Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Podróże do wielu odległych narodów świata - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróże do wielu odległych narodów świata - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 496 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Au­tor mówi nie­co o so­bie, swej ro­dzi­nie, a tak­że o tym, co po­cząt­ko­wo skła­nia­ło go do po­dró­ży. Po roz­bi­ciu okrę­tu pły­nie, ra­tu­jąc ży­cie, do­cie­ra bez­piecz­nie do brze­gów kra­iny Lil­li­put, zo­sta­je poj­ma­ny i upro­wa­dzo­ny w głąb kra­ju.

Oj­ciec mój miał nie­wiel­ką po­sia­dłość w Not­tin­gham­shirg; by­łem trze­cim z jego pię­ciu sy­nów. Gdy ukoń­czy­łem lat czter­na­ście, wy­słał mnie do Ema­nu­el Col­le­ge w Cam­brid­ge i po­zo­sta­wa­łem tam przez trzy lata przy­kła­da­jąc się pil­nie do na­uki. Kosz­ta utrzy­ma­nia (choć mia­łem bar­dzo skrom­ne wspar­cie z domu) oka­za­ły się jed­nak zbyt wiel­kie w po­rów­na­niu z tak małą for­tu­ną, zo­sta­łem więc uczniem pana Ja­me­sa Ba­te­sa, zna­ne­go lon­dyń­skie­go le­ka­rza, u któ­re­go prze­by­wa­łem przez lat czte­ry, prze­zna­cza­jąc otrzy­my­wa­ne od ojca nie­wiel­kie sumy na na­ukę na­wi­ga­cji i in­nych dzia­łów ma­te­ma­ty­ki, uży­tecz­nych tym, któ­rzy pra­gną od­by­wać po­dró­że; gdyż za­wsze wie­rzy­łem, że prę­dzej czy póź­niej taki wła­śnie los mi przy­pad­nie. Opu­ściw­szy pana Ba­te­sa uda­łem się do ojca i dzię­ki po­mo­cy jego, mego stry­ja Joh­na i kil­ku in­nych krew­nych, ze­bra­łem czter­dzie­ści fun­tów, uzy­skaw­szy obiet­ni­cę do­dat­ko­wych trzy­dzie­stu fun­tów rocz­nie na utrzy­ma­nie w Lej­dzie, gdzie przez na­stęp­ne dwa lata i sie­dem mie­się­cy stu­dio­wa­łem na­ukę me­dycz­ną wie­rząc, że bę­dzie mi uży­tecz­na pod­czas dłu­gich po­dró­ży.

Wkrót­ce po po­wro­cie z Lej­dy mój do­bry mistrz pan Ba­tes za­re­ko­men­do­wał mnie jako le­ka­rza na po­kład Ja­skół­ki, do­wo­dzo­nej przez Ka­pi­ta­na Abra­ha­ma Pan­nel­la, u któ­re­go po­zo­sta­wa­łem przez trzy i pół roku, od­byw­szy w tym cza­sie jed­ną lub dwie po­dró­że do Le­wan­tu i in­nych oko­lic. Po po­wro­cie po­sta­no­wi­łem osiąść na sta­łe w Lon­dy­nie, do cze­go za­chę­cił mnie mistrz mój, pan Ba­tes, po­le­ciw­szy licz­nym pa­cjen­tom. Wy­na­ją­łem więc część nie­wiel­kie­go domu w Old Jury; a gdy po­ra­dzo­no mi, bym zmie­nił stan, po­ślu­bi­łem pan­ną Mary Bur­ton, dru­gą cór­kę pana Ed­mon­da Bur­to­na, poń­czosz­ni­ka z uli­cy New­ga­te; a wnio­sła mi ona czte­ry­sta fun­tów wia­na.

Lecz gdy mój do­bry mistrz Ba­tes zmarł w dwa lata póź­niej i po­zo­sta­ło mi nie­wie­lu przy­ja­ciół, for­tu­na moja za­czę­ła chy­lić się ku upad­ko­wi z winy su­mie­nia, któ­re znieść nie mo­gło na­śla­do­wa­nia nik­czem­nych prak­tyk sto­so­wa­nych przez zbyt wie­lu lu­dzi mego rze­mio­sła. Tak więc, po na­ra­dzie z żoną i kil­ku zna­jo­my­mi, po­sta­no­wi­łem znów wy­ru­szyć na mo­rze. By­łem ko­lej­no le­ka­rzem na dwu okrę­tach i od­by­łem w cią­gu lat sze­ściu licz­ne po­dróż! do Wschod­nich i Za­chod­nich In­dii, co po­zwo­li­ło mi po­więk­szyć nie­co mój ma­ją­tek. Ma­jąc za­wsze pod ręką wiel­ką ilość ksią­żek, spę­dza­łem wol­ne go­dzi­ny na czy­ta­niu naj­lep­szych au­to­rów sta­ro­żyt­nych i współ­cze­snych, a gdy scho­dzi­łem na brzeg, przy­pa­try­wa­łem się oby­cza­jom i uspo­so­bie­niu owych lu­dów, a tak­że uczy­łem się ich mowy, co przy­cho­dzi­ło mi z naj­więk­szą ła­two­ścią, dzię­ki do­sko­na­łej pa­mię­ci.

Ostat­nia z owych po­dró­ży nie oka­za­ła się na­zbyt szczę­śli­wa, więc znu­żo­ny mo­rzem za­pra­gną­łem po­zo­stać w domu z żoną i ro­dzi­ną. Prze­nio­słem się z Old Jury na Fet­ter Lane, a stam­tąd do Wap­ping, ma­jąc na­dzie­ję uzy­ska­nia prak­ty­ki wśród że­gla­rzy. Ra­chu­by moje za­wio­dły jed­nak. Po trzech la­tach ocze­ki­wa­nia na po­lep­sze­nie spraw przy­ją­łem ko­rzyst­ną pro­po­zy­cję do­wód­cy An­ty­lo­py, ka­pi­ta­na Wil­lia­ma Pri­char­da, go­tu­ją­ce­go się do po­dró­ży na Mo­rza Po­łu­dnio­we. Czwar­te­go maja 1699 pod­nie­śli­śmy ża­gle w Bri­sto­lu i po­cząt­ko­wo po­dróż na­sza prze­bie­ga­ła bar­dzo po­myśl­nie.

Są pew­ne przy­czy­ny, dla któ­rych nie by­ło­by rze­czą wła­ści­wą tru­dze­nie Czy­tel­ni­ka szcze­gó­ła­mi na­szych przy­gód na owych Mo­rzach; dość bę­dzie, je­śli po­wia­do­mię go, że pły­nąc stam­tąd ku In­diom Wschod­nim zo­sta­li­śmy za­gna­ni gwał­tow­ną bu­rzą na pół­noc­ny za­chód od Zie­mi Van Die­me­na. Wy­ko­naw­szy po­miar stwier­dzi­li­śmy, że znaj­du­je­my się na 30 stop­niu i 2 mi­nu­cie sze­ro­ko­ści po­łu­dnio­wej. Dwu­na­stu lu­dzi za­ło­gi zmar­ło osła­bio­nych nad­mier­ną pra­cą i złym po­ży­wie­niem, a po­zo­sta­li byli bar­dzo wy­czer­pa­ni. Dzień pią­te­go li­sto­pa­da, któ­ry przy­pa­da w owych stro­nach na po­czą­tek lata, był nie­zwy­kle mgli­sty, nim więc że­gla­rze do­strze­gli ska­łę nie da­lej niż o pół ka­bla przed dzio­bem, wi­chu­ra po­gna­ła nas wprost na nią i okręt na­tych­miast prze­ła­mał się na pół. Sze­ściu z za­ło­gi, a wśród nich ja, spu­ściw­szy łódź wal­czy­ło, by od­bić od ska­ły i okrę­tu. We­dług mego ob­li­cze­nia wio­sło­wa­li­śmy oko­ło trzech mil, lecz usta­li­śmy wresz­cie, bo­wiem już na okrę­cie uszły z nas wszyst­kie nie­mal siły. Po­wie­rzy­li­śmy się więc ła­sce bał­wa­nów, a gdy mi­nę­ło pół go­dzi­ny, nie­spo­dzia­ny pół­noc­ny po­dmuch prze­wró­cił łódź. Co przy­da­rzy­ło się mym to­wa­rzy­szom w ło­dzi i tym, któ­rym uda­ło się ujść na ska­łę, a tak­że po­zo­sta­łym na okrę­cie, nie umiem rzec; lecz są­dzę, że wszy­scy prze­pa­dli. Je­śli o mnie mowa, pły­ną­łem gna­ny wi­chrem i falą tam, do­kąd los ka­zał. Choć czę­sto opusz­cza­łem nogi, nie do­tkną­łem jed­nak dna; lecz gdy by­łem już nie­mal zgu­bio­ny i nie­zdol­ny do dal­sze­go zma­ga­nia, na­tra­fi­łem wresz­cie na grunt; a rów­no­cze­śnie wi­chu­ra po­czę­ła słab­nąć. Po­chy­łość dna była tak nie­znacz­na, że prze­sze­dłem nie­mal milę, nim do­tar­łem do brze­gu, a jak przy­pusz­cza­łem, do­cho­dzi­ła wów­czas ósma wie­czór. Póź­niej prze­sze­dłem jesz­cze pół mili, lecz nie od­kry­łem śla­du za­bu­do­wań lub miesz­kań­ców; być może tak osła­błem, że nie by­łem w sta­nie ich do­strzec. Strasz­li­we wy­czer­pa­nie, upał, a tak­że go­rzał­ka, któ­rej pół kwa­ter­ki wy­chy­li­łem przed opusz­cze­niem okrę­tu, spra­wi­ły, że od­czu­łem prze­moż­ną sen­ność. Po­ło­ży­łem się na nie­zwy­kle krót­kiej, mięk­kiej tra­wie i usną­łem głę­biej niż kie­dy­kol­wiek, od­kąd się­ga moja pa­mięć. Mu­sia­łem za­pew­ne spać po­nad dzie­więć go­dzin, świ­ta­ło bo­wiem wła­śnie, gdy się ock­ną­łem. Pró­bo­wa­łem po­wstać, lecz nie mo­głem się po­ru­szyć. Le­żąc na wznak od­kry­łem, że ra­mio­na moje i nogi są moc­no przy­twier­dzo­ne z dwu stron do zie­mi, a me dłu­gie, gę­ste wło­sy umo­co­wa­no po­dob­nie. Wy­czu­wa­łem tak­że pew­ną ilość cien­kich wię­zów opa­su­ją­cych cia­ło pod pa­cha­mi i bie­gną­cych w dół, aż ku udom. Mo­głem spo­glą­dać je­dy­nie w górę, a że" słoń­ce za­czę­ło przy­grze­wać, świa­tło ra­zi­ło mnie w oczy. Sły­sza­łem wo­kół sie­bie po­mie­sza­ne gło­sy, lecz w po­ło­że­niu, w ja­kim się znaj­do­wa­łem, nie mo­głem uj­rzeć ni­cze­go prócz nie­ba. Po pew­nym cza­sie uczu­łem, że coś ży­we­go po­ru­sza się na mej le­wej no­dze, a póź­niej, wstą­piw­szy ostroż­nie na pierś, pod­cho­dzi nie­mal do pod­bród­ka; wów­czas zni­ża­jąc oczy na tyle, na ile się dało, do­strze­głem, że jest to isto­ta ludz­ka, wy­so­ka na nie­speł­na sześć cali; trzy­ma­ła ona w rę­kach łuk i strza­łę, a koł­czan mia­ła prze­rzu­co­ny przez ple­cy. W tej sa­mej chwi­li po­czu­łem, że co naj­mniej czter­dzie­ści (jak przy­pusz­cza­łem) po­dob­nych istot po­stę­pu­je za pierw­szą. Wpa­dłem w tak nad­zwy­czaj­ne zdu­mie­nie i ryk­ną­łem tak gło­śno, że wszy­scy w trwo­dze rzu­ci­li się do uciecz­ki; a nie­któ­rzy, jak mi póź­niej do­nie­sio­no, uczy­ni­li so­bie krzyw­dę sko­czyw­szy z mego boku na zie­mię. Po­wró­ci­li jed­nak wkrót­ce i je­den z nich, któ­ry od­wa­żył się po­dejść tak bli­sko, że uj­rzał całe moje ob­li­cze, uniósł w po­dzi­wie ra­mio­na i oczy, wo­ła­jąc cien­kim, lecz wy­raź­nym gło­sem He­ki­nah De­gul. Inni po­wtó­rzy­li te sło­wa kil­ka­krot­nie, lecz nie wie­dzia­łem wów­czas, co one ozna­cza­ją. Chciał­bym, aby Czy­tel­nik uwie­rzył, że le­ża­łem w cią­gu ca­łe­go tego cza­su pe­łen oba­wy. Wresz­cie, pró­bu­jąc się uwol­nić, zdo­ła­łem ro­ze­rwać cien­kie wię­zy i wy­rwać koł­ki, któ­re przy­trzy­my­wa­ły mą lewą rękę przy zie­mi, a unió­sł­szy ją ku twa­rzy od­kry­łem spo­sób, ja­kie­go uży­li, by mnie spę­tać. W tej sa­mej chwi­li szarp­ną­łem gwał­tow­nie gło­wą, co było po­łą­czo­ne z nie­zwy­kłym bó­lem, dało mi jed­nak moż­ność roz­luź­nie­nia sznu­recz­ków pę­ta­ją­cych wło­sy po le­wej stro­nie i po­zwo­li­ło od­wró­cić gło­wę o dwa cale. Lecz stwo­rze­nia te umknę­ły po­now­nie, nim mo­głem je po­chwy­cić; wy­buchł przy tym wiel­ki, choć nie­zwy­kle prze­ni­kli­wy wrzask, a gdy ucichł, je­den z nich za­krzyk­nął do­no­śnie Tol­go Pho­nac i po chwi­li uczu­łem po­nad sto strzał, któ­re ugo­dzi­ły mnie w lewą dłoń, kłu­jąc jak po­dob­na ilość igieł; prócz tego wy­strze­li­li dru­gą sal­wę w po­wie­trze, jak my to czy­ni­my w Eu­ro­pie pod­czas bom­bar­do­wa­nia; z tych część spa­dła, jak przy­pusz­czam, na me cia­ło (nie czu­łem ich), a część na twarz, któ­rą na­tych­miast za­kry­łem lewą dło­nią. Gdy owa ule­wa strzał mi­nę­ła, opa­dłem ję­cząc z bólu, lecz unio­słem się za­raz, chcąc ze­rwać wię­zy, a wów­czas wy­pu­ści­li na­stęp­ną sal­wę, gęst­szą niż pierw­sza; nie­któ­rzy pró­bo­wa­li na­wet wbić włócz­nie w me boki, lecz szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści mia­łem na so­bie skó­rza­ny ka­ftan, któ­re­go nie mo­gli prze­bić. Po­my­śla­łem więc, że naj­roz­trop­niej bę­dzie le­żeć nie­ru­cho­mo i cze­kać na­dej­ścia nocy, gdy ma­jąc już wol­ną rękę, będę mógł się cały wy­swo­bo­dzić; a sko­ro mowa o tu­byl­cach, mia­łem przy­czy­nę przy­pusz­czać, że gdy­by po­zo­sta­li oka­za­li się rów­nie ro­śli jak ci, któ­rych wi­dzę, będę mógł sta­wić czo­ło naj­po­tęż­niej­szym ar­miom, ja­kie ze­chcą prze­ciw­ko mnie rzu­cić. Los po­sta­no­wił jed­nak in­a­czej. Lu­dzie ci, gdy do­strze­gli, że znie­ru­cho­mia­łem, za­prze­sta­li wy­pusz­cza­nia strzał, a z na­ra­sta­ją­ce­go zgieł­ku po­zna­łem, że licz­ba ich wzro­sła. W od­le­gło­ści oko­ło czter­dzie­stu jar­dów od mego pra­we­go ucha sły­sza­łem przez po­nad go­dzi­ną stuk, jak gdy­by pod­ję­to tam ja­kąś pra­cę. Gdy od­wró­ci­łem gło­wę w owym kie­run­ku na tyle, na ile po­zwa­la­ły mi sznur­ki i koł­ki, uj­rza­łem pół­to­rej sto­py po­nad zie­mią plat­for­mę zdol­ną unieść trzech lub czte­rech tu­byl­ców; wspar­tych o nią było kil­ka dra­bin i stam­tąd wła­śnie ktoś bę­dą­cy, jak się wy­da­wa­ło, zna­mie­ni­tym czło­wie­kiem, wy­gło­sił dłu­gie prze­mó­wie­nie, z któ­re­go nie po­ją­łem ani jed­nej sy­la­by. Lecz wi­nie­nem wspo­mnieć, że nim owa naj­waż­niej­sza per­so­na roz­po­czę­ła prze­mo­wę, za­wo­ła­ła trzy­krot­nie Lan­gro De­hul san (te i po­przed­nie sło­wa zo­sta­ły mi po­wtó­rzo­ne i wy­ja­śnio­ne). Na to zbli­ży­ło się na­tych­miast oko­ło pięć­dzie­się­ciu tu­byl­ców, któ­rzy prze­cię­li sznur­ki krę­pu­ją­ce lewą stro­nę mej gło­wy, co dało mi swo­bo­dę ob­ró­ce­nia jej w pra­wo i przyj­rze­nia się za­rów­no oso­bie jak i ru­chom mó­wią­ce­go. Był to czło­wiek, jak mo­głem osą­dzić, w śred­nim wie­ku i prze­wyż­szał wzro­stem trzech po­zo­sta­łych to­wa­rzy­szy, z któ­rych je­den był pa­ziem pod­trzy­mu­ją­cym tren jego suk­ni i zda­wał się nie­co dłuż­szy niż mój środ­ko­wy pa­lec; dwaj inni zaś sta­li po bo­kach mów­cy pod­trzy­mu­jąc go. Ode­grał on do­sko­na­le rolę ora­to­ra i uda­ło mi się po­jąć, że wie­le okru­chów jego prze­mó­wie­nia sta­no­wią groź­by, a inne peł­ne są przy­rze­czeń, li­to­ści i współ­czu­cia. Od­po­wie­dzia­łem w kil­ku sło­wach, lecz w spo­sób naj­bar­dziej ule­gły, uno­sząc lewe ra­mię i oczy ku słoń­cu, jak gdy­bym brał je za świad­ka; a ko­na­jąc nie­mal z gło­du, gdyż ja­dłem po raz ostat­ni na kil­ka go­dzi­li przed opusz­cze­niem okrę­tu, uczu­łem w so­bie tak prze­moż­ne wo­ła­nie na­tu­ry, że nie mo­głem po­wstrzy­mać znie­cier­pli­wie­nia (być może prze­ciw ści­słym za­sa­dom przy­zwo­ito­ści) i po­czą­łem raz po raz wkła­dać pal­ce do ust na znak, że pra­gnę się po­si­lić. Hur­go (gdyż tak, jak się póź­niej do­wie­dzia­łem, na­zy­wa­ją oni wiel­kich pa­nów) po­jął mnie do­sko­na­le. Zstą­pił z plat­for­my i roz­ka­zał przy­sta­wić do mych bo­ków licz­ne dra­bi­ny. Wspię­ło się na nie po­nad stu tu­byl­ców i ru­szy­ło ku mym ustom z wy­ła­do­wa­ny­mi po brze­gi ko­sza­mi, któ­re zo­sta­ły na­peł­nio­ne i wy­sła­ne z roz­ka­zu Kró­la, gdy tyl­ko otrzy­mał pierw­szą wieść o mnie. Do­strze­głem, że znaj­do­wa­ło się,- tam mię­so róż­nych zwie­rząt, lecz nie umia­łem od­róż­nić ich kie­ru­jąc się sma­kiem. Były tam ło­pat­ki, udźce i com­bry, jak gdy­by ba­ra­nie, do­sko­na­le przy­rzą­dzo­ne, lecz drob­niej­sze niż skrzy­dło skow­ron­ka. Bra­łem ich do ust po dwa lub trzy na raz wraz z trze­ma bo­chen­ka­mi chle­ba, nie więk­szy­mi niż kule musz­kie­tów. Po­da­wa­li mi je tak szyb­ko, jak mo­gli, oka­zu­jąc ty­sią­cz­ne ozna­ki zdu­mie­nia i po­dzi­wu dla mego ogro­mu i ape­ty­tu. Na­stęp­nie uka­za­łem, że chcę pić. Pa­trząc na mnie, gdy ja­dłem, po­ję­li, że nie­wiel­ka ilość trun­ku mnie nie za­do­wo­li, więc bę­dąc lu­dem wiel­ce prze­myśl­nym, dźwi­gnę­li z nie­zwy­kłą zręcz­no­ścią jed­ną z naj­więk­szych be­czek, ja­kie mie­li, po­to­czy­li ją ku mej ręce i od­bi­li po­kry­wę. Wy­pi­łem jej za­war­tość jed­nym hau­stem, ca przy­szło mi tym ła­twiej, że mie­ści­ła nie­ca­łe pół kwa­ter­ki cze­goś, co sma­ko­wa­ło jak sła­be wino bur­gundz­kie, lecz było o wie­le wy­bor­niej­sze. Przy­nie­śli mi dru­gą becz­kę, któ­rą wy­chy­li­łem w po­dob­ny spo­sób, uka­zu­jąc, że chcę jesz­cze, lecz nie mie­li już wię­cej. Gdy do­ko­na­łem tych rze­czy cu­dow­nych, za­czę­li wzno­sić ra­do­sne okrzy­ki i tań­czyć na mej pier­si, po­wta­rza­jąc wie­lo­krot­nie to, co rze­kli na po­cząt­ku: He­ki­nah De­gul. Na­ka­za­li mi ge­sta­mi, abym strą­cił z sie­bie owe becz­ki, lecz wcze­śniej uprze­dzi­li sto­ją­cych w dole, by usu­nę­li się; wo­ła­li przy tym gło­śno Bo­rach Mi­vo­la, a gdy uj­rze­li obie becz­ki wzno­szą­ce się w po­wie­trze, za­brzmiał po­wszech­ny okrzyk He­ki­nah De­gul. Wy­zna­ję, że gdy tak prze­su­wa­li się tam i na po­wrót po mym cie­le, ku­si­ło mnie, by po­chwy­cić trzy­dzie­stu lub czter­dzie­stu znaj­du­ją­cych się w moim za­się­gu i ci­snąć nimi o zie­mię. Lecz wspo­mnie­nie tego, co od­czu­łem, a co za­pew­ne nie było naj­więk­szą krzyw­dą, jaką mo­gli mi wy­rzą­dzić, po­łą­czo­ne z na­dzie­ją, jaką da­wa­ło mi oka­zy­wa­nie im czci (gdyż taka była przy­czy­na mego ule­głe­go za­cho­wa­nia), wkrót­ce wy­gna­ły ze mnie owe uro­je­nia. Prócz tego uzna­łem, że wią­że mnie po­win­ność go­ścia wo­bec lu­dzi po­stę­pu­ją­cych ze mną tak szczo­drze i wspa­nia­ło­myśl­nie. Nie mo­głem się na­dzi­wić nie­ustra­szo­no­ści owych ma­leń­kich śmier­tel­ni­ków, któ­rzy nie ba­cząc na to, że jed­na z mych rąk była wol­na, od­wa­ży­li się wspiąć na me cia­ło i cho­dzić po nim nie drżąc na wi­dok tak ol­brzy­mie­go stwo­rze­nia, ja­kim mu­sia­łem się im wy­da­wać. Po pew­nym cza­sie, gdy stwier­dzi­li, że nie pro­szę już o wię­cej ja­dła, po­ja­wi­ła się przede mną oso­ba wy­so­kiej god­no­ści przy­sła­na przez Jego Ce­sar­ski Ma­je­stat. Eks­ce­len­cja, wstą­piw­szy na kost­kę mej pra­wej nogi, ru­szył w kie­run­ku twa­rzy wio­dąc dwu­na­stu lu­dzi or­sza­ku. Uka­zaw­szy li­sty uwie­rzy­tel­nia­ją­ce, opa­trzo­ne Mo­nar­szą Pie­czę­cią, któ­rą przy­bli­żył do mych oczu, prze­ma­wiał przez dzie­sięć mi­nut bez ja­kich­kol­wiek oznak gnie­wu, lecz do­bit­nie i sta­now­czo, czę­sto wska­zu­jąc przed sie­bie, gdzie, jak się póź­niej prze­ko­na­łem, w od­le­gło­ści mniej wię­cej pół mili le­ża­ła sto­li­ca; gdyż Jego Ma­je­stat wraz z Radą po­sta­no­wi­li, że tam na­le­ży mnie do­pro­wa­dzić. Od­po­wie­dzia­łem kil­ku sło­wa­mi, któ­rych nie po­ję­to, i przy­ło­ży­łem wol­ną rękę do dru­giej (lecz nad gło­wą Jego Eks­ce­len­cji, lę­ka­jąc się, by nie skrzyw­dzić go lub ko­goś z jego or­sza­ku) na znak, że pra­gnę wol­no­ści. Jak się wy­da­wa­ło, po­jął to dość do­brze, gdyż po­trzą­snął gło­wą z nie­za­do­wo­le­niem i wy­cią­gnął rękę uka­zu­jąc, że mu­szę zo­stać za­wie­zio­ny jako wię­zień. Wy­ko­nał jed­nak kil­ka in­nych ge­stów da­jąc mi do zro­zu­mie­nia, że będę miał dość ja­dła i na­po­jów, a tak­że, że będą bar­dzo do­brze ob­cho­dzi­li się ze mną. Po­my­śla­łem wów­czas po­now­nie o ze­rwa­niu wię­zów, lecz czu­jąc nadal ból opuch­nię­tej twa­rzy i rąk, któ­ry spra­wia­ły tkwią­ce w nich jesz­cze licz­ne strza­ły, a tak­że wi­dząc, że licz­ba mych nie­przy­ja­ciół wzro­sła, po­czą­łem da­wać zna­ki, że mogą czy­nić ze mną, co ze­chcą. Do­strze­gł­szy to, Hur­go i jego or­szak wy­co­fa­li się z ozna­ka­mi uprzej­mo­ści i wi­docz­nym za­do­wo­le­niem. Wkrót­ce do­biegł mnie chó­ral­ny okrzyk, w któ­rym po­wta­rza­ły się czę­sto sło­wa Pe­plom Se­lan, a rów­no­cze­śnie wiel­kie mro­wie lu­dzi po mej le­wej stro­nie roz­luź­ni­ło sznur­ki do tego stop­nia, że uda­ło mi się ob­ró­cić w pra­wo i ulżyć so­bie, od­da­jąc wody przy­ro­dzo­ne w wiel­kiej ob­fi­to­ści, ku ogrom­ne­mu za­dzi­wie­niu owych istot, któ­re zga­du­jąc z mych po­ru­szeń, co za­mie­rzam uczy­nić, roz­bie­gły się w lewo i w pra­wo dla unik­nię­cia gwał­tow­nej ule­wy, wy­pa­da­ją­cej ze mnie z ta­kim szu­mem, i gwał­tow­no­ścią. Lecz nim to na­stą­pi­ło, na­masz­czo­no mi twarz i obie ręce miło pach­ną­cym bal­sa­mem, któ­ry w cią­gu kil­ku mi­nut usu­nął cały ból po­zo­sta­ły po strza­łach. Owe oko­licz­no­ści, wraz z wiel­ce po­żyw­nym ja­dłem i na­pit­kiem, spra­wi­ły, że ogar­nę­ła mnie sen­ność. Jak mnie póź­niej za­pew­nio­no, spa­łem oko­ło ośmiu go­dzin; nic dziw­ne­go zresz­tą, gdyż na roz­kaz Ce­sa­rza le­ka­rze ich umie­ści­li śro­dek na­sen­ny w becz­kach z wi­nem.

Moż­na przy­pu­ścić, że gdy tyl­ko od­kry­to mnie śpią­ce­go na zie­mi po wyj­ściu na ląd, Ce­sarz do­wie­dział się o tym wcze­śnie przez umyśl­ne­go po­słań­ca i po­sta­no­wił wraz z Radą, że na­le­ży mnie spę­tać w spo­sób, jaki opi­sa­łem (co uczy­nio­no nocą pod­czas mego snu), a tak­że że trze­ba wy­słać dla mnie wiel­ką ilość ja­dła i przy­go­to­wać ma­chi­nę dla prze­wie­zie­nia mnie do sto­li­cy.

Po­sta­no­wie­nie to może wy­da­wać się wiel­ce zu­chwa­łe i nie­bez­piecz­ne, a pe­wien je­stem, że w po­dob­nej po­trze­bie nie na­śla­do­wał­by go ża­den z eu­ro­pej­skich ksią­żąt; moim zda­niem jed­nak było to nie­zwy­kle roz­trop­ne i da­le­ko­wzrocz­ne. Przy­pu­ść­my bo­wiem, że lud ów ze­chciał­by zgła­dzić mnie we śnie włócz­nia­mi i strza­ła­mi; z pew­no­ścią obu­dzi­ło­by mnie pierw­sze bo­le­sne ukłu­cie, któ­re tak da­le­ce mo­gło­by roz­ją­trzyć mą wście­kłość i wzmóc siły, że ze­rwał­bym wię­zy, któ­ry­mi mnie spę­ta­no; a wów­czas, nie bę­dąc zdol­ny­mi do obro­ny, nie mo­gli­by ocze­ki­wać li­to­ści.

Lu­dzie ci są zna­ko­mi­ty­mi ma­te­ma­ty­ka­mi i osią­gnę­li wiel­ką do­sko­na­łość w me­cha­ni­ce, ośmie­le­ni i za­chę­ca­ni przez Ce­sa­rza, sław­ne­go opie­ku­na nauk. Wład­ca ów ma licz­ne ma­chi­ny na ko­łach dla prze­wo­zu drzew i in­nych wiel­kich cię­ża­rów. Swe naj­więk­sze okrę­ty wo­jen­ne, mie­rzą­ce cza­sem na­wet dzie­więć stóp dłu­go­ści, bu­du­je czę­sto w la­sach, gdzie ro­sną od­po­wied­nie drze­wa, a póź­niej każe owy­mi we­hi­ku­ła­mi prze­wo­zić je na brzeg mo­rza od­le­głe­go o trzy­sta lub czte­ry­sta jar­dów. Pię­ciu­set cie­ślom i bu­dow­ni­czym roz­ka­za­no, by nie­zwłocz­nie roz­po­czę­li pra­cę nad naj­więk­szą z ma­chin, jaką do­tąd zbu­do­wa­li. Była to drew­nia­na rama unie­sio­na trzy cale nad zie­mią, sie­dem stóp dłu­ga i czte­ry sze­ro­ka, po­ru­sza­ją­ca się na dwu­dzie­stu dwu ko­łach. Okrzyk, któ­ry usły­sza­łem, po­wstał na wi­dok zbli­ża­nia się tego we­hi­ku­łu, a jak moż­na są­dzić, wy­ru­szył on w czte­ry go­dzi­ny po mym wyj­ściu na brzeg. Usta­wio­no go rów­no­le­gle do miej­sca, gdzie le­ża­łem. Lecz naj­więk­szą trud­ność sta­no­wi­ło unie­sie­nie mnie i uło­że­nie na owym po­jeź­dzie. Aby to uczy­nić, wbi­to osiem­dzie­siąt słu­pów na sto­pę wy­so­kich, a bar­dzo sil­ne liny o gru­bo­ści na­sze­go sznur­ka do opa­ko­wań przy­twier­dzo­no ha­ka­mi do licz­nych ban­da­ży, któ­ry­mi ro­bot­ni­cy oto­czy­li mą szy­ję, ręce, cia­ło i nogi. Dzie­wię­ciu­set krzep­kich męż­czyzn za­ję­ło się prze­cią­ga­niem tych sznur­ków przez blo­ki umo­co­wa­ne na pa­lach. I tak w nie­ca­łe trzy go­dzi­ny unie­sio­no mnie i zło­żo­no na owej ma­chi­nie, a póź­niej spę­ta­no moc­no. O wszyst­kim tym do­wie­dzia­łem się z opo­wia­da­nia, gdyż dzię­ki sile po­tęż­ne­go leku wsy­pa­ne­go do mego trun­ku le­ża­łem pod­czas wszyst­kich tych dzia­łań po­grą­żo­ny w głę­bo­kim śnie. Pięt­na­ście se­tek naj­ro­ślej­szych koni ce­sar­skich, wy­so­kich na oko­ło czte­ry i pół cala, za­trud­nio­no, by przy­cią­gnąć mnie do sto­li­cy od­le­głej, jak już rze­kłem, o pół mili.

Mniej wię­cej w czte­ry go­dzi­ny po roz­po­czę­ciu na­szej po­dró­ży prze­bu­dzi­łem się na sku­tek pew­ne­go za­baw­ne­go wy­da­rze­nia; al­bo­wiem gdy za­trzy­ma­no na chwi­lę po­jazd dla na­pra­wie­nia cze­goś, dwóch czy trzech mło­dych tu­byl­ców za­pra­gnę­ło zo­ba­czyć, jak wy­glą­dam we śnie; wspię­li się oni na ową ma­chi­nę i przy­bli­ży­li z wiel­ką ostroż­no­ścią do mej twa­rzy; wów­czas je­den z nich, ofi­cer gwar­dii, wsu­nął głę­bo­ko w moje lewe noz­drze swą krót­ką włócz­nię, któ­ra po­ła­sko­ta­ła mnie w nos jak źdźbło tra­wy i zmu­si­ła do gwał­tow­ne­go kich­nię­cia: wów­czas umknę­li nie­po­strze­że­nie i mi­nę­ły trzy ty­go­dnie, nim do­wie­dzia­łem się, co było przy­czy­ną mego tak na­głe­go ock­nię­cia. Przez całą po­zo­sta­łą część dnia trwa­ła na­sza dłu­ga po­dróż, a na noc za­trzy­ma­li­śmy się; z obu stron pil­no­wa­ło mnie po pię­ciu­set straż­ni­ków, po­ło­wa z nich trzy­ma­ła po­chod­nie, a dru­ga łuki i strza­ły w go­to­wo­ści, aby za­bić mnie, je­śli ze­chcę się po­ru­szyć. Na­stęp­ne­go ran­ka o świ­cie pod­ję­li­śmy marsz i w po­łu­dnie zbli­ży­li­śmy się do sto­li­cy na od­le­głość dwu­stu jar­dów. Ce­sarz wraz z ca­łym dwo­rem wy­szedł na na­sze spo­tka­nie, lecz naj­wyż­si do­wód­cy nie mo­gli w ża­den spo­sób ścier­pieć, by oso­ba Jego Ma­je­sta­tu wy­sta­wio­na zo­sta­ła na nie­bez­pie­czeń­stwo wstę­pu­jąc na me cia­ło.

Po­jazd za­trzy­mał się w miej­scu, gdzie sta­ła sta­ro­żyt­na świą­ty­nia, uzna­wa­na za naj­więk­szą w ca­łym kró­le­stwie, lecz że zo­sta­ła przed kil­ku laty spla­mio­na po­peł­nio­nym w niej wy­rod­nym mor­der­stwem, gor­li­wość owe­go ludu uzna­ła ją za zbez­czesz­czo­ną i prze­zna­czo­no ją do pu­blicz­ne­go, świec­kie­go użyt­ku, usu­nąw­szy uprzed­nio wszel­kie ozdo­by i sprzę­ty. Po­sta­no­wio­no, że w tej wła­śnie bu­dow­li mam za­miesz­kać. Jej wiel­kie wy­cho­dzą­ce na pół­noc wro­ta wy­so­kie były na czte­ry, a sze­ro­kie na dwie sto­py i mo­głem się przez nie z ła­two­ścią prze­ci­snąć. Po obu stro­nach owych wrót znaj­do­wa­ły się po­je­dyn­cze nie­wiel­kie okna, od­le­głe o sześć stóp od zie­mi. Do okna znaj­du­ją­ce­go się po le­wej stro­nie ko­wa­le kró­lew­scy ucze­pi­li dzie­więć­dzie­siąt je­den łań­cu­chów, zbli­żo­nych gru­bo­ścią i dłu­go­ścią do tych, na któ­rych zwi­sa­ją ze­gar­ki eu­ro­pej­skich dam, a przy­twier­dzo­no je do mej le­wej nogi za­trza­sku­jąc trzy­dzie­ści sześć kłó­dek. Na wprost owej świą­ty­ni, po prze­ciw­nej stro­nie wiel­kie­go go­ściń­ca, znaj­do­wa­ła się w od­le­gło­ści dwu­dzie­stu stóp wie­ża, wy­so­ka co naj­mniej na pięć stóp. Na nią wła­śnie wstą­pił Ce­sarz w to­wa­rzy­stwie wie­lu naj­czci­god­niej­szych pa­nów dwor­skich, aby zy­skać spo­sob­ność obej­rze­nia mnie, jak mi po­wie­dzia­no, gdyż sam nie mo­głem ich do­strzec. Ob­li­czo­no, że po­nad sto ty­się­cy miesz­kań­ców opu­ści­ło mia­sto w tym sa­mym celu, a po­mi­mo roz­sta­wie­nia stra­ży chwi­la­mi nie mniej niż dzie­sięć ty­się­cy ich prze­by­wa­ło na mym cie­le wspiąw­szy się po dra­bin­kach. Lecz wkrót­ce uka­za­ło się ob­wiesz­cze­nie za­bra­nia­ją­ce tego pod karą śmier­ci. Gdy ro­bot­ni­cy stwier­dzi­li, że wy­rwa­nie się na wol­ność jest dla mnie nie­moż­li­we, prze­cię­li wszyst­kie krę­pu­ją­ce mnie sznu­ry; po czym po­wsta­łem w uspo­so­bie­niu bar­dziej me­lan­cho­lij­nym niż kie­dy­kol­wiek. Zgiełk, jaki wy­buchł, i zdu­mie­nie tych lu­dzi, gdy uj­rze­li mnie po­wsta­ją­ce­go i prze­cha­dza­ją­ce­go się, były nie do opi­sa­nia. Łań­cu­chy pę­ta­ją­ce mą lewą nogę mia­ły oko­ło dwu jar­dów dłu­go­ści i umoż­li­wia­ły mi nie tyl­ko swo­bod­ne po­ru­sza­nie się tam i na po­wrót w pół­ko­lu, lecz że przy­twier­dzo­no je w od­le­gło­ści tyl­ko czte­rech cali od wiel­kich wrót, po­zwa­la­ły wpeł­znąć do wnę­trza świą­ty­ni i wy­cią­gnąć się w jej głę­bi.ROZ­DZIAŁ II

Ce­sarz Lil­li­pu­tu w oto­cze­niu licz­nych do­stoj­ni­ków przy­by­wa by uj­rzeć uwię­zio­ne­go Au­to­ra. Opis oso­by i szat Ce­sa­rza. Wy­zna­czo­no uczo­nych, aby na­uczy­li Au­to­ra ich mowy. Zdo­by­wa on ła­skę dzię­ki swe­mu ła­god­ne­mu uspo­so­bie­niu. Kie­sze­nie jego zo­sta­ją prze­szu­ka­ne; od­bie­ra­ją mu ra­pier i pi­sto­le­ty.

Gdy sta­ną­łem na nogi, ro­zej­rza­łem się i mu­szę wy­znać, że nig­dy do­tąd nie oglą­da­łem tak zaj­mu­ją­ce­go wi­do­ku. Cała ota­cza­ją­ca mnie kra­ina zda­wa­ła się nie­skoń­czo­nym ogro­dem, oko­lo­ne opłot­ka­mi pola, ma­ją­ce w więk­szo­ści oko­ło czter­dzie­stu stóp kwa­dra­to­wych, przy­po­mi­na­ły kwiet­ni­ki. Były one prze­ple­cio­ne la­sa­mi o po­wierzch­ni mniej wię­cej jed­nej czwar­tej akra, a jak mo­głem osą­dzić, naj­wyż­sze drze­wa wzno­si­ły się na wy­so­kość oko­ło sied­miu stóp. Przyj­rza­łem się mia­stu le­żą­ce­mu po mej le­wej ręce; wy­glą­da­ło ono jak gród wy­ma­lo­wa­ny na sce­nie te­atral­nej.

Od kil­ku już go­dzin od­czu­wa­łem nie­zwy­kły na­cisk ko­niecz­no­ści na­tu­ral­nych, w czym nie było ni­cze­go dziw­ne­go, gdyż nie­mal dwa dni mi­nę­ły, od­kąd wy­próż­ni­łem się po raz ostat­ni. Po­pa­dłem więc w wiel­kie po­mie­sza­nie, roz­dar­ty mię­dzy na­gle­niem cia­ła a wsty­dem. Naj­lep­szym spo­so­bem, któ­ry uda­ło mi się wy­my­śleć, było wpeł­znię­cie do mego do­mo­stwa, co też uczy­ni­łem. Za­mknąw­szy za sobą wro­ta po­su­ną­łem się tak da­le­ko, jak na to po­zwa­la­ła dłu­gość łań­cu­cha, i cia­ło me po­zby­ło się owe­go uciąż­li­we­go brze­mie­nia. Lecz tyl­ko raz spla­mi­łem się tak nie­czy­stym po­stęp­kiem, a mogę je­dy­nie ży­wić na­dzie­ję, że nie­uprze­dzo­ny Czy­tel­nik przy­zna mi nie­co słusz­no­ści, gdy bez­stron­nie i po doj­rza­łym na­my­śle roz­wa­ży mą spra­wę i roz­ter­kę, w ja­kiej się znaj­do­wa­łem. Od owe­go cza­su za­wsze, tuż po prze­bu­dze­niu, za­ła­twia­łem tę rzecz na ze­wnątrz, od­da­la­jąc się na całą dłu­gość łań­cu­cha, a każ­de­go ran­ka, nim na­de­szli wi­dzo­wie, trosz­czo­no się o to, by owa nie­mi­ła sub­stan­cja zo­sta­ła wy­wie­zio­na na tacz­kach przez dwu słu­żą­cych, któ­rym to zle­co­no. Nie po­zo­sta­wał­bym tak dłu­go przy tej spra­wie, któ­ra na pierw­szy rzut oka może wy­dać się nie­zbyt istot­na, gdy­bym nie są­dził, że w oczach świa­ta ko­niecz­ne jest oczysz­cze­nie mego cha­rak­te­ru z za­rzu­tu nie­czy­sto­ści, któ­ry moi po­twar­cy lu­bią sta­wiać przy tej i in­nych spo­sob­no­ściach.

Po za­koń­cze­niu owej przy­go­dy wy­sze­dłem po­now­nie z mego do­mstwa pra­gnąc ode­tchnąć świe­żym po­wie­trzem. Ce­sarz, zstą­piw­szy już z wie­ży, zbli­żał się kon­no w moją stro­nę, co mo­gło go dro­go kosz­to­wać, gdyż zwie­rzę, choć bar­dzo do­brze ujeż­dżo­ne, lecz zu­peł­nie nie na­wy­kłe do po­dob­ne­go wi­do­ku, któ­ry mu­siał mu się wy­da­wać ru­cho­mą górą, sta­nę­ło dęba: lecz Wład­ca ów bę­dąc bar­dzo do­brym jeźdź­cem wy­trwał w sio­dle, póki nie pod­bie­gli pa­choł­ko­wie i nie chwy­ci­li za uzdę, aby Jego Ma­je­stat mógł zsiąść. Gdy ze­sko­czył, obej­rzał mnie z wiel­kim po­dzi­wem, lecz trzy­mał się poza za­się­giem mych łań­cu­chów. Roz­ka­zał swym sto­ją­cym już w po­go­to­wiu ku­cha­rzom i sza­fa­rzom, aby po­da­no mi ja­dło i na­pi­tek, któ­re pchnę­li w mą stro­nę na po­jaz­dach za­opa­trzo­nych w koła, dzię­ki cze­mu mo­gły się ku mnie przy­bli­żyć. Chwy­ta­łem owe po­jaz­dy i wkrót­ce opróż­ni­łem je wszyst­kie; dwa­dzie­ścia wy­peł­nio­nych było mię­si­wem, a dzie­sięć na­po­ja­mi. Każ­dy z tych pierw­szych za­wie­rał dwa lub trzy ob­fi­te kęsy, a na­pój z dzie­się­ciu gli­nia­nych na­czyń zla­łem do wnę­trza jed­ne­go po­jaz­du i wy­chy­li­łem dusz­kiem, po­dob­nie po­stę­pu­jąc z po­zo­sta­ły­mi. W pew­nym od­da­le­niu za­sia­dła Ce­sa­rzo­wa wraz z mło­dy­mi ksią­żę­ta­mi i księż­nicz­ka­mi krwi w oto­cze­niu or­sza­ku wie­lu dam, lecz po przy­go­dzie Ce­sa­rza z ko­niem po­wsta­li wszy­scy i zbli­ży­li się do jego Oso­by, któ­rą te­raz opi­szę. Nie­mal na całą sze­ro­kość mego pa­znok­cia prze­wyż­sza on wzro­stem swych dwo­rzan, co wy­star­cza, by bu­dzić gro­zę w pa­trzą­cych. Rysy jego są wy­ra­zi­ste i mę­skie, o au­striac­kiej war­dze i or­lim no­sie, cerę ma oliw­ko­wą, po­sta­wę pro­stą, cia­ło i człon­ki o słusz­nych pro­por­cjach, ru­chy wdzięcz­ne i za­cho­wa­nie peł­ne ma­je­sta­tu. Nie był już wów­czas mło­dzień­cem, ma­jąc ukoń­czo­nych dwa­dzie­ścia osiem i trzy czwar­te roku, a od sied­miu lat pa­nu­jąc wiel­ce szczę­śli­wie i zwy­cię­sko. Chcąc mu się le­piej przyj­rzeć le­głem na boku, aby twarz moja znaj­do­wa­ła się na wy­so­ko­ści jego twa­rzy, gdy stał tak w od­le­gło­ści trzech jar­dów ode mnie; od tego cza­su jed­nak trzy­ma­łem go wie­lo­krot­nie w dło­ni i dla­te­go opis mój nie może być nie­zgod­ny z praw­dą. Sza­ty jego były pro­ste i zwy­kłe, na mo­dłę po­śred­nią mię­dzy stro­jem azja­tyc­kim a eu­ro­pej­skim, lecz gło­wę zdo­bił lek­ki zło­ty hełm, przy­bra­ny klej­no­ta­mi i pió­rem na szczy­cie. W dło­ni dzier­żył ob­na­żo­ny miecz, by móc bro­nić się, gdy­bym ro­ze­rwał kaj­da­ny; miecz ów mie­rzył nie­mal trzy cale dłu­go­ści, a zło­ta po­chwa i gło­wi­ca wy­sa­dza­ne były gę­sto dia­men­ta­mi. Głos miał wy­so­ki i prze­ni­kli­wy, lecz mó­wił ja­sno i wy­raź­nie, tak że sły­sza­łem go do­brze, na­wet sto­jąc. Odzie­nie wszyst­kich dam i dwo­rzan było tak wspa­nia­łe, że miej­sce, gdzie się znaj­do­wa­li, przy­po­mi­na­ło roz­po­star­tą na zie­mi spód­ni­cę wy­szy­wa­ną w zło­te i srebr­ne wzo­ry. Jego Ce­sar­ski Ma­je­stat prze­ma­wiał do mnie raz po raz, a ja od­po­wia­da­łem mu bez zwło­ki, lecz ża­den z nas nie mógł po­jąć ani sy­la­by z tego, co mó­wił dru­gi. Obec­nych tam było wie­lu jego ka­pła­nów i praw­ni­ków (jak mo­głem mnie­mać z ich szat), któ­rym roz­ka­za­no zwra­cać się do mnie, a ja prze­ma­wia­łem do nich we wszyst­kich ję­zy­kach, któ­rych li­zną­łem choć tro­chę: po ho­len­der­sku, nie­miec­ku, ła­ci­nie, fran­cu­sku, hisz­pań­sku, wło­sku i w Lin­gua Fran­ca, lecz bez skut­ku. Po mniej wię­cej dwu go­dzi­nach dwór od­szedł i po­zo­sta­łem pod sil­ną stra­żą, któ­ra mia­ła za­po­bie­gać na­tar­czy­wo­ści, a za­pew­ne i zło­śli­wo­ści mo­tło­chu ci­sną­ce­go się nie­cier­pli­wie i pra­gną­ce­go zna­leźć tak bli­sko mnie, jak ze­zwa­la­ła oba­wa; nie­któ­rzy byli tak zu­chwa­li, że wy­pu­ści­li strza­ły w mym kie­run­ku, gdy sie­dzia­łem przed drzwia­mi mego do­mo­stwa; a jed­na z nich omal nie ugo­dzi­ła mnie w lewe oko. Lecz puł­kow­nik ka­zał schwy­tać sze­ściu pro­wo­dy­rów i wy­da­wa­ło mu się, że naj­wła­ściw­szą karą bę­dzie od­da­nie ich zwią­za­nych w moje ręce, co żoł­nie­rze wy­ko­na­li z jego wolą, po­py­cha­jąc ich ku mnie drzew­ca­mi włócz­ni. Ują­łem ich wszyst­kich w pra­wą dłoń, pię­ciu wsu­ną­łem do kie­sze­ni sur­du­ta i uda­łem, że szó­ste­go pra­gnę po­żreć żyw­cem. Bie­dak pisz­czał prze­raź­li­wie, a puł­kow­nik i jego ofi­ce­ro­wie wpa­dli w wiel­kie przy­gnę­bie­nie, któ­re wzro­sło jesz­cze, gdy uj­rze­li, że wyj­mu­ję pod­ręcz­ny no­żyk; lecz wkrót­ce spra­wi­łem, że wy­zby­li się trwo­gi, gdyż spo­glą­da­jąc bez gnie­wu prze­cią­łem wnet jego wię­zy i po­sta­wi­łem go ostroż­nie na zie­mi, by mógł na­tych­miast uciec. Z po­zo­sta­ły­mi po­stą­pi­łem po­dob­nie, wyj­mu­jąc ich ko­lej­no z kie­sze­ni; do­strze­głem przy tym, że za­rów­no lud jak żoł­nie­rze wzru­sze­ni byli tą ozna­ką mej ła­god­no­ści, co zo­sta­ło prze­ka­za­ne dwo­ro­wi i przed­sta­wi­ło mnie w wiel­ce ko­rzyst­nym świe­tle.

Z na­sta­niem nocy wsze­dłem z pew­nym tru­dem do mego do­mo­stwa, gdzie le­głem na zie­mi, co po­wta­rza­ło się przez mniej wię­cej dwa ty­go­dnie, póki Ce­sarz nie wy­dał roz­ka­zu, aby przy­go­to­wa­no mi łoże. Przy­wie­zio­no wów­czas na wo­zach sześć­set łó­żek o zwy­kłych wy­mia­rach i wzię­to się do pra­cy we­wnątrz domu; sto pięć­dzie­siąt zszy­tych z sobą sien­ni­ków wy­star­czy­ło na dłu­gość i sze­ro­kość, po czym uło­żo­no ich czte­ry war­stwy, co nie w peł­ni chro­ni­ło mnie przed twar­dą pod­ło­gą z wy­gła­dzo­ne­go ka­mie­nia. Sto­su­jąc po­dob­ne ob­li­cze­nie za­opa­trzo­no mnie w po­dusz­ki, koce i prze­ście­ra­dła, dość zno­śne dla ko­goś, kto jak ja mu­siał tak dłu­go cier­pieć nie­wy­go­dy.

W mia­rę jak wieść o mym po­ja­wie­niu się bie­gła przez kró­le­stwo, przy­by­wa­ła co­raz więk­sza licz­ba bo­ga­tych, roz­próż­nia­czo­nych lub cie­ka­wych lu­dzi, pra­gną­cych mnie uj­rzeć; wsie nie­mal opu­sto­sza­ły i na­stą­pił­by za­pew­ne wiel­ki upa­dek go­spo­darstw i upra­wy roli, gdy­by Jego Ce­sar­ski Ma­je­stat wie­lu ob­wiesz­cze­nia­mi i urzę­do­wy­mi na­ka­za­mi nie za­po­biegł tym stra­tom. Roz­ka­zał, aby ci, któ­rzy mnie już uj­rze­li, po­wró­ci­li do do­mów, i za­bro­nił każ­de­mu, kto nie miał ze­zwo­le­nia dwo­ru, zbli­żyć się do mego do­mo­stwa bar­dziej niż na pięć­dzie­siąt jar­dów. Z kar za wy­kro­cze­nie prze­ciw owym za­ka­zom se­kre­ta­rze sta­nu czer­pa­li wy­so­kie zy­ski.

W tym­że cza­sie Ce­sarz czę­sto zwo­ły­wał Radę dla po­sta­no­wie­nia, jak na­le­ży ze mną po­stą­pić. Pe­wien mój przy­ja­ciel, czło­wiek wiel­kie­go zna­cze­nia, do­pusz­czo­ny do ta­jem­ni­cy na rów­ni z in­ny­mi, za­pew­nił mnie póź­niej, że dwór miał wie­le trud­no­ści w związ­ku ze mną. Pa­no­wa­ła oba­wa, że mogę się wy­rwać z pęt, a tak­że, że ży­wie­nie mnie bę­dzie nie­zwy­kle kosz­tow­ne i może spro­wa­dzić głód. Pra­gnę­li mnie za­mo­rzyć gło­dem lub co naj­mniej po­ra­zić me ręce i twarz za­tru­ty­mi strza­ła­mi, któ­re wkrót­ce by mnie uniesz­ko­dli­wi­ły; lecz z ko­lei mu­sie­li wziąć pod roz­wa­gę, że cuch­ną­cy za­duch tak ol­brzy­mich zwłok może spo­wo­do­wać w sto­li­cy za­ra­zę, któ­ra naj­praw­do­po­dob­niej ogar­nie całe kró­le­stwo. W cza­sie trwa­nia owych roz­wa­żań do drzwi sali po­sie­dzeń po­de­szło kil­ku ofi­ce­rów; a gdy wpusz­czo­no dwu z nich, zda­li oni spra­wę z mego po­stę­po­wa­nia wo­bec sze­ściu prze­stęp­ców, o któ­rych wy­żej wspo­mnia­łem. Od­bi­ło się to przy­chyl­nym echem w ser­cu Jego Ma­je­sta­tu i ca­łej Rady, wy­da­no więc ce­sar­skie po­le­ce­nie na­ka­zu­ją­ce wszyst­kim wsiom w ob­rę­bie dzie­wię­ciu­set jar­dów na­okół mia­sta, aby do­star­cza­ły każ­de­go ran­ka sześć by­ków, czter­dzie­ści owiec i inne wik­tu­ały dla wy­ży­wie­nia mnie, wraz ze sto­sow­ną ilo­ścią chle­ba, wina i in­nych na­po­jów, a na po­kry­cie owych wy­dat­ków Jego Ma­je­stat wy­dał asy­gna­ty ze swe­go skarb­ca. Al­bo­wiem wład­ca ów żyje głów­nie z wła­snych dóbr, rzad­ko i je­dy­nie w nad­zwy­czaj­nych oko­licz­no­ściach ścią­ga­jąc po­dat­ki od swych pod­da­nych, któ­rzy mają obo­wią­zek na koszt wła­sny to­wa­rzy­szyć mu w woj­nach. Po­sta­no­wio­no, że sze­ściu­set lu­dzi krzą­tać się bę­dzie wo­kół mych po­trzeb, dano im żołd i roz­bi­to dla nich na­mio­ty, usta­wio­ne dla więk­szej wy­go­dy po obu stro­nach mych drzwi. Roz­ka­za­no rów­nież, aby trzy­stu kraw­ców uszy­ło mi sza­ty na mo­dłę no­szo­nych w tej kra­inie; a tak­że, aby sze­ściu naj­więk­szych uczo­nych Jego Ma­je­sta­tu przy­stą­pi­ło do pra­cy nad wy­ucze­niem mnie ich mowy, i wresz­cie, aby ko­nie Ce­sa­rza, do­stoj­ni­ków i od­dzia­łów gwar­dii wy­ko­ny­wa­ły ćwi­cze­nia w mej obec­no­ści, co po­mo­że im przy­wyk­nąć do mnie. Przy­stą­pio­no bez zwło­ki do wy­ko­na­nia wszyst­kich tych roz­ka­zów i po mniej wię­cej trzech ty­go­dniach po­czy­ni­łem wiel­kie po­stę­py w poj­mo­wa­niu ich ję­zy­ka. W cią­gu owe­go cza­su Ce­sarz za­szczy­cał mnie czę­sty­mi od­wie­dzi­na­mi i był ła­skaw wspo­ma­gać mych mi­strzów pod­czas na­uki. Po­czę­li­śmy już jako tako po­ro­zu­mie­wać się z sobą. Pierw­sze sło­wa, ja­kich się na­uczy­łem, po­słu­ży­ły mi do wy­ra­że­nia proś­by o zwró­ce­nie wol­no­ści; a po­wta­rza­łem mu ją co dnia na klęcz­kach. Od­po­wiedź jego, o ile do­brze ją po­ją­łem, brzmia­ła, że musi to być spra­wa cza­su, nie do roz­strzy­gnię­cia bez wy­po­wie­dze­nia się Rady, a prócz tego, mu­szę naj­pierw Lu­mos Kel­min pes­so de­smar lon Em­po­so; to zna­czy, po­przy­siąc po­kój Jemu i Jego Kró­le­stwu. Mimo to ob­cho­dzić się ze mną będą z całą po­błaż­li­wo­ścią. Po­ra­dził mi tak­że, abym cier­pli­wo­ścią i wstrze­mięź­li­wym za­cho­wa­niem zdo­był uzna­nie Jego i pod­da­nych. Pra­gnął, bym nie miał mu za złe, je­śli roz­ka­że kil­ku czci­god­nym urzęd­ni­kom prze­szu­kać mnie, gdyż naj­praw­do­po­dob­niej no­szę przy so­bie róż­ne ro­dza­je orę­ża, bę­dą­ce z pew­no­ścią wiel­ce nie­bez­piecz­ny­mi przed­mio­ta­mi, je­śli od­po­wia­da­ją ogro­mo­wi mej po­sta­ci. Od­par­łem, że wola Jego Ma­je­sta­tu bę­dzie speł­nio­na, gdyż go­tów je­stem ro­ze­brać się przed nim i wy­próż­nić me kie­sze­nie. Wy­po­wie­dzia­łem to po czę­ści sło­wa­mi, a po czę­ści ge­sta­mi. Od­po­wie­dział, że na mocy ustaw kró­le­stwa mu­szę być prze­szu­ka­ny przez dwu jego ofi­ce­rów, on zaś wie­dząc, że nie da się tego wy­ko­nać bez mej zgo­dy i po­mo­cy, a ma­jąc już usta­lo­ny sąd o mej wspa­nia­ło­myśl­no­ści i pra­wo­ści, po­wie­rza mym rę­kom los tych osób. Gdy będę opusz­czał tę kra­inę, wszyst­ko, co­kol­wiek mi od­bio­rą, zo­sta­nie zwró­co­ne lub za­pła­co­ne w wy­so­ko­ści, któ­rą okre­ślę. Wzią­łem obu ofi­ce­rów w dło­nie i wło­ży­łem ich naj­pierw do kie­sze­ni sur­du­ta, a póź­niej ko­lej­no do wszyst­kich po­zo­sta­łych, prócz obu se­kret­nych kie­szo­nek w spodniach i jesz­cze jed­nej, ukry­tej, do któ­rej prze­szu­ka­nia nie chcia­łem do­pu­ścić, ma­jąc w niej nie­co pod­ręcz­nych rze­czy o pew­nym zna­cze­niu dla mnie, lecz dla ni­ko­go in­ne­go. W jed­nej z se­kret­nych kie­szo­nek znaj­do­wał się srebr­ny ze­ga­rek, a w dru­giej nie­wiel­ka ilość zło­ta w sa­kiew­ce. Pa­no­wie ci, za­opa­trze­ni w pió­ro, atra­ment i pa­pier, spo­rzą­dzi­li do­kład­ny spis wszyst­kie­go, co do­strze­gli, a gdy to uczy­ni­li, po­pro­si­li mnie o po­sta­wie­nie ich na zie­mi, aby mo­gli od­dać go Ce­sa­rzo­wi. Ów spis prze­ło­ży­łem póź­niej na an­giel­ski i brzmi on do­słow­nie tak, jak go przed­sta­wiam:

Im­pri­mis, w pra­wej kie­sze­ni sur­du­ta Wiel­kie­go Czło­wie­ka Góry (gdyż tak tłu­ma­czę sło­wa Qu­in­bus Fle­strin), po naj­do­kład­niej­szym prze­szu­ka­niu zna­leź­li­śmy je­dy­nie roz­le­gły ka­wał szorst­kie­go suk­na wiel­ko­ści ko­bier­ca w sali tro­no­wej Jego Ma­je­sta­tu. W le­wej kie­sze­ni uj­rze­li­śmy ogrom­ny srebr­ny ku­fer na­kry­ty wie­kiem z te­goż me­ta­lu; wie­ka tego prze­szu­ku­ją­cy nie mo­gli unieść. Za­żą­da­li­śmy, aby zo­sta­ło unie­sio­ne, i je­den z nas, wstą­piw­szy do ku­fra, zna­lazł się po ko­la­na w pyle, któ­re­go część wznió­sł­szy się ku na­szym twa­rzom, zmu­si­ła nas obu do po­wta­rza­ją­ce­go się raz po raz ki­cha­nia. W pra­wej kie­sze­ni ka­mi­zel­ki zna­leź­li­śmy gru­by plik bia­łych cien­kich sub­stan­cji, zło­żo­nych pła­sko na gru­bość mniej wię­cej trzech lu­dzi i zwią­za­nych moc­no liną. Po­kry­te były one czar­ny­mi zna­ka­mi, o któ­rych są­dzi­my po­kor­nie, że sta­no­wią pi­smo, o li­te­rach nie­mal dwu­krot­nie więk­szych niż dłoń każ­de­go z nas. W le­wej kie­sze­ni znaj­do­wa­ła się ma­chi­na, z któ­rej grzbie­tu wy­sta­wa­ło dwa­dzie­ścia dłu­gich słu­pów przy­po­mi­na­ją­cych ogro­dze­nie sie­dzi­by Jego Ma­je­sta­tu. Przy­pusz­cza­my, że z po­mo­cą owej ma­chi­ny Czło­wiek Góra cze­sze swą gło­wę, nie tra­pi­li­śmy go jed­nak nie­ustan­ny­mi py­ta­nia­mi, znaj­du­jąc, że poj­mu­je nas je­dy­nie z naj­więk­szym tru­dem. W wiel­kiej kie­sze­ni okry­cia jego środ­ka (tak tłu­ma­czę sło­wo Ran­fu-lo, któ­rym okre­śla­li me spodnie) uj­rze­li­śmy wy­drą­żo­ną że­la­zną ko­lum­nę, dłu­go­ści mniej wię­cej cia­ła ludz­kie­go, przy­twier­dzo­ną do moc­ne­go ka­wał­ka drew­na, więk­sze­go niż ona sama. Z jed­nej stro­ny owej ko­lum­ny wy­sta­wa­ły wiel­kie ka­wa­ły że­la­za po­kry­te ry­ty­mi dzi­wacz­ny­mi wzo­ra­mi, o któ­rych nie umie­my ni­cze­go po­wie­dzieć. W le­wej kie­sze­ni spo­czy­wa­ła ma­chi­na po­dob­ne­go ro­dza­ju. W mniej­szej kie­sze­ni po pra­wej stro­nie znaj­do­wa­ły się licz­ne pła­skie krąż­ki z bia­łe­go i czer­wo­ne­go me­ta­lu o róż­nej gru­bo­ści; nie­któ­re z bia­łe­go me­ta­lu przy­po­mi­na­ją­ce­go sre­bro były tak wiel­kie i cięż­kie, że to­wa­rzysz mój i ja tyl­ko z tru­dem zdo­ła­li­śmy je dźwi­gnąć. W le­wej kie­sze­ni były dwie czar­ne ko­lum­ny o nie­re­gu­lar­nym kształ­cie; je­dy­nie z tru­dem mo­gli­śmy się­gnąć ich wierz­choł­ka sto­jąc na dnie jego kie­sze­ni. Jed­na z nich ukry­ta była w po­krow­cu i wy­da­wa­ła się jed­no­li­ta, lecz gór­ny kra­niec dru­giej zda­wał się po­kry­ty ja­kąś bia­łą sub­stan­cją. We­wnątrz każ­dej z nich tkwi­ła wiel­ka sta­lo­wa pły­ta. Na na­sze żą­da­nie uka­zał on je nam, gdyż osą­dzi­li­śmy, że mogą to być nie­bez­piecz­ne na­rzę­dzia. Wy­cią­gnął je z po­krow­ców i oświad­czył, że w swej kra­inie go­lił zwy­kle bro­dę jed­ną z nich, a kro­ił mię­so dru­gą. Były tam tak­że dwie kie­sze­nie, do któ­rych nie mo­gli­śmy wejść: na­zwał je se­kret­ny­mi kie­szon­ka­mi, a sta­no­wi­ły je dwa na­cię­cia na kra­wę­dzi okry­cia jego środ­ka, ści­śle przy­le­ga­ją­ce do brzu­cha. Z pra­wej se­kret­nej kie­szon­ki zwi­sał ogrom­ny srebr­ny łań­cuch ucze­pio­ny do ukry­tej na jej dnie za­dzi­wia­ją­cej ma­chi­ny. Za­żą­da­li­śmy, aby wy­cią­gnął to, co znaj­du­je się u dru­gie­go koń­ca łań­cu­cha, i oka­za­ło się, że jest to przed­miot ko­li­sty, po czę­ści srebr­ny, a po czę­ści uczy­nio­ny z prze­źro­czy­ste­go me­ta­lu: na owej prze­źro­czy­stej stro­nie uj­rze­li­śmy dziw­ne fi­gu­ry (w krąg) na­kre­ślo­ne i wy­da­wa­ło nam się, że mo­że­my ich do­tknąć, lecz od­kry­li­śmy, że pal­ce na­sze po – wstrzy­mał ów od­bi­ja­ją­cy świa­tło me­tal. Gdy przy­ło­żył ową ma­chi­nę do na­szych uszu, wy­da­wa­ła ona z sie­bie nie­ustan­ny ło­skot jak młyn wod­ny. Są­dzi­my, że albo jest to ja­kieś nie zna­ne do­tąd zwie­rzę, albo bóg, któ­re­mu od­da­je on cześć: lecz skła­nia­my się ku dru­gie­mu z owych przy­pusz­czeń, gdyż za­pew­nił nas (je­śli po­ję­li­śmy go do­brze, al­bo­wiem wy­ra­ża się wiel­ce nie­do­sko­na­le), że rzad­ko czy­ni co­kol­wiek bez za­się­gnię­cia jego rady. Na­zwał go swą wy­rocz­nią i rzekł, że wska­zu­je mu on czas wszel­kich czyn­no­ści jego ży­cia. Z le­wej se­kret­nej kie­szon­ki wy­jął sieć wiel­ką nie­mal jak ry­bac­ka, lecz ob­my­ślo­ną tak, że za­my­ka się i otwie­ra jak sa­kiew­ka słu­żąc mu do po­dob­ne­go celu: zna­leź­li­śmy w niej kil­ka ma­syw­nych krę­gów żół­te­go me­ta­lu, któ­re je­śli uczy­nio­ne są z praw­dzi­we­go zło­ta, po­sia­dać mu­szą nie­sły­cha­ną war­tość.

Prze­szu­ku­jąc gor­li­wie na roz­kaz Twe­go Ma­je­sta­tu wszyst­kie jego kie­sze­nie, uj­rze­li­śmy, że oto­czył bio­dra pa­sem ze skó­ry ol­brzy­mie­go zwie­rzę­cia. Z pasa owe­go zwi­sa u le­we­go boku miecz o dłu­go­ści pię­ciu lu­dzi, a u pra­we­go wór lub tor­ba o dwu prze­gro­dach zdol­nych po­mie­ścić trzech pod­da­nych Twe­go Ma­je­sta­tu. W jed­nej z owych prze­gród znaj­do­wa­ły się licz­ne kule z nie­zwy­kle cięż­kie­go me­ta­lu, wiel­ko­ści mniej wię­cej na­szych głów i wy­ma­ga­ją­ce mo­car­nej dło­ni, któ­ra by je unio­sła. Dru­ga prze­gro­da za­wie­ra­ła mnó­stwo czar­nych zia­ren, lecz nie­wiel­kich i nie­zbyt cięż­kich, gdyż mo­gli­śmy unieść ich oko­ło pięć­dzie­się­ciu w za­głę­bie­niu dło­ni.

Jest to do­kład­ny spis tego, co zna­leź­li­śmy przy Czło­wie­ku Gó­rze, któ­ry po­stę­po­wał wo­bec nas z wiel­ką uprzej­mo­ścią i usza­no­wa­niem sto­sow­nym do po­le­ceń Twe­go Ma­je­sta­tu. Pod­pi­sa­no i opa­trzo­no pie­czę­cią czwar­te­go dnia w osiem­dzie­sią­tym dzie­wią­tym mie­sią­cu po­myśl­ne­go pa­no­wa­nia Twe­go Ma­je­sta­tu.

Cle­frcn Fre­lock, Mar­si Fre­lock.

Gdy spis ów zo­stał od­czy­ta­ny Ce­sa­rzo­wi, na­ka­zał mi on, bym od­dał sze­reg po­szcze­gól­nych przed­mio­tów. Naj­pierw za­żą­dał mej krót­kiej za­krzy­wio­nej sza­bli, któ­rą po­da­łem wraz z po­chwą. Rów­no­cze­śnie roz­ka­zał trzem ty­siąc­om wy­bo­ro­wych żoł­nie­rzy (to­wa­rzy­szą­cych mu wów­czas), aby oto – czy­li mnie z dala ze strza­ła­mi na na­pię­tych cię­ci­wach łu­ków; lecz nie do­strze­głem tego, gdyż oczy me wpa­trzo­ne były w Jego Ma­je­stat. Póź­niej za­pra­gnął, abym wy­cią­gnął z po­chwy sza­blę, któ­ra choć nie­co za­rdze­wia­ła w wo­dzie mor­skiej, za­lśni­ła peł­nym bla­skiem nie­mal na ca­łej dłu­go­ści. Uczy­ni­łem to i w tej­że chwi­li wszy­scy żoł­nie­rze wy­da­li okrzyk zdu­mie­nia i trwo­gi, słoń­ce świe­ci­ło bo­wiem ja­sno i gdy po­czą­łem wy­ma­chi­wać trzy­ma­ną w dło­ni sza­blą, od­blask olśnił ich oczy. Jego Ma­je­stat, któ­ry jest wład­cą wiel­kie­go du­cha, był mniej wy­stra­szo­ny, niź­li mo­głem przy­pusz­czać. Na­ka­zał mi wsu­nąć sza­blę na po­wrót do po­chwy i od­rzu­cić ją, tak lek­ko jak zdo­łam, na sześć stóp od krań­ca mych łań­cu­chów. Na­stęp­ną rze­czą, ja­kiej za­żą­dał, była jed­na z dwu wy­drą­żo­nych ko­lumn, przez co ro­zu­miał me pi­sto­le­ty. Wy­cią­gną­łem pi­sto­let i na jego ży­cze­nie wy­ja­śni­łem mu, jak umia­łem, prze­zna­cze­nie tego na­rzę­dzia; a na­biw­szy go je­dy­nie pro­chem, któ­ry dzię­ki szczel­no­ści mego wo­recz­ka nie za­mókł w mo­rzu (kło­pot, któ­re­go wszy­scy roz­trop­ni że­gla­rze sta­ra­ją się unik­nąć), ostrze­głem naj­pierw Ce­sa­rza, aby nie str­wo­żył się, a póź­niej wy­pa­li­łem w po­wie­trze. Oszo­ło­mi­ło ich to znacz­nie bar­dziej niż wi­dok mej krzy­wej sza­bli. Set­ki ru­nę­ły, jak gdy­by ra­żo­ne śmier­tel­nie, a na­wet Ce­sarz, choć wy­trwał sto­jąc, nie mógł ochło­nąć przez czas pe­wien. Od­da­łem oba pi­sto­le­ty, po­dob­nie jak to uczy­ni­łem z sza­blą, a za nimi po­szedł wo­rek z pro­chem i kule; bła­ga­łem przy tym, aby wo­rek trzy­ma­no z dala od ognia, gdyż mógł za­pło­nąć od naj­mniej­szej iskry i wy­sa­dzić ce­sar­ski pa­łac w po­wie­trze. Od­da­łem tak­że ze­ga­rek, gdy wiel­ce za­cie­ka­wio­ny Ce­sarz za­pra­gnął go uj­rzeć i roz­ka­zał dwu swym naj­ro­ślej­szym gwar­dzi­stom, aby dźwi­gnę­li go na ra­mio­nach prze­su­nąw­szy pa­lik przez ucho, po­dob­nie jak to robi służ­ba w an­giel­skich bro­wa­rach prze­no­sząc becz­ki z pi­wem. Za­dzi­wił go nie­ustan­ny ha­łas i ruch mi­nu­to­wej wska­zów­ki, któ­ry do­strze­gał z ła­two­ścią, gdyż wzrok mają oni ostrzej­szy niż my. Za­py­tał, co są­dzą o tym sto­ją­cy wo­kół ucze­ni, lecz zda­nia ich były po­dzie­lo­ne i sprzecz­ne, jak to Czy­tel­nik ła­two poj­mie bez mego po­wta­rza­nia; choć szcze­rze mó­wiąc, 'nie­do­kład­nie ich poj­mo­wa­łem. Póź­niej od­da­łem me srebr­ne i mie­dzia­ne pie­nią­dze, sa­kiew­kę z dzie­wię­cio­ma wiel­ki­mi i kil­ku mniej­szy­mi sztu­ka­mi zło­ta, nóż i brzy­twę, grze­bień i srebr­ną ta­ba­kier­kę, chust­kę i dzien­nik po­dró­ży. Moja krzy­wa sza­bla, pi­sto­le­ty i wo­rek z pro­chem zo­sta­ły prze­wie­zio­ne wo­za­mi do skła­dów Jego Ma­je­sta­tu; lecz zwró­co­no mi po­zo­sta­łe na­le­żą­ce do mnie przed­mio­ty.

Jak już rze­kłem, mia­łem ukry­tą kie­szeń, któ­ra uszła ich po­szu­ki­wa­niom, a znaj­do­wa­ły się w niej oku­la­ry (któ­rych uży­wam cza­sem, gdyż mam sła­by wzrok), kie­szon­ko­wa per­spek­ty­wa i kil­ka in­nych przy­dat­nych dro­bia­zgów, któ­re nie mia­ły żad­ne­go zna­cze­nia dla Ce­sa­rza, więc ho­nor nie na­ka­zy­wał mi ich ujaw­nić, gdyż mo­gły za­gu­bić się lub zo­stać znisz­czo­ne, je­śli od­wa­żę się wy­pu­ścić je spod mej pie­czy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: