Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pocałunki składane na chlebie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pocałunki składane na chlebie - ebook

Autorka prowadzi swoich bohaterów inteligentnie i z uczuciem”. El País

Co może się przydarzyć mieszkańcom wielkomiejskiej dzielnicy w trudnych czasach? Jak żyje się w oku cyklonu parom, osobom samotnym, rodzicom i dzieciom, młodym i starym? W jaki sposób dotyka ich kryzys? To poruszająca opowieść o życiu kilkorga bohaterów: rodziny, która wraca z wakacji z postanowieniem, że w jej życiu nic się nie zmieni; mężczyzny w czterech ścianach opłakującego swój rozwód; babci ubierającej przed czasem choinkę, by dodać otuchy bliskim; kobiety, która postanawia wrócić na wieś i uprawiać ziemię, odziedziczoną po przodkach. Wszyscy oni ukazani są w codziennych sytuacjach i miejscach: salonie fryzjerskim, barze, biurze, przychodni, gdzie przeżyją chwile solidarności i wzruszenia, ale też oburzenia i nienawiści. I zrozumieją, dlaczego ich dziadkowie uczyli ich całować chleb.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-989-7
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jesteśmy w jednej z centralnych dzielnic Madrytu. Jej nazwa nie ma znaczenia, mogłaby to bowiem być każda ze starych dzielnic, w granicach której znajdziemy i miejsca imponujące, i sypiące się ruiny. Nie ma w niej zbyt wielu zabytków, ale jest piękna, bo tętni życiem.

Ulice mojej dzielnicy są niezwykle różnorodne. Zdarzają się szerokie, porośnięte rozłożystymi drzewami, ocieniającymi balkony niższych pięter, ale więcej jest wąskich. Na nich też rosną drzewa, ale jakby bardziej ściśnięte, starannie przycinane, by nie zajmowały zbyt wiele miejsca, gdyż brakuje go tu nawet dla powietrza – drzewa zielone, delikatne na wiosnę, ale najwspanialsze w lecie, kiedy poranny spacer po dopiero co zroszonych chodnikach to bezcenny luksus i przyjemność, która nic nie kosztuje. Wiele tu placów, a raczej placyków, każdy z nich ma swój kościół i swój pomnik na środku, posąg bohatera lub świętego oraz ławki, place zabaw i wybiegi dla psów, wszystkie identyczne – to zapewne skutek jakiegoś zamówienia publicznego ratusza, o które lepiej nie dopytywać. W przeciwieństwie do nich zaułki – nieliczne, ale urocze, odwiedzane zwłaszcza przez sekretnych kochanków i nastolatki na wagarach – oparły się bohatersko, rok po roku, planom eksterminacji opracowanym dla nich w biurach urbanistycznych urzędu miasta. I żyją nadal, podobnie jak cała dzielnica.

Ale najbardziej wartościowym elementem tego pejzażu są ludzie, tak różnorodni i odmienni, uporządkowani bądź chaotyczni, jak zajmowane przez nich budynki. Wielu z nich mieszkało tu zawsze w solidnych mieszczańskich kamienicach – z portierami, windami i klatkami schodowymi wyłożonymi marmurem – stojących przy szerokich ulicach, a niekiedy także tych wąskich, lub w biedniejszych budynkach, ze zwykłą stróżówką albo nawet i bez niej. W tej dzielnicy zawsze występowały obok siebie marmurowe schody i ścianki z gipsu, byli bogaci i biedni. Najstarsi mieszkańcy przeżyli exodus lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy stały się modne przeprowadzki z centrum na peryferie; znieśli wrzenie lat osiemdziesiątych, gdy spadek cen przywiódł tu nowych kolonizatorów, przybyłych z regałami kupionymi na Rastro, plakatami z Che Guevarą i indyjskimi tkaninami, z których można było uszyć narzutę na łóżko, ozdobić nimi ścianę albo obić starą kanapę ocaloną ze śmietnika; i wytrzymali nową falę lat dziewięćdziesiątych, czasy początków bańki nieruchomościowej, gdy znów uznano, że mieszkanie w centrum miasta jest naprawdę cool.

Potem rzeczywistość zaczęła się sypać i odczuli to wszyscy. Na początku było to jakby drżenie ziemi osuwającej się spod nóg, ale sądzili, że to tylko złudzenie optyczne. Nic poważnego, powtarzali sobie, a jednak sprawa była poważna, i chociaż na pozór nic się nie zmieniło, to asfalt na ulicach pękał i ostry, duszący zapach zatruwał powietrze. Nikt nie dostrzegał tych szczelin, ale wszyscy czuli, że ucieka przez nie spokój, dobrobyt, przyszłość. Nie wszyscy zareagowali tak samo. Ci, którzy się poddali, już tu nie mieszkają. Pozostali walczą ze smokiem dostępną sobie bronią, każdy na swój własny sposób.

Starsi nie boją się tak bardzo.

Pamiętają, że jeszcze nie tak dawno temu, w mroźne zimowe poranki, służące biegały po ulicach Madrytu z rękami skrzyżowanymi na piersiach, by nie uronić ani odrobiny ciepła, jakie zapewniał cienki wełniany płaszcz; miały gołe nogi, cienkie buty i po prostu musiały biec, by nie zamarznąć. Pamiętają też posępnych mężczyzn, którzy chodzili powoli, z postawionymi kołnierzami kurtek i kartonowymi walizkami w dłoniach. My, dzieci, patrząc na nich, zastanawialiśmy się, czy nie jest im zimno, i chociaż podziwialiśmy ich niezłomność, powstrzymywaliśmy się od wścibskich komentarzy.

W latach siedemdziesiątych XX wieku ciekawość była niebezpieczną przywarą nas, hiszpańskich dzieci, dorastających pośród fotografii – czasem stojących w ramkach na komodzie, czasem schowanych na dnie szuflady – młodych uśmiechniętych osób, których nigdy nie poznaliśmy.

– Kto to jest?

– To… – I byli to wujkowie, narzeczeni, kuzynki albo siostry, dziadkowie albo przyjaciele, i wszyscy bez wyjątku nie żyli.

– A kiedy umarł?

– Ojojoj… – I dorośli zaczynali się denerwować. – Bardzo dawno temu.

– Ale jak, dlaczego, co się stało?

– Podczas wojny albo tuż po wojnie, ale to smutna historia, lepiej o niej nie rozmawiać… – I na tym otoczonym tajemnicą konflikcie, o którym nikt nie chciał wspominać, chociaż uwierał dorosłych jak niezagojona rana, zainfekowana strachem lub poczuciem winy, kończyły się wszystkie rozmowy. – A odrobiłeś już lekcje? To idź się bawić. Albo nie, lepiej się wykąp, potem chcecie się myć wszyscy razem i nie starcza ciepłej wody…

W ten oto sposób, my, dzieci z lat siedemdziesiątych, nauczyliśmy się nie pytać, mimo że współcześni Hiszpanie nie lubią tego wspominać. Nie pamiętają również tego, że żyliśmy w biednym kraju, chociaż nie była to żadna nowość. My, Hiszpanie, zawsze byliśmy biedni, nawet w epoce, gdy nasi królowie panowali nad światem, a złoto z Ameryki pojawiało się na Półwyspie Iberyjskim i znikało z niego, nie pozostawiając śladu poza tumanami kurzu, który unosił się spod kół karoc jadących do Flandrii, żeby spłacić długi zaciągnięte przez Koronę. I w połowie XX wieku w Madrycie porządny płaszcz stanowił luksus, nie mogli sobie na niego pozwolić ani służące, ani robotnicy spacerujący po ulicach, żeby skrócić oczekiwanie na pociąg, który zawiezie ich bardzo daleko, do jakiejś niemieckiej fabryki albo na winobranie do Francji. Tak, bieda była przeznaczeniem wielu rodzin, jedynym dziedzictwem, jakie rodzice mogli zapisać w spadku dzieciom. Ale w tym dziedzictwie było coś jeszcze, pewien rodzaj bogactwa, którego my, Hiszpanie, nie utraciliśmy nigdy dotąd.

Dlatego najstarsi się nie boją. Przypominają sobie swoją młodość i pamiętają wszystko: chłód, inwalidów wojennych żebrzących na ulicach, przemilczenia, nerwowość ogarniającą ich rodziców za każdym razem, gdy mijali na chodniku policjanta, i stary zwyczaj, którego nie umieli, a może nie chcieli przekazać potomkom. Kiedy kawałek chleba spadał na podłogę, dorośli kazali dzieciom podnosić go i całować, zanim wracał na tacę. Ich rodziny bowiem, w czasach gdy zginęły te wszystkie osoby, o których nikt nie chciał rozmawiać, poznały, co to znaczy głód.

My, którzy jako dzieci nauczyliśmy się całować chleb, wspominamy nasze dzieciństwo i dostrzegamy ślady głodu, którego sami nigdy nie zaznaliśmy: te obrzydliwe pseudojajecznice, które smażyły nasze babcie, kiedy skończyły panierować rybę, a pozostało im jeszcze trochę jajka. Ale nie pamiętamy smutku.

Wściekłość, owszem, zaciśnięte szczęki kobiet i mężczyzn, którzy w swoim życiu doznali tylu nieszczęść, że mieli prawo załamać się kilka razy, ale trwali nadal, jakby byli z żelaza. Gdyż trzydzieści lat temu w Hiszpanii dziedziczyło się po rodzicach biedę, ale też godność, pozwalającą przeżywać tę biedę bez poczucia poniżenia, nie przestając walczyć o przyszłość. Mieszkali w kraju, w którym nędza nie była powodem do wstydu, a tym bardziej do tego, żeby dać za wygraną. Nawet Franco podczas trzydziestu siedmiu lat żelaznej dyktatury, rozpoczętej przez wojnę, którą sam rozpętał, nie zdołał sprawić, żeby jego nieprzyjaciele, nierzadko żyjący w koszmarnych warunkach, się poddali, zrezygnowali z zakładania rodzin, zrezygnowali ze szczęścia. Nie tak dawno temu szczęście było również sposobem na to, żeby przetrwać.

Potem ktoś nam powiedział, że powinniśmy zapomnieć, bo przyszłość wymaga, by puścić w niepamięć to, co było wcześniej. Że jeśli chcemy zbudować demokrację, musimy patrzeć w przód, jakby tu nigdy nic się nie stało. I zapominając o tym, co złe, my, Hiszpanie, zapomnieliśmy też o tym, co dobre. Nie zważaliśmy na to, bo byliśmy piękni, nowocześni, podążaliśmy za modą. Po co wspominać wojnę, głód, setki tysięcy zabitych, całą tę nędzę?

Tak oto, wypierając ze świadomości kobiety bez płaszczy, mężczyzn z kartonowymi walizkami i pocałunki składane na chlebie, mieszkańcy tej dzielnicy, jedynej w swoim rodzaju, a zarazem podobnej do wielu innych dzielnic jakiegokolwiek hiszpańskiego miasta, utracili więź z własną tradycją, a ona mogłaby im teraz pomóc zwalczyć tę niespodziewaną nędzę, która zaatakowała ich znienacka, z samego serca Europy, mającej uczynić z nich bogaczy. Zostali pozbawieni skarbu, którego nie można kupić za pieniądze.

Dziś mieszkańcy tej dzielnicy czują się bardziej bezbronni niż zrujnowani, pogrążeni w paraliżującym poczuciu bezradności, zdezorientowani jak rozpieszczone dziecko, któremu zabrano zabawki i które nie wie, jak ma zaprotestować, jak domagać się tego, co do niego należy, zgłosić kradzież i złapać złodziei.

Gdyby zobaczyli nas nasi dziadkowie, umarliby najpierw ze śmiechu, a potem z żalu. Bo dla nich nie byłby to żaden kryzys, najwyżej drobne przeciwności losu. Bo my, Hiszpanie, którzy przez tyle stuleci potrafiliśmy żyć w biedzie i zachować godność, nigdy wcześniej nie byliśmy tak potulni.

Nigdy, aż do dziś.

To historia spleciona z wielu historii, historia pewnej madryckiej dzielnicy starającej się przetrwać w oku cyklonu, w samym środku kryzysu, który zagroził, że wywróci wszystko do góry nogami, ale jeszcze nie zdołał tego dokonać.

W tej dzielnicy mieszkają rodziny; pary z psami lub bez psów; z dziećmi i bez nich; i osoby samotne: młode, dojrzałe i starsze; Hiszpanie i cudzoziemcy; ludzie czasem szczęśliwi, a czasem nie, najczęściej jednak szczęśliwi od czasu do czasu. Niektórzy się załamali, ale większość daje sobie jakoś radę, samodzielnie albo z pomocą innych, próbując zachować dawne rytuały, dawne zwyczaje, aby pozostać tym, kim do tej pory byli, aby sąsiedzi mogli ich rozpoznać i zawołać po imieniu.

Salon fryzjerski Amalii był o krok od katastrofy, kiedy otwarto naprzeciwko chiński salon piękności, ale klientki pozostały jej wierne. Niestety, Amalia nie miała wyjścia, musiała obniżyć ceny.

Przetrwał też bar Pascuala, chociaż coraz mniej przypomina bar, a coraz bardziej siedzibę rozmaitych stowarzyszeń: stowarzyszenia sąsiadów usiłujących zachować mieszkania komunalne, które ratusz po cichu sprzedał funduszowi spekulacyjnemu; organizacji kobiecej, gdyż nie dostała dofinansowania i straciła siedzibę; szkolnych kółek zainteresowań: im też obcięto fundusze i nie mają pieniędzy na wynajem szkolnych sal. Właścicielowi to nie przeszkadza. Pascual jest pogodnym, spokojnym mężczyzną, prosi tylko, żeby przynajmniej co trzeci członek którejkolwiek z organizacji coś zamówił. Pozostałej dwójce, jeśli nie ma innego wyjścia, podaje z uśmiechem szklankę wody.

Wiele dawnych sklepów zniknęło. Otwarto nowe, zwykle prowadzą je Chińczycy, handlujący od świtu po późną noc podstawowymi produktami spożywczymi. Cukiernia, apteka, sklep papierniczy i targ nadal znajdują się w tym samym miejscu – to ważne punkty dzielnicy, tak dawniej, jak i dziś.

Poza tym we wrześniu rozpoczyna się rok szkolny, w grudniu są święta Bożego Narodzenia, w kwietniu rozwijają się liście, w lecie nadchodzą upały, a życie dzielnicy toczy się dalej swoim trybem.

Chodźcie ze mną przyjrzeć mu się z bliska.Sofía Salgado, słysząc ten odgłos po raz pierwszy, nie rozpoznaje w nim płaczu.

Apartament jest brzydki, mały i przytłaczający. Z widokiem na morze, tak dalekie, że nawet nie wydaje się niebieskie. Z punktu widzenia mieszkanki Madrytu zupełnie nie sposób pojąć, jak to się wszystko stało: jak z tych ścian, szkieł, pościeli i mebli prowansalskich z promocji – „Umebluj całe mieszkanie za jedyne 500 euro!” – może unosić się tak koszmarna wilgoć, tutaj, w tym słońcu, które dało im się solidnie we znaki w trzy minuty, jakie zajęło im przejście z parkingu do domu. Sofía zaraz po wejściu natrafia spojrzeniem na smutnego pajaca z kolorowego szkła, stojącego na półce w charakterze ozdoby, i trójkąt wypalonych w obiciach koloru dachówek dziur po petach, ale nic nie mówi. Jej przyjaciółka Marita, jak zwykle zdecydowana i skuteczna, odsłania okna, wkłada pajaca do szuflady, podchodzi do Sofíi i kładzie jej dłoń na ramieniu.

– Lepiej?

Sofía kiwa głową i próbuje się uśmiechnąć, nie bardzo jej to wychodzi, próbuje raz jeszcze, do skutku. Bo to nie wina Marity, najlepszej przyjaciółki od czasów szkolnych, że życie Sofíi to jedna wielka katastrofa.

Co prawda Marita też źle wybrała męża, rozstała się z nim po wielu latach małżeństwa, również ma z nim syna, który spędza ostatnie dni sierpnia z ojcem, ale szczęście sprzyjało jej bardziej niż Sofíi. Maricie mąż przestał się podobać na długo przedtem, zanim on uznał, że podoba mu się inna, a poza tym nigdy nie nakryła go w jego gabinecie z osobistą trenerką, gdy oboje, nadzy, uprawiali swoje ćwiczenia na dywanie.

To właśnie spotkało Sofíę, nauczycielkę w podstawówce, pewnego wiosennego dnia, kiedy zebranie skończyło się o wiele wcześniej i wpadła na pomysł, żeby zajrzeć do pracy Agustína i wyciągnąć go na wspólny obiad. Kiedy sobie o tym przypomina, czuje nieodpartą chęć otwarcia szuflady, wyciągnięcia z niej nieszczęsnego pajacyka i wybuchnięcia płaczem, dokładnie tak samo, jak owego dnia, gdy wybiegła jak szalona z gabinetu męża, żeby poszukać schronienia w mieszkaniu Marity.

– A najgorsze jest to… Gdybyś tylko ją zobaczyła. – Tego samego popołudnia opowiedziała jej wszystko. – Trzydzieści lat, imponujące ciało, kręcone blond włosy, długie fale opadające jej na piersi… Wenus z obrazu Botticellego, nawet bez makijażu i wizyty u fryzjera, jakby przyszła na świat z tymi włosami, dziwka jedna…

– I co z tego? – Marita przerwała jej, zanim zdążyła dodać, że te cycki nawet nie wyglądały na zoperowane. – Masz trzydzieści sześć lat, moja droga, i na pewno nosisz stanik większy o co najmniej dwa rozmiary. I powtarzam: co z tego? Twój mąż będzie musiał wydać więcej na jej utrzymanie. Olej to!

– Jasne, łatwo ci mówić…

I to była prawda. Łatwo było mówić, więc Marita zamknęła się i nie wracała do tematu. Ograniczyła się do opiekowania się przyjaciółką, dotrzymywania jej towarzystwa, spędzania z nią długich godzin, dopóki nie mogła zaproponować jej czegoś atrakcyjniejszego.

– Słuchaj, pomyślałam, że mogłybyśmy wyjechać razem na tydzień, gdzieś nad morze, co? Żeby nic nie robić, tylko jeść, pić na umór, poznawać fantastycznych facetów…

W ten oto sposób znalazły się w tym ohydnym apartamencie, który w nocy, kiedy wracają z miasteczka, bez żadnego fascynującego faceta, ale za to po zbyt wielu drinkach, nie wydaje się już Sofíi taki zły. A jednak nie może usnąć. Nie upłynęły jeszcze nawet trzy miesiące, odkąd mąż zaczął ją zdradzać ze swoją trenerką, i sypianie w pojedynkę nadal wydaje jej się katorgą.

Dlatego gdy stara się przywyknąć do wąskiego materaca i wilgotnej pościeli, słyszy ten odgłos, na początku monotonny jak rytmiczny, niski pomruk, który nagle zmienia się w łoskot, niemal pisk, by potem znów opaść do stłumionego, głuchego echa. Pierwszej nocy nie potrafi go zidentyfikować; pies, myśli, a może dziecko, też nie, zbyt dobrze zna dziecięcy płacz, żeby go z czymkolwiek pomylić. Zasypia, zanim uda się jej rozwiązać zagadkę, przy śniadaniu pyta o to Maritę, ale ona zasnęła natychmiast, spała jak kamień, zawsze tak jest, kiedy przyjeżdżam nad morze, wyznaje, nic nie słyszałam. Następnego dnia – plaża, bar przy plaży, sardynki z rusztu, mojito, znów plaża, znów bar przy plaży, kolejne mojito – Sofía zapomina o tajemniczych odgłosach dobiegających z sąsiedniego apartamentu, ale w nocy znów je słyszy, i wtedy rozumie, co się dzieje za ścianą.

Od tamtej chwili poświęca więcej uwagi sąsiadowi niż własnym rozrywkom. Gdyż ten szloch, uparty i nieutulony, dobywa się z ciała i duszy samotnego mężczyzny między czterdziestką a pięćdziesiątką, o głowie ogolonej, żeby zamaskować łysinę, chudych nogach i niezbyt okrągłym brzuchu – to pewnie dzięki przebieżkom, z których wraca dwa razy dziennie, rano i po południu, zlany potem. Nie jest ani przystojny, ani brzydki, lecz atrakcyjny w ten nieświadomy, bezceremonialny sposób, w jaki bywają atrakcyjni ogoleni na zero mężczyźni, z których emanuje testosteron. Ale bije od niego smutek. Jest przede wszystkim smutnym mężczyzną.

Jak nic przyłapał swoją żonę z osobistym trenerem, myśli Sofía, i codziennie przybywa jej danych przemawiających za tą hipotezą. Apartament sąsiada ma trzy sypialnie, ale otwarte są okna tylko jednej z nich.

– A gdzie są Javi i Elena? – Któregoś dnia spotyka go w bramie, gdy rozmawia z dziećmi sąsiadów. – Kiedy przyjadą?

– No więc w tym roku – odpowiada mężczyzna, wbijając wzrok w ziemię – w tym roku raczej nie przyjadą. Przykro mi, przekażę im, że o nich pytaliście.

Innego dnia Sofía spotyka go w supermarkecie i widzi, jak wkłada do wózka sześć kartonów pełnotłustego mleka, potem patrzy na nie zdziwiony, odstawia na półkę i bierze tylko jeden karton mleka z kwasami Omega-3. A więc w dodatku masz, biedaku, wysoki cholesterol, myśli, czując niezrozumiały przypływ czułości do nieznajomego.

– Nie masz chyba zamiaru go podrywać? – pyta Marita z teatralnym grymasem na twarzy, który po chwili znika. – Chociaż jak dobrze się zastanowić, może to nie taki zły pomysł…

– Nie… – odpowiada. – Zupełnie nie o to chodzi.

Nie o to chodzi, a jednak rozpacz tego mężczyzny, który śpi za ścianą, towarzyszy jej nawet wtedy, gdy sąsiad przestaje płakać. Odgłosy bezsenności: włączenie światła, jęki materaca, kroki pomiędzy łóżkiem a łazienką usypiają ją co noc niczym kołysanka.

Nigdy nie odważyła się z nim porozmawiać, nie wie nawet, jak on ma na imię. Pierwszego dnia września, tak bardzo letniego i promiennego, jak tylko potrafią być ostatnie dni wakacji, spotykają się na schodach. Sofía schodzi z walizką, on wchodzi na górę z wielkim afiszem NA SPRZEDAŻ i madryckim numerem telefonu. Schody są tak wąskie, że nie mieszczą się na nich oboje naraz. On robi jej miejsce i się uśmiecha, ona odwzajemnia ten uśmiech i idzie dalej, nie odzywając się słowem.

– Zobacz, Sofí – mówi Marita, wskazując palcem na budynek i wkładając kluczyki do stacyjki – powiesił plakat. Mam zapisać numer telefonu?

– Chyba zwariowałaś? Daj spokój, jedźmy już!

Na schodach Sofía Salgado miała dostatecznie dużo czasu, by dostrzec kątem oka nazwę agencji nieruchomości zajmującej się sprzedażą apartamentu.

Nie ma zamiaru nigdy w życiu dzwonić do Agencji Nieruchomości Prisma, ale sama nie wie, dlaczego wraca do Madrytu w o wiele lepszym nastroju.Carlos otwiera drzwi swoim kluczem i natychmiast zdaje sobie sprawę, że zaszło tu coś dziwnego.

– Babciu?

Od czasu gdy zaczął studia, przychodzi prawie codziennie na obiad do tego starego, spokojnego mieszkania na trzecim piętrze, gdzie parkiet tak błyszczy i meble są tak zadbane, że nie wyglądają na swoje lata. Za drzwiami zaczyna się długi korytarz, z boku jest wejście do kuchni, a z przodu do salonu, przez dwa okna balkonowe zasłonięte wydzierganymi na szydełku firankami prześwituje kaskada pelargonii we wszystkich kolorach tęczy. Jego właścicielka, chociaż skończy niedługo osiemdziesiąt lat, daje sobie radę sama. I w dodatku rozpieszcza wnuka do granic możliwości.

– Babciu…

Idąc korytarzem, dostrzega jakiś absurdalny blask migających, kolorowych światełek, którego pochodzenia nie potrafi sobie wyjaśnić. Na początku myśli, że zainstalowali jakiś nowy neon na elewacji naprzeciwko, reklamę sklepu lub coś podobnego, ale jest wpół do trzeciej, dopiero zaczęła się jesień, łagodna, pełna światła i względnie ciepła. Biorąc pod uwagę ceny prądu, nikt nie marnowałby go na podświetlanie reklamy o tej godzinie, kiedy jeszcze świeci słońce, myśli Carlos. Idzie więc korytarzem ostrożnie, krok za krokiem, widzi, że podłoga w przedpokoju jest brudna, i naprawdę czuje strach. Bez wątpienia dzieje się tu coś dziwnego. Brud, w jakiejkolwiek postaci, jest absolutnie niezgodny z charakterem babci, ale kiedy się schyla, widzi okruch czegoś białego, potem następny i kolejny. Przypominają okruszyny chleba, lecz kiedy naciska je palcem, zdaje sobie sprawę, że to kawałki styropianu, takiego, jakiego używa się do ochrony delikatnych pakunków. Tego już za wiele, dlatego woła babcię po raz trzeci, tym razem po imieniu i głośniej niż poprzednio.

– Martina!

Idzie dalej, aż w końcu czuje zapach, który każe mu przystanąć. Babcia jest głucha jak pień, ale nadal gotuje, że klękajcie narody, a z kuchni unosi się aromat pisto. Nie takiej zwykłej potrawki z cukinii, jaką robi jego matka w malakserze, bez którego nie może już żyć, a wychodzi jej pomarańczowe purée, mdłe i nijakie, nie sposób odróżnić papryki od cukinii, ale pisto babci, w którym prawdziwe pomidory usmażone są oddzielnie, gdzie papryka jest papryką, cebula cebulą, o cukinii nawet nie wspominając. Cudowna potrawa, w której to, co ma być chrupkie, chrupie, to, co ma być miękkie, jest miękkie, a nos Carlosa wyczuwa nieomylnie tę apetyczną woń. Uspokaja się na chwilę, a potem przez myśl przechodzi mu niepokojąca możliwość, że Martina zemdlała, kiedy skończyła przyrządzać obiad. Biegnie do kuchni, ale nikogo w niej nie ma.

– Ojej, kochanie, ależ mnie wystraszyłeś.

Carlos odwraca się i widzi babcię w drzwiach, z ręką na piersi.

– Poczekaj, muszę włączyć aparat. – Przez chwilę gmera przy uchu, a potem rozkłada ramiona i podchodzi do wnuka. – Jak się masz, kochanie? Jak zajęcia?

Carlos obejmuje ją i całuje wiele razy, a potem wyznaje, że to ona napędziła mu stracha i że dzieje się tu coś podejrzanego.

– Zauważyłeś? – Martina uśmiecha się jak dziewczynka, która coś przeskrobała. – Spryciarz z ciebie. Zaraz ci pokażę, ale najpierw musisz zamknąć oczy. Bo to niespodzianka!

Słucha jej, napawając się spokojem, który nastał po chwili paniki. Wyciąga rękę do staruszki, żeby poprowadziła go tak samo, jak kiedy był mały. Ona wiedzie go korytarzem, uprzedza o przeszkodach, zakrętach, a wnuk bez trudu domyśla się, że zmierzają do salonu, iskrzącego się od kolorowych blasków, od których wszystko się zaczęło.

– Teraz już możesz spojrzeć. – I Carlos posłusznie otwiera oczy. – Tadam…

Ogromna choinka, którą on sam musiałby ubrać za trzy miesiące, pełna jest bombek, gwiazdek, aniołków, krasnali, domków, a ze dwieście chyba lampek miga bez przerwy różnobarwnymi światełkami, od purpurowych po bladożółte. Carlos przygląda się temu chwilę z otwartymi ustami, rozpoznaje ozdoby, bombkę w kształcie słonecznika, którą rodzice przywieźli z miodowego miesiąca, porcelanowe aniołki kupowane przez babcię na pierwsze Boże Narodzenie każdemu z jej wnuków, gwiazdkę z kolorowego kartonu, którą zrobił sam jeszcze w podstawówce, urocze ozdoby z kolorowego szkła, w kształcie wydłużonych płomieni, pamiątki Martiny z dzieciństwa. Ten widok wyjaśnia wszystko: blaski w korytarzu, brudną podłogę, milczenie babci, ale Carlosa znów ogarnia niepokój. Babcia to zauważa, lecz tylko się uśmiecha.

– Wszystko ze mną w porządku, zapewniam cię, doskonale wiem, że mamy wrzesień, nie zwariowałam, ale… Ty wychodzisz, masz kontakt ze światem, bawisz się. Ja siedzę tu całymi dniami, słucham radia, oglądam telewizję, w kółko trąbią, że nie ma przyszłości, że nie ma pracy, że prywatyzują szpitale, że mają zamknąć naszą przychodnię, obniżą mi emeryturę… Wychodzę tylko do fryzjera, a tam ta sama śpiewka. Zrób sobie pasemka, nie mogę, nie mam pieniędzy, a twoja siostra, dawno jej nie widziałam, no tak, wiesz, zwolnili jej męża, a mojemu za miesiąc kończy się umowa, mój syn jeszcze nic nie znalazł, i tak wszystkie co do jednej, ciągle to samo, problemy i smutki…

Martina zawiesza głos, opiera się o poręcz fotela, a potem wyciąga z kieszeni fartucha chustkę, by osuszyć łzy, które nie zdążyły się jeszcze pojawić, i znów spogląda na Carlosa.

– Póki nie zwolnili twojej matki, jakoś się tym nie przejmowałam. Biedna Marisa, inteligentna, wykształcona, perfekcjonistka w każdym calu. To takie niesprawiedliwe. Tyle lat w tej samej firmie i nagle, z dnia na dzień… Przecież miała umowę na czas nieokreślony. I to w państwowej telewizji. Jak mogą zwalniać ludzi z państwowej telewizji?

– Uchwalając ustawy, które to umożliwiają, babciu. – Carlos podchodzi do Martiny, siada obok i ją przytula. – Ale mama prędzej czy później znajdzie pracę, nie przejmuj się.

– Sama nie wiem, w jej wieku… – Wnuk uświadamia sobie, że babcia naprawdę uzależniła się od serwisów informacyjnych. – Poza tym to, co się dzieje, jest okropne. Póki widzimy, że nieszczęście dotyka innych, mówimy: nic się nie stało; dopóki nie dotknie nas… I oczywiście w końcu nas spotkało, musiało nas spotkać, dlaczego mielibyśmy być lepsi, podczas gdy inni padają jak muchy? Gdybym była młodsza, nie martwiłabym się tak bardzo, bo jeśli chodzi o kryzysy, sporo już ich przeżyłam, o wiele gorszych. Ale my dawaliśmy sobie radę, byliśmy silni, przywykliśmy do cierpienia, emigracji, walki o swoje, a teraz… Nie obraź się, ale nie jesteście ulepieni z tej samej gliny co my. Można was utopić w szklance wody. Zaczęłam się zastanawiać, co mogę zrobić, żeby poprawić sobie nastrój, dodać mojej rodzinie otuchy. Jak mam dać jej do zrozumienia, że nie trzeba przyjmować tego, co nas spotyka, z taką biernością, lecz stawić czoło sytuacji, starać się ją naprawić, nie przyjmować do wiadomości całej tej ruiny? Wiem, może wydawać ci się to błahostką, ale mam już dość widoku smutnych ludzi, a nie zostało mi zbyt wiele czasu, więc…

– Nie mów tak, babciu…

– Dlaczego? A co mam powiedzieć? Skończę niedługo osiemdziesiąt lat. Ile mi zostało? Pięć, może dziesięć.

– Albo dwadzieścia – odpowiada Carlos, nie patrząc jej w oczy.

– Niech ci będzie, może dwadzieścia. – Martina uśmiecha się na myśl o optymistycznych kalkulacjach wnuka. – Ty masz dwadzieścia, a jeszcze nic w życiu nie przeżyłeś. Rzecz w tym, że nie chcę spędzić ostatnich lat przytłoczona smutkiem, rezygnacją, która osacza mnie ze wszystkich stron. Nie chcę, nie mam ochoty, powiedziałam więc sobie: spłatam figla kalendarzowi. Wiesz, jak bardzo lubię ubierać choinkę, zapalać lampki, wiesz, jak lubię te bożonarodzeniowe tradycje.

Wnuk patrzy na nią, patrzy na choinkę, znów patrzy na nią.

– Wesołych wrześniowych świąt, babciu.

Ona śmieje się głośno i wpada mu w objęcia.

– Wesołych świąt, kochanie. Wesołych świąt…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: