Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Plany na przyszłość - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Kwiecień 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Plany na przyszłość - ebook

Nasze największe marzenia mogą się stać rzeczywistością.
Stephen Hawking

Niezwykle uzdolniony chłopiec dotknięty chorobą, skrzętnie skrywane tajemnice i wyzwanie rzucone światu.

Oparta na faktach opowieść o poświęceniu, pokonywaniu barier i sile marzeń. Poruszająca jak Piękny umysł, Nietykalni i Buntownik z wyboru. Pełna optymizmu i wiary w ludzi.

Genialny umysł zamknięty w kalekim ciele, miłość, siła sióstr i rodzinne sekrety. W tle Katalonia w okresie dyktatury Franco i historia pewnego portretu Salvadora Dalego. Wybitny samouk Ferran Sunyer mimo nieuleczalnej choroby i niechęci frankistowskich naukowców zdobywa międzynarodową sławę jako „matematyk na wózku”. Pozostałby w cieniu, gdyby nie jego dwie kuzynki, które nieustannie mu towarzyszą. Wejrzenie w zakamarki relacji pęczniejących w tym niezwykłym trójkącie fascynuje, a poziom emocji podnosi nieobecny, choć wyraźnie wyczuwalny w pobliżu ojciec.
Podoba mi się podskórny wniosek, który warto powtarzać w nieskończoność – że za sukcesem mężczyzn często stoją nieprzeciętne kobiety.
Czyta się świetnie!
Agnieszka Litorowicz-Siegert, „Twój STYL”

Książka nagrodzona najważniejszym katalońskim wyróżnieniem literackim Premi Sant Jordi.

Ferran Sunyer Balaguer (1912–1967) Katalończyk, matematyk samouk dotknięty paraliżem czterokończynowym. W ciągu zaledwie pięciu lat zdał egzamin maturalny, magisterski i doktorski. Wykładał na Uniwersytecie Barcelońskim. Od 1963 roku współpracował z US Navy w ramach programu badawczego sygnowanego przez Office of Naval Research. Do końca życia pozostawał pod opieką swoich kuzynek.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-530-6
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

. 2 .

Z pew­no­ścią świet­nie zda­je­cie so­bie z tego spra­wę. Kie­dyś, w przy­szło­ści, gdy ktoś bę­dzie szu­kać in­for­ma­cji o Fer­ra­nie Su­ny­erze, to je znaj­dzie. Jego he­ro­icz­ne zma­ga­nia przy­cią­gną uwa­gę osób wraż­li­wych, a ory­gi­nal­ne kon­cep­cje, któ­rych jest au­to­rem, znaj­dą od­dźwięk w uni­wer­sy­tec­kich krę­gach. Na­peł­nia mnie to praw­dzi­wą dumą. Być może ni­g­dy nie zy­ska świa­to­wej sła­wy, tak jak na to za­słu­gu­je, ale kie­dy my wszy­scy od daw­na bę­dzie­my le­żeć w gro­bie, on, jako je­dy­ny czło­nek na­szej wspa­nia­łej ro­dzi­ny, nie zo­sta­nie za­po­mnia­ny. Po­win­ni­śmy móc to zo­ba­czyć, jego mat­ka i ja, tak samo, jak by­li­śmy świad­ka­mi jego pierw­szych suk­ce­sów. Na­to­miast o was, cór­ki moje, nikt pew­nie nie bę­dzie pa­mię­tać i ta myśl boli mnie bar­dziej, niż mo­że­cie to so­bie wy­obra­zić. Fer­ran jest tak wy­jąt­ko­wy, że wa­sza obec­ność u jego boku po­zo­sta­je nie­zau­wa­żo­na. Dla wszyst­kich jest ona czymś oczy­wi­stym, bo prze­cież zna­ją po­wie­dze­nie, że za każ­dym wiel­kim czło­wie­kiem za­wsze stoi wiel­ka ko­bie­ta. Za nim jed­nak sta­ły aż trzy – jego mat­ka i wy dwie. Obec­ność mat­ki wy­ni­ka nie­ja­ko z na­tu­ry sa­me­go ży­cia, na­to­miast wasz przy­pa­dek za­słu­gu­je na dużo więk­szy po­dziw. By­ły­ście bo­wiem przy nim w każ­dej chwi­li – i jest to naj­bar­dziej pre­cy­zyj­ne, ja­kie znam, okre­śle­nie po­ję­cia za­wsze. Oby­dwie i w każ­dej chwi­li, ra­zem, nie­mal wy­mien­ne, jak­by­ście od­rzu­ci­ły samą moż­li­wość po­sia­da­nia swo­je­go wła­sne­go ży­cia. Tak was wła­śnie wi­dzia­łem, cór­ki, z mo­je­go szcze­gól­ne­go ob­ser­wa­to­rium. Przy­po­mi­na­ły­ście sio­stry sy­jam­skie, w róż­nym wie­ku, a jed­nak po­łą­czo­ne rę­ka­mi z ple­ca­mi Fer­ra­na, na wy­so­ko­ści ło­pa­tek, tak że wspól­nie two­rzy­li­ście trój­kąt rów­no­ra­mien­ny, któ­ry w każ­dej chwi­li mógł­by po­fru­nąć ni­czym lot­nia. Na­wet wte­dy, gdy przy­pa­tru­ję się fa­scy­nu­ją­ce­mu Por­tre­to­wi Ma­rii Car­bo­ny, któ­ry ci na­ma­lo­wał Dali, kie­dy mia­łaś, Ma­rio, dwa­dzie­ścia lat, w oczy­wi­sty spo­sób wi­dzę was dwie, po­nie­waż ty, Àn­gels, też na nim je­steś, choć za­bra­kło two­je­go imie­nia w pod­pi­sie. Two­ją obec­ność od­czu­wa się poza płót­nem z taką samą siłą, jak­byś znaj­do­wa­ła się na ob­ra­zie. Bo osta­tecz­nie, ja­kie zna­cze­nie ma to, czy się na nim jest, czy nie? Czy się stoi we­wnątrz, czy poza mu­ra­mi, któ­re nas łą­czą albo roz­dzie­la­ją? Co za róż­ni­ca, czy się jest w środ­ku, pod osło­ną schro­nie­nia, ja­kie two­rzą czte­ry ścia­ny i su­fit, czy pod go­łym nie­bem? Tak na­praw­dę udział w ja­kimś zda­rze­niu nie jest wa­run­kiem ko­niecz­nym do jego ro­zu­mie­nia. A na­wet le­piej jest za­cho­wać pe­wien dy­stans, aby po­jąć spra­wy, któ­re – same w so­bie już dość skom­pli­ko­wa­ne – chęt­nie kom­pli­ku­je­my jesz­cze bar­dziej. Gdy po­wsta­wał por­tret, mo­gły­ście po­zo­wać do nie­go na zmia­nę, a mło­dy Dali mógł tego na­wet nie za­uwa­żyć albo nie chciał do­strzec. I nie był­by to pierw­szy raz, kie­dy wy­mie­nia­ły­ście się ro­la­mi. Być tam czy nie być – oto jest py­ta­nie. Mu­szę przy­znać, cór­ki moje, że nasz zwią­zek sta­no­wił ro­dzaj eks­plo­ra­cji te­re­nu ukształ­to­wa­ne­go przez jed­no­cze­sną i trwa­łą w nim obec­ność i nie­obec­ność. Pa­mięć to opo­wieść, a naj­waż­niej­szą rze­czą w każ­dej opo­wie­ści jest wie­dza o tym, kto ją opo­wia­da i z ja­kie­go czy­ni to punk­tu wi­dze­nia. Wła­śnie dla­te­go, czy to bę­dąc da­le­ko, czy bli­sko, za­wsze chcia­łem wie­dzieć wszyst­ko o wa­szym sa­mot­nym ży­ciu i wiel­ką spra­wia­ło mi ra­dość opo­wia­da­nie o nim, opo­wia­da­nie mnie sa­me­mu i wam, za­nim ktoś inny przed­sta­wi wła­sną wer­sję. Do­brze wie­cie, że lu­dzie lu­bią opo­wia­dać, a to, cze­go nie wie­dzą, zmy­ślą. Dla­te­go na­pi­sa­łem do was list, na któ­ry ni­g­dy mi nie od­po­wie­dzia­ły­ście. Dla­te­go te­raz nel­la fine del cam­min – „na koń­cu dro­gi” – znów do was pi­szę. Wię­cej na­wet, pi­szę do was już tyl­ko po to, żeby za­trzy­mać wa­szą obec­ność, nie ocze­ku­jąc żad­nej od­po­wie­dzi. Cór­ki moje, to je­dy­ny spo­sób by­cia oj­cem, jaki zna­la­złem. Spę­dzi­łem ży­cie, pi­sząc. Od­twa­rza­jąc za po­mo­cą słów, da­le­kich i ob­cych, to, co prze­ży­li­śmy, z od­le­gło­ści, któ­ra za­wsze była mniej­sza, niż mo­gły­ście po­dej­rze­wać. Te­raz, gdy już zbli­ża się ko­niec, je­stem pe­wien, że wy­bra­łem wła­ści­wy spo­sób po­stę­po­wa­nia. Być może je­dy­ny raz w moim dłu­gim ży­ciu.. 3 .

Zapew­ne nie zwró­ci­ły­ście na to uwa­gi i gdy­by ktoś was o to po­pro­sił, opi­sa­ły­by­ście po­dwór­ko domu Su­ny­erów w Sar­rià jako pro­sto­kąt. Ni­g­dy jed­nak nie przy­szło­by wam do gło­wy, żeby opo­wia­dać o wil­got­nym na­lo­cie, two­rzą­cym nie­re­gu­lar­ny ry­su­nek po­mię­dzy kwa­dra­ta­mi czer­wo­na­wych pły­tek, jak­by zie­lo­ną strzał­kę, wska­zu­ją­cą na krat­kę od­pły­wu pro­wa­dzą­ce­go w dół, do piw­ni­cy, czę­sto na­wie­dza­nej przez szczu­ry. Kie­dy przy­cho­dzi­ły­ście się ba­wić, roz­kła­da­ły­ście się wprost na zie­mi, po­mię­dzy ka­wał­ka­mi drew­na, z cha­rak­te­ry­stycz­nym dla za­ab­sor­bo­wa­nych grą dzie­ci bra­kiem uwa­gi. Stoż­ki, pi­ra­mi­dy, sze­ścia­ny, sfe­ry, gra­nia­sto­słu­py i wal­ce. Czte­ry bry­ły w czte­rech róż­nych ko­lo­rach. Przy­glą­da­ły­ście się im z cie­ka­wo­ścią. Sta­no­wi­ły czę­ści geo­me­trycz­nej ukła­dan­ki, któ­rą Fer­ran do­stał wła­śnie na swo­je czwar­te uro­dzi­ny i któ­rą pró­bo­wa­ły­ście jako do­bre, star­sze sio­stry opa­no­wać. Mia­ły­ście za­le­d­wie jed­na sześć, a dru­ga sie­dem lat, ale chęć roz­ka­zy­wa­nia nie była wam już obca. Chcia­ły­ście prze­ko­nać bra­ta do wznie­sie­nia nie­co bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­nej kon­struk­cji, lecz za każ­dym ra­zem, kie­dy wspól­nym wy­sił­kiem uda­wa­ło się wam usta­wić je­den na dru­gim trzy kloc­ki tego sa­me­go ko­lo­ru, Fer­ran jed­nym ru­chem ręki nisz­czył całą bu­dow­lę.

W tam­tym cza­sie wy dwie za­czę­ły­ście wła­śnie sta­no­wić część więk­sze­go „wy”, na któ­re skła­da­ło się dzi­wacz­ne ple­mię Su­ny­erów i Car­bo­na, i któ­re mia­ło się usta­lić w po­sta­ci czte­ro­oso­bo­wej gru­py ło­bu­zia­ków. Dwie osób­ki o twór­czym du­chu, czy­li wy, jed­na, ży­ją­ca we wła­dzy de­struk­tyw­nych ka­pry­sów, i czwar­ta, bę­dą­ca jesz­cze cał­ko­wi­tą nie­wia­do­mą. Czwar­ty był wasz ku­zyn Fer­ran Su­ny­er. Wa­sza trój­ka za­czę­ła go już na­zy­wać Fer­ri, by w ten spo­sób zdy­stan­so­wać się od ży­ją­cych w domu ko­biet, któ­re mó­wi­ły o nim Fer­rio­let, być może dla­te­go, że ry­mo­wa­ło się z po­bret – „bi­du­lek”. Bied­ny Fer­rio­let nie miał jesz­cze dwóch lat i jego udział w de­struk­tyw­nych przy­jem­no­ściach du­że­go Fer­ra­na był dość zni­ko­my, cho­ciaż praw­dę mó­wiąc, nie wy­da­wa­ło się, żeby ja­koś szcze­gól­nie po­cią­ga­ły go wa­sze za­ło­że­nia ar­chi­tek­to­nicz­ne. Sie­dział z wy­cią­gnię­ty­mi nóż­ka­mi obok od­pły­wu, tro­chę na ubo­czu, pod­trzy­mu­jąc w za­du­mie czer­wo­ny wa­lec, któ­ry ni­czym dro­go­wskaz wska­zy­wał kie­ru­nek pi­ra­mi­dzie, rów­nież czer­wo­nej – za­nu­rzo­ny we wła­snym świe­cie. Być może wła­śnie dla­te­go nie prze­stra­szył się ani tro­chę, kie­dy gru­by jak bor­suk szczur wy­sko­czył na­gle z krat­ki od­pły­wu, mi­nął go i po­biegł na ukos przez po­dwór­ko, jak­by po­su­wa­jąc się tra­są wy­zna­czo­ną przez zie­lon­ka­wy na­lot, pro­sto ku osi strzał­ki.

Za to wy dwie – ow­szem – za­czę­ły­ście pisz­czeć. Ze­rwa­ły­ście się z zie­mi w jed­nej chwi­li i po­bie­gły­ście, nie od­wra­ca­jąc się za sie­bie, w górę, scho­da­mi koń­czą­cy­mi się na urzą­dzo­nym na dasz­ku ta­ra­sie, nie zda­jąc so­bie przy tym spra­wy, że duży Fer­ran su­nie za wami jak wy­stra­szo­ny pie­sek. Choć może nie tak szyb­ko, jak­by so­bie tego ży­czył, po­nie­waż ze stra­chu po­ru­szał się bo­kiem, z pupą przy­kle­jo­ną do ścia­ny, nie od­ry­wa­jąc od szczu­ra sze­ro­ko otwar­tych oczu. Z ca­łej siły za­ci­skał zęby, żeby nie pisz­czeć jak dziew­czy­na, bo by mu to wy­po­mi­na­li po­tem przez cały ty­dzień, jak wte­dy, kie­dy wy­stra­szył się psa są­siad­ki. Upo­ka­rza­ją­ce wspo­mnie­nie oraz moc­no za­ci­śnię­te szczę­ki po­mo­gły mu za­cho­wać spo­kój przez dość dłu­gą chwi­lę, póki ude­rze­nie stra­chu nie zmu­si­ło go do wy­rzu­ce­nia z płuc po­wie­trza. Tyle do­brze, że w ostat­niej chwi­li uda­ło mu się prze­kształ­cić pisk w krzyk za­koń­czo­ny li­te­rą „i”.

– Fer­riii!

Na krań­cu po­dwór­ka szczur przy­spie­szył, po­ko­nu­jąc ostat­ni od­ci­nek prze­kąt­nej, a na­stęp­nie po­biegł wzdłuż jego ob­wo­du, przy­tu­lo­ny do ścia­ny i rów­nie prze­ra­żo­ny co Fer­ran. Po­tem za­trzy­mał się ostroż­nie mię­dzy od­pły­wem a pra­wą nogą je­dy­nej oso­by z ca­łej czwór­ki, któ­ra igno­ro­wa­ła jego obec­ność. Uniósł pysz­czek obok czer­wo­nej pi­ra­mi­dy, po­chy­lił łe­pek, jak­by chciał coś zro­zu­mieć z tej nad­zwy­czaj­nej obo­jęt­no­ści, jaką oka­zy­wał Fer­ri, i zbli­żył się, by go ob­wą­chać, a ob­wą­chaw­szy, za­czął ob­gry­zać mu sznu­rów­ki, nie­wraż­li­wy na pa­ra­doks, że to naj­mniej­sza z czte­rech ludz­kich istot była je­dy­ną, na któ­rej nie zro­bił żad­ne­go wra­że­nia.

– Fer­riii! Fer­riii!

Nie prze­sta­jąc krzy­czeć, duży Fer­ran po­wtó­rzył uda­ją­cy imię pisk ze trzy lub czte­ry razy, ale trud­no by­ło­by zro­zu­mieć, co tak na­praw­dę woła, po­nie­waż dłu­gie, koń­co­we „i” mie­sza­ło się z tymi, któ­re skła­da­ły się na nie­ma­sko­wa­ny ni­czym wrzask wy­do­by­wa­ją­cy się z wa­szych dwóch gar­deł. Ogrom nie­szczę­ścia skon­cen­tro­wa­ne­go w jed­nej, przed­niej, za­mknię­tej sa­mo­gło­sce zwró­cił uwa­gę do­ro­słych. Te­re­sa wy­sta­wi­ła przez okno gło­wę i za­nie­po­ko­jo­na, do­łą­czy­ła do ogól­ne­go har­mi­dru.

– Fer­rio­le­eet, syn­ku, nie ru­szaj się! Już lecę po mio­tłę! Mój ty bie­dacz­ku! Mo­de­sto­oo!

A Fer­ri jak za­wsze, cał­kiem mi­mo­wol­nie, chęt­nie jej usłu­chał. Nie ru­szył na­wet pal­cem, sku­pio­ny na czer­wo­nym wal­co­wa­tym dro­go­wska­zie, z nóż­ka­mi roz­ło­żo­ny­mi na kształt li­te­ry V i szczu­rem ucze­pio­nym pra­wej sto­py, tuż obok czer­wo­nej pi­ra­mi­dy, pod­czas gdy wa­sza trój­ka na ta­ra­sie nie usta­wa­ła w prze­cią­głym „iii”, nie­zdol­na do wy­ar­ty­ku­ło­wa­nia ja­kiej­kol­wiek spój­nej wy­po­wie­dzi. Ni­g­dy nie wi­dzie­li­ście tak ol­brzy­mie­go szczu­ra, by­li­ście prze­ra­że­ni i oszo­ło­mie­ni. Ciot­ka wraz ze słu­żą­cą krzą­ta­ły się go­rącz­ko­wo po kuch­ni, lecz cho­ciaż prze­trzą­sa­ły wszyst­kie kąty, mio­tły ni­g­dzie nie było. Wie­cie prze­cież, że mio­tły są jak pa­ra­so­le, ob­da­rzo­ne zu­peł­nie nie­sto­sow­nym da­rem zni­ka­nia, kie­dy są naj­bar­dziej po­trzeb­ne. Na­to­miast czte­ro­let­nie dzie­ci są cał­ko­wi­cie nie­prze­wi­dy­wal­ne.

Gdy­by Fer­ran umiał li­czyć do dzie­cię­ciu, pew­nie by po­li­czył, ale że jesz­cze nie umiał, wi­dok szczu­ra pod­gry­za­ją­ce­go sznu­rów­ki Fer­rie­go ka­zał mu za­dzia­łać w spo­sób, któ­ry być może na­zna­czył resz­tę jego ży­cia. Chwy­cił ka­mień z jed­nej z mis zdo­bią­cych scho­dy pro­wa­dzą­ce na ta­ras i nie­wie­le my­śląc, rzu­cił nim, aby spło­szyć gry­zo­nia. Ka­mien­ny po­cisk nie­mal mu­snął kark Fer­rie­go i tra­fił pro­sto w gło­wę szczu­ra. Ude­rze­nie spra­wi­ło, że na po­dwór­ku za­pa­no­wa­ła ci­sza. Jak no­żem uciął. Mi­nę­ła jed­na, a po­tem dwie i trzy cięż­kie se­kun­dy, po któ­rych ty, Àn­gels, za­czę­łaś sła­bo po­chli­py­wać, zaś ty, Ma­rio, prze­ły­ka­łaś płacz jak ktoś, kto prze­ły­ka obe­lgi. Z dła­wią­cym gar­dło prze­ra­że­niem.

– Co to było? – za­pisz­cza­ła z kuch­ni Te­re­sa, go­to­wa za­rzu­cić po­szu­ki­wa­nia mio­tły.

– Nic, cio­ciu – po­wie­dział Fer­ran, cho­wa­jąc rękę.

Ka­mień, tra­fiw­szy szczu­ra w gło­wę, po­to­czył się po zie­mi aż do krat­ki od­pły­wu, ry­su­jąc za sobą krwa­wą, krop­ko­wa­ną li­nię, ciem­niej­szą od czer­wo­na­wych pły­tek po­dwór­ka. Ude­rze­nie oszo­ło­mi­ło zwie­rzę i po­zba­wi­ło je jed­ne­go śle­pia tak sku­tecz­nie, że wy­bi­ło mu gał­kę oczną, któ­ra po­tur­la­ła się po­wo­li aż do czer­wo­nej pi­ra­mi­dy. Szczur wy­da­wał się pół­ży­wy. Ucze­pio­ny cią­gle sznu­ró­wek wy­dał z sie­bie jęk, któ­ry zmro­ził krew w ży­łach Te­re­sie, a na­stęp­nie uciekł do piw­ni­cy przez krat­kę od­pły­wu, zo­sta­wia­jąc za sobą utra­co­ne oko i struż­kę krwi.

– Ale co, co, co… – ją­ka­ła się Te­re­sa, idąc z Mo­de­stą u boku w stro­nę miej­sca, gdzie ka­mień tra­fił w szczu­ra.

Wy dwie wciąż po­pła­ki­wa­ły­ście z ci­cha, pod­czas gdy wasz od­waż­ny brat nie mógł się zde­cy­do­wać, czy da­lej cho­wać rękę, czy może pod­nieść oby­dwie na znak nie­win­no­ści.

– Chcia­łem go tyl­ko prze­stra­szyć, cio­ciu… – Te­re­sa zna­la­zła się tuż przed Fer­ra­nem, w dro­dze ku sznu­rów­kom jego nie­wzru­szo­ne­go imien­ni­ka.

– W tej chwi­li idź i umyj ręce! – huk­nę­ła i trzep­nę­ła go w ucho.

Bied­ny chło­pak ru­szył bie­giem, wście­kły, z usza­mi czer­wo­ny­mi jak szczu­rza krew, zaś wy dwie zo­sta­ły­ście, po­grą­żo­ne w peł­nym winy mil­cze­niu, nie ma­jąc od­wa­gi wziąć go w obro­nę. Oby­dwaj Fer­ra­no­wie z wa­sze­go stad­ka no­si­li to samo imię, lecz za­wsze bar­dzo się od sie­bie róż­ni­li. Te­re­sa zbesz­ta­ła jed­ne­go, dru­gie­go na­to­miast za­bra­ła z zie­mi, uno­sząc go bez naj­mniej­szych trud­no­ści, i przy­tu­li­ła z czu­ło­ścią.

– Już do­brze, syn­ku – chlip­nę­ła ze łza­mi w oczach. – Nie płacz, Fer­rio­le­cie, bi­dul­ko, to nie two­ja wina.

Tyle że Fer­ri nie pła­kał. By­ły­ście wte­dy tego świad­ka­mi, tak jak bę­dzie­cie przez resz­tę wa­sze­go ży­cia. Z bród­ką wci­śnię­tą w ra­mię mat­ki i ra­mio­na­mi zwi­sa­ją­cy­mi jak u ku­kieł­ki, nie pusz­czał czer­wo­ne­go wal­ca. Nie­wzru­szo­ny. Fer­ri.

Kie­dy przy­cho­dzi­li­śmy w od­wie­dzi­ny do Su­ny­erów, spę­dza­li­ście mnó­stwo cza­su na po­dwór­ku. Lu­bi­li­ście wspi­nać się na ta­ras jak al­pi­ni­ści wdra­pu­ją­cy się na górę i sie­dząc tam, wy­so­ko, wy­obra­żać so­bie, że po­dwór­ko to nie­zli­czo­ne pola upraw­ne, wiel­ko­ści czer­wo­na­wych pły­tek, zdep­ta­ne przez ła­god­ne­go ol­brzy­ma, któ­ry usa­do­wił się mię­dzy nimi, z no­ga­mi roz­ło­żo­ny­mi na kształt li­te­ry V, i po­ru­sza nie­zgrab­nie rę­ka­mi. Fer­ri był Gu­li­we­rem w wa­szym pry­wat­nym Kra­ju Li­li­pu­tów, mógł spę­dzać go­dzi­ny, przy­glą­da­jąc się w ocza­ro­wa­niu ara­be­skom pro­stych li­nii wy­ry­so­wa­nych przez na­lot mię­dzy czer­wo­na­wy­mi płyt­ka­mi, nie pod­no­sząc oczu znad zie­mi, mimo do­bie­ga­ją­cych go z wy­so­ka ha­ła­śli­wych na­wo­ły­wań. Ścia­ny, ja­kie­kol­wiek i byle gdzie, w każ­dym z od­wie­dza­nych do­mów bu­dzi­ły wasz dzi­ki en­tu­zjazm, któ­ry mnie z ko­lei wzru­szał.

– Raz, dwa, trzy, Baba-Jaga pa­trzy – wo­ła­ło jed­no z was – raz to, raz inne – od­wra­ca­jąc się na­gle ple­ca­mi do ścia­ny, pod­czas gdy po­zo­sta­ła dwój­ka pró­bo­wa­ła wy­trzy­mać bez ru­chu w dzi­wacz­nych po­zach mię­dzy roz­wie­szo­nym pra­niem.

– Fer­ra­aan, ru­szy­łeś się! Do ścia­ny!

Ty, Ma­rio, za­wsze ko­rzy­sta­łaś z przy­wi­le­jów by­cia star­szą sio­strą. Po­nie­waż nie mo­głaś wejść ani w rolę dziec­ka, ani młod­szej sio­stry, na­rzu­ca­łaś hie­rar­chię i – tym sa­mym – wolę w taki spo­sób, że w koń­cu wszy­scy ro­bi­li­ście to, co ty chcia­łaś. To ty wy­bie­ra­łaś ścia­nę i rytm, w ja­kim to­czy­ła się gra. Ty wszyst­ko or­ga­ni­zo­wa­łaś. Na­to­miast to­bie, Àn­gels, ni­g­dy nie uda­ło się usta­lić, z kim wła­ści­wie po­win­naś ry­wa­li­zo­wać, i dla­te­go czę­sto ry­wa­li­zo­wa­łaś z jed­nym i dru­gim. Sama jed­na prze­ciw star­szej sio­strze i młod­sze­mu bra­tu, prze­ciw tej u góry i temu na dole, prze­ciw ca­łe­mu świa­tu…

– Raz, dwa, trzy, Baba-Jaga pa­trzy!

– Raz, dwa, trzy, Àn­gels!

– Ale się prze­cież nie ru­szy­łam!

– A wła­śnie, że tak!

Na­ro­dzi­ny Fer­rie­go ze­pchnę­ły na­sze­go Fer­ra­na z jego po­zy­cji, ale po­nie­waż Fer­ri był tyl­ko ku­zy­nem i do tego z tych nie­zbyt roz­gar­nię­tych, nikt nie kwe­stio­no­wał pra­wa star­sze­go Fer­ra­na do by­cia naj­mniej­szym dziec­kiem w ro­dzi­nie, ofi­cjal­ne­go ty­tu­łu zdo­by­te­go z wiel­kim tru­dem pod czuj­nym okiem was dwóch, a zwłasz­cza two­im, Àn­gels.

– Ru­szy­łaś nogą!

– Nie­praw­da!

– Jak to nie­praw­da? – Zdzi­wie­nie i obu­rze­nie. – Ma­riiia! Praw­da, że ru­szy­ła nogą?

Fer­ran, kie­dy się de­ner­wo­wał, wy­cią­gał przed sie­bie ra­mię i ce­lo­wał w win­ne­go wy­pro­sto­wa­nym pal­cem, przyj­mu­jąc pozę Ko­lum­ba wska­zu­ją­ce­go Ame­ry­kę. Ro­bił to, otwie­ra­jąc sze­ro­ko oczy, jak­by chciał po­wie­dzieć, że nic nie umknie jego uwa­dze. Ob­raz sku­pie­nia i sa­mo­kon­tro­li. Waż­nej zwłasz­cza w ta­kiej grze jak ta, ba­zu­ją­cej na opa­no­wa­niu mię­śni i wy­mu­szo­nym mil­cze­niu, po­nie­waż ten, kto otwie­rał usta, w nie­unik­nio­ny spo­sób po­ru­szał więk­szą licz­bą mię­śni, niż moż­na by uznać za ko­niecz­ne do od­dy­cha­nia, a wte­dy ła­mał re­gu­ły Baby-Jagi i prze­gry­wał. Wy­pa­dał z gry.

– Wca­le się nie ru­szy­łam!

– Wła­śnie, że tak, Àn­gels! Wi­dzia­łem!

Trwa­ły­ście nie­ru­cho­mo w wa­szych po­zach jesz­cze przez chwi­lę. Jed­na wy­cze­ku­jąc roz­wo­ju wy­pad­ków, a dru­ga, upo­zo­wa­na na ba­let­ni­cę, z rę­ka­mi wy­cią­gnię­ty­mi w górę, cze­ka­jąc na od­po­wied­ni mo­ment, by na­gle je opu­ścić. I chło­piec w roli Fer­ra­na Ko­lum­ba, wska­zu­ją­ce­go Ame­ry­kę bez po­ru­sza­nia ja­kim­kol­wiek mię­śniem. Było ja­sne, że gra się już skoń­czy­ła, ale każ­de z was trwa­ło bez ru­chu przez chwi­lę od­po­wia­da­ją­cą stop­nio­wi wa­sze­go upo­ru. Na­gro­da głów­na przy­pa­dła Fer­rie­mu – sie­dział sam na po­dwór­ku, na dole, rów­nież nie po­ru­szył żad­nym mię­śniem i trwał nie­ru­cho­my dłu­żej niż któ­re­kol­wiek z was.

Wy dwie na ta­ra­sie spo­glą­da­ły­ście na sie­bie z ro­sną­cą agre­sją, któ­ra do­pro­wa­dzi­ła do pro­stej wy­mia­ny: za obe­lgę z jed­nej stro­ny, dru­ga wy­mie­rzy­ła ręką cios, aż po­nio­sło się po ca­łym domu.

– Dziew­czyn­ki, co się tam dzie­je? – za­wo­ła­ła słu­żą­ca z kuch­ni.

Ci­sza. Zo­sta­wi­li­śmy was pod opie­ką Mo­de­sty, po­nie­waż my, do­ro­śli, po­szli­śmy na po­grzeb. Ob­ser­wo­wa­ła was z da­le­ka, z kuch­ni, ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, żeby przy­go­to­wać pie­roż­ki. Nie wie­dzia­ła, czy pań­stwo, to jest my, wró­ci­my głod­ni z tak smut­nej ce­re­mo­nii, czy też może bę­dzie mu­sia­ła zjeść je sama.

Wy­tar­ła ręce w far­tuch i po raz ko­lej­ny prze­rwa­ła pa­nu­ją­cą w domu na­pię­tą ci­szę.

– Coś się sta­ło?

– Nie ru­szy­y­y­łam się! – Usły­sza­ła w od­po­wie­dzi.

Mo­de­sta wy­su­nę­ła gło­wę przez okno, ale ta­ras znaj­do­wał się poza za­się­giem jej wzro­ku. Uda­ło się jej tyl­ko zo­ba­czyć Fer­rie­go, któ­ry sie­dząc na środ­ku po­dwór­ka, z wy­cią­gnię­ty­mi nóż­ka­mi, w sku­pie­niu me­dy­to­wał nad na­lo­tem mię­dzy płyt­ka­mi. To ją za­alar­mo­wa­ło, ru­szy­ła więc scho­da­mi na ta­ras, gdzie na­tknę­ła się na wa­szą pan­to­mi­mę: jed­na z was ku­li­ła się na pod­ło­dze, zwi­nię­ta jak pił­ka, dru­ga sta­ła przed nią w po­zie wy­ra­ża­ją­cej groź­bę, zaś trze­ci z gra­czy w od­le­gło­ści trzech kro­ków uda­wał Ko­lum­ba, wska­zu­ją­ce­go ja­kiś nie­okre­ślo­ny punkt wy­cią­gnię­tym ra­mie­niem.

– Coś ty zro­bi­ła sio­strze, co? Ude­rzy­łaś ją?

Wasz brat, nie wy­pa­da­jąc z roli Fer­ra­na Ko­lum­ba, nie ode­zwał się ani sło­wem. Za­sa­dy gry nie po­zwa­la­ły mu się ru­szyć i tyl­ko spo­glą­dał na was w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu. Ty, dziew­czyn­ka-kul­ka, za­czę­łaś po­pła­ki­wać na pod­ło­dze ta­ra­su, ale od cza­su do cza­su pod­no­si­łaś oczy i rzu­ca­łaś spoj­rze­nie god­ne stra­te­ga, jak­byś chcia­ła ob­wi­nić sio­strę.

– Nic jej nie zro­bi­łam.

Słu­żą­ca jed­nak nie do­wie­rza­ła, zwłasz­cza że Fer­ran, trwa­jąc nie­zmien­nie w po­zie Ko­lum­ba, wciąż na cie­bie wska­zy­wał i cho­ciaż sie­dział ci­cho, to zda­wał się mó­wić, że całą winę po­no­szą Ame­ry­ka­nie.

– Już mi stąd! – za­wy­ro­ko­wa­ła Mo­de­sta. Ostat­ni­mi cza­sy przy­wy­kła zwra­cać się w ten spo­sób do Ad­rie­la, bia­łe­go kota, któ­re­go wam ku­pi­ła, wra­ca­jąc z wa­ka­cji, z na­dzie­ją, że zaj­mie się wy­ła­py­wa­niem my­szy. – Zo­ba­czysz, że…

Drzwi przed­sion­ka prze­rwa­ły groź­bę w pół sło­wa. Wszyst­ko za­koń­czy­ło prze­cią­głe, zna­jo­me skrzyp­nię­cie, do­bie­ga­ją­ce od stro­ny głów­ne­go wej­ścia. Na­wet Fer­ri od­wró­cił gło­wę, Fer­ran opu­ścił ra­mię Ko­lum­ba, żeby za­czerp­nąć po­wie­trza, zaś wy dwie ska­mie­nia­ły­ście w swo­ich po­zach jesz­cze bar­dziej: jed­na roz­cią­gnię­ta na zie­mi, dru­ga wy­pro­sto­wa­na. Tyl­ko Mo­de­sta za­re­ago­wa­ła z pew­ną dozą na­tu­ral­no­ści. Prze­rwa­ła wy­po­wia­da­nie groź­by, któ­rą wła­śnie mia­ła wy­ar­ty­ku­ło­wać, i zwró­ci­ła się do przy­by­wa­ją­cych.

– Dzień do­bry pani!

Głu­cha ci­sza, jaka za­pa­dła po po­wi­ta­niu słu­żą­cej, wpra­wi­ła was w osłu­pie­nie, jed­nak jej pa­ra­li­żu­ją­ce dzia­ła­nie nie do­tar­ło na po­dwór­ko. Fer­ri zo­stał wła­śnie sie­ro­tą, lecz nie­ustra­sze­nie trwo­nił czas w la­bi­ryn­cie zie­lon­ka­we­go na­lo­tu, jak­by ni­g­dy nie miał ojca.

– Dzień do­bry pań­stwu – do­da­ła Mo­de­sta.

Wdo­wa nie otwar­ła na­wet ust. Prze­szła obok słu­żą­cej, nie spoj­rzaw­szy na nią, i we­szła do ła­zien­ki, żeby umyć ręce. Kie­dy wy­szła, cała wa­sza trój­ka sta­ła wo­kół Mo­de­sty w przed­po­ko­ju, a Fer­ri racz­ko­wał przez po­dwór­ko w kie­run­ku głów­ne­go źró­dła ha­ła­su, nie wie­dząc, że jest już Su­ny­erem sie­ro­tą. Gdy wresz­cie do­tarł do celu, jego mat­ka wy­cho­dzi­ła wła­śnie z ła­zien­ki. Za­cho­wy­wa­ła hart du­cha pod czuj­nym okiem wa­szej mat­ki i moim, my zaś nie wie­dzie­li­śmy, co ze sobą zro­bić.

– Po­tar­ga­ło wam wło­sy – po­wie­dzia­ła Mo­de­sta, na­wet nie po to, żeby coś po­wie­dzieć, lecz żeby za­głu­szyć sil­ne pra­gnie­nie ucze­sa­nia nas pal­ca­mi.

– Wie­je jak dia­bli.

Wdo­wa mia­ła głos czy­sty i za­snu­ty mgłą my­śli.

– Po­dać her­ba­tę?

– Dzię­ku­ję, nie te­raz.

Od­su­ną­łem de­li­kat­nie Mo­de­stę, chro­niąc wdo­wę.

– Mo­żesz odejść. Je­śli bę­dzie­my cze­goś po­trze­bo­wać, damy ci znać. – Te­re­sa wy­go­ni­ła ją bez ce­re­gie­li.

Mo­de­sta ob­ró­ci­ła się na pię­cie, tro­chę ob­ra­żo­na, i wró­ci­ła do kuch­ni. Wy­cho­dząc z ja­dal­ni, omal nie na­dep­nę­ła na Fer­rie­go, któ­ry wła­śnie się tam zna­lazł, racz­ku­jąc w stro­nę mat­ki.

– Dla­cze­go nie po­zwo­li­li­ście nam pójść? – po­my­śle­li­ście całą trój­ką, ale to Ma­ria za­da­ła na głos to py­ta­nie.

Po czym sko­czy­ły­ście od razu do mnie. Chcia­ły­ście, że­bym wziął was na ko­la­na. Oby­dwie. Całe do­stęp­ne miej­sce na każ­dym udzie zaj­mo­wa­ła jed­na na­prę­żo­na pupa. Mu­sia­łem was tro­chę roz­dzie­lić lek­kim ru­chem nogi, żeby po­sa­dzić was wy­god­nie, tak, aby­ście nie stra­ci­ły rów­no­wa­gi. Po­gła­dzi­łem was po wło­sach i za­czą­łem my­śleć nad od­po­wie­dzią. Lecz nic mi z tego nie wy­cho­dzi­ło. Nie wie­dzia­łem, jak wy­du­sić z sie­bie, że pój­ście na cmen­tarz, żeby zo­ba­czyć, jak cho­wa­ją wuj­ka Ri­car­da, by­ło­by dla was zbyt przy­kre.

Wa­szej mat­ce dość kło­po­tu spra­wia­ło sie­dze­nie u boku swo­jej sio­stry. Pró­bo­wa­ła nie do­pu­ścić, by rytm jej wła­sne­go od­de­chu zgrał się ze szlo­chem, któ­ry za­czy­nał wstrzą­sać wdo­wą. Wasz brat chciał do nich po­dejść z próż­nym za­mia­rem pój­ścia w wa­sze śla­dy i za­ję­cia miej­sca na ko­la­nach mat­ki, bez ko­niecz­no­ści dzie­le­nia ich z kimś in­nym. W koń­cu jed­nak zre­zy­gno­wał. Mu­sia­ły onie­śmie­lać go czar­ne stro­je oby­dwu sióstr, a zwłasz­cza pół­prze­zro­czy­sta man­ty­la, na­kry­wa­ją­ca wciąż roz­czo­chra­ną gło­wę ciot­ki.

Po­miesz­cze­niem za­wład­nę­ła głu­cha ci­sza. Na­wet drew­no me­bli nie było w sta­nie jej zmą­cić. Przy­tłu­mio­ne trza­ski, wy­wo­ły­wa­ne przez wa­sze po­ru­sze­nia na mo­ich ko­la­nach, po­chła­nia­ła gę­stość at­mos­fe­ry. Cla­ra i Te­re­sa wbi­ły wzrok w ko­mo­dę, a ja w de­spe­ra­cji szu­ka­łem cze­goś, co mógł­bym po­wie­dzieć albo zro­bić. Mo­de­sta rów­nież sta­ła nie­po­ru­szo­na, z uchem przy­ci­śnię­tym do ku­chen­nych drzwi, któ­re wcze­śniej za sobą za­mknę­ła. W ten spo­sób w ca­łym domu je­dy­nym do­strze­gal­nym ru­chem było po­wol­ne racz­ko­wa­nie Fer­rie­go, któ­ry na­resz­cie po­ko­nał nie­wiel­ki co­kół, od­dzie­la­ją­cy ja­dal­nię od po­dwór­ka, i do­się­gał już nie­mal stóp mat­ki.

– A ty, Fer­rio­le­cie, cze­go tu chcesz?

Za­pła­ka­na Te­re­sa od­su­nę­ła krze­sło i wsta­ła. Chwy­ci­ła bez więk­sze­go tru­du dziec­ko i kie­dy już wy­god­nie usa­do­wi­ło się na jej ko­la­nach, udzie­li­ła spóź­nio­nej od­po­wie­dzi na py­ta­nie, któ­re ro­dzeń­stwo Car­bo­na wy­ło­ży­ło usta­mi swo­je­go rzecz­ni­ka, czy­li Ma­rii. Tak, jak­by to jej wła­sny sy­nek do­pie­ro co je za­dał.

– Dla­te­go, że twoi ku­zy­ni i ty sam je­ste­ście za mali, żeby cho­dzić na po­grze­by.

Fer­ri przy­glą­dał się jej bez­na­mięt­nie.

– A poza tym wia­ło jak dia­bli – do­da­ła Cla­ra, po­pra­wia­jąc wło­sy.

– Ale, mamo, co się sta­ło wuj­ko­wi Ri­car­do­wi? – ode­zwa­ła się Ma­ria, wa­sza rzecz­nicz­ka.

Kie­dy by­łaś mała, mia­łaś naj­wię­cej od­wa­gi z ca­łej ro­dzi­ny. Po­tem wy­prze­dzi­ła cię Àn­gels.

– Prze­cież umarł, głu­pia! – wy­krzyk­nął z wdzię­kiem skor­pio­na Fer­ran.

Bied­na wdo­wa wy­buch­nę­ła pła­czem.

– Jak mo­żesz, synu! – huk­nę­ła Cla­ra i trzep­nę­ła go w ucho.

– Ale ja nie chcia­łem! – za­pła­kał.

– Od razu wi­dać, że je­steś sy­nem swo­je­go ojca… – wy­mru­cza­ła wa­sza mat­ka, nie pa­trząc na mnie. Obej­mo­wa­ła swo­ją sio­strę i ca­ło­wa­ła ją, rów­nież za­pła­ka­na, przez man­tyl­kę.

Na­to­miast wy i ow­szem, spoj­rza­ły­ście na mnie, i to cał­kiem z bli­ska. Tyl­ko że w wa­szych spoj­rze­niach nie było żad­ne­go wy­rzu­tu. Je­dy­nie strach. W tej sa­mej chwi­li usły­sze­li­śmy pierw­sze łka­nia i dom wy­peł­nił się łza­mi. Ko­bie­ty, dziew­czyn­ki, chło­piec… wszyst­ki­mi bez wy­jąt­ku ża­łob­ni­ka­mi za­wład­nę­ła wil­goć. Na­wet Mo­de­sta, wciąż przy­kle­jo­na do ku­chen­nych drzwi ni­czym ja­kiś nie­zdar­ny szpieg, mu­sia­ła osu­szyć so­bie oczy far­tu­chem. Wszy­scy pła­ka­li. Wszy­scy oprócz sie­ro­ty Su­ny­era. Sie­dział na ko­la­nach mat­ki z bez­na­mięt­nym wy­ra­zem twa­rzy, ze swo­imi po­wy­krę­ca­ny­mi rącz­ka­mi.

– Po­daj mi zdję­cie z kre­den­su.

Pod­nio­słem się, żeby przy­nieść jej opra­wio­ne w ram­kę zdję­cie kró­lu­ją­ce nad ca­łym po­miesz­cze­niem. Okrop­ną ślub­ną fo­to­gra­fię. Te­re­sa wśród łkań za­czę­ła ją ca­ło­wać, a po­tem, nie­zdol­na wy­mó­wić na­wet jed­ne­go sło­wa, pod­su­nę­ła ją pod nos sy­no­wi. Fer­ri wy­cią­gnął ręce, jak­by chciał chwy­cić fo­to­gra­fię, ale nie miał dość siły, by utrzy­mać ramę, i zdję­cie mu wy­pa­dło.

Na od­głos tłu­ką­ce­go się szkła bied­na Te­re­sa jęk­nę­ła. Wy­da­wa­ło się na­wet, że ude­rzy dziec­ko, tak bar­dzo od­cho­dzi­ła od zmy­słów.

– Zo­staw bi­dul­ka, to nie jego wina.

Na twa­rzy Fer­rie­go ma­lo­wał się cał­ko­wi­ty brak zro­zu­mie­nia. Prze­ło­żo­no go w ręce ciot­ki, ale nie zro­bi­ło to na nim naj­mniej­sze­go wra­że­nia, po­dob­nie jak wej­ście Ad­rie­la, zwa­bio­ne­go do ja­dal­ni przez chór ludz­kich za­wo­dzeń, do któ­rych do­łą­czył swo­je nie­skład­ne miau­cze­nie.

W po­cze­kal­ni Fer­ri wy­da­wał się je­dy­ną za­do­wo­lo­ną oso­bą. Wszyst­kie po­zo­sta­łe dzie­ci pła­ka­ły lub krzy­cza­ły albo bie­ga­ły tam i z po­wro­tem, a za nimi go­ni­ły mat­ki lub słu­żą­ce. Was tam nie było. Mnie też nie, ale na Cla­rze wi­zy­ta zro­bi­ła tak wiel­kie wra­że­nie, że jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ru opo­wie­dzia­ła mi wszyst­ko ze szcze­gó­ła­mi. I oto, jak to so­bie wy­obra­żam.

Te­re­sa sie­dzia­ła pro­sta jak kij od mio­tły, nie do­ty­ka­jąc ple­ca­mi opar­cia ani przez je­den mo­ment. No­si­ła głę­bo­ką ża­ło­bę, po­cząw­szy od czar­nej chust­ki za­kry­wa­ją­cej wło­sy po czub­ki bu­tów z ło­sio­wej skó­ry. Rów­nież czar­nych. Dziec­ko, nie­ru­cho­me jak ka­mień, trzy­ma­ła na ko­la­nach. Wa­sza mat­ka, tak­że ubra­na w ciem­ny strój, jed­nak bez peł­nej ża­ło­by, sie­dzia­ła obok.

Tego dnia Mo­de­sta znów mia­ła się wami za­opie­ko­wać, pod­czas gdy sio­stry Ba­la­gu­er cze­ka­ły na swo­ją ko­lej­kę w świe­cie za­miesz­ka­nym przez pa­nie, słu­żą­ce i prze­stra­szo­ne dzie­ci, któ­ry każ­de­go po­po­łu­dnia otwie­rał swe po­dwo­je w ga­bi­ne­cie dok­to­ra Pe­ti­ta.

Te­re­sa usi­ło­wa­ła nie pa­trzeć na inne dzie­ci, ale oczy same ucie­ka­ły jej w stro­nę jed­ne­go z naj­bar­dziej ru­chli­wych. Nad­po­bu­dli­wy blon­dy­nek o od­py­cha­ją­cej buź­ce nie da­wał swo­jej mat­ce chwi­li wy­tchnie­nia. Zwo­dził ją, ucie­kał i nie zwra­cał na nią naj­mniej­szej uwa­gi.

Ło­bu­ze­rie ma­łe­go urwi­sa wpro­wa­dza­ły dziw­ną sy­me­trię do po­miesz­cze­nia. Kie­dy mat­ka naj­spo­koj­niej­sze­go w ca­łej po­cze­kal­ni dziec­ka spo­glą­da­ła na to naj­bar­dziej ner­wo­we z nie­skry­wa­ną za­zdro­ścią, wy­mę­czo­na mat­ka psot­ni­ka sku­pia­ła uwa­gę na nie­zwy­kłej ła­god­no­ści Fer­rie­go z taką in­ten­syw­no­ścią, że osta­tecz­nie po­sta­no­wi­ła włą­czyć go do swo­je­go ka­ta­lo­gu upo­mnień.

– Uspo­ko­isz się wresz­cie! – huk­nę­ła na blon­dyn­ka. – Zo­bacz, jaki tam­ten chłop­czyk jest grzecz­ny. Wi­dzisz, jak ci­cho sie­dzi na ko­la­nach u mamy? Nie tak jak ty, dia­ble wcie­lo­ny…

Te­re­sa uśmiech­nę­ła się z za­kło­po­ta­niem. Wy­bra­li się do le­ka­rza wła­śnie dla­te­go, że Fer­ri był zbyt spo­koj­ny w po­rów­na­niu z in­ny­mi dzieć­mi w tym sa­mym wie­ku. Cla­ra na­tych­miast za­uwa­ży­ła nie­po­kój sio­stry i po­sta­no­wi­ła za­cho­wać się, jak przy­sta­ło na do­brą ciot­kę. Za­czę­ła roz­ma­wiać z sio­strzeń­cem, pod­no­sząc ton gło­su do fal­se­tu, któ­re­go uży­wa się tyl­ko w sto­sun­ku do nie­mow­la­ków oraz w obec­no­ści du­cha.

– Cio robi bi­dul­ka, Fer­rio­le­cie? Cio, ciioo?

Kie­dy jej pi­skli­we czu­łost­ki już, już mia­ły za­lać całą po­cze­kal­nię, otwo­rzy­ły się drzwi do ga­bi­ne­tu i pie­lę­gniar­ka o wy­glą­dzie pru­skie­go ofi­ce­ra wy­wo­ła­ła na­zwi­sko zmar­łe­go.

– Ri­card Su­ny­er?

Sio­stry Ba­la­gu­er aż pod­sko­czy­ły. Pierw­sza za­re­ago­wa­ła wa­sza mat­ka.

– Chło­piec na­zy­wa się Fer­ran. Fe, Fer­ran – po­spie­szy­ła z wy­ja­śnie­niem. – Ri­card jest… Ri­card był… jego oj­cem.

Zdez­o­rien­to­wa­na mat­ka blon­dyn­ka przy­glą­da­ła się im z za­cie­ka­wie­niem.

– Czy­li syn, no tak… Pro­szo­ny jest syn Ri­car­da Su­ny­era.

Sio­stry po­da­wa­ły so­bie Fer­rie­go z rąk do rąk, żeby ja­koś pod­nieść się w za­mie­sza­niu płasz­czy i ża­kie­tów. Sy­tu­acja wy­raź­nie je prze­ra­sta­ła. Czu­ły się już tro­chę wy­mę­czo­ne i wy­ko­na­nie naj­prost­szej czyn­no­ści kosz­to­wa­ło je wie­le wy­sił­ku. Je­dy­nym z ca­łej trój­ki, któ­ry nie tra­cił spo­ko­ju du­cha, był chło­piec.

– Nie ma po­trze­by, że­by­ście go pa­nie no­si­ły cały dzień na rę­kach. Ile ten chło­piec ma lat? – za­py­ta­ła pru­ska pie­lę­gniar­ka, nie kry­jąc iro­nii w gło­sie.

Cla­ra od­po­wie­dzia­ła, że trzy, ale nim pru­skie dzia­ła wy­strze­li­ły strasz­li­wą od­po­wiedź, na któ­rą się już za­po­wia­da­ło, odzia­na w ża­ło­bę Te­re­sa ude­rzy­ła po­ci­skiem pre­wen­cyj­nym na­ła­do­wa­nym zło­śli­wo­ścią.

– Gdy­by sam cho­dził, to za­miast przy­no­sić go tu­taj, po­szli­by­śmy pew­nie na spa­cer.

Ha­łas wy­peł­nia­ją­cy po­cze­kal­nię na­tych­miast przy­cichł. Dzie­ci wpraw­dzie do­ka­zy­wa­ły da­lej, ale do uszu pań i słu­żą­cych wia­do­mość do­tar­ła. Na­wet te, któ­re nie do­sły­sza­ły, co po­prze­dza­ło „po­szli­by­śmy-pew­nie-na-spa­cer”, zro­zu­mia­ły, że wy­po­wie­dzia­ne sło­wa słu­ży­ły…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: