Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Patrioci - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 lutego 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Patrioci - ebook

Idealizm, zdrada i rodzinne sekrety – imponująca powieść obejmująca dwa kraje i trzy epoki, od lat 30. XX wieku po współczesność

W czasach wielkiego kryzysu młoda Amerykanka Florence Fein opuszcza Brooklyn dla czegoś, co zdaje się jej ciepłą posadką w Moskwie, a przy tym obietnicą miłości i niezależności. Po przyjeździe do Związku Radzieckiego szybko wpada w pułapkę systemu, z której nie ma ucieczki.
Po latach jej syn Julian emigruje do Stanów Zjednoczonych, ale jego praca w przemyśle naftowym łączy się z częstymi wizytami w Moskwie. Kiedy odtajnione zostają akta KGB jego matki, Julian postanawia zgłębić rodzinną historię, a przy okazji nakłonić swego syna Lenny’ego, próbującego robić interesy w putinowskiej Rosji, do powrotu do domu. To, co odkryje w archiwach, okaże się przerażające i bolesne – nieznana historia Amerykanów porzuconych przez własną ojczyznę i zatajona prawda o amerykańsko-rosyjskiej współpracy pod płaszczykiem wzajemnej wrogości.

Patrioci to zarazem romans i powieść szpiegowska, klasyczna saga i współczesna powieść idei. Przeplatając historię matki i narrację syna, Sana Krasikov tworzy poruszającą opowieść o skomplikowanych, naznaczonych polityką relacjach rodzinnych i potrzebie zrozumienia motywacji swych bliskich, a jednocześnie obraz pełnych sprzeczności relacji dwóch supermocarstw.


Sana Krasikov – amerykańska prozaiczka. Urodziła się w 1979 roku na Ukrainie, wychowała w Gruzji, w wieku ośmiu lat wyemigrowała wraz z rodziną z ZSRR do Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszka do dzisiaj. Jej teksty ukazywały się m.in. na łamach „The New Yorker” i „The Atlantic Monthly”. Debiutancki zbiór opowiadań Jeszcze rok (2008, wyd. pol. 2010) potwierdził jej wybitny talent pisarski: za książkę otrzymała National Book Foundation’s „5 Under 35” Award, a także prestiżową Sami Rohr Prize for Jewish Literature 2009. Tytuł znalazł się również w finale Hemingway Foundation/PEN Award 2009 i The New York Public Library Young Lions Fiction Award. W 2017 roku ukazała się wyczekiwana pierwsza powieść autorki, Patrioci.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-5425-7
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Chłopcu, który tamtej sierpniowej niedzieli zjawił się na peronie dworca w Saratowie, towarzyszył mężczyzna bez ręki. Oczekiwany przez nich pociąg miał przyjechać o szóstej. W tej wczesnowieczornej porze powietrze powoli stygło, a światło zmieniało kąt i barwę, obracając w złoto tumany kurzu wzbijanego butami spieszących się pasażerów. Torując sobie drogę w tłumie, mężczyzna wyciągnął z kieszeni kurtki skręta i wetknął go w zęby. Jedyną ręką wydłubał z pudełka zapałkę, potarł ją opuszkiem kciuka o draskę i zgarbił się nad płomieniem. Zaciągając się, zerknął przez ramię, by sprawdzić, czy chłopak nie zginął w ciżbie.

Tak tłoczno jak tego lata nie było na stacjach od zakończenia wojny. By powstrzymać smród z publicznych klozetów, szaletowi lali do nich roztwór podchlorynu wapnia. Mężczyzna zabronił chłopcu samotnych wypraw do któregokolwiek z tych przybytków, wiedząc, że roi się w nich od urków gotowych poderżnąć człowiekowi gardło dla ukrytych pod koszulą pieniędzy. Fala przestępczości uderzyła w miasta dwa lata wcześniej, bo na wolność wypuszczono jako pierwszych morderców, złodziei, kieszonkowców, onanistów i prostytutki. Dopiero teraz, trzy lata po tym, jak dyktator wyzionął ducha, zwalniano pozostałych: tych z artykułu pięćdziesiątego ósmego, kontrrewolucjonistów i wrogów ludu w liczbie zbyt niedorzecznej, zbyt monstrualnej dla władzy trwającej w nieustannym lęku przed chaosem, by mogła wypuścić ich wszystkich naraz.

Przyjeżdżali z Workuty, z Peczory, z Inty, z Kołymy, z Kengiru i Permu. Tego lata zjechali z północy pociągami jak spławiane wezbraną rzeką kłody. Padały ich całe lasy – zrywanych, zwożonych, wiązanych, spuszczanych wreszcie na podnoszące się wody. Zimowy zrąb przeprowadzano na szczycie z przerażającą gwałtownością.

Gdzieś z przodu przenikliwie gwizdnęła lokomotywa. Przy akompaniamencie przestawianych ze zgrzytem żelaznych zwrotnic ostatni raz napełniono samowary. Gdy rozległ się drugi gwizd, chłopak pomyślał, że wolałby wcale go nie słyszeć, po czym zrugał się w duchu za tchórzostwo. Mimo podejmowanych przez cały tydzień prób wciąż nie potrafił jej sobie wyobrazić. Szykując się do rozpoznania matki wśród pospiesznie wysypujących się z wagonu nieznajomych, poczuł ogarniającą go rozpacz.

– Wagon dziewiąty – powiedział mężczyzna i puścił chłopca przodem.

Świeżo przycięte włosy spadały mu na czoło grzywką niepozwalającą się domyślić, że ma już dwanaście lat. Ubranie, choć nienowe, wykrochmalono i odprasowano.

Z pociągu wysiadła kobieta z zastygłym na ustach błagalnym uśmiechem. Jej zgniłozielona kufajka przypominała chłopcu waciak noszony przez rolnika zaopatrującego ich sierociniec w ziemniaki. Na niechlujnie obrębionej sukience wisiał gruby sweter. Walizka, którą postawiła na peronie – tekturowa, o okutych rogach – była tak mała, że nie potrafił sobie wyobrazić, by mogło się w niej zmieścić cokolwiek prócz pliku kartek. Blask, którym na jego widok rozjaśniła się twarz kobiety, przejął go nagłym wstrętem.

Była oczywiście starsza. Twarz miała bladą i obrzmiałą, rzeźbione niegdyś rysy zmieniło dziwne, krótkie cięcie włosów rozdzielonych przedziałkiem na boku na dwa gołębiosiwe pasma. Tylko te oczy, te błękitne oczy o ciężkich powiekach, zawsze tak silnie ogniskujące wzrok na jej twarzy, okazały się nieznośnie znajome.

Mężczyzna pchnął go lekko.

Kobieta przykucnęła i ujęła twarz Juliana w dłonie.

– Niech ci się przypatrzę, mój drogi… kochany chłopcze.

Potrzebował chwili, by pojąć znaczenie jej słów. Wypowiedziała je po angielsku, w języku, którego nie słyszał i którym nie posługiwał się od prawie siedmiu lat. Jakby drocząc się z nim, dodała:

– Nie poznajesz mnie?

– Oczywiście, że tak, mamo! – odparł po rosyjsku.

– Nie szkodzi. Zrobiła się ze mnie stara raszpla, co?

Nie znalazłszy odpowiedzi, z udawanym entuzjazmem wykrzyknął:

– Wezmę ci walizkę, mamo!

Pociąg odjeżdżał. Skrawki nieba przelatywały między wagonami. Gdzie się podziały jej włosy? Długie, gęste loki, w których zanurzał buzię, o których śnił całymi latami i które były wszystkim, co zdołał z niej zapamiętać… Ich utratę odczuł niemal jak zdradę. Stał, trzymając w rękach jej walizkę, a ona podeszła do Marka Pawłowicza, dyrektora domu dziecka, obiema rękami ujęła jego dłoń i zaczęła mu dziękować za wszystko, co przez te lata zrobił dla jej syna. Teraz, gdy przeszła na rosyjski, Julian zdumiał się raptownie: jej głos, zaskakująco czysty i donośny, skażony był silnym amerykańskim akcentem.

Jak mógł tego nie zapamiętać?

– Przykro nam będzie się z nim rozstać – powiedział dyrektor. – Julik był nam prawdziwą pomocą. – Zerknął przelotnie na odjeżdżający pociąg. – Sami się przekonacie, że to chłop na schwał. Bardzo pracowity.

– Przekonam się z pewnością – odparła, kładąc dłoń na ramieniu Juliana.

Pod jej dotykiem zesztywniał. Będzie musiał opuścić szkołę, porzucić rozgrywki za oborą, pożegnać się z kolegami, z całym swoim życiem. Na samą myśl o tym, że ma zamieszkać z tą kobietą, płakać mu się chciało ze złości. Ale dyrektor, jakby odczytując jego myśli, powiedział:

– Mam nadzieję, że nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że zatrzymamy go jeszcze przez jakiś czas.

Nie było to pytanie, tylko obietnica, że zaopiekują się nim, póki ona nie stanie na nogi. Wszystko ustalono zawczasu. Postępowano tak wobec dzieci wszystkich więźniów.

W oczach kobiety wezbrała gorzka wdzięczność, lecz przecież spojrzała na Juliana, by się upewnić, czy się zgadza. Poczuł ukłucie wstydu. Było jasne, że matka nie ma środków, by się nim zająć. Marek Pawłowicz zapytał, czy chciałaby przenocować, ale odparła, że poczeka na nocny do Moskwy. Tam uporządkuje swoje życie: uzyska rehabilitację na piśmie, poszuka pracy, znajdzie pokój, w którym będą mogli razem zamieszkać.

– Myślę, że do grudnia powinnam się ze wszystkim uporać – powiedziała z wymuszonym, lekko świszczącym śmiechem. – A potem będziemy wspólnie świętować Nowy Rok. To nie byle co, prawda?

Latami przepowiadał sobie, co jej powie, kiedy się wreszcie spotkają („Siadaj, mamo, odpocznij, ja się tobą zajmę”). Teraz czuł się jak rekrut, który się wyłgał z poboru.

– Po tak długim czasie cóż znaczy te kilka dodatkowych miesięcy? – dodała.

Z tymi słowami matka, widmo znużonej wyobraźni, wkroczyła na powrót w jego życie.1 Skoki jakościowe

Złamanie serca rodzinie było ceną za ocalenie własnego. Florence wbiła sobie tę dewizę do głowy i pozwoliła jej przeprowadzić się przez gehennę ostatnich sześciu tygodni. Była więc zaskoczona, gdy stojąc na górnym pokładzie liniowca Bremen, poczuła, że jej wiara słabnie. Osłoniwszy oczy wąską dłonią, spuściła wzrok na tłoczących się na nabrzeżu ludzi. Majowe słońce wdarło się do portu i oblało wszystko oślepiającym blaskiem. W powietrzu unosił się zapach węgla i zepsutej ryby. Drobne zielonkawe fale ścigały się od rufy statku do pirsu, na którym cisnęli się wśród obcych ludzi jej rodzice i młodszy brat. Krzyknęłaby do nich, lecz wiedziała, że jej głos utonie w jazgocie mew i odzywającym się nieregularnie niskim buczeniu potężnej syreny okrętowej.

Dopiero po kupieniu biletu Florence powiedziała rodzicom, że wyjeżdża.

– A więc Cleveland ci nie wystarcza! – Podniesiony głos ojca wstrząsnął salonem ich domu przy Flatbush Avenue. – Rosja! Chcesz pojechać tam, gdzie człowieka potrafią zastrzelić za to, że zjadł placek z własnej mąki?

– Nikt z tych, którzy tam pojechali – odparowała – nie wspomniał, by kiedykolwiek spotkał się z czymś podobnym.

Ojciec odwrócił się do jej matki.

– Nikt nie wspomniał! Przekabacili ich jak pierwszych naiwnych, Florie. I ciebie tak samo.

– Jasne. A w fabrykach pewnie palą słomą, żeby dym szedł z kominów?

– Sądzisz, że jestem idiotą, który nie wie, jaki zakłamany świat porzucił jego własny ojciec? Taka młoda dziewczyna jak ty aż się prosi, żeby ją zwerbować…

– Nikt mnie nie zwerbował!

Ale w jego oczach płonęła obłąkańcza podejrzliwość.

– Dawaj mi tu książeczkę partyjną!

– Nie mam żadnej książeczki! – krzyknęła załamującym się głosem. – Na litość boską, nie jestem komunistką!

– No to dlaczego, Florie? Podaj mi powód. Co to za wariactwo, żeby dziewczyna porzucała własny dom, własną rodzinę, wszystkich, którzy ją kochają? I jechała na drugi koniec świata!

Nie mogła mu zdradzić prawdy. Nie mogła pokazać ukrytej na dnie szuflady fotografii ciemnookiego mężczyzny o wystających kościach policzkowych. Lepiej, by mieli ją za komunistkę niż za puszczalską.

– Nie wyjeżdżam na zawsze, tato! – zawołała głosem ochrypłym od krzyku.

– Więc powiedz nam: na jak długo?

– Nie wiem. Rok, może dłużej.

– Chcesz zmarnować kolejny rok życia?

– Chcę swoje życie przeżyć.

– To jedź! Ja mam cię już serdecznie dość – rzekł jej ojciec. – Oby nigdy nie nadszedł dzień, w którym będziesz cierpieć tak jak my teraz.

Pomimo gróźb rodzice przyszli się z nią pożegnać. Dla ochrony przed śnieżną rosyjską zimą mama podarowała jej swoje futro. Ojciec kupił kufer podróżny. Stali teraz i patrzyli, jak obsługa statku opuszcza go do ładowni, gdzie wobec całej reszty ładunku – ogromnych skrzyń i beczek, chromowanych automobili, ustawionych na sztorc fortepianów – skurczył się do rozmiarów pudełka zapałek. Brat Florence, Sidney, dał jej swój ukochany skautowski kompas Taylor Instruments, którego zimną frezowaną krawędź Florence wbijała sobie teraz z masochistyczną przyjemnością w opuszkę kciuka. Odkryła ten kompas w torebce już po wejściu na pokład. Chciała zejść ze statku i oddać go Sidneyowi, którego szczeciniaste niczym sierść piżmaka włosy wciąż dawało się dostrzec od czasu do czasu w stojącym na nabrzeżu tłumie, lecz było już za późno – na pokład wchodzili pasażerowie trzeciej klasy, nieporęcznymi tobołami blokując trap. Duńczycy, Polacy, Niemcy – wszyscy krępi i nabici w zimowych płaszczach i kaloszach. Wracali za pracą do ojczyzny, ciągnąc za sobą amerykańskie dzieci. Obserwując, jak tarabanią się na pokład, Florence poczuła się nagle tak, jakby oglądała stare nagrania z Ellis Island, puszczone teraz od tyłu z powodu kryzysu: masy imigrantów wracające na statek, przeganiane z powrotem przez ten wielki ludzki magazyn i machającą im na pożegnanie Panią Wolność.

Z zamyślenia wyrwała ją awantura na pokładzie. Ktoś żądał, by wniesiono mu do kajuty inkubator dla drobiu, odmawiając przekazania go do ładowni. Do sprzeczki włączył się kogut, próbując pianiem zagłuszyć trzeci gwizd parowca. Korzystając z całego tego zgiełku i zamieszania, jeden z Polaków zaczął obchodzić ludzi z puszką. Zobaczywszy Florence, wysoką, przystojną dziewczynę w szytym na miarę zielonym kostiumie, wziął ją omyłkowo za majętną młodą damę. Podszedł do niej i zaczął się przymawiać o pieniądze, z silnym akcentem gadając coś o zesłańcach bez grosza przy duszy. Jego słowa utonęły w trzepocie lin i portowym zgiełku. Florence wydawało się, że ktoś ją woła po imieniu, lecz głos ojca musiał być halucynacją zrodzoną w zawirowaniach wiatru. Otworzyła torebkę i dała mężczyźnie monetę.

Czuła, że jest już gotowa do wypłynięcia, lecz w tłumie wybuchło nowe poruszenie. Na trapie dziewczyna, może osiemnastoletnia, upuściła okulary i teraz macała wokół, przerywając tę czynność tylko po to, by odpowiadać ze złością ludziom, którym zatarasowała drogę. W krótkowzrocznym spojrzeniu zmrużonych oczu Florence rozpoznała nieugiętą przekorę kogoś, kto nauczył się bezczelnie obnosić ze swą dziwacznością. Zobaczyła dziewczynę przyzwyczajoną do bycia nie na miejscu. Najbardziej jednak uderzył Florence jej wygląd. Dziewczyna mogłaby być nią – może młodszą, niższą i pulchniejszą, lecz pod innymi względami wykazującą cechy niemal rodzinnego podobieństwa. Jej skóra była równie blada, a loki, tylko odrobinę ciemniejsze, miały silny skręt, który Florence nauczyła się poskramiać u siebie z pomocą płukanek i spinek. Ze statku posłano dziewczynie kogoś na pomoc i wkrótce okulary zostały wydobyte spomiędzy desek trapu. Wrzawę zagłuszył ostatni gwizd dobiegający z wysokości statku. Z kominów buchnął węglowy dym, zapuszczono silniki holowników i wreszcie Bremen powoli wycofał się na Hudson.

Stadko mew o czarno obrzeżonych skrzydłach krążyło nad statkiem, pod którym woda burzyła się i rozstępowała. Tłum na nabrzeżu powoli rzedniał, unosząc ze sobą rodzinę Florence. Tylko mewy trzymały się blisko. Frunąc w ślad za Bremen, wznosiły się i opadały w powietrznym tunelu, który wydawał się popychać statek i wszystkich na jego pokładzie kursem nieodwracalnie prowadzącym na nieprawdopodobnie roziskrzony ocean.

***

Następnego ranka żadne drzewa ani budynki nie przesłaniały słońca. Florence usiadła w fotelu pod płóciennym daszkiem rzucającym na pokład ząbkowany cień i poczuła, jak bijący od oceanu chłód przyprawia ją o gęsią skórkę. Wyciągnąwszy okrągłe okulary słoneczne, próbowała czytać kupioną na podróż książkę Czerwona cnota. Relacje międzyludzkie w nowej Rosji Elli Winter, ale styl autorki utrudniał przebrnięcie nawet przez dwie pierwsze strony. Tymczasem o uwagę Florence konkurowała z książką pewna scenka: na najwyższym, przeznaczonym dla pasażerów pierwszej klasy pokładzie promenowała wysoka dama o zapadniętych policzkach i sylwetce wymizerowanego charta, uwieszona na ramieniu znacznie młodszego dżentelmena o ciemniejszej karnacji, który wypomadowane włosy zaczesał do tyłu niczym Rudolf Valentino. Wyprostowany jak świeca, zachowywał wspaniałą wojskową postawę nawet wtedy, gdy towarzyszka gładziła go po ramieniu i wąskimi wargami muskała mu ucho.

– No więc… Co o niej sądzisz?

Florence odwróciła się i napotkała wzrokiem dziewczynę z trapu. Szylkretowe okulary siedziały mocno na grzbiecie krótkiego nosa, nasadzony na kędziory włóczkowy beret przekrzywił się zawadiacko.

– Słucham?

– Ella Winter. Twoja książka. Kolejne popłuczyny po Margaret Mead, jakby mnie kto pytał.

Florence zmarszczyła brwi i zerknęła na okładkę.

– To musiało być dla niej prawdziwe rozczarowanie: odkryć, że jej Rosjanie nie są niepiśmiennymi barbarzyńcami jak Samoańczycy – podjęła dziewczyna bez wstępów.

– Czytałaś to? – spytała Florence nieufnie.

– Wszystkiego, czego potrzebowałam, dowiedziałam się z eseju opublikowanego w „The American”. Wydrukują każde tak zwane osiągnięcie naukowe, o ile tylko wyszło spod pióra pani Lincolnowej Steffens. Tobie się podoba?

Nie było to pytanie, tylko próba zdyskredytowania jej gustu, którą Florence uznała za niezasługującą na odpowiedź. Książka była istotnie zdumiewająco nudna, ale nieokiełznana arogancja dziwnej dziewczyny pchnęła Florence do kontrofensywy.

– A co z Dorothy Thompson? Jej też byś nie przeczytała, bo to pani Sinclairowa Lewis?

– Cóż to za nieuprawnione porównanie? – Dziewczyna klapnęła na sąsiedni fotel. – Thompson jest królową dziennikarzy, a Winter zaledwie kolejną sufrażystką urodzoną dwadzieścia lat za późno.

Oczy dziewczyny, równie niebieskie jak oczy Florence, rozbłysły żądzą dyskusji, którą Florence uznała za irytującą – tym bardziej że sama przejawiała ją niegdyś w nadmiarze. Przeczuwała, że wdanie się w spór z tą istotą cofnie ją do tej wersji siebie, o której usilnie próbowała zapomnieć. Na uczelni i w szkole średniej zdobywała dobre oceny, lecz w głębi ducha wiedziała, że uwielbiani przez nią wykładowcy nie odwzajemniają jej podziwu. Nauczyciel historii pochwalił ją kiedyś w obecności innych uczniów, mówiąc, że jest dziewczyną z gatunku tych, co to „zrąbałyby dąb kijem baseballowym”. Teraz aż się kurczyła w sobie na myśl o tym, jak głucha była na dwuznaczność tej pochwały.

– Dlaczego sufrażystką? – zaciekawiła się z wyważoną nonszalancją.

– Miejsce kobiety z klasy pracującej jest obok mężczyzny z jej klasy, a nie obok kobiety z innej klasy. To podstawy Marksa, o czym Winter wiedziałaby, gdyby tylko chciało jej się zagłębić w jego prace.

– A gdyby tobie chciało się zagłębić w jej prace, dostrzegłabyś, że zauważa, iż zdaniem Marksa ma to zastosowanie jedynie w społeczeństwach, które nie wyeliminowały klasowości. A poza tym nie czytam jej po to, żeby analizować teorię.

– Wiedziałam! Płyniesz do Rosji, tak jak ja. – Dziewczyna wyciągnęła rękę. – Essie Frank.

– Florence Fein.

W ciągu niecałej minuty Florence została ostrzelana pytaniami. Którą klasą podróżuje? Skąd jest? Gdzie chodziła do szkoły? Gdzie ma zamiar się zatrzymać po przyjeździe do Moskwy?

– Hotel Intourist? – W głosie Essie zabrzmiała zgroza. – Oskubią cię. Wszystkich obcokrajowców liczą podwójnie.

Essie zamierzała ulokować się w bursie dla pracowników Instytutu Języków Obcych, gdzie miała już obiecaną posadę.

– Wyjeżdżam z Moskwy, gdy tylko kupię bilet do Magnitogorska – powiedziała Florence z nadzieją, że jej głos zabrzmi tajemniczo, a przy tym jego ton zniechęci Essie do dalszych pytań.

Bremen zawijał po drodze do Kopenhagi, Gdańska i Lipawy, a Florence nie spotkała jeszcze nikogo, kto podobnie jak ona wysiadałby w łotewskim porcie i łapał pociąg do Moskwy. Z wypowiedzi Essie wywnioskowała, że dziewczyna lepiej od niej przygotowała się do podróży, pamiętając o zabraniu dodatkowych zdjęć paszportowych i przedmiotów na handel lub na prezenty. Jej zapobiegliwość podkopała wiarę Florence w przyszłość.

– Magnitogorsk! To aż na Uralu! – wykrzyknęła Essie, którą albo zachwyciła odwaga Florence, albo zdumiała jej lekkomyślność. – Masz tam pracę czy coś?

Florence na próżno szukała odpowiedzi. Sama nie wiedziała, za jakim snem goni: o radzieckim ludzie czy o konkretnym ciemnookim radzieckim człowieku.

W tym momencie z ogólnej sali wyszła na pokład grupka pasażerów. Jeden z mężczyzn zamachał do Essie.

– To twoi znajomi, ci tam? – zaciekawiła się Florence.

Essie wyglądała na zażenowaną.

– Nie, nie… Właściwie wcale nie płynę z nimi… – Naruszywszy prywatność Florence, zdawała się teraz zazdrośnie strzec własnej. – Widzisz, pojawiło się wolne miejsce i w ostatnim momencie udało mi się tanio kupić bilet… Oni wszyscy wysiadają w Gdańsku.

– Och. – Florence znów zerknęła na parę z pokładu pierwszej klasy. Charcica w jedwabnej piżamie z omdlewającym śmiechem przeginała do tyłu długi tułów, a jej opalony i wyfularowany kochanek ściskał ją w talii, jakby chroniąc przed upadkiem na plecy. – Zupełnie jakby pozowali do zdjęcia – zauważyła.

– A przyszłoby ci do głowy, że ona właśnie ucieka przed prasą? – powiedziała nieoczekiwanie Essie.

– Wiesz, kto to jest?

– Wszyscy na statku wiedzą. To Mary Woolford, spadkobierczyni fortuny, która wyrosła na kładzeniu rur i kabli. A to jej nowy Alfonse, argentyński gracz w polo o legendarnych sukcesach. Och, już nie rób takiej zdziwionej miny, przecież widać, że za ciemny na Amerykanina. To jej mąż número tres.

Florence była rzeczywiście zdumiona, ale nie karnacją świeżo upieczonego męża, lecz biegłą znajomością okrętowych plotek, jaką wykazała się Essie.

– Patrz, znów mu poprawia koszulę.

– Pozostaje mieć nadzieję, że mu jej nie zatłuści pomadą – zakpiła Essie.

– Fuj! – pisnęły obie jak na komendę i prawie się udławiły ze śmiechu.

– Znasz to powiedzonko? – wyksztusiła Essie. – Z tyłu klaczka kara, z przodu szkapa stara.

– No, ale on przecież lubi konie – zdążyła powiedzieć Florence, zanim w kolejnym ataku śmiechu obie zwinęły się na fotelach, zupełnie purpurowe na twarzach.

Essie zdjęła rękawiczki i otarła oczy, a Florence uzmysłowiła sobie nieoczekiwanie, że walczy z przemożnym uczuciem sympatii do tej dziewczyny z dołeczkami, które wyglądały, jakby ktoś je wywiercił świdrem.

– Nie patrz! – syknęła Essie, chwytając ją za nadgarstek. – Zaraz nam tu wmaszeruje kilku studenciaków.

Florence obejrzała się za siebie i rozpoznała dwóch młodych ludzi w swetrach z warkoczowym wzorem, którzy od śniadania kręcili się po pokładzie.

– Bardziej uczniaki niż studenciaki – poprawiła, po czym wyciągnęła nogi po kilka cennych dodatkowych centymetrów słońca, pozwalając chłopcom napatrzeć się do woli.

Dwaj młodzi mężczyźni naradzili się półgłosem, po czym podeszli.

– Nie chcielibyśmy przerywać wam rozmowy, dziewczęta – powiedział niższy o pogodnej twarzy i wydatnych uszach – ale kolega jest prawie pewien, że jesteś Normą Shearer.

Nie pierwszy raz słyszała to porównanie z ust chłopaka. Gdy była w dobrej formie, sama dostrzegała w lustrze podobieństwo: głęboko osadzone szaroniebieskie oczy, orli profil, nazywany często majestatycznym, rysy twarzy oscylujące gdzieś między niewinnością a arogancją.

– Jak dla ciebie, skarbie, mogę być i Alem Jolsonem – powiedziała – jeśli tylko masz lucky strike’a. Jak widzisz, skończyły nam się fajki.

Rozochocona morską bryzą odezwała się jak zawołana flirciara.

Młodzik wywrócił kieszenie na wierzch.

– Przykro mi, panno Shearer, żadnego popalania przed turniejem, to rozkaz trenera. Możemy jednak przynieść z restauracji kilka rumaków pustyni…

Przynieśli. I przedstawili się: Jack i Brian, podróżują do Niemiec z klubem tenisowym New Haven na zaproszenie klubu tenisowego Rot-Weiss. Florence paznokciem otworzyła przyniesioną przez nich paczkę cameli i poczęstowała Essie.

– Rosja! No, to naprawdę skok na głęboką wodę – powiedział Brian, kiedy mu zdradziły, dokąd się wybierają. – Zamierzacie wziąć udział w budowie czerwonego raju?

– Owszem – odparła Essie bez cienia ironii.

Chłopcy uśmiechnęli się do niej z zakłopotaniem i odwrócili z powrotem do Florence, która spostrzegła, że za każdym razem, gdy Essie otwierała usta, stawało się coraz bardziej oczywiste, że powiedzenie czegoś, co pozwoliłoby jej utrzymać męską uwagę, zupełnie ją przerasta. Wkrótce chłopcy zmuszeni byli iść na trening (gdzieś w labiryntach okrętu znajdował się pełnowymiarowy kort), lecz wcześniej zapytali, czy po kolacji dziewczęta nie miałyby ochoty na drinka w towarzystwie kolegów z ich drużyny.

– O ile nie będziemy już leżeć w łóżkach – powiedziała Florence, machając im na pożegnanie dłonią z papierosem.

***

Tamtego wieczoru Florence spotkała Essie po drugim dzwonku na kolację na wyłożonym dywanem korytarzu pod Kronprinz Lounge. Omiotła spojrzeniem jej sukienkę, potem buty i wreszcie powiedziała:

– Chodź ze mną.

Przysiadłszy na dolnym łóżku w kabinie Florence, Essie rozejrzała się z nieskrywaną zazdrością.

– I to wszystko masz wyłącznie dla siebie?

– Zwykle nie udaje im się sprzedać wszystkich biletów drugiej klasy. Jaki masz rozmiar buta?

– Sześć i pół. Nas to upakowali po ośmioro w kabinie, a tak naprawdę dziewięcioro, bo jeszcze śpi z nami czterolatek, a ponieważ wszyscy są socjaldemokratami i przez całą noc dyskutują po polsku, oka się nie da zmrużyć.

– Mam tylko w rozmiarze osiem, ale nie szkodzi, wypchamy czymś noski. Masz, przymierz.

Florence podała Essie pantofle i luźną sukienkę z szerokimi, kimonowymi rękawami.

– A co jest nie tak z moimi butami?

– Wszystko dobrze, o ile nie zależy ci na odróżnianiu lewego od prawego, takie są toporne. – Florence zerknęła na sukienkę Essie. – Będziemy musiały podebrać w talii.

Choć Essie nie miała talii, o której w ogóle warto by wspominać.

– Największy problem mam z włosami – wyznała teraz żałośnie. – Przez całą tę sól w powietrzu wyglądają jak ptasie gniazdo. Jakbym miała takie loki jak ty…

– Możesz mieć. Wystarczy je zakręcić rozgrzanymi nożyczkami. Potem ci pokażę. Teraz jesteśmy już spóźnione.

Gracze z New Haven – było ich sześciu – zgromadzili się przy jednym z wysokich stołów w pobliżu baru. W grupie roztaczali budzącą grozę aurę dobrej kondycji. Pojawienie się Essie i Florence nie wzbudziło ich zainteresowania, o ile nie liczyć Briana, który radośnie przyciągnął więcej krzeseł.

– Dwa rickeye poprosimy. – Popukał w szklankę. – Twierdzą, że skończył im się gin, więc delektujemy się bourbonem.

– Trzy rickeye – poprawił zaróżowiony dryblas obok Florence.

– Wypiłeś już tyle, że zaraz zarzygasz nam tu cały pokład, Kip – wtrącił ktoś.

Nieprzekonany Kip uniósł palec na kelnerkę.

– Jedno wam powiem: Puchar Davisa zrobił się za duży – odezwał się młody mężczyzna imieniem Leslie. – Człowiek już nawet własnego nazwiska nie usłyszy. Najwyżej „przewaga Stany” albo „Francja cztery, Anglia dwa”. Dźwigasz na barkach los całego, cholera, kraju.

Florence nie miała najbledszego pojęcia, o czym mówią, więc ucieszyła się, kiedy Brian spytał, czy naprawdę one dwie wybierają się do Rosji.

– A nie wyglądamy? – zapytała.

Kip obrzucił je znudzonym spojrzeniem.

– Francuziki chyba nie czują takiej presji.

– A Niemcy i owszem, mogę cię zapewnić – odparł Leslie. – No i Hitler dyszy im w gardło o tej ich fizycznej wyższości.

– Jak długo mają von Cramma, puchar może być ich. Wystarczy im jeden czempion.

– A który to von Cramm? – zapytała Essie, z opóźnieniem włączając się do rozmowy, ale mężczyźni nie zwrócili na nią uwagi.

– O ile von Cramm w ogóle zagra.

– A czemu miałby nie zagrać?

– On i stary Adolf niespecjalnie się kumplują. W zeszłym roku Cramm nazwał Herr Führera malarzem pokojowym.

– Słyszałem, że Ribbentrop próbował go zwerbować do partii, ale von Cramm wysłał go na drzewo.

– Za wysokie progi, co?

– Nie o to idzie. Ma pretensje, że wykopali mu z drużyny kumpla, Daniela Prenna.

Florence dostrzegła rozbłyskujące w oczach Essie gniewne zrozumienie.

– To obrzydliwe – powiedziała. – To, jak wykluczają żydowskich sportowców.

– Tym Prennem to strzelili sobie w kolano – zauważył Brian.

– Prenn jest niezłym graczem – przyznał Kip – ale nikt nie jest niezastąpiony.

Florence rozważała właśnie ripostę, ale Essie ją ubiegła.

– To dla mnie nie do pojęcia – ciągnęła – jak Niemcy w ogóle mogli uzyskać zgodę na organizację igrzysk, skoro eliminują z nich żydowskich sportowców…

– No po prostu nie do pojęcia! – zakpił Kip bez litości. – Jak Prennowi się nie podoba, to może pójść grać dla kogoś innego.

– Brytole podbiorą go w trymiga.

– Albo Ruscy. To jeden z nich, nie?

– Powinni wywalić Niemcy z rozgrywek – wyrecytowała Essie.

– A więc nie podoba ci się ich polityka? No cóż, a mnie się nie podobają bolszewicy i ich polityka – powiedział ostrzyżony na jeża chłopak ze spiczastym nosem. – Może to ich byśmy wyrzucili? A właściwie, skoro już podjęliśmy temat, to jeszcze tych rozkochanych w kozach Greków, czemu nie?

Essie dała się sprowokować i przypuściła atak po podsuniętej linii rozumowania. Tyle że nikt jej nie słuchał. Nawet Florence wydawała się pinczerkiem wśród dobermanów.

– Gdyby nie to, że wokół sama woda, powiedziałbym, że twoja przyjaciółka wygląda jak ryba wyrzucona na piasek – wyszeptał Brian do Florence, którą własna milcząca zgoda na to, żeby Essie brała baty od gojów, napełniała wstydem.

– Dobra, chłopaki, na dziś już dość tej polityki – powiedział ktoś błagalnie. – Niech sobie to Komitet Olimpijski rozwiązuje.

– Już rozwiązał – powiedział Kip. – Brundage powiedział, że całe to gadanie o żydowskich sportowcach to zwykłe zawracanie głowy.

– A te komitety przecież zawsze tak znakomicie sobie ze wszystkim radzą – wtrąciła Florence, korzystając ze sposobności. Wypiła koktajl do dna i zawiesiła zimne spojrzenie na Kipie. – To nie jest żadne zawracanie głowy, skoro połowa świata domaga się bojkotu.

– Nie połowa świata, tylko kilku żydków i komuchów, którzy chcą nas wpakować w nową wojnę. Dobranoc wszystkim – powiedział Kip, prostując się na swą pełną aryjską wysokość.

– Auf Wiedersehen! – zawołała za nim Florence i chwyciła Essie za rękę, zanim ta zdążyła wypuścić z gorącej czeluści swych ust jeszcze kilka rozżarzonych węgli.

– I tak właśnie wyglądają dziś lojalni patrioci, Florence! Pierwszej wody bigoci wymachujący amerykańską flagą. Oto kto tym wszystkim kieruje i oto dlaczego mam już dość tych wspaniałych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Florence słyszała wzbierające w nosowych pasażach Essie ciężkie łzy. Odkąd weszły do kabiny Florence, Essie nie zamilkła nawet na chwilę.

– Mnie nie musisz tego mówić – zapewniła pogodnie Florence.

Zastanawiała się, dlaczego konsternacja Essie napawa ją takim optymizmem, i właśnie do niej dotarło, że po raz pierwszy od rozstania z rodziną i wejścia na pokład statku jest absolutnie przekonana o słuszności swojej decyzji. Ameryka nie miała jej nic do zaoferowania.

– Aroganckie wieprze moczące ryje w modnych drinkach i chowające głowy w piasek. Hipokryci miziający się z faszystami, kiedy ci zbroją się przeciw całej Europie. To tacy właśnie ludzie byliby pierwsi do nazwania moich rodziców zdrajcami.

– Nie płacz, Essie. Albo czy mogłabyś przynajmniej zdjąć moją sukienkę?

– Przepraszam. – Essie wytarła nos w gołe ramię, po czym zdjęła sukienkę Florence, odsłaniając dźwigary pożółkłego stanika i majtek. – Och, spójrz na mnie tylko! – wykrzyknęła. – Nie miałam nawet nowych gaci ani elastycznego pasa na tę podróż. Gdyby matka żyła, zabrałaby mnie na zakupy, ale ojca nie chciałam prosić o pieniądze. Och, Florence, nawet nie przyszedł mnie odprowadzić. A najgorsze jest to, że sama jestem sobie winna. Naprawdę. Bo to ja mu powiedziałam, żeby nie przychodził. Nie sądziłam, że posłucha… Nie rób takiej miny!

– Nie robię.

– Myślałam, że przyjdzie mimo wszystko. Tyle że tak paskudnie mu nagadałam. Naprawdę obrzydliwie… Widzisz, mieliśmy być na tym statku wszyscy razem. Ojciec, moja młodsza siostra Lily, no i matka… Och, uznałabyś, że jestem okropna, jakbym ci powiedziała.

– Skarbie, naprawdę nie. – Florence podniosła z podłogi stare ubrania Essie i usiadła obok niej. – Cokolwiek to było, wszystko już za nami.2 Agnozja

Przez większość życia wołano mnie Julik, choć teraz jestem już Julianem. Mimo że przyszedłem na świat na czarnych brzegach Wołgi, akt urodzenia określa moją narodowość jednoznacznie jako amerykańską. Zaszczyt ten zawdzięczam matce, Florence Fein, która najwyraźniej uznała wówczas, że mądrzej będzie pozwolić im skatalogować mnie jako jankesa niż żydka. W 1943 roku, gdy ważyły się losy wcale nie tak pewnego zwycięstwa nad nazistami, jej decyzję mogła podyktować ta sama logika, dzięki której wszyscy żydowscy chłopcy z mojego pokolenia szli przez życie z nietkniętym napletkiem. Choć może to nie nacierający faszyści budzili obawy Florence, lecz jej radzieccy towarzysze?

Kto to może wiedzieć, do diabła?

Nigdy nie zapytałem o powody jej decyzji i wątpię, by odpowiedziała mi wprost, gdybym mimo wszystko zadał to pytanie. Zatajanie i przemilczanie stało się jej drugą naturą – podobnie jak wielu innych zakochanych bez wzajemności w przegranej sprawie. „Amerykanin” dla „Żyda” okazał się kamuflażem równie użytecznym jak sweterek dla ratlerka, lecz zmienił moje życie pod jednym istotnym względem: nadał wyraźny kształt (granic państwa, można by powiedzieć) mojemu poczuciu odrębności. Może dziś, kiedy dziecka nie może spotkać los gorszy od bycia zwyczajnym, nie ma w tym nic zasługującego na uwagę, ale za moich czasów, kiedy skromna, nierzucająca się w oczy prezencja była użytecznym dobrem, amerykańskość okazywała się piętnem czyniącym ze mnie odmieńca i arystokratę. Nawet w państwowym domu dziecka, w którym przerażeniem napełniała mnie myśl o tym, że inni wychowankowie mogliby dowiedzieć się o mojej odmienności, upajałem się pełną goryczy dumą z sekretnych związków łączących mnie z seledynową częścią mapy, o której nauczyciele wypowiadali się z taką nabożną pogardą.

Dopiero gdy w 1979 roku postawiłem stopę na amerykańskiej ziemi, doznałem na powrót raptownego przeobrażenia w jeszcze jednego radzieckiego skarbeńka. Uprzejma konsternacja na twarzach klientów kazała mi się domyślać, że angielski, którym posługiwałem się (głównie w myślach) od czasów dzieciństwa, jest dla nich równie zrozumiały jak mandaryński. Chciałbym sądzić, że podczas trzech dekad przeżytych w roli obywatela amerykańskiego poczyniłem znaczne postępy na polu odzyskiwania ojcowizny. Piwo piję schłodzone. Nici dentystycznej używam regularnie. Napiwki zostawiam przynajmniej piętnastoprocentowe. Nie sposób dociec pochodzenia mojego akcentu. Gdy muszę wybrać się z powrotem do Rosji, z zadowoleniem stwierdzam, że byli krajanie widzą mnie głównie przez pryzmat mojego granatowego paszportu.

Ale po co ja tam w ogóle jeżdżę? Najprostsza odpowiedź brzmi: ponieważ zostałem zatrudniony w firmie, która dla poprawy stosunków dwustronnych i ugruntowania przyjaźni między naszymi wielkimi narodami uczyniła więcej niż dekady rozmów pokojowych i wszystkie traktaty o nierozprzestrzenianiu razem wzięte. Mówię o Wielkiej Nafcie. Przez ostatnie cztery lata pracowałem dla jednego z sześciu koncernów naftowo-gazowych, których waszyngtońskie biura zaciskają się ciasnym kręgiem (ktoś mógłby powiedzieć: pętlą) wokół stolicy naszego kraju. Moją osobistą domeną są lodołamacze – te tysiąctonowe megalozaury, które przegryzają się przez lodowce, żebyśmy mogli tankować baki osadem z paleozoicznych cmentarzy. Teraz, gdy kilka takich cmentarzy odkryto w rosyjskiej części Arktyki, nie narzekam na brak pracy. Co kilka miesięcy pakuję poliwęglanową walizkę marki Rimowa i wsiadam na pokład niewyspańca do Moskwy. Rankiem przechodzę kontrolę na Szeremietiewie i lustrowany milczącym spojrzeniem celniczki z bezmierną wzgardą porównującej moją twarz ze zdjęciem paszportowym przypominam sobie, że w Rosji, podobnie jak każdy obywatel, jestem nikim. Za to odświeżające upokorzenie jestem sowicie wynagradzany.

Mogłoby się zdawać, że pieniądze są jedynym powodem, dla którego tam wracam, ale to nie tak. Rzeczą, na którą liczę najbardziej, jest możliwość spotkania z Lennym, moim synem, który od dziewięciu lat goni za szczęściem w Moskwie. To odpowiednie słowo: goni. Jest kilka spraw, o których mi nie powiedział, a o których – tak się jakoś złożyło – wiem. Ale przekonanie go, żeby przestał topić pieniądze w Rosji i wrócił wreszcie do domu, okazało się trudniejsze niż wydobycie z tego kraju przed trzydziestoma laty mojej matki. W naszej rodzinie zawziętość i żądza podróżowania to cechy homologiczne. Gdyby Florence żyła, z pewnością zaimponowałby jej upór Lenny’ego. Jej nieugiętość była arcydziełem godnego protestu, równie monumentalnym jak jeden ze strajków głodowych Gandhiego. Kiedy w 1978 roku przygotowywaliśmy się do wyjazdu z kraju, nie tylko nie zgodziła się wyemigrować z całą resztą rodziny, lecz w ogóle odmówiła wymawiania słowa „Stany”. Dopiero gdy w oczy zajrzało jej widmo niepełnosprawności, zaczęła nieśmiało, jakby na próbę, podnosić ten temat. „Czy nadal zamierzacie wyjechać do… tamtego miejsca?” Tak to ujmowała. Tamto miejsce. Kilka lat temu przeczytałem o urazie neurologicznym, który dotyka czasem ofiary udaru. Osoba cierpiąca na tę przypadłość potrafi, spojrzawszy na żarówkę, nazwać jej części składowe: włókno, żarnik, bańka, potrafi opisać jej kształt i właściwości, ale za całe złoto Arabii nie zdoła jej wkręcić i włączyć. Oficjalna nazwa tego schorzenia to agnozja, od greckiego słowa oznaczającego nieświadomość. Zmysły są nienaruszone, nie dochodzi do utraty pamięci, po prostu człowiek traci zdolność rozpoznawania, co jest czym. Często zastanawiałem się, czy podobna zmora nie dopadła mamy.

Może byłbym dla niej bardziej wyrozumiały, gdyby była jeszcze jedną zwyczajną Rosjanką dotkniętą narodową odmianą syndromu sztokholmskiego zwaną patriotyzmem? Ale nią nie była. Była Amerykanką. Więcej: dorastała na obsadzonej wiązami Flatbush Avenue na Brooklynie, w Erasmus Hall High dyskutowała na lekcjach o komentarzach do konstytucji Stanów Zjednoczonych, jako jedna z pierwszych studiowała matematykę na koedukacyjnym wydziale Brooklyn College, nastawiała odbiornik na Pogadanki przy kominku Roosevelta i patrzyła, jak James Cagney całuje Jean Harlow w filmach Paramountu. Choćby nie wiem jak udawała, że tego wszystkiego nie pamięta, nigdy nie dałem się przekonać, że całe to nowojorskie wychowanie można usunąć z głowy ot tak, jak łuszczącą się farbę. I nawet teraz upieram się, że kiedyś musiała wiedzieć, jak pachnie wolność.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: