachem i ciepłem słońca. Denhoff głęboko odczuwał wpływ natury, która do żył wlewała mu zawsze jakby odurzającego wina. Drażniło go również milczenie Ireny. Szła ze spuszczoną głową. Zamyślona, zdająca się zapominać o swym towarzyszu. Denhoff badał ją ukradkiem: czy to poza, czy też ona rzeczywiście nic sobie z niego nie robi.

- Zdaje się że tak. A to oryginalna panna! Sam zaczął mówić. Z początku o Wodzewie, potem o zagranicy. Poetyzował, mówił, jakby dla siebie, rozmarzał się. Nagle Irena stanęła, spojrzała mu prosto w oczy.

- Czy pan długo będzie popasał w Wodzewie?...

- Popasał? Dlaczego pani tak mówi? Ja chcę tu pozostać zawsze.

- Wątpię!... Przepraszam pana za otwartość. Ja nie wydaję wyroków ze stanowiska praktycznego, to czynią inni. Po prostu zdaje mi się, że tacy ludzie jak pan potrafią coś bardzo ukochać, ideowo, ale nie zdołają tego przy sobie zatrzymać i... a la longue muszą się z tym rozstać. Przyczyną bywa albo złe fatum, albo własna wina. Latanie bowiem po obłokach zmusza do oderwania stóp od ziemi, wówczas się ona wymyka.

- Ja sądzę, że można połączyć jedno z drugim.

- Nie bardzo! Nie posiadamy geniuszów, którzy by mózgiem przebywali w Ikarii, rękoma zaś dzierżyli rzeczywistość.

- Jeśli jednak jest ona ukochaniem?...

- Eh! Kiedy podobno sama miłość w tym wypadku niewiele znaczy, trzeba siły.

- Właśnie uczucie ją daje.

- Siła uczuciowa i siła życiowa - to rzeczy różne.

Denhoff był przygnębiony.

- Pani Turska słuszną zrobiła uwagę. Pani mnie zasmuca i to na początku.

- Nie chcę pana martwić, bo zresztą może się mylę. Ale sądzę po sobie; ja także bujam i dlatego, widzi pan, jestem próżniak.

- To pokaże czas, przyszłe płótna pani pędzla.

Szarpnęła się niechętnie.

- Niech mi pan o malarstwie nie mówi. Proszę.

- Dlaczego to panią tak drażni?

- Bo to są zaledwie moje próby; ludzie, się ż tego śmieją. Nie chcę rozgłaszania.

Na zakręcie alei spotkali Marysia z drugim młodzieńcem, w mundurze niemieckiego studenta.

- Mój brat, pan Mieczysław Korzycki, pan Denhoff - przedstawiła Ira.

Panowie zamienili z sobą sztywne ukłony.

- Ja pana miałem już przyjemność spotkać, podczas jego konnej wycieczki - rzekł Denhoff do Marysia.

- A tak! Jechałem właśnie do Zapędów!

- Jakże majówka, organizuje się? - spytała Ira.

- Zapowiada się świetnie. Czekamy tylko na przyjazd panien Zborskich - odrzekł

Korzycki.

- Dorcia i Joasia będą już za parę dni w Worczynie. Przybywa nam również nowy partner w panu Denhoffie. Czy pan umie tańczyć?...

- Owszem pani. Ja jestem do tańca i do różańca.

- No, na bogobojnego pan nie wygląda.

- Ehe! Różne bywają różańce. Prawda panie Denhoff? My się rozumiemy! - śmiał się Korzycki.

- A pan na jakich lubi się modlić?... - spytał Ryszard zarażony wesołością.

- Panu Mieciowi papa każe na sandałowych, ale mu to nie dogadza. Szuka innych -żartował Maryś.

- Tak! Dopiero szukam. Nawet już jestem na tropie.

- Można by myśleć, że pan mówi o cyrance, a to zdaje się o Joasi, vel Kuli.

- Ach! Zdradzono mnie!

Ira zwróciła się do Ryszarda:

- Kulą nazywamy młodszą Zborską, z powodu jej tuszy. To są moje siostry cioteczne. Pozna je pan i...

- I co? Niech pani skończy.

- I zakocha się pan.

- Doprawdy? W pannie Kuli?

- Nie, ale w Dorci.

- Ja jestem niesłychanie odporny, proszę pani. Rozmawiając z sobą Ira i Ryszard poszli naprzód. Korzycki spytał Marysia:

- Jak się panu podoba Denhoff?

- Denhoff? bo ja wiem! Jak dotąd jest to tylko obrazek bez podpisu, tłumaczyć się zaś może mylnie. To lekkie pióro, nie stalowe, jaki po sobie zostawi rękopis, jeszcze nie można przesądzać. Prolog już nieciekawy.

- Dlaczego? Właśnie wprowadza kulturę w miejscowe zacofanie.

- Ja to inaczej rozumiem. Kultura nie polega na meblowaniu domu, ani na sypaniu pieniędzmi dla fanfaronady. Denhoff robi wrażenie sympatyczne, tylko trochę bufon. Może się ustatkuje, byle nie za późno.

- My go weźmiemy na naukę. Co? Maryś parsknął śmiechem.

- A to paradne? Denhoffa na naukę! Ależ on już wykwalifikowany w pewnych branżach życiowych. Nie jest pełnoletni, ale ma przeszłość. Hulał chłopaczek! Zna równie dobrze kulisy jak i ładne buduarki. Była tam podobno jakaś baletniczka, potem dla niej jakaś sumka, dość pokaźna. No, ale to rzecz zwykła. Ja, gdybym miał tyle pieniędzy co on i tak pobłażliwych opiekunów, nie byłbym lepszym.

Miecio skrzywił się zabawnie.

- Ani ja również. Pamięta pan wrocławskie czasy i rudą Klarchen? Uha!

- Ładna była bestia! - cmoknął Maryś i oczy mu błysnęły.

- Pani Ama do niej podobna, prawda? Ten sam temperament i zęby, tylko że brunetka.

- Daj pan spokój!

Zbliżali się do werandy. Ryszard żegnał Turskich. Swobodny, wesoły, mniej obcy niż przedtem. Stary Turski coś mu tłumaczył z przychylnym i rozbrojonym wyrazem twarzy. Panna Irena klepała dłonią lejcowe konie czwórki wodzewskiej. Widocznie usposobienie względem Denhoffa podniosło się z zera do paru stopni sympatii. Zauważył to pierwszy Maryś:

- Oho! Już ojciec i Denhoff rozkrochmalili się. To wpływy Iry. Ona ma bajeczne zdolności przełamywania lodów.

- Ale Denhoff się panną Irą zainteresował - rzekł Miecio. Widzi pan, jak ku niej dyskretnie strzyże oczyma dysputując z panem Turskim. Panna Ira także rozpromieniona.

Maryś zrobił minę niezadowoloną.

- Ej nie! Denhoff nie jest jej typem, ani prawdopodobnie ona jego. Tylko widocznie odczuli w sobie pewne pokrewieństwo natur: oboje pełni fantazji i marzeń o niebieskich migdałach. Zresztą Ira lubi takie zagraniczne modele.

- Nasza Maryla zginęła! Ona za takimi przepada - zauważyć Korzycki.

Młody Turski zmarszczył brwi, twarz mu się skurczyła nieprzyjemnie. Nic nie odpowiedział i przyśpieszył kroku.

Po odjeździe Ryszarda, Maryś błąkał się niepewnie. Nurtowała go uparta myśl rzucona przez Miecia. Denhoff i Maryla...

- Ha! To możliwe! Korzyccy i Denhoff to jakby z jednej gliny, według nich, z sewrskiej porcelany. No, ten jeszcze niewyraźny, nie wiem. Ale stary Korzycki i jego Gustaw to przecie fajans pochlapany obcą farbą. Czyżby i Maryla?...

Maryś był niespokojny, rozmyślał, drażnił się, wreszcie zawołał sam do siebie:

- Oddam temu paniczowi Amę, łakomy kąsek, ale się go wyrzeknę za cenę... mojej Maryli.

IV.

Denhoff składał wizyty, odnosząc przy tym bardzo różne wrażenia. U Korzyckich był swobodny, trochę szarżował, bo czuł, że można, jak w salonie dorobkiewiczów. Instynkt mówił mu, że jakkolwiek w tym domu starano się, aby gość widział dużo koron i herbów, to jednak zbytecznym byłoby skłamać głowę przed tymi klejnotami.

Za jaskrawo świeciły i przez to nasuwały podejrzenie falsyfikatów.Część druga

I.

Konstytucja! Słowo to runęło na ludzi szalonym, radosnym orkanem. Rozwarły się zakratowane okna bytu, potok słonecznych promieni lunął rzęsiście rozświetlając zmroki, prostując zgięte przygnębieniem barki. Jakiś zew szczęścia rozbrzmiewał dokoła, ciepły nadziei strumień grzał zziębniętych, kiełki wiosenne wydobywając ze skrzepłych dusz. Roztocz błękitna olśniewała zapatrzone w nią źrenice. Bo to był wielki fakt, bo to szła nowa era, więc jej zwiastunkę witano niby jutrzenkę po mglistej nocy. Piersi oddychały szeroko, wzrok jaśniał, i szedł zwycięski głos wyzwolonych. Świat zdawał się rosnąć w olbrzyma stokrotnie większego niż jest, bo z natchnieniem w wielkim sercu. Wieść leciała jaskółczym lotem przez wsie i dwory. Lud wieśniaczy chłonął cudowną nowinę i huczał jak pszczoły, które obsiada rozkwitłe drzewo lipy. Bo jak pszczołom pachnie miód, tak tym prostym chłopskim sercom pachniała kwiecista przyszłość, różna od przebytych listopadów istnienia.

Gdy z dworu worczyńskiego „panienki”, „młodszy pan” i Denhoff rozgłosili po wsi szczęsną wiadomość, zaroiło się tam od świątecznie nastrojonych tłumów. Wszędzie stały gwarne grupy ludzi rozprawiających o fakcie. Młody Turski i Ryszard tłumaczyli całym gromadom, co to jest konstytucja, czego należy się po niej spodziewać, jakie daje przywileje. A gdy młodzi panowie w miarę słów własnych wpadali w zapał, gdy z ust ich gorących płynął zachwyt i obietnice jaśniejszej dali, wówczas wybuchały szlochy wśród gromady, płacz szczęścia, płacz radosnego wzruszenia porywał lud mocą nową, a silną. Kilku starców, pamiętających jeszcze wielki okres narodowych walk, którzy byli świadkami wszystkich łez niedoli, którzy myśleli, że słońce zaszło już raz na zawsze, padli na kolana i wznosząc ręce do góry, wysyłali głośno do Boga słowa dziękczynne, jakby hejnał patriarchów wieśniaczych, za spłyniętą z niebios łaskę. Zdarzyły się chwile wielce wzniosłe, przejmujące głęboko prostotą swych odczuć. Chwile, rzec można, historyczne. Takie momenty nieczęsto błyskają w narodzie, są one jak kwiaty pewnych gatunków kaktusów, których rozkwit raz na pół wieku, stanowi epokę dla rodzin, posiadających ową rzadką roślinę. Gdy kielich tego kwiatu pęka, to uroczystość wielka, to gloria dla żyjących pokoleń.

Parę dni przebiegło w szalonym wirze umysłów niesionych siłą ekstazy, aż tę pogodę przejasną zaćmiła gwałtownie świeża, straszna wieść. Jakby na sępich skrzydłach nadleciał z Warszawy groźny pomruk... plac Teatralny! Uderzenie gromu w słoneczne południe! Zmartwiały zapalne myśli, szarość powróciła tym straszniejsza, że bezpośrednio po blaskach. Wyło w ludzkich duszach, ale nie była to już agonia, może przesilenie?... Może to tylko zemsta wypędzonej zmory?... uchodząc na zawsze, raz jeszcze wyszczerzyła kły, ale to już odruch ostatni. Jasność wschodząca obchodzić będzie swe zmartwychwstanie.

Słowami tymi nadzieja śpiewała hymn.

Denhoff oszalały więcej od innych, żył w ciągłym podnieceniu. Pomimo szerokiej atmosfery nie mógł wytrzymać na wsi, pojechał do stolicy; za nim Maryś Turski. Bawili tam przez tydzień, powróciwszy przypominali wodzów; przywieźli z sobą horoskopy prześcigające bujnością najśmielszą możliwość. W świetlicy u Szczepańskiego urządzono zebranie, Denhoff wśród głuchego milczenia opowiadał o pochodzie narodowym, mówiąc donośnie:

- Bracia moi! pękły oto lody skuwające nas, przepłynęła kra przełomowa i oto płynie potężna rzeka, a na swych falach niesie kolebkę przyszłej szczęśliwości narodu, niesie gałązkę oliwną, niesie laur dla nowych pokoleń. Bracia, taka rzeka płynęła 5 listopada przez

ulice naszej stolicy i ja tam byłem. Byliśmy obaj z sąsiadem Turskim, my jak dwie krople z podlaskiej rzeki, jak dopływ z naszej okolicy do olbrzymiej arterii narodowej, ożywionej szczytną ideą, pulsującej szczęściem. My przynosimy wam tchnienie tych mas, co ze śpiewem na ustach waliły środkiem Warszawy. Niezliczone tłumy, pochód narodów, potężny, możnowładczy tytan patriotyzmu, apoteoza chwały!...

- Mów pan przystępniej, bo nie zrozumieją - szepnął Maryś.

- ...A nad nim, bracia drodzy, wicher, szumny wicher sztandarów... nasze orły ubóstwiane w krwawym polu, lecą, zda się, z łopotem piór; to chorągwie, naród myślał, że chrzęst skrzydeł, że zakwiliły orły. Śpiewaliśmy bracia nasze pieśni, intonowali księża, starzy weterani minionych lat nieśli drzewca sztandarów, widzieliśmy zbratanych z sobą panów i robotników, szli obok siebie magnaci z mieszczaństwem, młodzież ogólnie polska, bez kastowości była w kordonach, zespół serc i dusz ku jednemu dążący pragnieniu. Znikły partie, znikły stany, byli tylko... Polacy! Szliśmy tak od pomnika Mickiewicza, hen, przez środek ulic głównych i tętniał, huczał nasz chód! Słyszeliśmy płacz nie tylko starców i kobiet, ale płacz mężów poważnych, których rozczulił wielki, pomnikowy dzień. I my z panem Turskim mieliśmy łzy szczęścia na powiekach; takie chwile są w życiu jedyne. Radujmy się, bracia, że żyjemy w epoce jasnej, bo słońce raz na zawsze rozdarło chmury...

Wtem jakiś trwożny przyciszony głos odezwał się z gromady:

- Ktoś słucha pod oknem, widzę cień okrągłej czapki przy blasku z chałupy.

Nieprzyjemne uczucie owładnęło wszystkimi, może nawet wpełznął lęk, czający się w

tych węgłach od lat wielu, jeszcze nie wypleniony. Ale pierwszy Turski wystąpił odważnie na spotkanie tej hydry.

- Nie trwóżcie się, niech... i... on słucha o naszym świętym dniu, on tu dziś nie wejdzie.

Denhoff opanowawszy chwilowe wrażenie dość niemiłe, wpadł znowu w inny zapał.

- Bracia! - krzyknął - zrobimy sami pochód narodowy tu, po wsiach! My będziemy w kraju pierwsi co rozniesiemy pieśń naszą i łopot białych skrzydeł pośród zagród wieśniaczych, pośród pól i niw polskim ludem obsiadłych. Bracia! ja przywiozę ze stolicy sztandary, pójdą obywatele i włościanie, pójdą rzemieślnicy i nędza ostatnia, wszystkich nas zgromadzi jedność serc, wspólna miłość, sojusz braterski! Czy zgadzacie się?!...

Szmer panujący od kilku minut w gromadzie buchnął teraz rozgłośną wrzawą.

- Zgadzamy się! Zgoda! Tak, tak! A juści! Niech nas jasny pan dziedzic prowadzi! Pójdziemy z pochodem bez wsie i pola nasze ukochane!

- O la Boga! Ady już w okno zagląda! Cichajcie! - wrzasnął ten sam głos, co poprzednio, tylko przerażony.

Wszyscy mimowoli zdrętwieli, lecz Denhoff zły, że przerwano mu triumf, grzmiał dalej:

- Wyrzućcie tego trusia za to okno, w którym strachy widzi,. a my bracia bądźmy bez obaw, dokonamy wiekopomnego dzieła, przeprowadzim pochód nasz przez kraj, pieśnią naszą ukołyszem zbolałe dusze, łany zrosim łzami szczęścia. Hej bracia do czynu!

- Prowadź jasny panie, prowadź nas! - Ty nasz wódz!

- O tak mi mówcie „ty nasz wódz!” nie żaden - jasny pan - nie ma jasnych panów; równość, wolność i braterstwo!!... Turski trącił go w bok i rzekł trzeźwiąco:

- Panie, spokojnie! Nie wytrwa pan w tych ideach, więc lepiej o nich nie mówić.

- Jak to, pan wątpi? Jestem duszą i sercem ich bratem.

- Ależ wierzę, tylko...

Denhoff, nie pozwolił mu skończyć. Wołał do ludu:

- Najprzód pochód, a potem zrobimy zebranie w gminie i... i tam zaprowadzimy ład na nasz sposób. Gmina dla gromady, gromada dla gminy! co nasze to nasze! więc i system nasz i obsada.

Odpowiedział mu poklask ogólny. Tłum otoczył Denhoffa szczęśliwy; upojony ważnością przyszłych czynów. Starzy gospodarze ściskali serdecznie dłoń młodego pana, młodzież na

rękach wyniosła go z świetlicy. Ryszarda ogarnęło upojenie jakie daje sława, krew gorąca w war się zmieniła, ukropy te waliły mu do mózgu jak ekstrakty win. Czuł się tu wodzem, trybunem, którego imię i czyny zanotują kroniki. - Szedł wielki, jak Cezar, na czele zwycięskich legii. Pogromione hordy uciekały przed nim w imaginacji. Ale do Turskiego podsunął się Szczepański i rzekł:

- Panie dziedzicu, czy to ino nie za gorąco z tym pochodem? Co Warszawa to nie nasze wioski, a pan Denhoff bardzo młody; może nawarzyć takiego piwa, że i sam się struje i nas...

„Wątpię, czy nawet będzie warzył” - pomyślał Maryś, głośno zaś odrzekł:

- Pan Denhoff nikogo nie narazi, niech Jakub będzie spokojny.

- A bo i o tym porządku we gminie tak jakoś gadał, Boże broń! A pod oknem to wie dziedzic kto stał?...

- No kto? Stróż nocny - zażartował Maryś bez przekonania.

- Ale gdzie tam! Sam pisorz, Oreszek, widzieli go jak wracał.

- No to się przynajmniej nasłuchał pięknych rzeczy i... w razie czego, jest uprzedzony.

Szczepański szepnął jeszcze, znacznie spokojniej:

- A te kary, co to dziedzic wie, za banderie, to pono już przepadły, bez tę konstytucję. Dobre i to, pokąd będzie co lepszego.

Zanim szerokie programy Denhoffa weszły w czyn, ksiądz Janusz z Paszowskim przygotowali nową uroczystość.

W niedzielę 12 listopada mnóstwo ludu zebrało się w Okorowie, prawie cała parafia. Niezliczone ciżby narodu dążyły pod dach nowej świątyni, która tak prędko po konsekracji stała się widownią wznowionej zorzy. Obywatelstwo zjechało gwarnie, brakło tylko Korzyckich. Zdziwienie ogólne wywołał widok udekorowanej nawy kościelnej. Spod sklepień opadały wieńce z jedliny i świerków, całe sosenki stroiły ołtarz główny. Oczekiwano czegoś, ale nikt nie wiedział co będzie. Denhoff poszedł do zakrystii i wrócił promienny, na pytający ruch brwiami Ireny, odpowiedział położeniem palca na ustach.

Po nabożeństwie i kazaniu proboszcz stanął przed ołtarzem, organy zagrały wstępne akordy. Nerwy zaczęły dygotać. Zrozumiano! Od razu buchnął płomień do serc obecnych, rósł szał! Paszowski, Denhoff i służba kościelna rozdali wśród ludu drukowane karty, z tekstem hymnu. I runęła pieśń wielka, rozlała się grzmotem upojonych głosów, niosła cudowne, wielkoduszne tony i słowa porywów pełne. Pieśń narodowa, co prowadziła pochód w Warszawie, pieśń już nie skrępowana, bez okowów, tragiczna dawniej, dziś potężniejsza jeszcze i słodka... z hukiem organów, przy odgłosie warczących bębnów na chórze, w obecności dwóch białych sztandarów rwała się burzliwie pod sklepienia świątyni, rozsadzając je, lecąc wzwyż, w przestrzeń! Hymn wzniesiony całym zespołem głosów drżał i cichł, to łzy rozrzewnienia tamowały rozrost pieśni. Były chwile tylko organowych dźwięków, wibracja głosów wpadała niekiedy w tak niepohamowane tremolando, że pieśń cichła, śpiewana jedynie szeptem gorącym i znowu wstępował w nią mocniejszy duch, znowu parła naprzód, bujna jak niwy złotopszeniczne, radosna, wspaniała jak szeroki kraj miodną patoką płynący. Płakali panowie i włościanie; Turski ojciec ścisnął szczęki, oczy podniósł w górę, ale wysiłek nie pomógł i potok łez zbiegł po jego policzkach. Paszowski ryczał bez ceremonii, obok niego chlipał Teoś. Denhoff, Marian Turski, Irena i Ziula nawet Kocio Leśniewski mieli łzawe źrenice i promienie na twarzach. Osinowski blady, drżał nerwowo. Jeden tylko Perzyński, chociaż poczerwieniał jeszcze bardziej niż zwykle, przypominając ognipiór w rozkwicie, słuchał pieśni spokojnie, bez wzruszeń, jak zawsze zajęty pracowitym układaniem żółtych wąsów. Od czasu do czasu podnosząc głowę patrzył na tłum niby w zwierciadło, lub pytając czy mu dobrze tak - a la lion irrite? Na jego pompatyczność nikt nie zwracał uwagi, wszyscy mieli wzrok utkwiony w jakieś gwiezdne szlaki, melodię uroczą na ustach, czar w duszach. Przez szeroko otwarte podwoje kościelne widać było blanki murowanej bramy osypane śniegiem. Pierwszy śnieg, niby błamem gronostajów okrył ziemię, puszysty, biały pachnący

rozkoszą zimową. Czerwone gile krzątały się żwawo nad białymi murami, biły wielkie, krwawe skrzydła w kościelne drzwi i kwilenie głośno wpadło w ruzhuśtany podzwon pieśni. Wrażenia górne, przez swój ogrom aż bolesne, targały ludźmi. Naród śpiewał i słuchał pieśni.

W natchnieniu pieśń się rodziła.

Zachwyt niósł ją na swych skrzydłach.

To rozwarte upusty niebios. To potok wzburzony, twórczy pęd życiodajnych źródeł ze szczytów na szare niziny.

Przebrzmiała! A ludzie ją słyszeli jeszcze, grały ją teraz sklepienia.

Ludzie jak zaczadzeni wyszli z kościoła, blask śnieżny lunął w oczy. Biały, szeroki, radosny.

Stanisław Rymsza idzie obok Ziuli, oboje są natchnieni.

- Gdyby to wszystko powróciło - westchnęła ona - nasze „urodzajne lata”, wówczas życie byłoby pasmem szczęścia.

- A obecnie? - spytał on.

- Teraz szczęście skąpo błyska i... wybranym.

- Pani siebie do nich nie zalicza?...

- Niezupełnie. A pan?

- Ja tym bardziej, zorze naszych dusz powinne zapłonąć razem. Panno Ziulo droga, czy ta pieśń odśpiewana, ta wielka pieśń, nie będzie dla nas hymnem narzeczeńskim?... To nasze zaręczynowe Veni Creator, a ślubne... panno Ziulo...

Spłoniona, lecz szczęśliwa, podała mu obie ręce. Gasnące echo w sklepieniach, zlało na nich ostatnie drgania tonów. Nieprędko spostrzegli, że zostali sami w kościele. Przyklękli na stopniach ołtarza i spłynęły razem ich głosy w krótkiej modlitwie.

Poszli na wiec do starego kościoła, już narzeczonymi. Przemawiał tu Osinowski. Tłumaczył istotę konstytucji, charakteryzował obecne położenie kraju, warunki polityczne i konieczność żądania autonomii, oraz jej znaczenie. Mówił nieźle, tylko będąc poruszonym jąkał się, dobierał przy tym wyrazów nazbyt zwartych. Paszowski zniecierpliwiony wstąpił na ławkę i sam kontynuował, przemawiając dobitnie, jak do chłopów.

Osinowski rad nierad ustąpił, był zły, wkrótce jednak zrozumiał to, co i wszyscy, że mówiąc do ludu nie można używać krasomówczych zwrotów. Im potrzeba plastyka, żeby niemal oczyma widzieli przedmiot, o którym mowa, wszelkie upiększenia to dla chłopów abstrakcja bez realnego oparcia.

Paszowski wykładał im teorie zadań rządowych i przyszłych czynów tak, jakby pokazywał barana i jego składniki anatomiczne. W gromadzie widziało się rozjaśnione twarze, palące oczy, gęby szeroko rozdziawione. Słuchali słów pana Wojciecha z natężoną uwagą. Zadawano mu pytania, ciekawość rosła.

Gdy zadzwoniono na nieszpory, tłumy szły do kościoła gwarne, dyskutujące. Można by myśleć, że teren do nowych reform przygotowany. Ale Paszowski ochrypły i spocony rzekł do swoich:

- To jeszcze surowy materiał, panie mój! reformy dla nich to to samo, co dla mnie Konfucjusz ze swoją filozofią.

II.

W okolicy wrzało.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: