Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróż na południe - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Rok wydania:
2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Podróż na południe - ebook

Przypadkowe, niespieszne spotkanie dwojga ludzie przy kawiarnianym stole w niewielkiej wiosce na Krecie. Tajemnicze morderstwo, które staje się pretekstem do snucia opowieści o... opowiadaniu. Powieść-gobelin, nazywana też powieścią-kalejdoskopem, która za każdym razem ukazuje się czytelnikowi w innej postaci, zależnie od indywidualnego odczytania.

"Podróż na Południe" to wyprawa do wnętrza historii, do granic Europy i koncepcji opowiadania. Ajvaz odkrywa przed czytelnikiem cały katalog miejsc, przestrzeni realnych i fikcyjnych, stopniowo odsłaniając tajemniczą fabułę. Koresponduje z ogromnym repertuarem dzieł: od science fiction po "Krytykę czystego rozumu" Kanta, wykazując pokrewieństwo z takimi pisarzami jak Julio Cortazar, Roland Barthes, Jonathan Culler, Italo Calvino, Jorge Luis Borges i wielu innych.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64887-69-7
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

leszek engelking (ur. 2 II 1955 w Bytomiu)
– polski poeta, prozaik, tłumacz, literaturoznawca i krytyk. Autor kilku monografii naukowych. Wykłada na Uniwersytecie Łódzkim. Ukończył (1979) filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Od roku 1984 do 1995 pracował jako redaktor w miesięczniku “Literatura na Świecie”. W latach 1997–1998 wykładał historię literatury czeskiej oraz historię filmu czeskiego i słowackiego na UW i prowadził gościnnie wykłady na Uniwersytecie Jana Palackiego w Ołomuńcu. Uczył również praktyki przekładu literackiego na UJ i UW. Tłumaczy z kilku języków. Z czeskiego przełożył m.in. trzy książki Michala Ajvaza (wydane u nas w jednym tomie), utwory D. Hodrovej, M. Holuba, M. Jesenskiej, L. Klímy, J. Kolářa, J. Topola i I. Wernischa. Wydał antologię tłumaczeń poetów czeskich Maść przeciw poezji (2008). Trzykrotnie, w różnych kategoriach otrzymał nagrodę translatorską „Literatury na Świecie” (1989, 2003, 2009). W 2000 przyznano mu nagrodę Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich za najlepszy przekład w dziedzinie eseistyki, w 2003 czeską nagrodę Premia Bohemica za propagowanie literatury czeskiej i za jej tłumaczenia na język polski. W 2010 został laureatem Nagrody Polskiego PEN Clubu.

morze
libijskie I

1. loutró. Drobnymi łyczkami popijałem z małej filiżanki mocną grecką kawę i patrzyłem na powierzchnię Morza Libijskiego; chwilę wcześniej słońce znikło za skałą, która na zachodnim koniuszku niewielkiej zatoki wrzynała się w lustro wody, a teraz wyglądała jak kupa czarnych kamieni, które ktoś wysypał do morza; czerwonawe przebłyski ciągle jeszcze trawiły i rozkładały jej zarys, jak gdyby za nią szalał cichy pożar. Młody Albańczyk, który przynosił mi kawę, nie zwinął jeszcze płachty w niebiesko-białe pasy, od rana chroniącej gości tawerny przed rozżarzonym słońcem, słyszałem, jak brzeg materiału cicho furkocze na wietrze, który zaczął wiać od morza i pieczołowicie teraz modelował na lśniącej jak metal płaszczyźnie niskie falki o ostrych, zębatych grzbietach. Niewidzialne słońce dawało jeszcze o sobie znać na szczycie sterczącej skały po wschodniej stronie zatoki, zaświadczało o swoim istnieniu ostatnim pomarańczowym blaskiem, w którym pojawiły się ciemne cienie w zygzakowatych rozpadlinach. Białe tawerny i pensjonaty po przeciwnej stronie zanurzyły się już w niebieskawym mroku, chociaż ich mury będą wydychać ciepło jeszcze długo w nocy.

Nadeszła godzina, w której codziennie nad zatoką rozlewała się cisza, całkiem inna niż cisza ospałego południa, kiedy słońce płonęło wysoko na firmamencie i wypalało wszystkie myśli w ludzkiej głowie, a także inna niż cisza zatoki po północy, gdy ostatni goście opuszczali tawerny i szli spać, ta cisza, która przez otwarte drzwi na balkon zalewała mój pokój, i której piękne dźwięki – zgrzyt łańcucha łódki, chrobot przesuwającej się po murze gałęzi – czary-mary każdej nocy zmieniały w głosy postaci z nadchodzącego snu. W Loutró wprawdzie w ostatnich trzech latach przybyły dwa nowe bary, ale nie wydawało się, żeby wioska, którą tworzy tylko półkrąg białych domków wciśniętych między zatokę i stromą ścianę skalną, mogła kiedykolwiek pogrążyć się w awanturach nocnego życia.

Cisza, panująca w krótkim czasie między późnym popołudniem a zapadającym wieczorem, utkana była z plusku niskich falek, furkotu przeciwsłonecznej płachty, szelestu miękkiego papierowego obrusu o rogu lekko unoszonym przez słaby wiatr, dalekiego brzękania dzwonków owiec zbiegających się do koryta, do którego o tej godzinie majestatyczny opalony starzec wsypywał im jakąś szarawą kaszę. Niekiedy na morzu odzywał się warkot motoru płynącej daleko łodzi; odgłos łódki nabierał mocy, dopiero kiedy dotykała ona niskiego kamiennego murka, silnik przez chwilę wył, a potem cichł, ale nawet ten dźwięk nie rozdzierał tkaniny ciszy, był w nią wpleciony jak trochę bardziej wyrazisty wzór widoczny na jednym z miejsc wypłowiałego dywanu. Ciche odgłosy oddziaływały na myśli, które często ruszały w dół po gładkim stoku ku snowi i sennym marzeniom, były naznaczone tym niedokonanym zasypianiem, rozwijały się bez trudu same z siebie i przywoływały dalekie albo głęboko ukryte obrazy; myśl skłonna też była słyszeć w cichych dźwiękach szept wielu opowieści – tu, na brzegu Morza Libijskiego, przyszło mi do głowy, że opowieści z Księgi tysiąca i jednej nocy ze wszystkimi swoimi cudami i niezwykłymi spotkaniami zrodziły się z szumu, brzęczenia, chrzęstów i szelestów ciszy południa.

Odezwał się regularny zgrzyt, to Albańczyk kręcił korbą kołowrotu i ściągał płachtę. Nade mną otwierało się fioletowawe niebo z jednym nieruchomym obłoczkiem, jeszcze ciągle połyskującym różowo, chociaż słońce znikło już za wieloma horyzontami, za wieloma językami skalnymi, opadającymi ku morzu i nawarstwionymi jeden za drugim jak kulisy ogromnej sceny. Również Tania, dziewczyna z Ukrainy, która pracowała w tawernie jako kelnerka, pokojówka i pomoc kuchenna, uległa czarowi, chociaż o tej porze objawiał się on nad zatoką codziennie, a ona mieszkała tu już piąty rok; widziałem, jak z tacą w ręku zatrzymuje się na białych schodkach do kuchni i nieporuszona spogląda na lśniącą taflę zatoki.

Chwile późnego popołudnia lubiłem z całego dnia najbardziej. Był już koniec września, ale wysokie szczyty pasma Lefká Óri nie pozwoliły wiatrowi i chmurom z północy przeniknąć aż nad morski brzeg, toteż tutaj, na południowym wybrzeżu Krety, w dzień panował taki sam upał jak w sierpniu. W ostatnich latach przywykłem przyjeżdżać tu w czasie, kiedy w skalistej krainie nad morzem rozpalają się ostatnie gorące dni – stwierdziłem, że jeśli oczyszczę swoje życie w jasnym świetle i przynajmniej na kilka dni umieszczę je przed dalekim horyzontem, zimowy niepokój, bezsenność i rozpacz przyjdą później niż zwykle i będą bardziej umiarkowane. Kilkoro gości z hoteliku Porto Loutró zajmowało jeszcze niebieskie leżaki na małej plaży umiejscowionej na zakrzywieniu brzegu zatoki i wystawiało umęczone upałem ciała na chłodny powiew. Inni wstawali, otulali się szlafrokami i odchodzili, żeby przebrać się do kolacji, słyszałem tylko zgrzytanie mokrych kamyków pod sandałami. Teraz już ze sterczącej skały na wschodzie zniknął pomarańczowy blask, a skała na zachodzie utraciła płomienną poświatę, w pierwszej z tawern po przeciwnej stronie zatoki zapalono już światło, a pozostałe szybko poszły w jej ślady; na stalowoszarej powierzchni morza przybywało rozchwianych słupków blasku. Widziałem, jak w tawernie Blue House kelner zdejmuje płachtę z jasno oświetlonej szklanej witryny, w której wystawione są potrawy na wieczór, na powierzchni zapłonął nowy pasek światła; patrzyłem, jak bracia Vangelis i Jorgos, właściciele lokalu, przeciskają się między stołami, przy których zasiadają już pierwsi goście.

2. martin. A potem niemal w jednej chwili wszystkie odległe kontury się rozpłynęły, na zatokę i skały spadła noc, z powodzi światła, od której ciągle jeszcze bolały mnie oczy, zostały tylko mrugające punkty na niebie, migająca czerwona lampa niskiej latarni morskiej na skalistej wysepce, naszyjnik świateł wzdłuż brzegów zatoki, chwiejne pasy na powierzchni wody, a na wschodzie nieruchomy rój błysków, który lśnił jak złoty pył na czarnym aksamicie i o którym wiedziałem, że to dalekie światła miejscowości Chóra Sfakíon. Rozejrzałem się dokoła i stwierdziłem, że przy większości stolików w tawernie siedzą goście; uświadomiłem sobie, że już od pewnego czasu słyszę szum głosów, mieszający się z pluskiem fal i że wynurzają się z niego strzępy angielskich, francuskich, niemieckich i greckich zdań; czułem zapach mięsa nabitego na rożen, który nad blaszanym korytkiem z żarzącymi się kawałkami węgla drzewnego powoli obracało jakieś elektryczne urządzenie.

Pośród stolików pojawił się człowiek, którego poznałem dwa dni wcześniej, pod pachą niósł grubą książkę. Kiedy mnie mijał, niemal niedostrzegalnie skinął mi głową na przywitanie; zauważyłem, że przez chwilę wahał się, niepewny, czy się nie przysiąść, ale w końcu usiadł przy sąsiednim stoliku. Jeszcze raz się do mnie uśmiechnął, przez chwilę kartkował książkę, ale potem ją, otwartą, odłożył na niebiesko-biały obrus i tak samo jak ja zapatrzył się na światła na powierzchni morza. Wiedziałem już, że na imię ma Martin i że jest namiętnym czytelnikiem o szczególnym guście literackim. Poznałem go dzięki swojemu nieuleczalnemu nałogowi, który od dawna każe mi sprawdzać, co obcy ludzie czytają. Robię to wszędzie i na wszelkie możliwe sposoby, które niekiedy przekraczają granice dobrego wychowania.

Po raz pierwszy zwróciłem na Martina uwagę dwa dni temu w małej tawernie koło pokrytej kamykami plaży Sweetwater Beach, czyli Glyká Nerá; ów lokal to właściwie krzywa blaszana buda i kilka stolików oraz krzesełek z plastiku, ściśniętych pod dziurawym daszkiem z trzciny na betonowym bloku wpuszczonym w morze, który można przejść z jednego końca na drugi czterema krokami. Kiedy po wąskim mostku, który tworzyła jedna rozchwierutana deska, przyszedłem do tawerny, zobaczyłem ciemną postać na tle jasnego morskiego widnokręgu: szczupły, mniej więcej dwudziestosiedmioletni mężczyzna w kąpielówkach i podkoszulku pochylał się nad książką; a we mnie od razu obudziła się ta moja mania; siadłem przy sąsiednim stoliku i zezowałem na kartki, na których leżał pręgowany cień trzciny, litery były jednak zbyt małe, żebym zdołał przeczytać choćby jedno słowo. Nieznajomy po chwili odłożył książkę na zrobiony ze sztucznego tworzywa blat, sączył mlecznie zabarwione ouzo i wpatrywał się w wyspę Gávdos, która na morskim horyzoncie przypominała lśniący obłok. Potem jednym długim łykiem dopił, zawołał kelnera i zamknął książkę. A ja ze zdziwieniem stwierdziłem, że jest to trzeci tom czeskiego przekładu Baśni tysiąca i jednej nocy, który zawiera Przygody Sindbada Żeglarza.

Ucieszyło mnie, że na południu Krety zetknąłem się z książką, którą lubiłem i z której często czytałem kawałki przed zaśnięciem, ale natychmiast poczułem się zaniepokojony, jak zawsze kiedy w podróży natykam się na kogoś, kto przyjechał z Czech. Wiele razy przekonałem się, że turysta, który za granicą natyka się na rodaka, uważa za swoje prawo, a nawet obowiązek, nawiązać z nim rozmowę i naprzykrzać mu się nieprzerwanym mówieniem o najnudniejszych kwestiach. Dlatego zawsze, kiedy w obcym kraju słyszałem czeskie słowa, natychmiast przedsiębrałem środki mające uniemożliwić rozpoznanie, skąd przyjechałem. Również teraz szybko dopiłem kawę, wróciłem na plażę do swojego ręcznika i natychmiast schowałem do torby czeskie czasopismo i reklamówkę z praskiego supermarketu, które mogłyby mnie zdradzić.

Nieznajomy czytelnik także był na plaży sam, leżał niedaleko ode mnie. Fakt, że zataiłem swoją narodowość, aby uniknąć rozmowy z nim, nie przeszkodził mi interesować się kilkoma książkami rozrzuconymi na jego macie, toteż kiedy poszedł się kąpać, wstałem i jakby nigdy nic zacząłem się przechadzać w jej pobliżu. To, co zobaczyłem, zdziwiło mnie. Oprócz Baśni tysiąca i jednej nocy na macie leżało jeszcze sześć książek; o tubę z kremem do opalania oparte było rozpadające się przedwojenne wydanie Księgi przypadków Sherlocka Holmesa, obok niego na okładce sfatygowanego angielskiego paperbacku pod tytułem Live and Let Die przyciskał policzek do swojego pistoletu uśmiechnięty James Bond w smokingu i śnieżnobiałej koszuli, spod Bonda wystawała książka, z której widać było tylko ciąg liter zdradzający autora: Giovanni Pico della Mirandola. Kawałek dalej leżał tom, na którego okładce czerniało: Novalis, Uczniowie z Sais. Pod nim były jeszcze jedna bardzo gruba i jedna bardzo cienka książka, których tytułów ani nazwisk autorów nie udało mi się zobaczyć.

Następnego dnia znów ujrzałem nieznajomego w tawernie Glyká Nerá; tak samo jak poprzednio siedział tu ze szklaneczką ouzo w ręku i spoglądał w kierunku morskiego horyzontu; wiatr powoli przewracał kartki cienkiej książki, która leżała przed nim otwarta na stoliku. Widząc ilustracje, od razu się domyśliłem, że jest to zbiór zagadek matematycznych Lewisa Carrolla. Co mają ze sobą wspólnego orientalne baśnie, kryminał, opowieść szpiegowska, filozoficzne dzieło renesansowego neoplatonika, proza romantycznego poety i matematyczne zagadki logika i pisarza z Oksfordu? Ciekawość, cóż to za człowiek bierze na urlop taką mieszaninę książek, stała się nagle mocniejsza niż niechęć do konwersacji w języku czeskim, zrobiłem więc coś, czego podczas żadnej ze swoich podróży nie uczyniłem nigdy wcześniej: zagadnąłem rodaka. Czułem się przy tym strasznie niezręcznie, ponieważ to ja wystąpiłem w roli tego, kto się naprzykrza; z wyrazu twarzy nieznajomego widać było, że możliwością pogadania w języku ojczystym jest równie mało zachwycony, jak w podobnej sytuacji bywam ja. Już jednak po krótkiej chwili przekonaliśmy się, że niechęć do mówienia po czesku za granicą nie jest jedyną naszą wspólną cechą i że rozmowa z kimś, kto przyjechał z tego samego kraju, wcale nie musi być okropnym przeżyciem. Nie rozmawialiśmy zresztą szczególnie długo, właściwie wymieniliśmy tylko parę zdań; dowiedzieliśmy się jednak obaj, że czytamy te same książki i że lubimy słońce i Morze Śródziemne; Martin wspomniał też, że dopiero co ukończył studia i pracuje teraz jako asystent w katedrze filozofii na praskim uniwersytecie. Kiedy go spytałem, jak dawno przyleciał na Kretę, powiedział, że dotarł tu pociągiem i statkiem. Miałem wrażenie, że zamierza opowiedzieć coś więcej o niezwykłym sposobie podróżowania z Pragi na odległą wyspę, ale potem najwidoczniej się rozmyślił i powiedział mi tylko, że zatrzymał się w sennym Loutró, ponieważ po podróży czuje się dosyć zmęczony i musi odpocząć w spokojnym miejscu; czeka tu na swoją przyjaciółkę, która też jest już na Krecie i ma do niego przyjechać za kilka dni. Nie zdradził, dlaczego nie są tu razem.

3. czemu winien jest kant. Gruby tom, który leżał na stole, był chyba ostatnią książką ze stosu na macie, tą, której jeszcze nie znałem. Słyszałem, jak Martin zamawia sobie zapiekany bakłażan z fetą; czekając na jedzenie, w roztargnieniu kartkował książkę. Uświadomiłem sobie, że jeszcze go nie widziałem czytającego dłużej niż minutę, dwie. Chociaż wziął na urlop tyle książek, najwyraźniej nie był w stanie skupić się na lekturze. Kiedy Tania postawiła przed nim talerz z bakłażanem, na którym w gorącej oliwie rozpływał się bielutki owczy ser, oraz mosiężny dzbanek z miejscowym winem, zatrzasnął książkę, a ja natychmiast spojrzałem na ciemną okładkę; na jej środku zobaczyłem owal, w nim zaś srebrny zarys męskiej głowy w peruce z upiętym warkoczykiem; nad owalem znajdowały się na wpół zatarte srebrne litery tytułu: Immanuel Kant, kritik der reinen vernunft. Podnieśliśmy szklaneczki i stuknęliśmy się nimi na odległość. Kant na stoliku w tawernie już mnie nie zaskoczył, do towarzystwa pozostałych książek Martina pasował całkiem nieźle; nie mogłem się jednak powstrzymać – wskazałem na tom i zauważyłem:

– Trochę nietypowa lektura na wakacje.

– Piszę pracę doktorską o Krytyce czystego rozumu – powiedział Martin, jakby się usprawiedliwiając – i mam spore spóźnienie, ostatnio nie poświęcałem zbyt wiele czasu na pisanie, od połowy września ciągle jestem w podróży.

Przez chwilę milczał, a potem dodał:

– A przy tym, gdyby nie było Krytyki czystego rozumu, nie wyruszyłbym nigdy w żadną podróż i nie siedziałbym teraz tutaj…Było jasne, że Martin wypowiedział to zdanie tylko po to, żebym go spytał, jak to właściwie było z jego podróżą. Już wczoraj miałem wrażenie, że chciałby mi o niej opowiedzieć, ale jednocześnie z jakiegoś powodu się tego obawia. Zapewne potrzebował poradzić sobie wewnętrznie z jakimiś wydarzeniami, które mu się przytrafiły, a jednocześnie bał się do nich wracać. Szczególne było i to, jak mówił o podróży. Istnieje wiele sposobów wyartykułowania słowa „podróż”; Martin robił to tak, jakby miał na myśli jakieś długie wędrowanie po różnych częściach świata, ale jednocześnie powiedział mi, że wyjechał z Pragi zaledwie przed dwoma tygodniami i wątpiłem, żeby z Czech na Kretę przybył drogą okrężną przez inne kontynenty.

Było rzeczą oczywistą, że Martinowi coś każe opowiedzieć jakąś historię i że uważa mnie za kandydata na całkiem dobrego słuchacza. Ja jednak nie potrafiłem się zdecydować, czy chcę, by piękne szumy kreteńskiej ciszy, których słuchałem już cały tydzień, ciągle nie mając ich dość, zagłuszyła jakaś długa opowieść, choćby była ona cudowniejsza i bardziej zajmująca niż historia Sindbada Żeglarza. Jednocześnie jednak czułem ciekawość; nie tylko intrygował mnie ton, jakim Martin mówił o swojej podróży, ale miałem też ochotę się dowiedzieć, dlaczego droga, w którą wyruszył ze względu na dysertację o Kancie, zaprowadziła go akurat na plaże południowej Krety, a nie na przykład do Heidelbergu czy Fryburga. Co ma położone między skałą a morzem Loutró wspólnego z Kantem, który – jak wiadomo – nigdy nie opuścił Królewca? Potem przypomniałem sobie, że kreteńska wioska nie leży daleko od uniwersyteckiego miasta Réthymno, i spytałem Martina, czy przyjechał na Kretę, żeby skonsultować się z jakimś miejscowym specjalistą od Kanta.

– Nie spodziewałem się, że tutaj w końcu dotrę – powiedział. – Pewnej nocy wyjechałem z Dworca Głównego w Pradze, myśląc, że udaję się na jeden dzień do Bratysławy… Właściwie trochę wprowadziłem pana w błąd. Powiedziałem, że wyruszyłem w podróż z powodu Krytyki czystego rozumu, ale powinienem był jeszcze dodać, że nie chodziło wcale o książkę.

– Czyżby taki tytuł miało jeszcze coś poza książką? Czy ktoś nakręcił film według Kanta?

O dziwo, Martin najwyraźniej nie uznał mojego pytania za żart. Zamyślił się, jakby próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widział w kinie jakąś ekranizację dzieła Kanta, a potem powiedział:

– Myślę, że nikt nie sfilmował Krytyki czystego rozumu. Ale powstał według niej balet, libretto i muzyka.

– Ruszył pan w drogę z powodu baletu? Chyba nie zakochał się pan w baletnicy i nie jeździ pan za nią po Europie? – powiedziałem wesoło.

Także i tym razem Martin się nie uśmiechnął, tylko pokręcił głową; może uznał, że coś takiego mogło mu się przytrafić. Napił się wina i powiedział:

– Ruszyłem w podróż z powodu zbrodni popełnionej na przedstawieniu baletu Krytyka czystego rozumu.

– Zbrodnia na przedstawieniu baletowym? Komuś ukradziono w szatni futro?

– Nie, chodziło o morderstwo. Pod koniec drugiej części zastrzelony został Petr Quas, członek kierownictwa grupy finansowej Phoenix – powiedział spokojnie.

– A wiadomo, kto był sprawcą? To chyba nie pan? Kogoś pan zabił i przez pół Europy uciekał przed policją? – spytałem zaskoczony. To oczywiście byłaby najlepsza wersja ze wszystkich. Martin nie wyglądał mi jednak na mordercę.

– Nie, nie zabiłem go – rzekł Martin. – Mordercą była Rzecz Sama w Sobie.

– Tego żartu nie zrozumiałem.

– To nie żart. Mordercą była osoba, która w balecie tańczyła rolę Rzeczy Samej w Sobie, Ding an sich.

– Wobec tego policja miała ułatwione zadanie, wystarczyło przeczytać w programie teatralnym nazwiska wykonawców.

– Niestety nie było to wcale takie proste. Okazało się, że rolę Rzeczy Samej w Sobie zatańczył jakiś intruz, którego nikt nie znał.

Ciągle nic nie rozumiałem.

– Kiedy tańczył, był przecież na scenie i musieli go widzieć wszyscy widzowie.

– Tylko że, jak pewnie pan wie, „rzecz sama w sobie” jest całkowicie niedostępna ludzkim zmysłom i ludzkiemu poznaniu.

– No i?

– Tak właśnie wyglądał kostium tego, kto tańczył jej rolę. Tancerz był od stóp do głów owinięty materiałem i nie można go było poznać.

– No dobrze, to mogę zrozumieć. Ale w jaki sposób wiąże się pańska podróż z tym, co zdarzyło się w teatrze?

– Wyjechałem, żeby ustalić, kim jest morderca. – Martin znowu zamilkł, a potem się poprawił. – Właściwie wyjechałem przede wszystkim po to, żeby wykryć sprawcę innego morderstwa, to wszystko jest trochę skomplikowane…

Teraz już moja ciekawość była mocniejsza niż pragnienie wsłuchiwania się w głosy kreteńskiej ciszy.

– A nie zechciałby mi pan opowiedzieć historii tej podróży od początku? – spytałem.

Martin na taką propozycję czekał. Chwycił zaraz dzbanek z winem, przysiadł się do mojego stolika i wbijając wzrok w srebrną powierzchnię morza, zaczął opowiadać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: