Paryska Wendeta - ebook
Paryska Wendeta - ebook
"Kiedy Napoleon Bonaparte zmarł na wygnaniu w 1821 roku, zabrał ze sobą do grobu potężną tajemnicę. Jako generał i cesarz, z pałaców, narodowych skarbców, nawet Kawalerom Maltańskim i Watykanowi, skradł niewyobrażalne bogactwa. Przetrzymujący go Brytyjczycy mieli nadzieję, że uda im się dowiedzieć, gdzie ukrył swój skarb. Bonaparte jednak nie powiedział im nic, zaś w swoim testamencie nawet słowem o majątku nie wspomniał. A przynajmniej tak się wszystkim wydawało…
Pewnej grudniowej nocy do drzwi kopenhaskiej księgarni Cottona Malone, byłego agenta Departamentu Sprawiedliwości, pukają kłopoty. Tak w zasadzie wdzierają się siłą pod postacią agenta amerykańskiej Secret Service i depczących mu po piętach dwóch zabójców. Wywiązuje się strzelanina, z której Malone ledwo uchodzi z życiem. Choć niezbyt ufa zdenerwowanemu agentowi proszącemu o pomoc, zmuszony jest podążyć za niespodziewanym sojusznikiem.
Wkrótce trafia na ślad tajemniczego Klubu Paryskiego, klikę multimilionerów, mających na celu manipulację światową gospodarką. By powstrzymać międzynarodową finansową anarchię, będzie zmuszony prosić o pomoc najemnych terrorystów i dołączyć do grona desperatów poszukujących legendarnego zaginionego skarbu Napoleona."
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7508-567-9 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyrazy głębokiej wdzięczności kieruję do mojej agentki Pam Ahearn. Wiele razem przeszliśmy, prawda? Jeszcze raz dziękuję za wspaniałą pracę takim osobom, jak Mark Tavani, Beck Stvan i cudowni ludzie z Random House Promotions and Sales. Bez wątpienia wszyscy jesteście najlepsi.
Jestem szczególnie wdzięczny wspaniałemu pisarzowi i przyjacielowi Jamesowi Rollinsowi, który uratował mnie przed utonięciem w stawie Fijian, Laurence’owi Festalowi, niestrudzenie służącemu swą pomocą we francuskim, i mojej żonie Elizabeth, a także Barry’emu Ahearnowi, który wymyślił ten tytuł.
Moją książkę dedykuję Ginie Centrello, Libby McGuire, Kim Hovey, Cindy Murray, Christine Cabello, Carole Lowenstein i Rachel Kind.
Siedmiu wspaniałym paniom.
Prawdziwym profesjonalistkom.
Wspólnie, służyły mi niezrównaną mądrością, niestrudzenie wskazywały mi drogę i miały cudowny twórczy wkład we wszystkie moje powieści.
Żaden pisarz nie może prosić o więcej.
To zaszczyt należeć do Waszego Zespołu.
Wam to dedykuję.
Pieniądze nie mają ojczyzny;
finansistom obce jest pojęcie patriotyzmu i przyzwoitości:
im zależy wyłącznie na zysku.
NAPOLEON BONAPARTE
Historia uczy, że bankierzy posługują się
każdą formą nadużycia, intrygą, oszustwem i przemocą,
dzięki którym mogą kontrolować rządy.
JAMES MADISON
Dajcie mi drukować pieniądze i rządzić finansami kraju,
a nie będzie mnie obchodziło, kto ustanawia prawo.
MAYER AMSCHEL ROTHSCHILDPROLOG
PŁASKOWYŻ GIZA, EGIPT
SIERPIEŃ 1799
Generał Napoleon Bonaparte zsiadł z konia i spojrzał na piramidę. Dwie następne wznosiły się nieopodal, ale ta była największa ze wszystkich trzech.
Wspaniała nagroda za podbój, którego dokonał.
Wczorajsza jazda z Kairu przez pola ciągnące się wzdłuż błotnistych kanałów irygacyjnych i szybka przeprawa przez smagane wiatrem piaski minęła bez żadnych przeszkód. Towarzyszyło mu dwustu uzbrojonych ludzi, albowiem samotna wyprawa tak daleko w głąb Egiptu byłaby głupotą. Zostawił swój kontyngent w odległości mili, gdzie rozbili się na noc obozem. Dzień znowu wstał suchy i skwarny i generał celowo wstrzymał się z przyjazdem pod piramidy do zachodu słońca.
Przybił na brzeg, w pobliżu Aleksandrii, piętnaście miesięcy wcześniej z 34 000 ludzi, 100 działami, 700 końmi i 100 000 sztuk amunicji. Szybko powędrował na południe i zajął stolicę, Kair, przez nagłe działania i zaskoczenie zamierzając zdezorganizować wroga i zdusić w zarodku wszelkie próby oporu. Następnie niedaleko tego miejsca pokonał mameluków — w pięknej potyczce, którą nazwał bitwą pod piramidami. Ci dawni tureccy niewolnicy rządzili Egiptem przez pięćset lat. Przedstawiali wspaniały widok — tysiące wojowników w barwnych strojach dosiadający pięknych rumaków. Wciąż jeszcze czuł zapach kordytu, słyszał huk dział, szczęk muszkietów, krzyki umierających. Jego oddziały, w dużej części składające się z weteranów kampanii włoskiej, walczyły dzielnie. I choć straty w jego wojsku wyniosły zaledwie dwustu Francuzów, wziął do niewoli w zasadzie całą armię wroga, przejmując w ten sposób kontrolę nad Dolnym Egiptem. Jeden z dziennikarzy napisał, że „garstka Francuzów pokonała jedną czwartą planety”.
Zdanie nie do końca prawdziwe, ale brzmiało wspaniale.
Egipcjanie nadali mu przydomek Sułtan El-Kebir — jak powiadali, tytuł wyrażający szacunek. W ciągu minionych czternastu miesięcy — rządząc tym narodem jako naczelny dowódca sił zbrojnych — odkrył, że tak jak inni uwielbiają morze, on kocha pustynię. Kochał również egipski styl życia, gdzie bardziej liczył się charakter od tego, co się posiadało.
Poza tym Egipcjanie wierzyli w przeznaczenie.
Podobnie jak on.
— Witaj, generale. Wspaniały wieczór na odwiedziny — zawołał Gaspard Monge, jak zwykle rozradowanym tonem.
Napoleon lubił zadziornego geometrę, niemłodego już Francuza, syna handlarza — o szerokiej twarzy, głęboko osadzonych oczach i mięsistym nosie. Chociaż Monge był człowiekiem uczonym, nie rozstawał się ze strzelbą i manierką i wyraźnie lubował się w rewolucji oraz bitwach. Był jednym ze 160 uczonych i artystów — savantów, jak nazwała ich prasa, którzy wraz z Napoleonem przybyli tu z Francji, gdyż on przyjechał tu nie tylko podbijać, ale również zdobywać wiedzę. Aleksander Wielki, na którym się wzorował, zrobił to samo, najeżdżając Persję. Monge już wcześniej podróżował z Napoleonem do Włoch, gdzie dowodził oddziałami łupiącymi kraj — generał mu więc ufał.
Do pewnego stopnia.
— Wiesz, Gaspardzie, jako dziecko chciałem poświęcić się nauce. W czasie rewolucji, w Paryżu, byłem na kilku wykładach z chemii. Ale cóż, okoliczności sprawiły, że zostałem oficerem.
Jeden z egipskich pracowników odprowadził jego konia, wcześniej jednak Napoleon zdążył chwycić skórzaną sakwę. Teraz on i Monge zostali sami. W cieniu wielkiej piramidy tańczył połyskliwy pył.
— Kilka dni temu — odezwał się Bonaparte — dokonałem pewnych obliczeń i stwierdziłem, że w tych trzech piramidach jest dość kamienia, żeby wokół całego Paryża wybudować mur gruby na metr i wysoki na trzy.
Monge zrobił minę, jakby zastanawiał się nad tym, co właśnie usłyszał.
— Cóż, to może być prawda, generale.
Napoleon uśmiechnął się na tę wymijającą odpowiedź.
— Mówisz jak wątpiący matematyk.
— Skądże znowu. Po prostu twoje spojrzenie na te budowle wydaje mi się interesujące. Żadnego odniesienia do faraonów czy grobowców, jakie w sobie kryją, albo choćby niesamowitej wiedzy inżynieryjnej potrzebnej do ich skonstruowania. Nie. Kiedy na nie patrzysz, myślisz o Francji.
— Inaczej nie potrafię. O niczym innym w zasadzie nie myślę.
Odkąd wyjechał, Francja pogrążyła się w niesamowitym chaosie. Jej niegdyś wielka flota została pokonana przez Brytyjczyków, przez co on utknął tutaj, w Egipcie. Dyrektoriat zdawał się dążyć do wojny z każdym rojalistycznym narodem, nastawiając do siebie wrogo Hiszpanię, Prusy, Austrię i Holandię. Dla nich konflikt był sposobem na przedłużenie swojej władzy i uzupełnienie kurczących się zasobów skarbca.
Idiotyczne.
Republika okazała się całkowitą porażką.
Jedna z europejskich gazet, która dotarła na drugi brzeg Morza Śródziemnego, przepowiadała, że to tylko kwestia czasu, kiedy kolejny Ludwik znowu zasiądzie na francuskim tronie.
Napoleon musiał wracać do domu.
Wszystko, co miłował, zdawało się walić.
— Francja cię potrzebuje — powiedział Monge.
— Teraz mówisz jak prawdziwy rewolucjonista.
Jego przyjaciel się roześmiał.
— Wiesz, że nim jestem.
Siedem lat wcześniej Napoleon widział, jak inni rewolucjoniści szturmowali pałac Tuileries i detronizowali Ludwika XVI. Potem wiernie służył nowej republice i walczył pod Tulonem. Później dostał awans na generała brygady, a następnie został generałem Armii Wschodu, w końcu otrzymał dowództwo we Włoszech. Stamtąd pomaszerował na północ i zajął Austrię. Do Paryża wrócił jako bohater narodowy. Teraz, zaledwie trzydziestoletni, jako generał Armii Wschodu zdobył Egipt.
Jednak jego przeznaczeniem było rządzić Francją.
— Istny nadmiar wspaniałości — odezwał się, od nowa podziwiając wielkie piramidy.
Jadąc tu z obozowiska, podejrzał robotników pracowicie wydobywających z piasku na wpół zasypanego Sfinksa. Osobiście rozkazał odkopanie surowego wartownika i efekty, jakie ujrzał, bardzo go zadowoliły.
— Ta piramida znajduje się najbliżej Kairu, nazwiemy ją więc Pierwszą — powiedział Monge. Wskazał na kolejną: — Druga. Ta najdalej będzie Trzecią. Gdybyśmy tylko potrafili odczytać hieroglify, być może poznalibyśmy ich prawdziwe nazwy.
Bonaparte przytaknął. Nikt nie rozumiał dziwnych znaków widocznych na niemal wszystkich antycznych monumentach. Rozkazał je skopiować — było tego tak dużo, że jego artyści zużyli wszystkie ołówki przywiezione z Francji. Dopiero Monge wymyślił sprytny sposób napełniania roztopionym ołowiem trzcin rosnących nad Nilem, dzięki czemu mieli nowe.
— Może jest jakaś nadzieja — powiedział.
Dostrzegł, jak Monge ze zrozumieniem kiwa głową.
Obaj wiedzieli, że pokryty trzema rodzajami znaków — hieroglifami, starożytnym egipskim pismem, pismem demotycznym, współczesnym egipskim pismem i greką — brzydki czarny kamień znaleziony w Rosetcie może dać odpowiedź. W zeszłym miesiącu wziął udział w posiedzeniu Instytutu Egipskiego, który utworzył, by zachęcić swoich savantów. Podczas tego zebrania znalezisko zostało przedstawione.
Ale trzeba było jeszcze wielu prac.
— Jako pierwsi prowadzimy systematyczne badania tego miejsca — powiedział Monge. — Wszyscy przed nami zwyczajnie tylko rabowali. Powinniśmy upamiętnić każde nasze znalezisko.
Kolejny rewolucyjny pomysł, pomyślał Napoleon. Bardzo w stylu Monge’a.
— Zaprowadź mnie do środka — rozkazał.
Przeszedł z przyjacielem drabiną ustawioną przy północnej ścianie na platformę dwadzieścia metrów nad ziemią. Był tu już przed miesiącem z jednym ze swych dowódców, kiedy po raz pierwszy oglądali piramidy. Wtedy jednak odmówił wejścia do wnętrza budowli, musiałby bowiem posuwać się na czworakach na oczach podkomendnych. Teraz się schylił i wślizgnął do korytarza wysokiego i szerokiego najwyżej na metr, który opadał łagodnie w głąb piramidy. Na szyi kołysała mu się skórzana sakwa. Doszli do następnego korytarza, tym razem biegnącego w górę. Monge wszedł do niego. Korytarz wznosił się ku jaśniejszemu kwadratowi widocznemu na odległym krańcu.
Dotarli tam i mogli się wyprostować. Znalazłszy się w tym cudownym miejscu, generał poczuł, jak wzbiera w nim szacunek. W migotliwym blasku oliwnych lampek dostrzegał sufit wysoki na niemal dziesięć metrów. Podłoga z granitowych płyt wznosiła się stromo. Ściany pięły się w górę serią ułożonych piętrowo wsporników, tworząc wąską kryptę.
— Wspaniałe — wyszeptał.
— Zaczęliśmy to nazywać Wielką Galerią.
— Bardzo odpowiednio.
Z obu stron wzdłuż ścian u ich podnóża biegły płaskie pochylnie szerokie na trzydzieści centymetrów. Pomiędzy nimi było mierzące nieledwie metr przejście wznoszące się stromo pod górę, ale bez żadnych schodów.
— Jest na górze? — zwrócił się Bonaparte do Monge’a.
— Oui, Général. Przybył godzinę temu i zaprowadziłem go do Komory Królewskiej.
Wciąż trzymał sakwę.
— Zaczekaj na zewnątrz, na dole.
Monge odwrócił się, by wyjść, przystanął jednak.
— Na pewno chcesz, panie, zrobić to sam?
Nie odrywał wzroku od Wielkiej Galerii. Nasłuchał się egipskich opowieści, w których mistycznymi korytarzami kroczyli starożytni iluminaci — wchodzili tu jako ludzie, a wychodzili jako bogowie. Powiadano, że było to miejsce „powtórnych narodzin”, „łono tajemnic”. Tu mieszkała mądrość, jak Bóg mieszkał w ludzkich sercach. Jego savanci zastanawiali się, jaka fundamentalna potrzeba zainspirowała ten iście herkulesowy inżynieryjny wysiłek, dla niego jednak istniało tylko jedno wyjaśnienie — wiedział, czym jest obsesja — pragnienie zamiany ograniczeń ludzkiej śmiertelności na bezkres oświecenia. Jego naukowcy z lubością głosili, że jest to być może najdoskonalsza budowla na świecie, pierwotna arka Noego, miejsce narodzin języków, alfabetów, systemów wag i miar.
Nie dla niego.
To były wrota do wieczności.
— Tylko ja mogę tego dokonać — mruknął w końcu.
Monge odszedł.
Strzepnął pył z munduru i ruszył naprzód, wspinając się po stromiźnie. Ocenił długość korytarza na 120 metrów. Kiedy dotarł na szczyt, ciężko sapał. Wysoki stopień prowadził do nisko sklepionej galerii, która przechodziła w przedsionek o trzech ścianach z granitu.
Za nim rozciągała się Komora Królewska o ścianach z błyszczącego czerwonego kamienia, ogromnych bloków tak idealnie dopasowanych, że nawet włos nie wcisnąłby się w ich spojenia. Komora była prostokątna, dwa razy dłuższa niż szersza, wydrążona w samym sercu piramidy. Monge powiedział mu, że być może istnieje związek pomiędzy wymiarami pomieszczenia a niektórymi uznanymi stałymi matematycznymi.
Nie wątpił w to.
Dziesięć metrów nad jego głową płaskie granitowe płyty tworzyły sklepienie. Z dwóch szybów przebijających się przez piramidę od północy i południa sączyło się światło. W pomieszczeniu nie było nic poza jednym człowiekiem i chropowatym niewykończonym sarkofagiem bez pokrywy. Monge wspominał, że wciąż widoczne są ślady piły i wiercenia zostawione przez starożytnych robotników. I miał rację. Mówił też, że sarkofag jest o centymetr szerszy od prowadzącego doń korytarza, co oznaczało, że został tu umieszczony, zanim zbudowano resztę piramidy.
Mężczyzna stojący twarzą do tylnej ściany odwrócił się.
Jego bezkształtne ciało okrywał luźny surdut, a głowę wełniany turban, jedno ramię ozdabiała udrapowana biała tkanina. Egipskie pochodzenie tego człowieka od razu rzucało się w oczy, ale płaskie czoło, wystające kości policzkowe i szeroki nos zdradzały też domieszkę krwi innych kultur.
Napoleon spoglądał na głęboko pobrużdżoną twarz.
— Przyniosłeś wyrocznię? — zapytał mężczyzna.
Napoleon wskazał na skórzaną sakwę.
— Mam ją.
Napoleon wyłonił się z piramidy. Spędził w jej wnętrzu prawie godzinę i płaskowyż Giza zdążyła okryć ciemność. Kazał Egipcjaninowi zaczekać nieco, zanim również wyjdzie.
Strzepnął pył z munduru i poprawił sakwę przewieszoną przez ramię. Znalazł drabinę. Spróbował zapanować nad emocjami, ale ostatnia godzina była straszliwa.
Monge czekał na ziemi sam, trzymając wodze konia Napoleona.
— Czy wizyta była owocna, mon Général?
Napoleon spojrzał na swego savanta.
— Posłuchaj, Gaspardzie. Nigdy więcej nie wspominaj tego dnia. Rozumiesz, co mówię? Nikt nie może wiedzieć, że tu byłem.
Przyjaciel zdawał się zlękniony tym tonem.
— Nie chciałem obrazić...
Napoleon uniósł rękę.
— Nigdy więcej o tym nie mów. Rozumiesz?
Matematyk skinął głową, ale Napoleon przyłapał go, jak zerka ponad jego ramieniem ku drabinie, na której szczycie Egipcjanin czekał, aż Napoleon odjedzie.
— Zastrzel go — szepnął do Monge’a.
Zauważył szok, jaki odmalował się na twarzy przyjaciela, zbliżył więc usta do ucha akademika.
— Wszędzie taszczysz ze sobą tę swoją broń. Chcesz być żołnierzem. Nadszedł czas. Żołnierze wypełniają rozkazy swojego dowódcy. Nie chcę, żeby opuścił to miejsce. Jeśli brak ci odwagi, każ to zrobić komuś innemu. Ale wiedz jedno. Jeśli ten człowiek dożyje jutra, nasza wspaniała misja w imieniu naszej egzaltowanej republiki poniesie niepowetowaną stratę w osobie pewnego matematyka.
W oczach Monge’a pojawił się strach.
— Ty i ja wiele razem dokonaliśmy — stwierdził Napoleon. — Naprawdę jesteśmy przyjaciółmi. Braćmi tak zwanej republiki. Ale nie waż się nie być mi posłuszny. Nigdy.
Zwolnił uchwyt, dosiadł konia i dodał:
— Wracam do domu, Gaspardzie. Do Francji. Idę ku swemu przeznaczeniu. Obyś ty odnalazł swoje również tutaj, w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu.CZĘŚĆ PIERWSZA
CZĘŚĆ PIERWSZA
JEDEN
KOPENHAGA
NIEDZIELA 23 GRUDNIA, CZASY WSPÓŁCZESNE
12.40
Kula wbiła się w lewe ramię Cottona Malone’a.
Starał się zignorować ból i skupił uwagę na placu. Ludzie miotali się we wszystkich kierunkach. Klaksony ryczały. Opony piszczały. Marines strzegący pobliskiej ambasady amerykańskiej zareagowali na powstały chaos, ale byli zbyt daleko, żeby pomóc. Wszędzie znajdowały się ciała. Ile? Osiem? Dziesięć? Nie. Więcej. Młody mężczyzna i kobieta leżeli powykrzywiani na pobliskiej łasze zalanego olejem asfaltu, mężczyzna z zastygłymi w przerażeniu otwartymi oczami, kobieta z twarzą obróconą w dół, chlustająca krwią. Malone dostrzegł dwóch uzbrojonych mężczyzn i natychmiast zabił obu, nie zauważył jednak trzeciego, który trafił go pojedynczym strzałem i teraz usiłował zbiec, chowając się za przerażonymi ludźmi.
Koniec wersji demonstracyjnej.