Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Patrz jak tańczę - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 marca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Patrz jak tańczę - ebook

Rok 1977. Jedenastoletnia Mira ucieka w taniec, żeby nie uczestniczyć w kłótniach rodziców. Balet, poprzez rygorystyczne zajęcia, mordercze treningi i obsesję perfekcjonizmu, daje jej poczucie kontroli, siłę i obietnicę sukcesu. Jej mentorem zostaje dużo starszy, charyzmatyczny Maurice. Wkrótce Mira zostaje przyjęta do prestiżowej szkoły baletowej, której dyrektor wiąże z młodą uczennicą wielkie nadzieje. W miarę upływu lat relacja Miry z Maurice’em staje się coraz bardziej intensywna, co naznaczy ich piętnem na całe życie.

Rok 2016. Kate, profesor tańca w college’u, wdaje się w romans ze studentem. Ten ryzykowny krok może zagrozić nie tylko jej karierze, ale też precyzyjnie ułożonemu planowi na życie. Kiedy Kate otrzymuje list od mężczyzny, którego długo uważała za zmarłego, musi wrócić do dramatów z przeszłości, o których dawno już zapomniała.

Patrz, jak tańczę to gorzka opowieść o cenie, jaką trzeba zapłacić za ambicję, umiłowanie piękna i pragnienie miłości.

Tragiczny obraz dziewczyny, która zbyt szybko zasmakowała w podziwie, przedstawiony z punktu widzenia dorosłej tancerki – z dużą dojrzałością, a jednocześnie żarliwą naiwnością.

Washington Post”

To książka nie tyle o balecie, ile o cenie, jaką płaci się za młodzieńczy talent.

„New York Times Book Review”

Sari Wilson – tańczyła w nowojorskim Harkness Ballet, była także uczestniczką stypendium New Ballet School założonej przez Eliota Felda. Brała udział w programach artystycznych Wallace Stegner Fellowship na Stanford University oraz Provincetown Fine Arts Center. Pierwsze teksty publikowała w pismach literackich: „Agni”,Oxford American”, „Slice” i „Third Coast”. Autorka mieszka na Brooklynie z córką i mężem, rysownikiem Joshem Neufeldem.

Patrz, jak tańczę (2016) to powieściowy debiut Sari Wilson.

 

 

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4796-9
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Duchy Rozdział 1

lipiec 1977

Na chodnikach zalegają stosy worków ze śmieciami. Miasto drży i sapie od skwaru. Gazety są pełne relacji o ludziach, których nocą zastrzelono w samochodach. W nowojorczykach duma z posiadania własnego seryjnego mordercy konkuruje ze strachem przed wychodzeniem z domu po zmroku. Na przystankach autobusowych dzieci z kluczami na szyi czekają same.

Na Nowy Jork spadła plaga mięsówek, których wytrzeszczone oczy widzą wszystko. W ramach akcji oczyszczania miasta władze wytruwają muchy, ale przy okazji giną tysiące gołębi, których gnijące ciała trzeba omijać na ulicach.

W miejskich parkach psują się zraszacze, a ze względu na brak funduszy nikt ich nie naprawia. Na Brooklynie ludzie masowo zrywają nasady hydrantów, tak że zaczynają bryzgać z nich strumienie wody. W pełnych ptasich trucheł, patyczków po lodach i opakowań po batonach rynsztokach pluskają się dzieci, podczas gdy dorośli łażą niezdarnie dookoła, przeklinają i próbują je stamtąd wyciągnąć.

A potem pewnego lipcowego dnia gasną światła. Ulica za ulicą pogrąża się w ciemności. Wiatraki i klimatyzatory zamierają. W fioletowej poświacie ludzie gromadzą się na rogach ulic, w korytarzach, parkach, wokół magnetofonów na baterie. Ogólnomiejski blackout.

W zamrażarce Brooklińskiego Ogrodu Botanicznego nagle robi się tak ciepło, że tysiące biedronek składa tam jajka – później czerwony dywan pokryje brooklińskie parki i parapety. Pojawiają się doniesienia o grabieżach i straszliwych pożarach w opuszczonych budynkach na Bronksie. Ludzie zamykają drzwi na klucz, przeklinają upał i modlą się za swoje miasto. Dorośli są zajęci koszmarem, w który zamieniło się ich życie. Może cieszą się, że zapanowały ciemności. To dzieci stoją i obserwują miasto, które gaśnie jak dogorywający płomień.

Martwe biedronki spadają na trawę, na podłogę i chrzęszczą pod nogami. Zatykają odkurzacze. Kiedy pojawia się chłodniejszy powiew, przenosi ich odwłoki pod stosy liści i ciche ofiary nieubłaganej zmiany pór roku rozpoczynają wędrówkę w głąb gleby.

W tym świecie asfaltu i betonu kryje się inny świat. Pełen przedmiotów, które wyglądają na wykonane ręcznie: jedwabnych wstążek, pajęczo cieniutkich siatek na włosy i miękkich skórzanych pantofli. Kiedy chodzi się po odrapanych szkolnych korytarzach i popękanych chodnikach, można je trzymać przy sobie jak talizmany, w kieszeniach spodni albo torbie na książki.

W tym innym świecie dziewczynki nie noszą obcisłych dżinsów, wytartych tenisówek czy sztywnych plisowanych spódnic, które kupuje się w celofanowych workach. Zamiast nich wkładają rajstopy w kolorach od jasnoróżowego po ciemnołososiowy. Czarne trykoty bez rękawów albo z króciutkimi rękawkami i podwójnym elastycznym pasem w talii. Baletki: capezio, opalone, rdzaworóżowe, z podeszwami, które pękają na łuku, przez co ich pointy sprawiają wrażenie mocniejszych, niż są w rzeczywistości, albo pomarańczowo-różowe freedsy, produkowane w Anglii, co przydaje im egzotyczności. Dziewczynki, które nie mają pieniędzy albo gustu, noszą selby, w nudnym odcieniu różu, który wygląda czysto i wulgarnie.

Wszystkie dziewczynki – zwane w tym świecie „koczkami” – mają włosy splecione w ciasny warkocz albo skręcone i zebrane z tyłu głowy w solidny węzeł przytrzymywany wsuwkami i siatką. Każdy koczek ma wśród swoich skarbów kilka siatek utkanych z ludzkich włosów, tak miękkich i delikatnych, że dotykając ich, dziewczynki wstrzymują oddech – ostrożnie wypinają wsuwki, zwijają siatki we włochate kuleczki i wkładają je z powrotem do papierowych saszetek. Ich mamy trzymają je w swoich torebkach – naturalne siatki są aż tak drogie. Nylonowe z Woolwortha plączą się po dnach szkolnych toreb, kiedy dziewczynki przebywają w drugim świecie, zahaczają o długopisy i rogi podręczników. Dziewczynki obracają je w palcach, szukając kawałka, który nie jest podarty.Rozdział 2

2016

W wybielonej, pustakowej sali projekcyjnej w podziemiach nowego centrum sztuki zdejmuję wełnianą marynarkę. Przygładzam czarną swetrową sukienkę, zwilżam włosy, żeby się nie puszyły, i pociągam usta szminką. Zmieniam płaskie buty na szpilki. Wkładam płytę DVD do czytnika za pulpitem i przygotowuję film na dzisiaj. Oglądamy Le Sacre du printemps. Oczywiście wszyscy już o nim czytali. Wydaje im się, że już to znają – przecież to słynne Święto wiosny Strawińskiego, znają je wszyscy. Mało kto jednak naprawdę je widział.

Przedmiot nazywa się „wstęp do historii tańca” i mamy dziś pierwszą w tym tygodniu projekcję. Kursanci to typowa mieszanka studentów, którzy studiują taniec jako pierwszy lub drugi kierunek, oraz kilka osób z teatrologii. Wśród tych, dla których taniec jest główną specjalizacją, dwie trzecie to tak zwana klika taneczna, rotacyjna grupa prawdziwych entuzjastów, dla których taniec jest w tej chwili najważniejszy: adepci improwizacji kontaktowej; dawne koczki, które mimo obstrzępionych dżinsów, piercingu i asymetrycznych fryzur nie pozbyły się romantyzmu ani rygoru; oraz jeden dzieciak, który przyjeżdża do Cleveland na zajęcia z hip-hopu, ponieważ tutejszy wydział od lat sześćdziesiątych specjalizuje się w tańcu nowoczesnym.

Wchodzą, rzucają plecaki, szurają metalowymi bidonami na wodę – studenci hołdują obecnie stylowi traperskiemu. Z obszernych toreb wyjmują oblepione naklejkami laptopy. Po namyśle wyciągają też książki, które kładą na kolanach, bo na blatach skończyło się miejsce. Przestałam już formować krąg z krzeseł. Kto wymyślił, żeby wstawić tu krzesła na kółkach? Czekam, aż studenci usiądą. Dziś stworzyli coś w rodzaju krzywej gwiazdy.

Film się zaczyna. Oglądamy introdukcję Le Sacre – surowy krajobraz i ludzie w niedźwiedzich skórach i rzymiankach. Kilka spiczastych drzew, krąg, bezlitosne słońce. Ruchy tańczących są gwałtowne, rytmiczne, zharmonizowane z grzmiącą muzyką Strawińskiego. W połowie spektaklu tancerze się rozdzielają – ujawniają w ten sposób stojącą pośrodku zawstydzoną dziewczynę w połyskującym stroju baranka ofiarnego. Tancerka ma sztywne kończyny i wykonuje dziwny, pozbawiony ekspresji solowy taniec. Pozornie jest to opowieść o pogańskiej rytualnej ofierze z młodej kobiety, która zatańcza się na śmierć, ale choreografia mówi co innego.

Dziewczyna jest ekspansywna, omiata scenę wyciągniętymi rękami i nogami, odpychając napastników. Nie kuli się ze strachu, przepełnia ją wściekłość na los, który ją spotkał. Wcale nie jest ofiarą. Podczas ostatniego dysharmonijnego crescendo grzmiącej muzyki grupa tancerzy podbiega do niej i unosi ją do góry, jakby w geście zwycięstwa. Ale co zwyciężyło?

Studenci – zerkam na ich twarze w przyciemnionej sali – spuszczają wzrok albo oddłubują naklejki z laptopów. Kiedy film dobiega końca, zapalam pełne światło. „Wow, mocne” – mówią. Ale jak to przeanalizować, jak to naświetlić?

Michael, jeden z tegorocznej kliki, odzywa się niemal natychmiast:

– Naprawdę mocne. W porównaniu z tym, co widzieliśmy w zeszłym tygodniu, z tymi wszystkimi tutu, dziewczynkami w bieli i zawodzącymi skrzypcami.

Grupa się śmieje.

– Ale w gruncie rzeczy to to samo, są tu dokładnie te same tematy co w baletach romantycznych, Les Sylphides, Giselle. No wiecie, dziewczyna, szalona dziewczyna, która traci rozum i umiera w tańcu… bo jest zbyt niewinna czy coś tym stylu…

Kiwam głową.

– Okej, jasne. Ale pomyślcie, przyzwyczailiście się do oglądania baletnic w tiulowych spódniczkach, sylfid, baśni przy świetle lamp oliwnych. A potem idziecie do teatru i oglądacie coś takiego. Bylibyście zaskoczeni? Zdumieni? Pamiętajcie, jaki tytuł ma zadany na dziś tekst: „Wiek zdumienia”.

Skupiamy się na choreografii – używają słów „poszarpana”, „jednowymiarowa”, „dziwna”. Zauważyli skierowane do środka nogi i stopy, kanciaste ruchy ramion, brak plié.

– Wyraźnie jest to reakcja na taniec klasyczny – mówi zazwyczaj cicha Jen.

– Tak – potwierdzam. Opowiadam im, że tancerze Niżyńskiego często otwarcie buntowali się przeciwko jego choreografiom. – Sposób, w jaki kazał im używać ciała, łamał wszystkie zasady, które wpojono im w rosyjskich i francuskich szkołach baletowych. Wymagał, żeby sprzeniewierzyli się wszystkiemu, na co dotychczas ciężko pracowali.

– Dobrze, że miał za sobą Diagilewa – dodaje Michael.

– Chyba na sobie – wtrąca Karl, drugi gej w grupie. Reszta studentów chichocze.

– Zostawmy jego życie prywatne. Co Niżyński chce tu osiągnąć? – pytam.

– Moim zdaniem on, Niżyński, po prostu słuchał, starał się dopasować ruch do muzyki. Ten taniec jest wściekły, zupełnie bez współczucia. Strach przed kosmosem pozbawił tych ludzi wszystkiego. – Sioban ma szeroko otwarte oczy, jakby dopiero teraz zdawała sobie sprawę z tego, co mówi. – To właśnie chce przekazać tą choreografią. Ten balet, tak jak Jądro ciemności Conrada, jest o nienawiści, strachu i dzikości ludzkiego serca.

Czekałam, aż w końcu zabierze głos, ta pełna pasji, śniada Sioban, która dopiero odkrywa taniec nowoczesny i nasyca się nim z misjonarską gorliwością. Skończyła klasyczną szkołę baletową, przez jakiś czas tańczyła w zawodowej grupie. Ale studiuje też neuronaukę i ma imponującą liczbę stypendiów za wyniki.

Michael gwałtownie protestuje.

– Daj spokój. Przecież to kicz! Ta dziewczyna ma spojrzenie Godzilli. To wszystko jest strasznie przesadzone.

Sioban wpatruje się we mnie wyczekująco. Ma pociągłą, kościstą twarz i konstelację trądzikowych blizn na jednym policzku. Jej spięte w wysoki kucyk włosy są czarne i kręcone, a oczy tak jasnoniebieskie, że wydają się niemal kryształowe. Trudno wskazać źródło jej urody. Przypominam sobie, że jest uchodźcą ze świata baletu, świata, w którym panuje kult piękna i perfekcji i w którym sama zniknęłam na wiele lat.

Serce zaczyna mi bić szybciej. Czerwienię się. Nie lubię brać czyjejś strony w sporach studentów. Ale tu zdecydowanie coś jest na rzeczy.

– No cóż, nie zapominajcie o reakcji publiczności. Czytaliście o tym w artykule na dzisiaj – niemal doszło do zamieszek, pamiętacie? Czy kicz wyjaśnia tak gwałtowną reakcję?

Właśnie to najbardziej lubię w uczeniu – kiedy jakaś prawda rodzi się z konieczności, prawda, która w danej chwili wydaje się niepodważalna. Tym razem jest to prawda Sioban.

– Dla przyzwyczajonej do romantyzmu publiczności ten taniec był niezwykle niepokojący. Ludzie chcieli fantazji na temat egzotyki, a nie spotkania ze swoimi najgłębszymi emocjami. – Chodzę wokół gwiazdy z krzeseł. Studenci wyginają szyje, wodząc za mną wzrokiem. – Tak, to była bardzo niepokojąca sztuka. I miała bardzo poważne przesłanie.

Oni, moi uczniowie, sprawiają, że przestaję się chować, że zaczynam żyć. Czuję na sobie ich spojrzenia. Czekają na coś więcej. Skupiam się na swoich mięśniach lędźwiowych i przenoszę energię do nóg. Czuję palce u stóp na podłodze. Przez lata największym wyzwaniem w pracy akademickiej był dla mnie brak ruchu. Nauczyłam się jednak, że z bezruchu też można czerpać siłę.

Potem pojawiają się słowa.

– Modernizm nie był tylko odpowiedzią na to, co dominowało wcześniej. To także reorganizacja jednostki w relacji do zmieniającego się świata. A co to za świat? Świat, który musi zmierzyć się z najmroczniejszymi zakamarkami własnej psychiki, bez pomocy fantazji, piękna czy eskapizmu.

Zanim wyjdą, przypominam im, że w przyszłym tygodniu zaczyna się przerwa wiosenna i że tematy prac śródsemestralnych będą dostępne wieczorem, a termin oddania mija w piątek o północy.

Po zajęciach czuję się wypompowana – wcześniej moje synapsy skrzyły, temperatura rosła, a teraz znów ogarnia mnie marcowe przygnębienie, jestem skorupą człowieka, z którego ktoś usunął wnętrzności. Uczenie jest dla mnie tym, czym dawniej były występy.

Błotnisty lód pęka mi pod stopami, kiedy idę do swojego gabinetu na najwyższym piętrze budynku imienia Johnsona, wielkiego molocha z kamienia i drewna wzniesionego w latach dwudziestych. Drżę z zimna i przyspieszam kroku na oblodzonym chodniku.

W środku zaglądam do pokoju pracowników, żeby odebrać pocztę, a następnie idę do Bernadith Lissbloom. Bernadith jest jedną z moich przełożonych, dziekan wydziału historii, specjalistką od dziejów Rosji, lesbijką i hodowczynią psów rasy rhodesian ridgeback. Wspiera mnie i moje badania, ale sama należy do starej gwardii, uznaje tylko historię społeczną, materializm, heglizm. Studia genderowe, Lacan i Derrida w ogóle się dla niej nie liczą.

Drzwi do jej gabinetu są otwarte. Wtykam głowę i pytam:

– Są jakieś wieści?

Cicha, rumiana, podobna do buldożki Bernadith prawie nie podnosi głowy.

– Jeszcze nie. Decyzja powinna zapaść przed końcem przerwy wiosennej.

Czemu władze uniwersyteckie tak bardzo rozkoszują się swoim prawem do zatajania informacji? Mój roczny kontrakt wykładowcy wizytującego dobiega końca i nie wiem, gdzie będę jesienią. Znów. Trzeci rok z rzędu.

W listopadzie zeszłego roku, kiedy ogłoszono, że otwiera się nowe interdyscyplinarne stanowisko na wydziale performatyki, pomyślałam: „Super!”. Dobrze się czuję w tym miasteczku, znam już jego oblodzone podjazdy, jasnoszarą pokrywę nieba, nieśmiałe próby upiększeń, stary sklep Army Navy i garstkę knajp z lokalnym jedzeniem dla rodziców, którzy przyjeżdżają w odwiedziny. Tu moje skłonności do autodestrukcji są pod kontrolą. W przeszłości wymagająca natura zraziła do mnie kolegów.

Mam nadzieję, że dostanę tę posadę. Modlę się o nią.

Mówię sobie: „Kate, tylko czegoś teraz nie spieprz”. Jest mnie za dużo, albo za dużo we mnie pragnienia, nieodpowiedniego pragnienia. Nie wiem, co to jest, ale kiedy się temu poddaję, wszystko psuję. Muszę trzymać się w ryzach, mieć się pod kontrolą.

Nauczyły mnie tego bolesne doświadczenia.Rozdział 3

sierpień 1977

Pod koniec lata mama zabiera Mirę do Selby. Selba jest na Manhattanie, ale na jego wschodnim krańcu, w sąsiedztwie Pończoszarni Wetzla, Sklepu z Bielizną Abraham i Synowie i tym podobnych. Nawet w środku dnia na ulicach prawie nikogo tam nie ma.

Mira z mamą idą od stacji metra w popołudniowym słońcu. Sporadycznie przejeżdża jakiś samochód, mącąc cuchnącą wodę w rynsztoku. Zza szyb maleńkich sklepików wyglądają mężczyźni w czarnych kapeluszach i z wijącymi się pasmami włosów, które zwisają im koło uszu. Górną część budynków oplatają czarne macki zardzewiałych schodów przeciwpożarowych.

Nadal czuć swąd, zetlały smród, który przesycał powietrze wiele tygodni po blackoucie. Zapach palonej gumy i plastiku unosi się nad pustymi działkami, które mijają. Mira zaczyna kaszleć. Przerośniętą trawę zastąpiły szczątki osmalonych butelek, spalonych cegieł i stopionych opon.

– Tak pachnie apokalipsa! – śmieje się jej mama. Mira zatyka nos.

W sklepie krągłe kobiety o gęstych, sztywnych włosach pilnują koszy z opakowanymi w celofan trykotami i rajstopami. Głośno przypominają klientkom, że mierzyć należy w bieliźnie, wręczają im porozciągane egzemplarze próbne i kierują za spłowiałą zasłonę. W tym sklepie wszystkie ubrania mają jakieś wady – jeden rękaw jest trochę dłuższy, szwy są krzywe albo materiał za bardzo się marszczy.

Jej mama lubi stare, używane rzeczy. To dlatego Mira spędza tyle czasu w zakurzonym sklepie Armii Zbawienia przy Atlantic Avenue, gdzie mama poluje na talerze, srebrną zastawę i ubrania. Selba to jeden z tych sklepów, w których się zaopatruje – nie z biedy, tylko żeby udowodnić coś światu.

Ach ta mama! Mama Miry nie jest podobna do innych mam, a już zwłaszcza nie do baletmam.

Baletmamy przygotowują maleńkie, ciasno zapakowane kanapki z sardynkami (dobre na kości), torebki z kawałkami selera i marchewki, jogurt z suszonymi śliwkami. Swoim córkom nadają imiona takie jak Danielle, Isabelle, Vanessa – dźwięczne i przypominające nazwy kwiatów. Noszą baletki, rybaczki i skromne, robione na drutach swetry – jak dorosłe wersje swoich córek – albo futra pachnące perfumami, a w rękach trzymają oprawione w błyszczącą skórę terminarze swoich dzieci. Szydełkując i plotkując, czekają w szatni, aż córki skończą zajęcia.

Mama Miry robi jej kanapki z cieciorką na chlebie, który się rozpada, kiedy Mira bierze go do ręki. Mama Miry nosi pomarańczowe owerole i spódnicospodnie, podrzuca ją i zostawia, żeby „załatwić kilka spraw”, a pod koniec zajęć pojawia się znowu, pachnąc świeżo i kwaśno, jak ocean w pochmurny dzień. I zamiast nazwać córkę dźwięcznie i kwiatowo, dała jej na imię Mira, bo jest „niezwykłe” i „oryginalne”, tak że Portorykanki wołają za nią: „Mira², mira, czy ty, ruda, jesteś z Portoryko?”. Nie, jest tylko białą dziewczynką z dziwaczną matką.

Teraz to już nieważne. Mira ma jedenaście lat i sama jeździ na zajęcia. Podróżuje z koleżanką, Val, która mieszka po sąsiedzku, ale chodzi do innej podstawówki. Spotykają się w metrze, obie taszczą torby na tańce, włosy mają upięte w wysokie kucyki, a w zewnętrznych kieszeniach toreb czekają wsuwki i siatki.

Mama Miry w poplamionym farbą dresie i chustce na głowie rozmawia ze sprzedawczynią z Selby. Kobieta przegląda stos trykotów, a mama z roztargnieniem kiwa głową – Mira wie, że myśli o którymś ze swoich niedokończonych obrazów.

– Lepiej kupić na wyrost – zgadza się i podnosi strój z króciutkimi rękawkami, który wysunął się z folii i leżał na dnie kosza. Ściąga z niego jakieś kłaczki.

– Mamy mieć cienkie ramiączka – rzuca szybko Mira. – Rękawy są tylko dla pierwszej i drugiej klasy.

Mama Miry patrzy na swoją jedenastoletnią córkę, potem na sprzedawczynię w peruce i marszczy czoło.

– Przepraszam na chwilę – mówi do kobiety, a potem zwraca się do Miry: – Chodź na zewnątrz!

Stają przed sklepem, na kawałku chodnika oświetlonym popołudniowym słońcem. Koło sandałów Miry w betonie połyskuje mika. Przy krawężniku dziobie tłusty kulawy gołąb. Przy prostopadłej wąskiej uliczce Mira widzi komin fabryczny, który wypluwa dym w szare niebo.

Mama zbliża twarz do twarzy Miry. Ale nie krzyczy. Opiera się za to plecami o mur i zsuwa się, aż siada na chodniku i przyciska głowę do kolan.

– Czas na odpoczynek – mówi, a w jej głosie słychać lekki manhattański akcent: przycięte samogłoski, twardsze spółgłoski.

Mira siada obok niej. Mama zaczyna grzebać w wielkiej zamszowej torbie.

– Mamo, ludzie się na nas gapią.

– A co to niby za ludzie? – Rachel wyjmuje woreczek pokruszonych orzechów i zgniecionych rodzynek, którymi częstuje Mirę.

Mira spogląda na długą, wąską uliczkę i widzi, że ktoś się zbliża.

– Na przykład on.

Obie patrzą, jak sylwetka stopniowo nabiera szczegółów. Mężczyzna ma tłuste włosy i kraciastą marynarkę. Przechodzi pod zielono-czerwoną markizą. Pali papierosa.

– Myślisz, że jeszcze kiedyś go zobaczysz? – pyta głośno mama, kiedy ten człowiek ich mija.

Mężczyzna zerka na mamę Miry, a potem przystaje, jakby nagle sobie o czymś przypomniał.

– Ma pani ogień?

Rachel gmera w torbie. Inne mamy mają torebki, mama Miry ma torbę – wielki wór z kolorowych skrawków skóry. Wyjmuje z niego zmiętoszoną paczkę zapałek.

– O – mówi mężczyzna, patrząc na logo baru na pudełku – to dobre miejsce. Mają świetny piano bar.

– Wiem – odpowiada mama Miry, po czym zdejmuje chustkę, spod której wysypują się jej włosy. Długie, falujące, bardzo rude.

– Wow, piękna grzywa, proszę pani.

– Rachel – mówi Mira. – Ona ma na imię Rachel.

Mama czasem pozwala Mirze mówić do siebie Rachel. Czasem na to nalega. Trudno powiedzieć, kiedy jest mamą Miry, a kiedy jest Rachel.

Facet się śmieje.

– Dobrze, mała, dobrze.

Między nim a jej mamą przechodzi jakiś jasny, radosny impuls. Nagle mama chowa woreczek z bakaliami do torby i wstaje. Potrząsa głową, żeby włosy spłynęły jej po ramionach. Ciężar ciała przenosi na jedno biodro.

– Musimy kupić to, co zaplanowałyśmy.

Mężczyzna zaczyna się oddalać. Rzuca im kilka ukradkowych spojrzeń, a potem znika w cieniu sąsiedniego budynku. Mama kładzie Mirze rękę na głowie i wpycha ją do sklepu. Przy ladzie mówi coś niewyraźnie. „Nagły wypadek… odholowany do Bowery… popilnować jej przez dwadzieścia minut”. Sprzedawczynie wychwytują coś w jej głosie. Nie jest to jej manhattański głos. Ani brookliński. To coś niskiego, z wysokimi, pełnymi napięcia nutami w tle. Sprzedawczyni kiwa głową. Mira wdrapuje się na rozchwiany stołek, który jej pokazała. Wie, że nic się nie stało. Przyjechały metrem. Rachel spogląda na córkę niewidzącym wzrokiem, a potem, z wypiekami na twarzy, wychodzi.

Mira kątem oka zauważa znikającą za rogiem kraciastą marynarkę i czuje znajomą samotność czekania, podczas gdy wokół niej miasto pędzi, tyka i klekocze.

Mira od dawna zna to uczucie – mama jest i nagle jej nie ma. „Mamo”, wołała. I mama wyłaniała się z innej części domu, z innej części sklepu czy zza przechodniów na zatłoczonej ulicy. Mama zawsze wraca stamtąd, dokąd poszła, z jej głosu znika napięcie, znów robi się niski, brookliński, przesycony solą i bryzą. Mira musi tylko czekać.

Wracają metrem do domu, pociąg rytmicznie stuka po szynach. Mira podnosi wzrok na matkę i pyta:

– Czy ty i tata się kochacie?

Matka patrzy na swoją córkę, na córkę, z której po cichu jest dumna, na małą wersję samej siebie. Blada skóra, piegi, włosy koloru marchewki, która zbyt długo gotowała się w rosole.

– Oczywiście.

– Jaka jest różnica między zakochaniem a kochaniem? – Głos Miry staje się wyższy, pełen niepokoju.

Matka wzdycha.

– Kiedy jesteś zakochana, masz wrażenie, że spadasz w przepaść. To jak latanie – albo spadanie. Czujesz tylko pęd wiatru. – I dodaje: – Kiedy kogoś kochasz, miłości może towarzyszyć mnóstwo innych uczuć.

– A można równocześnie kogoś kochać i nienawidzić?

– Tak, chyba tak. Tak, zdecydowanie.

– Czy ty czasem nienawidzisz taty?

– Oczywiście, że nie. Skąd ci to przyszło do głowy?

Pociąg ze stukotem przebija się przez podwodny tunel na Brooklyn. Kiedy z piskiem hamuje na stacji, Mira z mamą zbierają torby i wysiadają.

Skręcają w Clark Street. Niektóre z mijanych sklepów nadal mają rozbite witryny. Pajęczą sieć rys na szybie kwiaciarni ktoś obkleił taśmą. Okno u szewca jest zasłonięte kawałkiem dykty. Ludzie mówią, że to piorun trafił w agregat. Twierdzą, że to boska interwencja. Ale to nie Bóg jest odpowiedzialny za pożary i wybite szyby.

Mira z mamą przechodzą obok olbrzymiego starego hotelu, przed którym gromadzą się leciwi mężczyźni pchający wózki sklepowe z całym swoim dobytkiem. Tata każe jej nie zwracać na nich uwagi, mówi, że to „lokatorzy”, których z czasem zastąpią inni, ale mama zawsze się z nimi wita:

– Dobry wieczór, panowie – mówi swoim brooklińskim głosem.

Staruszkowie się uśmiechają, pokazując wybrakowane uzębienie.

Znad zatoki dochodzi powiew zimnego wiatru. Wieczór jest bezchmurny, na niebie rozciąga się czerń.

– Mam nadzieję, że tata jest w domu – mówi Mira.

Nad Dolnym Manhattanem, za oświetloną układanką budynków, zwisają jeszcze strzępy zachodzącego słońca. Miasto ogarnia dziwna cisza, jakby nagle sobie przypomniało, jak to jest być nagim nocą.

Taty jednak nie ma.

– Może się spóźni – mówi mama, ale jej głos jest cichy i niepewny. Jej brookliński głos. Kiedy Mira wchodzi na piętro, odkrywa, że na stoliku taty nie ma jego spinek do mankietów, a w szafie – garniturów.Rozdział 4

2016

W gmachu głównym wchodzę po skrzypiących schodach do przegrzanej wieżyczki. Mijam biuro absolwentów. Wzmocniona filiżanką kawy – czarnej, bez cukru – i słodkim dymem zakazanego papierosa, który dochodzi z gabinetu doktora Jamesa (emerytowanego łacinnika) pode mną, jakoś przetrzymuję swój dyżur. Kiedy nie prowadzę zajęć, gorzej radzę sobie ze studentami.

Gabinet po drugiej stronie korytarza zajmuje drugi wykładowca wizytujący na wydziale performatyki, Bill Krasdale. Przyjdzie później i wtedy ustawi się do niego długa kolejka. Taki właśnie jest Bill, wrażliwiec, ulubieniec studentów, bardziej szaman niż nauczyciel. Owszem, ja mam kilkoro fanów, ale Bill wzbudza powszechne uwielbienie. Przed moimi drzwiami czeka Sioban.

– Hola. Bonjour – mówię i zaczynam mocować się z kluczem.

Wchodzimy do stęchłego gabinetu i Sioban siada na składanym metalowym krześle. Przeciskam się koło niej, zaczepiam sukienką o krzesło, z trudem przedostaję się za biurko i siadam. Za plecami mam paprotki, które wyhodowałam z sadzonek, a teraz są tak bujne, że łechtają mnie po włosach. Wspaniale wyrosły na zacienionym poddaszu. Sioban, z oczami nadal wielkimi od pomysłów, zakłada nogę na nogę i podryguje stopą w neonowozielonej tenisówce, uderzając o kolano. Nosi wyłącznie sportowe ubrania: spodnie tak obcisłe, że opinają każdy mięsień, albo tak luźne, że prawie całkowicie maskują jej sylwetkę.

– Jak pani wie, uwielbiam pani zajęcia. – Posyła mi przewrotny uśmieszek, który sprawia, że jej pociągła twarz wydaje się pełniejsza. Zaczyna skubać plaster z Buzzem Astralem, który ma na palcu.

Rejestruję jej nerwową energię, obgryzione paznokcie, w połowie obdarty czerwony lakier i zdaję sobie sprawę, że wariacki pęd Sioban do nauki jest zwierzęcą reakcją na nowe terytorium: walcz albo uciekaj. Przypomina mi mnie samą, kiedy jako dwudziestolatka zaczynałam taniec nowoczesny w San Francisco: byłam pełna obaw, ale chciałam spróbować czegokolwiek. Sioban wybiera drogę naprzód, walkę. Uśmiecham się do niej, szczerze.

Upijam łyk kawy.

– Cieszę się, że mam cię w grupie. Twój punkt widzenia… – Wyglądam za okno. Zaczęło kropić. – …jest bardzo cenny.

– Dziękuję – odpowiada, trochę zbyt wesoło.

Zastanawiam się, czy czemuś się sprzeniewierzyłam.

– W czym mogę ci teraz pomóc? – Udaje mi się odpowiednio ustawić głos, mój ton jest ciepły i profesjonalny. Żeby się czymś zająć, biorę stos listów i zaczynam je segregować.

Sioban wyjmuje sylabus.

– Chodzi o końcową pracę semestralną. O pierwszych modernistycznych choreografach. Zastanawiałam się… Mogę napisać o Niżyńskim? Wiem, że omawialiśmy go na zajęciach, ale inni tak mnie nie inspirują.

Jej oczy robią się przezroczyste.

– Wolałabym, żebyś wybrała kogoś innego. Przynajmniej do… do porównania.

Trafiam na białą kopertę zaadresowaną do mnie. Coś w tym liście przykuwa moją uwagę. Koperta jest zwykła, biała, a moje dane wypisano starannym pismem. Odręcznie. Nagle zdaję sobie sprawę, co mnie tak zdziwiło – na kopercie nie ma adresu zwrotnego. Ważę ją w dłoni. Jest tak lekka, że zastanawiam się, czy cokolwiek w niej znajdę. Podważam klapkę i rozrywam kopertę. Ze środka wyjmuję złożony arkusik papieru stylizowanego na florencki pergamin, który rozkłada mi się w ręce. Rozpoznaję drobne, pochyłe pismo, litery z innej epoki. Moje oczy przyciąga inicjał „M” na dole listu. Natychmiast go zamykam.

Mam wrażenie, że głowę wypełnia mi migające światło, jakby ktoś uderzył mnie czymś ciężkim w potylicę. Mimo to przez cały czas najwyraźniej opowiadam Sioban o siostrze Niżyńskiego, Bronisławie. Próbuję zachęcić ją do napisania pracy o Niżyńskiej na podstawie wspomnień samej Niżyńskiej, co jest bardzo złym pomysłem.

– Bronisława była wierna głoszonej przez brata ideologii modernizmu. Jej wspomnienia są bardzo cennym dokumentem. Opowiada w nich o dzieciństwie, które spędzili z Wacławem w rosyjskim balecie, to może przedstawić sprawy w nowym świetle. Wspomnienia to nie jest może najlepsze źródło naukowe, ale dają wgląd… – paplam. Przez to tomiszcze trudno się będzie przebić. Obracam się, muskam grzbiety na półce i wyciągam grubą księgę. Prawdę mówiąc, sama miałam zamiar ją przeczytać, żeby sprawdzić, czy nie znajdę tam tematu na artykuł. A teraz swoje potencjalne odkrycie naukowe niefrasobliwie ofiarowuję studentce na pracę zaliczeniową. Ta dziewczyna zaraża mnie wirusem nierozwagi.

Właśnie nachyla się nad biurkiem, czuję zapach paczuli i potu.

– Dziękuję – mówi, biorąc książkę.

Jedną rękę, tę z plastrem, kładzie na moim nadgarstku. Lekko drży. Widzę drżenie jej ręki, zniszczony plaster dla dzieci. Jej dziwny, lekki dotyk. Zdaję sobie sprawę, że właśnie sforsowała barierę między wykładowcą a studentem. Drzwi zostały otwarte. Szybko wyszarpuję rękę. Jej gest był niezwykle śmiały. Nie doceniałam jej. Nie powinnam była stawać po jej stronie na zajęciach. Chowa sylabus z powrotem do torby i uśmiecha się do mnie nieśmiało i figlarnie. Szeroko otwarte, pełne ekscytacji oczy, pociągła, usiana trądzikowymi bliznami twarz, chwilowo zarumieniona, wydatne kości policzkowe. „Ona myśli, że jest na scenie. Żyje tak, jakby cały czas występowała”.

Przygładzam sukienkę od Ann Taylor na legginsach, ignorując problem, który siedzi przede mną na krześle. Sioban posyła mi jeszcze jeden uśmiech, tym razem wstydliwy i pogodny, irytująco narcystyczny. Ona zna swoją siłę. Nagle jestem tego w pełni świadoma. Mimo wszystko odwzajemniam uśmiech.

Ogarniają mnie gwałtowne emocje – muszę odwrócić wzrok. Przez witrażowe okno do pokoju wdziera się chłodne powietrze, od którego stygnie mi kawa.

Wciskam pergaminowy arkusik do koperty i wsuwam ją pod stos nieodebranych prac studenckich.

Właśnie w tej chwili do gabinetu zagląda Bill.

– Cześć, jak się masz?

Ma na sobie uszankę, czarną i futrzaną, a czoło błyszczy mu od potu. Nadal jest przystojny, ale jego nieprzenikniona twarz to jakby zatwardziała wersja młodego Billa.

Sioban zapina kurtkę.

– Jestem gotowa przeczytać tę książkę – mówi, a oczy jej błyszczą. Myśli, że wygrała. Myśli, że to gra. „O Boże, pomocy”. Sioban idzie do drzwi i przeciska się obok Billa.

Bill i ja poznaliśmy się wiele lat temu, kiedy razem studiowaliśmy w Berkeley. Byłam na ostatnim roku doktoratu i nagle pojawił się Bill, cudowne dziecko, błyskotliwy student pierwszego roku studiów magisterskich, chłopak o luźnych stawach, które zawdzięczał europejskiej szkole dla klaunów. Przez ten pierwszy rok zrzucił swój klaunowski kostium i pilnie zgłębiał Labana, skupiając się na „iluzji” i „praktyce”. Wybrał specjalizację z teatru, a nie, tak jak ja, z tańca. Później dowiedziałam się, że zaczął się umawiać z hipiską, dziewczyną urodzoną i wychowaną w Berkeley, która „miała problemy”. Ta dziewczyna, Madeline, od trzynastu lat jest jego żoną i matką dwóch jego córek.

Bill wchodzi do mojego gabinetu.

– Kate, muszę ci coś powiedzieć – oznajmia i zdejmuje czapkę, z której skapują krople wody. – Zgłosiłem się do konkursu na tę posadę.

Wbijam w niego wzrok.

– Madeline ma się lepiej, pracuje tu w nowej kooperatywie… A ja nie miałem za wiele szczęścia. Na Zachodnim Wybrzeżu nie ma wakatów.

Wibracje, które zostawiła Sioban, nadal czuć w powietrzu. Wpatruję się w Billa, dusząc w sobie wściekłość, i nie jestem w stanie się odezwać. Wygląda na niezwykle zadowolonego z siebie. Milczę. On spuszcza wzrok.

– Przepraszam, Kate. Zdaję sobie sprawę, że na nią liczyłaś. – Wzdycha i wiem, że to aluzja do Madeline, jego albatrosa.

Z ogromnym wysiłkiem mówię:

– Wszystko z nią w porządku?

Wzdycha.

– Bywało lepiej.

– Kiedy złożyłeś podanie? – pytam w końcu.

– W zeszłym tygodniu.

– Przyjęli je w zeszłym tygodniu? – To zły znak. To znaczy, że został zrekrutowany. W głowie zaczyna mi buzować. Ogarnia mnie ogromne zmęczenie, które ułatwia mi rozmowę: – Dzięki, że mnie uprzedziłeś. – Mój głos brzmi chłodniej, niż chciałam.

Źrenice Billa się rozszerzają. Otwiera usta, a potem je zamyka.

– Okej, to na razie.

– Bill…

Odwraca się.

– Nie chciałam…

– Wiem – mówi. Wygląda na zmęczonego, ale widzę, że jakaś krzywda została wyrządzona.

Wieczorem po powrocie do domu wkładam szlafrok, zapalam papierosa i poddaję się swojej wściekłości. Czy Bill mnie okłamał? Złożył podanie wcześniej? Jeśli tak, to nie tylko on coś zatajał. To by znaczyło, że wraca do mnie karma. Ale prawda jest taka, że jeśli nie dostanę tej posady, to będę w poważnych tarapatach. Jedyny plan B, który mam, to Alquinon, trzeciorzędny uniwersytet przy smętnej kanadyjskiej granicy. Zgłosiłam się tam na stanowisko nauczycielki tańca (głównie praktyki) wyłącznie w ramach zabezpieczenia na czarną godzinę. Teraz jednak okazało się, że kilka innych uczelni odrzuciło moją kandydaturę.

Zaciągam się głęboko grzesznym papierosem zarezerwowanym na sytuacje wyjątkowe, takie jak ta. Biorę do ręki przycisk do papieru, szklany, z zatopionym czerwonym kwiatem, prezent od mojej mentorki ze studiów, kobiety, która w latach sześćdziesiątych współtworzyła nową falę tancerzy i artystów ruchu i która zmarła zeszłej jesieni. Delikatnie przejeżdżam palcami po gładkim szkle, a potem podnoszę przycisk i rzucam nim przez pokój. Uderza o ścianę i rozpryskuje się na kawałki. Dreszcz przechodzi mi po plecach.

Po uprzątnięciu szkła przechodzę do gabinetu i sięgam po książkę ze swoim doktoratem: Cielesność obalona: odcieleśnienie kobiecości w estetyce George’a Balanchine’a, 1958–1982. Trzymam w dłoniach tom z minimalistyczną szaro-czarną okładką i wyglądam przez okno w kierunku kampusu. Słońce zaczyna zachodzić jak jakaś stara zabawka, która w kółko wygrywa tę samą melodyjkę. Jest niepokojąco jasno – przez chmury przedziera się intensywne światło, różowawe jak skóra pod dziecięcym strupem. Jest cudowne, jakby ktoś przez długi czas je gromadził, a teraz roztrwonił za jednym zamachem. Świetlista chwila szybko mija; nagle zapada noc i widzę tylko siebie, swoje odbicie w szybie, w otoczeniu domowych sprzętów i w połyskującej aureoli bujnych włosów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: