Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pokój ludziom dobrej woli - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 czerwca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
21,25
Najniższa cena z 30 dni: 14,90 zł

Pokój ludziom dobrej woli - ebook

Zbiór nigdy dotąd nie publikowanych w formie książkowej tekstów Leopolda Tyrmanda drukowanych w latach 1946 – 1963 w prasie polskiej. W Przekroju („Pokój ludziom dobrej woli...” oraz „Ziutek nie chce spekulować”), Tygodniku Powszechnym („Zatoka dobrych kąpieli” oraz „Żegluga na jachcie – Cudowne zmęczenie Nr 3”), a także w Dziś i jutro („Błyskawicę słychać w Olsofiordzie”), Przeglądzie kulturalnym („Kolacja”) czy Dialogu (projekt scenariusza „Niebo”).

Opowiadania te, jak większość prozy Tyrmanda, można odczytywać jako zbeletryzowane fragmenty jego biografii. W pierwszym okresie, po powrocie do Polski, pisarz wracał do swoich przeżyć wojennych. Potem coraz bardziej angażował się w to, co go otaczało. Wraz z tą zmianą odchodził od formy realistycznej na rzecz pastiszu i purnonsensu. Ale niezależnie jaki temat obierał, zawsze było to pisanie wbrew regułom. Może dlatego do dziś tak znakomicie się go czyta.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-143-1
Rozmiar pliku: 461 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NA ATLANTYKU WZDŁUŻ WYBRZEŻY NORWEGII…

W pierwszej połowie lipca 1944 roku pływałem jeszcze po Atlantyku, wzdłuż zachodnich wybrzeży Norwegii, na niemieckich frachtowcach pośledniejszego gatunku. Przyznać trzeba, iż nie byłem nazbyt ceniony jako wybitna siła robocza: gubiła mnie skłonność do lekkiego rezonerstwa.

– Wyczyść sidolem wszystkie klamki na śródokręciu – mówił mi czasem drugi oficer.

– Po co? – zastanawiałem się. – Wieziemy cement. Po godzinie cały mosiądz jest od nowa pokryty cementowym pyłem. Czy warto?

Rozumowaniu temu trudno było coś przeciwstawić, prócz zgrzytania zębów i najróżniejszych przypuszczeń odnośnie walorów moralnych mych przodków po kądzieli. Ponadto odgrywałem pewną rolę jako rzeczoznawca sportowy o dość destruktywnym znaczeniu: głównym tematem rozmów na pokładzie było, czy ci, którzy przeżyją ewentualne storpedowanie, dopłyną wpław do brzegu. Górzyste brzegi Norwegii utrzymywały się stale w naszym polu widzenia: tylko płynąc w konwoju, odbijaliśmy się nieco od pasa przybrzeżnego, ale konwoje ściągały brytyjskie samoloty torpedowe i kapitanowie mniejszych jednostek unikali konwojów jak ognia. Jako namiętny dyskutant na tematy pływackie, cieszyłem się dużą popularnością wśród załóg artylerii przeciwlotniczej, stacjonowanych na każdym niemal frachtowcu: na pierwszy odgłos syreny alarmowej chłopcy ci łapali co najcenniejsze ze swego skromnego dobytku, naciągali szwimwestki i siadali w karnym ordynku na relingu, gotowi w każdej chwili do skoku do wody. Do głowy nie przyszłoby im nigdy, aby ściągnąć pokrowce z działka czy karabinów maszynowych i postrzelać; uważali to za bezcelowe.

Nie mogłem się skarżyć, robiłem pewną karierę. Na „Charlotte Cords”, niewielkim frachtowcu z Rostocku, zostałem nawet stewardem. Podawałem do stołu w oficerskiej messie i zmywałem talerze. Do wyczynów należała wędrówka z kubkiem kawy na mostek przy nieco większej fali; kapitan z „Charlotte Cords” lubił, aby kubek był pełny i kawa gorąca.

W początkach lipca zamustrowany zostałem na statek dziwny i sympatyczny. Był to duży półpasażerski linii Hamburg-Süd, nazywał się „Harvestehude”. Największym jego urokiem było, że nie pływał; leżał w Nordstrand, w Oslofiordzie, z wyrwaną przez torpedę burtą, i czekał na remont. Kiedy pojawiłem się na pokładzie, czekał już z pół roku i nic nie wskazywało na to, że niebawem pójdzie do doku, co stanowiło życiowy numer góry oficerskiej tego statku. Gentlemani z „Harvestehude” postanowili przeżyć wojnę, czekając na remont; na razie udawało im się to bezbłędnie; większość dnia spędzali w szezlongach na przednim pokładzie, rozkoszując się pogodą, słońcem, widokiem fiordu i lekturą o posmaku łagodnego epikureizmu. Potrzebowali stewarda, pasowałem wybornie do ich życzeń: z właściwym poczuciem dystansu i należnego szacunku, ustawiałem swój leżak na lukach tylnego pokładu; rozumiałem, że pełną rezygnację z opalania przełożeni moi uznaliby za nietakt.

Na pokładzie było tylko trzech ludzi załogi dyspozycyjnej, między innymi pewien bosman imieniem Georg, o grubo zheblowanych rysach twarzy, pochodzący z Gdańska. Nie uważał się za Niemca, żywił duże przywiązanie do statutu wolnego miasta, jakim był Gdańsk w dwudziestoleciu, i cenił sobie jego tradycyjne związki z Polską. Patriotyzm i przekonania polityczne bosmana były jednak dość ekonomicznie uwarunkowane: Georg prowadził przez długie lata kwitnące przedsiębiorstwo szmuglerskie, oparte o przemyt różnych rzeczy do Polski. Zmiany granic, jakie nastąpiły w roku 1939, uznał za akt wrogi, wymierzony przeciwko sobie i nie zamierzał się z nim pogodzić. W związku z tym słuchał pilnie londyńskiego radia i niecierpliwie czekał końca wojny, przywracającego dawną sytuację. O utworzeniu rządu w Lublinie i ogłoszeniu manifestu dowiedzieliśmy się z szyderczej notatki w „Deutsche Zeitung in Norwegen”.

– Co o tym myślisz? – spytałem Georga; siedzieliśmy w kambuzie, jedząc kompot morelowy z puszki, ostatecznie nie wszystko należało się oficerom.

– Może być numer propagandowy – oświadczył Georg. – Że niby więcej nie będzie można szmuglować do Polski różnych rzeczy.

– Nie rozumiem – przyznałem szczerze. – Nie rozumiem, o co ci chodzi?

– Te hitlerowskie świnie chcą nam wmówić – wyjaśnił spokojnie, skręcając papierosa w sękatych paluchach – że w Polsce rządzić będą bolszewicy, a więc cały przemyt artykułów luksusowych automatycznie upadnie. Nie będzie odbiorców na holenderski tytoń po zniżonej cenie ani na dobrą bieliznę damską. Wiesz, specjalizowałem się w fildekosowych kombinacjach, miły towar. Ale nie do mnie takie mowy. Polska zawsze będzie normalną Polską i uczciwy przemytnik z Gdańska zawsze coś przy niej zarobi.

Właściwie nie pamiętam, co mu odpowiedziałem. Wydaje mi się, że żywiłem już wtedy dość mocne przekonanie, że Gdańsk nie będzie już więcej wolnym miastem. Natomiast co do przemytu nie miałem wyrobionego zdania: wydawało mi się niejasno, iż ta gałąź życia nigdy nie uwiędnie. Poza tym nie chciałem mu wyrządzać przykrości, wzruszył mnie swą nietypową, lecz niezachwianą wiarą w majestat Rzeczypospolitej. Powiedziałem, zdaje się, bardzo mętnie i wymijająco:

– Wiesz, Georg, przypuszczam, że fachowiec od dobrej damskiej bielizny nigdy w Polsce nie zginie…

„Nowa Kultura”, 1959 (napisane w 1944)„BŁYSKAWICĘ” SŁYCHAĆ W OSLOFIORDZIE

„Harvestehude” leżał storpedowany w fiordzie, gdy przyszliśmy na pokład jako ekipa rozbiórkowa.

Był to duży 5000-tonowiec angielskiego pochodzenia, zagarnięty przez Niemców w jakimś francuskim porcie, który od 1940 roku pływał pod banderą hamburskiej linii Hamburg-Süd. Na początku 1944 dostał w przednie partie, gdzieś przy Kristiansand. Odtąd leżał przyholowany w Oslofiordzie, pomiędzy Nordstrand a Oslo, i tu reszta załogi, która pełniła funkcje Wachmannschaftu, której nie zajęto jeszcze do pływania, żywiła cichą nadzieję, że „Harvestehude” nie popłynie już w żadnym konwoju do końca tej wojny.

Pogoda była wspaniała. Fiord leżał jak szklana tafla dookoła statku, słońce prażyło niemiłosiernie. Byliśmy zakwaterowani na statku i notorycznie niewyspani, gdyż trzeba było najprzód przyzwyczaić się do spania w białe norweskie noce. W czasie pracy spaliśmy więc, zaszyci w rozgardiasz rozwalonych nadbudówek pokładowych, chaos lin, rur, spojeń, desek, wantów, belek i pogiętego żelaziwa. Oficerowie i wachmani spali po kabinach, prosząc Boga o to tylko, aby prace reperacyjne jak najdłużej trwały. Nie uśmiechały się im bynajmniej konwoje koło wyspy Hitra, angielskie łodzie podwodne i samoloty obrony wybrzeża.

Byłem jedynym Polakiem na pokładzie, chociaż było tam dwóch marynarzy – Niemców, którzy wykazywali lekkie skłonności do polskości. Jeden nazywał się Kowalski, wyglądał jak cwaniak z Warszawy, nie umiał słowa po polsku i pochodził z Królewca. Zaklinał się, że miał czysto polskich rodziców, którzy urodzili go przypadkiem w Królewcu, a potem zostawili w powijakach jeszcze na jakimś nadbrzeżu portowym. Wychował się przeto sam, i nie mając innej rady, nauczył się po niemiecku. Tym niemniej głos krwi przemawiał przezeń często, Niemców i Hitlera nienawidził serdecznie, przeważnie po pijanemu i w tym stanie też udowadniał mi kiedyś, że najlepszym sposobem zniszczenia narodu niemieckiego jest robienie z niemieckimi dziećmi tego, co zrobiono z nim.

Drugim był jakiś zwalisty Kaszub z Pucka, który na imię miał Georg i też nie umiał po polsku, natomiast jak relikwię pielęgnował stary paszport obywatela Wolnego Miasta Gdańska. Twierdził poza tym, że z dwojga złego lepiej mu się w Gdańsku kombinowało z Polakami, jak z hitlerowskimi świniami, dosłownie: mit dieser hitler’schen Schweinehunde, co często bez żenady akcentował na pokładzie.

Właśnie ten Georg odnalazł mnie w pierwszych dniach sierpnia śpiącego gdzieś na perseninngu i przebudziwszy, zapytał:

– Was ist denn los in Warschau?

– Skąd ja mogę wiedzieć – burknąłem.

– To słuchaj radia. Jakieś powstanie. Aufstand.

Podniosłem się zaciekawiony.

– Skąd wiesz?

– Słuchaj radia. Przez nasz Rundfunk jeszcze nie podali. Wiesz przecież, skąd o tym mówię…

Nie było innej rady. Trzeba było słuchać radia.

W oficerskiej messie był aparat, zaś w godzinach popołudniowych i wieczornych oficerowie spali po kabinach albo jechali do Oslo na dziewczynki. Już tego samego popołudnia słuchałem Londynu. „Tu mówi Londyn” – donosiło obszernie, optymistycznie i podniośle. W komunikaty oficjalne wplecione były apele członków rządu, cytowane wypowiedzi anglosaskich mężów stanu, odezwa Mikołajczyka i raporty Delegata na Kraj. Wszystko nastrajało dobrze. Na koniec dowiedziałem się, że radiostacja powstańcza „Błyskawica” nadaje codziennie na krótkich falach. Nazajutrz wymacałem i słuchałem już „Błyskawicy”. Wypucowana messa oficerska i widniejący przez iluminator szarozielony fiord, zalane słońcem stalowobłękitne niebo i fioletowe góry – wszystko to utonęło w kurzu walących się kamienic. Świeżość i spokój norweskiego krajobrazu stłamsił skwar sierpniowej walki ulicznej, huk bomb, pot zalewający oczy pod hełmem, biała chmura tynkowego pyłu zranionej ulicy. Tak odbijało się to na ekranie wyobraźni, a przecież wyobraźnia była jedyną dziedziną przeżywania, gdy z uchem przy głośniku chłonąłem pierwsze dni Powstania.

– Dlaczego mnie tam nie ma? – kołowało bezustannie w mózgu i nie dawało spać w nocy. Było się z nimi całym sercem, aż do krzyku, gdy spiker „Błyskawicy” młodzieńczym, pełnym entuzjazmu głosem wyrzucał w eter:

– „Wczoraj zdobyliśmy niemiecki czołg. Warszawscy mechanicy i robotnicy w ciągu kilku godzin pracy doprowadzili go na powrót do stanu gotowości. Do akcji wchodzi dziś polski czołg!

– Poczta powstańcza funkcjonuje bez zarzutu. Harcerze w najtrudniejszych warunkach donoszą listy na miejsce przeznaczenia. Harcerze i cała nasza młodzież to w ogóle duma Powstania!”.

Mówił to głos człowieka, mogącego liczyć lat dwadzieścia jeden. Ale on był już pokoleniem. W jego pokoleniu bohaterstwo było rzeczą zwykłą, samo przez się zrozumiałe. Nikt go nie chwalił. Młodzież – to dziesięć, dwanaście, czternaście lat. Ich bohaterstwo wzruszało nawet jego.

Trudno to było nerwowo wytrzymać. I to, że oni się tam bili, i tę tragiczną, rogatą „Warszawiankę” z radiostacji powstańczej „Błyskawica”. Musiałem coś uczynić, zrobić coś za wszelką cenę, nawet jakieś głupstwo, aby iść noga w nogę i ramię w ramię z Warszawą. Z jej wzruszającym, szlachetnym głupstwem.

Toteż gdy przyszedł dla całej naszej ekipy rozkaz okrętowania się na pewien frachtowiec idący do Kirkenes, zawiadomiłem odpowiednie ośrodki norweskiego ruchu oporu, że urywam się z pokładu. Głupio i niepotrzebnie, ale nie czas tu wyjaśniać, dlaczego głupio i dlaczego niepotrzebnie. Właśnie kiedy szedłem na jedno z umówionych spotkań, zaraz po zniknięciu ze statku zostałem aresztowany na głównej ulicy stolicy Norwegii i przewieziony do słynnego obozu koncentracyjnego Grini, pod Oslo.

Nie tutaj miejsce ani czas na analizy, opisy ani porównania Grini z innymi kacetami. Zarejestrowano, nawymyślano, ostrzyżono i zaprowadzono na barak. Jedyna różnica, że nie dano pasiaków, ale dość szykowne mundurki byłej norweskiej gwardii królewskiej, w których paradowali wszyscy Griniacy. Może i dlatego, że nie było tej podłej, nieforemnej ohydy pasiaka, a opięta, dość zgrabna, eks-mundurowa powierzchowność – Grini było bardziej zadzierzyste.

W kacecie, gdzie by on się nie znajdował: w północnej Grecji czy wschodniej Francji, środkowych Niemczech czy zachodniej Jugosławii – jednym słowem, gdzie tylko istniała ogrodzona naelektryzowanym drutem przestrzeń do siedzenia – byli Polacy. W baraku nr 1 dla „niebezpiecznych”, w Grini, 14 kilometrów na północny zachód od Oslo siedziała ich osiemdziesiąteczka. Jak ulał. Chłopaki równe, w ogromnej większości Warszawa. Schemat „przewiny” jednakowy: zapis na roboty do Norwegii, tylko dotknął nogą lądu, zaraz chodu i na szwedzką granicę. Jednym się udało, inni „poleżeli” i za druty. Uciekali i zza drutów i w najfantastyczniejszych warunkach, na dalekiej północy, poprzez skandynawskie lodowce okolic Nordcapu, trasami, których nie powstydziłby się Amundsen, Nobile i Byrd. Ale teraz to nieważne, nie czas na opowiadanie tych epopei, których się potem nasłuchałem. W każdym razie, gdy tylko zobaczyli na baraku nowego, z wielkim „P” na gwardyjskim mundurku, podeszli do mnie – grupa i jeden „taki”, co mu trzykartowa robota w mordzie, głosie i ręku leżała, zagadnął mnie:

– Ty, co z Warszawą?

Już wiedzieli.

Opowiedziałem im, jak i co mogłem. Słuchali w skupieniu, w końcu jakiś zawyrokował:

– Na drobne, tłuczone cegłe tym razem Warszawe Krzyżaki porozprowadzają, kij im w oko… Ale jak już do końca, to do końca – kurwa ich mać!

Końcowy akcent odbił się nieswojo o ściany gór norweskich, otaczających dolinę Grini i poszybował ku Warszawie. Bo była w nim zawarta cała miłość do Miasta i nienawiść do Niemców – prawdziwego warszawiaka.

W Grini każda sztuba barakowa otrzymywała codziennie niemiecką gazetę „Deutsche Zeitung in Norwegen”. Niemcy pisali już wtedy o Powstaniu i tak zaczęła się walka o Powstanie. Niemcy pisali, myśmy nie wierzyli. Pod koniec sierpnia Niemcy pisali o zgnieceniu Powstania. My nic nie wierzyliśmy. Jeszcze przed Powstaniem grupka Polaków w porównaniu do kilku tysięcy Norwegów traktowana była najgorzej. Wykonywała najcięższe i najbrudniejsze roboty i szykanowana była w sposób specjalny. W czasie Powstania prześladowania wzrosły wielokrotnie. W czasie najgorszych ćwiczeń karnych śmialiśmy się Niemcom w mordy. Warszawa biła się. Maszerowaliśmy godzinami po placu i doszliśmy do takiej wprawy w niemieckiej mustrze, że SS-mani spędzali Norwegów, aby ci uczyli się, jak należy maszerować. A my waliliśmy drewniakami w kilkugodzinnych paradach i ktoś w głębi czwórszergu cichuteńko gwizdał „Warszawiankę”. Tak, abyśmy tylko my słyszeli.

Przez wrzesień – to sami Niemcy znów kilka razy ogłaszali klęskę i kapitulację Powstania. My śmieliśmy się. Lipa.

Aż wreszcie nadszedł dzień. Znajomy Norweg, łącznik ruchu oporu na terenie kacetu, wywołał mnie z baraku i powiedział, że Radio Londyn podało o upadku Warszawy.

Tym razem uwierzyłem. Wszedłem na sztubę i rąbnąłem bez ogródek:

– Chłopcy! Warszawa poddała się…

Próbowali protestować. Jak to? Jeszcze wczoraj i dziś domyślaliśmy się wyimaginowanych sukcesów i śmieli z niemieckich komunikatów, a teraz – taka wiadomość…

Ale uwierzyli. Nie było rady. Musiało się uwierzyć. Potem, przez całą noc słyszałem ciężkie westchnienia. Nikt nie spał, ale też nikt nic nie mówił. Gorzko dławiła w gardle klęska Miasta.

Nazajutrz przy robocie chłopcom jakby kości powyjmowano. Apatia i zrezygnowany bezwład ogarnął wszystkich. SS-mani wymierzali ciosy kolbami na prawo i lewo. Nic nie pomagało. W końcu skopali i skatowali jednego z nas, typowego warszawskiego złodzieja, zbudowanego jak gladiator, twardego jak hipopotam (był porżnięty na całym ciele z niezliczonych rozpraw nożowych), zdolnego zazwyczaj wytrzymać gorsze uderzenia losu niż kilka kopnięć w brzuch i uderzeń kolbą w twarz.

Gdyśmy się nad nim pochylili, na twarzy spływała mu krew zmieszana ze łzami.

– Boli cię? – pytałem. – Dobrze ci tym razem, cholery, dali.

Otworzył z trudem zapuchnięte oczy i spojrzał na mnie jakby z wyrzutem i jakby z ironią, po warszawsku.

– G… tam mi dali… Jak zwykle… ale ta Warszawa… boli…

„Dziś i Jutro”, 1946POKÓJ LUDZIOM DOBREJ WOLI…

Yan był Holendrem, nałogowcem fajki, miał dobrze ponad czterdziestkę, pochodził z Leeuwarden, był w jednej osobie pierwszym mechanikiem i maszynistą, siedział cały dzień w maszynowni i tylko dwa razy w ciągu naszej dotychczasowej znajomości odezwał się całym zdaniem. Raz – gdy dostał w mordę od niemieckiego marynarza z patrolu, który zastał go pijanego z Bronxem na terenie strefy zakazanej w porcie Kopenhagi. Według późniejszej relacji Bronxa, Yan miał jakoby sformułować ze swadą następującą deklarację po holendersku:

– Jak się wojna skończy, to ja wam, sukinsyny, pokażę!…

Podobnie długie przemówienie byłoby dla mnie nie do wiary, gdyby nie moje własne doświadczenie. Otóż idąc ze mną kiedyś, późną porą, po nadbrzeżu portu w Oslo, Yan na widok mijającej nas właśnie, z lekka zrujnowanej aparycyjnie i zmęczonej życiem córy Koryntu, szepnął nabrzmiałym uczuciem barytonem:

– Jaka piękna kobieta!…

Ale to były rzadkie zjawiska, zachodzące pod wpływem wyjątkowego wzruszenia. Na co dzień Yan mówił wyłącznie monosylabami.

Inaczej Pierre. Pierre lubił pogadać. Pochylał nad stołem swą dużą głowę i szeroką twarz bretońskiego chłopa, wymachiwał łapami jak łopaty, wiecznie tłumaczył coś i klarował każdemu z nas, przysuwając blisko twarz do twarzy rozmówcy. Pierre pochodził z Brestu, nad morzem urodził się, na morzu wychował, przez wojnę szwendał się po Francji i Niemczech, wreszcie prysnął do Danii i zaokrętował się na „Anne-Louise” w charakterze załogi. No tak, bo jeśli Bronx był kapitanem, to Pierre był załogą pokładową i na tym koniec. Poza tym słuchał wytrwale Londynu i gdy Yan miał kolacyjną wachtę na, pożal się Boże, pokładzie, Pierre referował Bronxowi i mnie ostatnie Les Français parlent aux Fraçais…

Wszystko miało się już wyraźnie ku końcowi z tą parszywą wojną tego wieczoru, 24 grudnia 1944, gdy w migotliwym blasku naftowej lampy wygłosiłem do Pierre’a i Bronxa najnamiętniejsze i najbardziej programowe przemówienie, jakie nasza berlinka kiedykolwiek słyszała. Płynęliśmy właśnie znów przez Skagerrak, jednym rzutem z Frederikehavn do Larvik w Oslofiordzie. Noc była cholerna, deszcz ze śniegiem, niesiony ostrym, bezustannym wiatrem, siekł o szybę iluminatorów i podrywał krótką, szybką falę. Na górze, nad głowami, słychać było kroki Yana. Stałem oparty o dogasającą kambuzową płytę i obciągałem brudną szmatę, która zwisała mi w charakterze fartucha od bioder aż po kolana. Był to przedmiot dumy wszystkich trzech; podobało im się, że ich kucharz, na ich „okręcie”, chodzi tak samo ubrany i chędogi, jak cook z dużego frachtowca. Przed Bronxem i Pierre’em stały konserwy, białe bułki, świeże duńskie masło i ser, micha z wodnistym puddingiem i butelka salborskiej Tafel Aquavit. Wszystko to zdążyłem jeszcze kupić w Frederikshavn, chociaż ciskała mnie cholera, że w Wigilię będę się gdzieś tłukł po morzu, zamiast posiedzieć przy normalnym stole.

– Leją się w Ardennach i Budapeszcie. Już – donosił Pierre, z gębą wypchaną przysmażanymi konserwami. Tłuszcz ściekał mu po brodzie, oczy się śmiały – dobrze jest…

– Zamknij pysk i jedz, żeby ci nie wystygło – piekliłem się przy kuchni – ty też masz pomysły, Bronx, żeby akurat na święta płynąć! Jakby mało było tej forsy, coś się już nachapał na prawo i lewo. Po jaką cholerę to wszystko! Mogliśmy poleżeć w Frederikshavn i spędzić Wigilię jak ludzie. Dosyć mam tego wszystkiego! W Larvik schodzę na ląd i pluję na was…

– Daj spokój, Władek – łagodził powolnie Bronx, a oczka błyszczały mu bystrze i wszystkowidząco – co do mojej forsy to nie twój taki owaki interes. Ale święta świętami. Możemy i tu obchodzić, skoro już jesteś taki chrześcijanin… Pierre przyniesie radio i posłuchamy trochę świątecznych programów.

Śmiał się do mnie albo ze mnie wyraźnie. To był kawał gada, ten Bronx, ale z charakterem.

Radio stało w jednym z luków. Tylko na morzu przenosiliśmy je do kambuza. Pierre wyszedł i za chwilę wrócił z małym, bateryjnym odbiornikiem. Londyn nadawał jak zwykle wiadomości, z Paryża coś tam gadali i tylko niedaleki Sztokholm bił w dzwony. Tylko tam było na razie świątecznie.

– Dziś rano mówili, że o ósmej przerwie się działania wojenne. Święto. Fajrant. Takie niby wszystkie wierzące się porobili – kontynuował temat zasadniczy Pierre.

– Ty, uważaj! – Pogroził mu Bronx. – U mnie na pokładzie trzeba wierzyć i nie wolno się z tego nabijać. Stul mordę…

Był przesądnym hipokrytą. Nie wierzył, ale obawiał się rzeczy nieznanych, jak każdy chciwiec.

– Dzisiaj jest wielkie święto, święto przebaczenia – tu znów coś w rodzaju szyderstwa błysło w jego oczach – …dlatego też, Pierre, przebaczam ci, żeś mi ukradł tę paczkę tytoniu w zeszłym tygodniu…

– Że też wy, skipper, zawsze z jakimiś detalami… Ale w sprawie tego wybaczenia, to nie takie proste. Na przykład Niemcom to chyba można nie wybaczać. Po tym wszystkim, co narobili, zwłaszcza u nas…

– Masz rację, Pierre – kiwnął głową Bronx. – Niemcom nie. Tych należy mordować, dobijać, tępić, jak robactwo… Tych…

– Pamiętam – powiedział Pierre, poprawiając się na ławie i smarując chleb grubo masłem – jak kiedyś, na granicy strefy okupowanej i nieokupowanej Niemcy znaleźli jakąś Żydówkę i zabrali ją z pociągu. Albo te rewizje… Jak brutalnie domagali się paszportów i przepustek. Albo na roboty. Kazali się meldować w Paryżu, dawali tydzień czasu na przygotowanie i trzeba było jechać… Straszne… Albo u nas, w Brest, posądzili jednego, nawet znajomego chłopca o szpiegostwo i rozstrzelali. Sukinsyny! Albo…

– Tak, tak, u nas tak samo. Straszne lata – przyznawał smutnie Bronx.

Czułem, jak mnie coś ponosi. Te święta i te prawidłowe bzdury, akurat w święta. Biała pasja dławiła mi gardło, oczy tańczyły za chybocącą lampą, w uszach pykał odlegle motor. Zbliżyłem się do stołu, wytarłem ręce w „fartuch”, nalałem sobie pół kubka wódki. Wypiłem. Zrobiło mi się trochę lepiej, spokojniej. Po czym zacząłem wolnym, nieswoim głosem:

– Słuchajcie, wy biedni idioci! Wy tępe kretyny! – pochyliłem się, zwisając ciężko na rozstawionych rękach nad nimi. – O wy robaki, bezmyślne, brudne robaki, które nie widzą… Cóż wy wiecie o Niemcach?… Cóż wy o nich w ogóle możecie wiedzieć? Co wiesz o nich ty, Bronx, który zarobiłeś na tej wojnie ciężkie pieniądze… Cóż wiesz o Niemcach, Pierre, ty byku o czerwonym karku, zawsze nażarty, chłopski kombinatorze? Co wiecie wy, wasi rodacy i inni Duńczycy i Norwegowie, siedzący w swojej masie w ciepłych przytulnych domkach, których nie dławi klęska? Czy potniały wam ręce i zamierał oddech, gdy wyjmowaliście dowód osobisty z kieszeni, będąc niewinnym jak noworodek?… Czy wiecie, co to jest łapanka?… Wy… Czy widzieliście choć raz w życiu masową egzekucję ludzi z gipsem w ustach? Czy wy znacie brzmienie słów: obóz, krematorium, pasiak… Nieliczni spośród was – tak… Lecz tych jest mało. A my – cały naród!…

Podnieśli się powoli, groźni i zwaliści. Przysunęli twarze, skupione, złe.

– A nasi chłopcy – wypluł Pierre – a maquis, a résistance, a ofiary, a walka, a lud…

Nie uląkłem się. Jeszcze nie skończyłem. Złapałem obu za klapy marynarskich bluz. Pod pochylonymi ku sobie trzema postaciami niknął wigilijny stół.

– Wszystko zniosę – smagałem – tylko nie bądźcie nikczemni. Dobrze? Pamiętajcie, Bronx i ty, Pierre, tylko bez świństw! Bez dyskontowania zasług kilku bohaterskich chłopców na swoją rzecz. Przysiągłbym, że ani ty, ani ty nie widziałeś na oczy maquisarda czy członka belgijskiego ruchu oporu. Taka mowa to nie dla mnie… Tych chłopców było niewielu, za to po wojnie będziecie pisać o nich tysiące powieści i kręcić tysiąc filmów. Grunt to dobra sprzedaż, nieprawda, Bronx?… Cóż wy o tym możecie w ogóle mieć za pojęcie, poza nielegalną gazetką, którą mieliście kiedyś w ręku i słuchaniem Londynu?… Co możecie wiedzieć o strzelaninie, takiej do samego końca… Czy wy… wiecie… co to jest śmierć całego miasta?… Wy… o Niemcach…

Nie wiem, co byłoby dalej, gdyby nie szybkie kroki Yana po schodkach. Otworzył drzwi, napuścił wiatru i deszczu i rzucił:

– Na górę!

Gdy Yan zabiera głos, nie można tego lekceważyć. Wszystko prysło. Schwyciliśmy nasze okrycia i dwoma susami byliśmy na górze. Pokład przyjął nas bryzgami piany i wody, ogłuszającym, mokrym wichrem i gęstą mazią śniegowo-deszczową. „Anne-Lou­ise”, wytrwale pykając, szła swoim kursem. Wszystko się zgadzało. Jedynie daleko od backbortu, hen, hen, poza mżącą firanką, w skłębionej masie wody i ciemności, błyskały jakieś nikłe światełka. Jak złudzenie dochodziło do świadomości lekkie brzęczenie.

Nie trzeba było nam nic mówić. Yan miał rację. To nie chichy – wojna jeszcze trwa. Wiedzieliśmy dobrze, co jest.

– Wcale niedaleko – rzekł Bronx. – Pierre! – krzyknął energicznie. – Łap za koło. Zmieniamy kurs. Weź nord-nord-ost.

– Cholera – powiedział Pierre, oświetlając latarką elektryczną zegarek – teraz rozumiem. Jeszcze nie ma ósmej. Dlatego się jeszcze naparzają.

– Już się nie naparzają – stwierdził fachowo Bronx – już jest po wszystkim od ładnych dwóch godzin. To jakiś ładunek się pali. Smary, tankowiec albo inna cholera. Ciekawym, jak to alianci zrobili. Samoloty czy łodzie… Idą na całego!

Bronx znał się na rzeczy. Gdyby atak na konwój trwał jeszcze, widać byłoby gwałtowne, przerywane błyski. To był pożar, źle widoczny, lecz wyraźny pożar.

– Tiens! – drgnął Pierre. – Słyszycie?

Natężyłem słuch. Nic.

– Nie – rzekł Bronx.

Yan zrobił szybki ruch ręką. Po czym wyjął fajkę z ust.

– Yan, słyszysz?

– Zdaje się…

– Co?…

Bronx złapał mnie za ramię:

– Słyszysz?…

Teraz słyszałem wyraźnie.

– H i l f e!… H i l f e!…

– Jakiś Niemiec… – Pierre skulił się przy kole. Bronx złapał za reling backbortu.

– Pierre! – ryknął. – Trzymaj kurs!!

Głos, nabrzmiały rozpaczą ostateczną, pełen zwierzęcego, zatraconego, zachłyśniętego lęku, z niebytu, z nicości czarnego odmętu wody, nocy, deszczu, wichru…

– Hilfe!… Herr Gott!… Jes…

Jednym rzutem korpusu znalazłem się na luku. Do ściany nadbudówki przymocowane jest koło ratunkowe. Ręka zawiera się na płóciennej, naolejonej powierzchni. Szarpnięcie, uchwyt zwoju linki, szybki, podwójny, mocny węzeł wokół relingu nadbudówki. Szeroki zamach prawej ręki, za backbort, daleko, za głosem… Gwałtowne szarpnięcie w tył. Koło nie wylatuje w ciemną przestrzeń. Tkwi w mojej ręce. Po drugiej stronie trzyma je silnie druga ręka. Bronxa.

– Ty idioto! – dyszy w czarnym deszczu ogromna postać tuż przy mojej. Naoliwiony, ceratowy płaszcz wali się na mnie jak mokra skała. Jestem skręcony w miejscu, przyparty do ściany nadbudówki. – Idioto!… To Niemiec… Tam… Pies… Wróg!

– Hil-f-e!… Hil… – bije mi w mózg z ciemności. Przez ułamek sekundy widzę, jak tamten dusi się, tonie, rozumie już, że musi umrzeć…

– Hil… – zanosi się w rozdzierającej rozpaczy za uchodzącym, zbawczym, jedynym stukotem motoru. Symbolem życia.

– Bronx – zgrzytam – oszalałeś!… Puść mnie… To człowiek!… Bronx!… Puść, bo cię… Ja muszę… Rozumiesz!

Nagły cios w szczękę zwala mnie z nóg. Lecę z luku na pokład rufy, chwytam się relingu, dźwigam i chcę iść naprzód, na Bronxa. Uderzył mnie! Za co? Że chciałem być człowiekiem!… O nie, to się tak nie skończy… Dwie ceratowe bryły prą ku sobie na wąskim skrawku pokładu, gdy wchodzi między nie trzecia. Yan wypowiada zdanie, całe zdanie:

– Chwała na wysokościach… – mówi – …a pokój na ziemi… Słuchajcie…

Ważne zdanie, ach, jakie ważkie zdanie. Z otwartych drzwi kambuza dochodzą tony szwedzkiej kolędy. Słodka, tkliwa, szlachetna melodia. Robi mi się niewyraźnie. I po co to wszystko? Bronx – wypróbowany przyjaciel, towarzysz tylu awantur i niebezpieczeństw. Dlaczego chciałem go przed chwilą zabić? Co to było?

– Bronx – mówię – wybacz, stary druhu. Miałeś rację. Przecież to był tylko Niemiec. Widzisz, miałem napad niebezpiecznego człowieczeństwa. To jest takie polskie… Nas trzeba z tego leczyć. Ty jesteś inny, twardy, konsekwentny. Najpierw myślisz, a potem działasz. Podziwiam cię za to…

*

Po wojnie nie straciłem kontaktu z Bronxem. Pisuje do mnie, nawet dość często. Otworzył sobie początkowo duże bistro w dzielnicy portowej Antwerpii. Powodziło mu się doskonale. Niedawno doniósł mi, że sprzedał bistro z portowego nadbrzeża i kupił średniego kalibru hotel w śródmieściu. Robi karierę. Poza tym jest honorowym członkiem szeregu organizacji charytatywnych. „Wszyscy ludzie są braćmi…” – napisał mi kiedyś w jednym z listów. Brzmiało to bardzo ładnie i naprawdę szlachetnie.

Będąc przed niejakim czasem w Gdyni, spotkałem pewnego znajomego marynarza belgijskiego. Poinformował mnie, że Bronx zrobił ogromny majątek, już po wojnie, na przemycie „rexistów” z Belgii do Hiszpanii i Ameryki Południowej. Stąd ten hotel. Poza tym zwąchał się z jakimiś Anglikami, z którymi rozkręca te… no wiesz… wysyłki paczek dla głodujących Niemców. Pierwszorzędny interes. To porządny chłop, ten Bronx. I mądry. Życiowo.

„Przekrój”, 1948
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: