Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pokuszenie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 lipca 2018
Ebook
29,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pokuszenie - ebook

Bogdan Popiołek postanawia skorzystać z zaproszenia swego kolegi i odwiedzić jego dom rodzinny we Wschowie. Wkrótce okazuje się, że detektyw-amator znajdzie się w samym sercu kryminalnej intrygi, gdy seria brutalnych morderstw wstrząśnie mieszkańcami spokojnego dotąd miasteczka.

 

Przy okazji Popiołek odkrywa niebezpieczną tajemnicę sprzed wieków. Nie jest jednak jedynym, który chce ją rozwikłać. Wizja skarbu ukrytego w gdzieś w starej części miasta kusi również pewnego kolekcjonera z Niemiec, a także lokalnego mafiosa. Zainteresowany sprawą Popiołek musi uważać, by nie stać się kolejną ofiarą mordercy.

 

Co łączy zabójstwo byłego kustosza muzeum z utonięciem żołnierza mafiii o ksywce „Krzywy”? I co kryją mury tajemniczego Kripplein Christi?

 

Nowa powieść Piotra Bojarskiego to brawurowe pościgi samochodowe, śmiertelnie niebezpieczne wyprawy rowerowe, pogoń za mordercą i wielowątkowa historia z zaskakującym zakończeniem. Czy dasz zwieść się na pokuszenie?

 

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-963-6
Rozmiar pliku: 817 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

To miały być spokojne, leniwe wakacje. Czas odpoczynku od myśli o pracy, rozkrzyczanych uczniach, ocenach, całym tym szkolnym kieracie, który zwykle nie pozwalał człowiekowi spojrzeć dalej niż dziennik ocen i wyciągnąć nos z kartkówek i innych mniej lub bardziej oryginalnych wytworów szkolnej biurokracji. Nos, który nie wyczuwał, że i jemu należy się od czasu do czasu wolne.

To miały być niespieszne, niezmącone żadną troską chwile, w których jedyny dylemat miał brzmieć: czy wybrać się nad jezioro, czy do kina. A może zobaczyć coś zabytkowego w okolicy? Albo przeczytać książkę ulubionego autora? Słowem, zapowiadało się naprawdę sielsko.

Nic dziwnego, że dałem się skusić.

Gdybym wiedział, w co zostanę wciągnięty, pewnie poważnie bym się zastanowił. Może nawet wycofał. Ale nie wiedziałem, bo niby skąd? W spadku genetycznym po rodzicach nie dostałem przecież daru jasnowidzenia.

Propozycja kolegi z pracy wydawała się naprawdę kusząca. Marek Cichoń, nauczyciel matematyki i informatyki z tego samego gimnazjum, w którym uczyłem historii, wypowiedział ją podczas którejś z czerwcowych przerw. Kolejny rok szkolny bezdyskusyjnie przechodził do historii, wraz z nim nasza „wygaszana” decyzją rządu szkoła, a my sami znowu stawaliśmy się o rok starsi. Dwaj faceci w tak zwanym wieku średnim, świadomi upływającego czasu i pogodzeni z tym faktem. Faceci, którzy z wolna pozbywają się złudzeń, że kiedykolwiek czeka ich lepsze życie. Ale którzy ciągle marzą, że z tego zwykłego, codziennego wycisną coś jeszcze.

– W lipcu moja żona wyjeżdża służbowo do Szwecji – powiedział Marek, schylając się i skubiąc dłonią wyschniętą trawę pod ławką.

Siedzieliśmy w pełnym słońcu, przez zmrużone powieki przyglądając się popisom gimnazjalistów, rzucających piłką do kosza na szkolnym boisku.

– To znaczy nie będzie jej przez trzy tygodnie. Z koleżankami z uniwersytetu będzie zbierać dane do ankiety o szwedzkiej opiece socjalnej. Pomyślałem, że wykorzystam ten czas, żeby odwiedzić na dłużej mamę – dodał kumpel matematyk.

– Bardzo dobry pomysł – skomentowałem, nieświadomy, do czego zmierza.

Wiedziałem tylko, że jego matka jest od kilku lat wdową i mieszka gdzieś pod Lesznem. Dobrze o nim świadczyło, że pomyślał właśnie o niej.

– Też tak myślę. – Uśmiechnął się skromnie, jak to on. – A ty? Masz jakieś plany?

– Nic konkretnego – przyznałem niechętnie.

Bo też nie było się czym pochwalić. Ja, Bogdan Popiołek, czterdziestopięcioletni singiel – na przekór uciekającemu czasowi i własnej prezencji marzący o tym, że resztę życia spędzę jednak z kimś, kogo z wzajemnością pokocham – ledwie wczoraj oberwałem od tegoż życia z główki w nos. A dokładniej – dostałem spektakularnego kosza. Nie pierwszego zresztą, choć wiele wskazywało na to, że ostatniego. Agnieszka Witeź, nieco młodsza, blondwłosa koleżanka, na co dzień nauczycielka niemieckiego w tym samym gimnazjum, zignorowała moją wyjątkowo śmiałą w propozycję wspólnego wyjazdu do Łeby. Nawet nie wiedziała, ile zdrowia kosztowało mnie wypowiedzenie tych kilku zdań. Ile nerwów, kołatania serca i odwagi. „Przepraszam cię, Bogdan, ale w tym samym terminie wyjeżdżam do Chorwacji. Mam tam od dawna rezerwację” – wytłumaczyła się, spuszczając oczy. A ja zrozumiałem, że to nie zimne wody Bałtyku przegrały z ciepłym w lipcu Adriatykiem, ale – zwyczajnie – nieudacznik Popiołek po raz kolejny został przez kogoś wyprzedzony. Szkolne wróble ćwierkały, że przez dużo młodszego wuefistę z liceum.

– W sierpniu być może wyskoczę nad morze – odpowiedziałem Markowi. – Tydzień, może dwa. Wszystko zależy od pogody. Poza tym muszę w końcu napisać chociaż jeden rozdział…

– Rozdział? – podchwycił zaciekawiony.

– No tak, mówiłem ci kiedyś. Próbuję napisać książkę.

– Tę historię z biegaczem?

– Tak. Idzie mi jednak jak po grudzie. Mam duży problem z prologiem…

Pokiwał głową ze zrozumieniem. Czaił się z jakimś pytaniem, wyczuwałem to wyraźnie. Postanowiłem ułatwić sprawę i wyjść mu naprzeciw.

– Dlaczego pytasz o moje plany?

Poruszył się niespokojnie na ławce.

– No dobrze… Mam pewną propozycję – wyznał w końcu. – Jak wiesz, moja mama mieszka jakieś sto kilometrów stąd. To fajna okolica. Wokół lasy, jeziora. Zupełnie inny świat. Trochę jak z naszych szczeniackich lat. O ile rozumiesz, o co mi chodzi…

Holender, piekielnie długo wyłuszczał, o co mu chodzi.

– No więc pomyślałem sobie, czy… nie dałbyś się namówić na taki wyjazd. No wiesz, na taki powrót do przeszłości – dokończył. Widząc moją zaskoczoną minę, natychmiast dorzucił: – Jeśli ci nie pasuje, nie ma sprawy. Każdy ma swoje pomysły na życie…

Prawdę mówiąc, rzeczywiście mnie zaskoczył. Choć doskonale wiedziałem, o czym myślał, opowiadając o „zupełnie innym świecie”. I o gówniarskich latach. Byłem pewien, że marzył mu się choć krótki powrót do czasów, w których potrafiliśmy docenić chwile spędzane nad spokojną taflą jeziora. Najlepiej wpatrując się w spławik lub własne odbicie w wodzie. Albo maszerując wieczorną porą przez las. Bez oglądania się na te wszystkie cuda techniki, osaczające nas dzień w dzień i domagające się niepodzielnej uwagi. Markowi marzył się zapewne powrót do życia bez wielkomiejskiego stresu i całego tego technologicznego szajsu. Choćby ten powrót miał potrwać ledwie kilka dni.

– Nie powiedziałem, że mi nie pasuje – odpowiedziałem po chwili namysłu. – Muszę jednak przyznać, że jestem zaskoczony… Gdzie to właściwie jest, bo, sorry, nie pamiętam?

– Wschowa – mruknął trochę wstydliwie. – Małe miasto między Lesznem a Głogowem. Ale fajne, zobaczysz! Z charakterem!

– Jeszcze się nie zdecydowałem – zaprotestowałem ze śmiechem. – Ale co na to twoja mama? Zapytałeś ją chociaż, czy jest na to gotowa?

– Czyli się zgadzasz? – W oczach kumpla zauważyłem radość.

– Powoli, powoli – podniosłem dłoń, by go powstrzymać. – Najpierw odpowiedz na moje proste pytanie.

– No jasne, wszystko już uzgodniłem. – Marek coraz bardziej się nakręcał. – Stary, to naprawdę bardzo fajne miejsce na letni wypad. Jest gdzie się wykąpać, jest gdzie pójść na piwko. Nie mówiąc o tym, że tam jest ono dużo tańsze niż w Poznaniu! Aha, a w ogóle zdziwisz się, bo to niby niepozorne miasteczko, ale z niesamowitą historią. O ile się orientuję…

Miałem niezły ubaw, przyglądając się, jak Marek Cichoń snuje tę swoją opowieść o rodzinnej miejscowości, którą porzucił kiedyś dla studiów w wielkim mieście. A potem – już na stałe – dla pracy, żony i codziennych obowiązków. To, co opowiadał, by mnie przekonać, brzmiało jak tania turystyczna reklamówka, ale miało swój urok. Zwłaszcza ten pasus o tanim piwku… Tak, tym chyba mnie kupił.

Zastanowiłem się przez chwilę. Na pierwszy rzut oka propozycja brzmiała naprawdę nieźle. Co ja, podstarzały singiel z brzuszkiem, od dawna bez cienia szansy na zainteresowanie płci przeciwnej, będę robił w środku lata w dużym mieście? No właśnie, co? Nie miałem w planach niczego konkretnego. Mały wypad na prowincję dobrze mi zrobi, uznałem. Po przeprowadzce zimą na ratajskie blokowisko miałem dość widoku betonowych, kilkunastopiętrowych kostek. A przecież Marek wspomniał coś o jeziorach i lesie. Zapachniało przygodą, wyczytaną dawno temu w książkach Nienackiego o pewnym muzealniku z żyłką detektywa…

Kumpel wpatrywał się w moją twarz wyczekująco. Nie chciałem mu zrobić przykrości.

– Powiedzmy, że się zastanowię – oświadczyłem poważnym tonem.

Nie powstrzymałem jednak uśmiechu.

– Dzięki, Bodziu! – Marek zachowywał się zupełnie jak nie on, zwykle zimnokrwisty i opanowany przedstawiciel nauk ścisłych. Poderwał się z ławki i podskoczył w górę, jakby zamierzał rzucić za trzy punkty do pobliskiego kosza. A potem uścisnął mnie serdecznie.

– Powiedziałem tylko… – próbowałem go wyhamować, ale nie dałem rady.

– Zobaczysz, że to będą zajebiste wakacje! – Ten przymiotnik w ustach Marka zabrzmiał zaskakująco naturalnie. – Jednego jestem pewny: nie będziemy się nudzić. Obiecuję!

O tak, z perspektywy czasu mogę potwierdzić: nudy nie było. Chociaż wtedy, na ławce przy szkolnym boisku, nie byliśmy zupełnie świadomi, jakie atrakcje na nas czekają.

Gdybyśmy wiedzieli…

Ostatni dzwonek rozdarł ciszę osiedlowej pustyni, uwalniając rozgorączkowanych uczniów z dusznych klas gimnazjum. Wybiegli w odświętnych białych koszulach i granatowych spódnicach lub spodniach, jakby szkoła kojarzyła im się głównie z więzieniem, które należy jak najszybciej opuścić. Jako belfer z niemal dwudziestoletnim doświadczeniem potrafiłem ich zrozumieć. Gdy świat wybucha zielenią i ciepłem, trudno wysiedzieć pięć dni w tygodniu nad cosinusami albo cyklem rozwojowym glisty ludzkiej. A nawet – jak z żalem zauważyłem – nad Polską Jagiellonów. Są pewne prawidła natury, których nie pokonamy. A już zwłaszcza my, skromni nauczyciele z wygaszanego na raty gimnazjum.

– Panie i panowie, życzę udanego wypoczynku! – Dyrektor Sadowski obkolędował nas wszystkich wokół stołu, podając dłoń kolegom i obcałowując ręce koleżanek. – Widzimy się pod koniec sierpnia na radzie pedagogicznej. Ale, ale! Po co ja wam to teraz mówię?! Przepraszam szanowne koleżeństwo. Do zobaczenia i już!

W pokoju nauczycielskim podniósł się hałas nie gorszy od tego, jaki kilka minut wcześniej wypełnił hol szkoły. Każdy chciał się pożegnać, a jeszcze chętniej – przy okazji pochwalić Portugalią czy inną Barceloną, do której pojedzie. Zerknąłem ukradkiem na Agnieszkę. Właśnie odebrała telefon, uśmiechając się od ucha do ucha. Pewnie dzwonił ten cholerny lowelas z sali gimnastycznej…

Westchnąłem ostatecznie pognębiony i ruszyłem w stronę drzwi. Z drugiego końca stołu machnął do mnie Marek, pokazując, bym zaczekał na niego na korytarzu. Wiedziałem, o czym chce pogadać.

– To co, jesteś gotowy? – zapytał.

Zabrzmiało i wyglądało to cokolwiek śmiesznie: jakby dwaj siwiejący faceci wyjeżdżali na obóz harcerski, a nie na dłuższy weekend zapoznawczy z produktami lokalnego browaru. Było mi jednak wszystko jedno.

– Jestem – potwierdziłem.

– To kiedy wyruszamy?

– Mówiłeś, że drugiego lipca, w niedzielę – zaniepokoiłem się. – Czy coś się stało?

Marek wyszczerzył zęby w zwariowanym uśmiechu.

– Co ja plotę! – podsumował samokrytycznie. – Jasne, że drugiego. Po prostu tak się cieszę, że dałeś się namówić! Na pewno wolisz jechać swoim samochodem? Może jednak pojedziemy moim?

– Absolutnie moim, panie kolego. Wystarczy, że mam spanie za darmo.

– Już nie bądź taki zasadniczy! Przecież wiesz, że mój volkswagen jest…

– Dużo nowszy. Wiem. Ale nie pogniewaj się, chcę jechać moim fordem. Staruszek rzadko ma okazję podładować akumulator na trasie. A w środku jest całkiem wygodny, sam się przekonasz.

– Nie to chciałem powiedzieć – zaperzył się Marek. – Tylko wiesz, jakby co…

– Jakby co, będziemy mieć jedną przygodę więcej – złamałem jego opór. – Zresztą nie jedziemy za Ural, tylko w Lubuskie. Zapewniam cię, że tam też mają warsztaty i mechaników…

– Lepiej wypluj to słowo.

– Mareczku, naprawdę niepotrzebnie się obawiasz. Mój escort nie zadaje może tak szyku, jak twoje polo, ale możesz być pewien, że do Wschowej dojedzie.

– Do Wschowy – poprawił mnie kolega.

– No właśnie, do Wschowej – postanowiłem go nieco podrażnić. Zignorował jednak moją prowokację.

– Nie zapomnij zabrać wędki – wrzucił nowy wątek.

– Nie łowię ryb – odpowiedziałem zaskoczony.

– OK. Na pewno znajdę kilka kijów w szafie ojca – skomentował.

Wzmianka o zmarłym kilka lat temu tacie Marka spowodowała, że natychmiast spoważniałem.

– Czyli co, wszystko ustalone? Zdzwaniamy się w sobotę? – zaproponowałem.

Przytaknął i przybiliśmy piątkę.

Gdy rozstaliśmy się na parkingu i wsiadłem za kierownicę, zrobiło mi się głupio. Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że zapomniałem mu powiedzieć ważną rzecz – wspomnieć, że jednak cieszę się z tego wyjazdu.Niedziela

1.

Trupa, panie, znaleźli!

W drodze złapała nas burza. Nagła, gwałtowna i wściekła. Jak to w lipcu bywa, na drogę spadła potężna ulewa. Tak mocna, że cherlawe wycieraczki mojego leciwego forda escorta z biedą odbierały strugi wody. Musiałem zwolnić, a nawet na chwilę zjechać na pobocze, tak kiepska była widoczność przez ścianę deszczu. Marek litościwie nie skomentował słabości mojego wozu. Cóż, jego volkswagen zapewne wyratowałby nas z tej opresji.

Z powodu ekstremalnych zjawisk pogodowych pokonanie stu kilometrów dzielących Poznań od rodzinnego miasta Marka zabrało nam dwie godziny. Gdy dojeżdżaliśmy do celu, opady miłosiernie zaczęły zanikać, a po zachodniej stronie nieba zrobiło się jaśniej. Na tyle, bym mógł zobaczyć najpierw zajazd o wdzięcznej nazwie „Hubertus”, a potem, z daleka, ciekawe zjawisko: majestatyczny pomnik buhaja Ilona, stojący na kamiennym cokole nieopodal małego ronda wjazdowego do Wschowy.

– To pamiątka po wzorcowej hodowli socjalistycznej, którą za komuny prowadził niejaki Apolinarski w pobliskiej Osowej Sieni – wyjaśnił fachowym tonem Marek. – Buhaj rozpłodowy Ilon spisywał się dzielnie, hodowla rosła w siłę, a ośrodek dostał Order Sztandaru Pracy I klasy. Decydenci PRL uznali więc, że buhaj-stachanowiec zasłużył na pomnik. Ale nie zgadniesz, co stało tu wcześniej, za Niemca.

– Pewnie jakiś żelazny krzyż – zażartowałem ponuro.

Pogoda i trudne warunki jazdy wypłukały ze mnie zasoby dobrego humoru.

– Aż tak, to nie – żachnął się kumpel. – Kiedy była tu Rzesza, w tym samym miejscu stała kamienna wieża ku czci kanclerza Bismarcka – wyjaśnił.

– O, to ładne! Byk zastąpił „żelaznego kanclerza” – mruknąłem już odrobinę weselszy. – Rozumiem, że wieżę dla Ottona von Bismarcka zniszczyli sowieccy wyzwoliciele?

– I tu się mylisz, kolego. Bo wieża przetrwała rok 1945 nietknięta. Zdaje się, że usunięto ją dopiero za Gomułki.

– A kiedy postawili tego Ilona?

– W stanie wojennym. Tak przynajmniej słyszałem od ojca. Podobno wykorzystali fragmenty wieży pod cokół – rozkręcił się Marek. – O tym buhaju krąży zresztą sporo anegdot. Postawiono go zadem do Zachodu. Wiesz dlaczego. Bo w tamtych czasach Zachód był „zgniły” i niesłuszny. Ale tutejsi szybko dorobili inną opowiastkę…

– Jaką? – mruknąłem zaintrygowany.

– O tym, że twórcy pomnika Ilona okazali się sprytniejsi niż propagandyści. I zrobili komunistów w konia.

– Bo?

– Bo ustawili go rogami na wschód!

Śmiech pomógł mi wrócić do równowagi. Zanim na dobre wjechaliśmy do miasta, Marek zdążył podrzucić jeszcze jedną anegdotę: o byczych genitaliach.

– A ty wiesz, że za komuny przed każdą Wielkanocą nieznani sprawcy malowali jaja Ilona farbą jak pisanki? – zagadnął. – To wcale nie było takie łatwe, bo cokół jest naprawdę wysoki. Wymagało to umiejętności alpinistycznych…

– Daj już spokój! – Ze śmiechu trudno mi było utrzymać prosto kierownicę. – A nikt nie pomalował słabizny Ilona na biało-czerwono?

– A właśnie, że raz pomalowali! Ale się zrobiła draka, bo to się ludziom jednak nie spodobało. Wydzwaniali do ośrodka hodowli zarodowej w Osowej Sieni z pogróżkami, żeby „nie robić jaj” i przemalować je na inne barwy. Co było robić, kierownictwo ośrodka musiało spełnić te życzenia… No, ale to dawne dzieje. Teraz nikt bykowi jajek nie maluje. Choćby i na biało-czerwono.

– Co robić… Duch w narodzie ginie.

Ubawiłem się setnie, słuchając opowieści o dzielnym i wydajnym buhaju. Nawet nie zauważyłem, kiedy po lekkiej pochyłości wjechałem do Wschowy. Po obu stronach ulicy dominowała niska, jednopiętrowa zabudowa. Po lewej mignęła mi reklama jakiejś knajpy. Prowadzony wskazówkami Marka, przejechałem główne skrzyżowanie, minąłem ceglany budynek poczty, a potem pokaźnych rozmiarów basztę i chwilę później dojechałem na wschowską Starówkę. Przez ciasny prześwit ulicy wjechałem na rynek i zaparkowałem na wprost smukłej sylwetki ratusza, przywodzącej na myśl angielski neogotyk.

Gdy wysiadaliśmy z zaparowanego auta, niebo się przejaśniło, a w kałużach przeglądało się już słońce.

Rozejrzałem się szybko wokół – i z miejsca mi się spodobało. Kwadrat rynku okalał ciąg urokliwych, choć zaniedbanych, barokowych kamieniczek. Z reguły miały dwa piętra, stały ściśnięte jak żołnierze w szeregu armii, szykującej się do ataku. Mimo farby, łuszczącej się z fasad domostw, poczułem ducha miejsca, które ma własną, niepowtarzalną historię. Byłem jej coraz bardziej ciekawy.

Mama Marka – co okazało się dodatkową atrakcją – mieszkała na pierwszym piętrze jednego z zabytkowych budynków północnej pierzei rynku. Z okien jej niedużego mieszkania, położonego nad kwiaciarnią, widać było bielone mury ratusza i podstawę wieży z fantazyjnymi blankami. A także herb miasta: podwójny jagielloński krzyż z kołami na niebieskim polu i z dwoma postaciami w historycznych szatach. Jeszcze przed wyjazdem poczytałem trochę o Wschowie, dlatego wiedziałem, że to Najświętsza Maryja Panna i Chrystus podczas koronacji Matki Boskiej.

Beata Cichoń, drobna starsza pani z okularami w rogowych oprawkach – jak się okazało, emerytowana nauczycielka polskiego i szkolna bibliotekarka – przywitała nas nadzwyczaj serdecznie już na schodach. Gdy tylko Marek mnie przedstawił, dosłownie wyrwała mi torbę podróżną z dłoni i zaniosła ją do mojego pokoju.

– Panie Bogdanie, pan się tutaj rozgości! – zaproponowała.

Nie wypadało odmówić. Tym bardziej że moje lokum sprawiało wrażenie nadzwyczaj przytulnego. Szczególnie rozczulił mnie piec kaflowy w rogu pokoiku. Choć było lato i nie trzeba było dorzucać do niego węgla, od razu poczułem się cieplej.

– Proszę mi mówić po imieniu – zaproponowałem pani Beacie, na co ta chętnie przystała.

Chwilę później usłyszałem jej wyraźnie przejęty głos, dobiegający z kuchni:

– Mareczku, Bogdanie! Zapraszam na obiad!

Po wspaniałych żeberkach w sosie musztardowym ucięliśmy sobie małą drzemkę. Potem była kawa i ciasto. Aż w końcu postanowiliśmy się wybrać na przechadzkę. Szczerze mówiąc, byłem dramatycznie przejedzony i uznałem, że trochę ruchu przed wieczorem dobrze nam zrobi.

Byłem też ciekaw miasta. W drodze do Wschowy Marek opowiadał mi o niej wiele ciekawych rzeczy. Na przykład, że zachowały się w niej mury miejskie. Albo że ma największą w tym rejonie Polski wieżę kościelną. I że odbudowano w niej dawny zamek królewski, w którym mieści się restauracja. Wspomniał też o śladach dawnej wielokulturowości miasta – o cmentarzu pozostałym po ewangelikach. I o wschowskich Żydach. Jak na tak małą miejscowość, wszystkie te wzmianki robiły spore wrażenie. Obiecałem sobie, że w wolnej chwili przyjrzę się bliżej historii tego miasta, o które przez wieki rywalizowali książęta śląscy i wielkopolscy.

Gdy wyszliśmy pod wieczór na rynek, panował na nim niewielki ruch. W jedynym ogródku z piwem, usytuowanym niemal na wprost wejścia do ratusza, sączyło złoty płyn ledwie kilku młodych mężczyzn, hałaśliwie wykłócając się o piękno swoich dziewczyn. Po chodniku przemykało pod rękę starsze małżeństwo, taksując nas podejrzliwym wzrokiem.

– Dzień dobry, panie profesorze – skłonił się niespodziewanie Marek.

Pochyliłem również głowę z szacunkiem przed parą emerytów.

– Spiski. Mój nauczyciel z liceum. Od fizyki – wyjaśnił szeptem Marek.

– Aha.

Zrobiliśmy rundkę wokół ratusza, po czym ruszyliśmy wąską uliczką – z tabliczki wynikało, że Kościelną – ku masywnej bryle kościoła. Marek powiedział, że to fara. Na tylnej ścianie świątyni wisiał krzyż z Chrystusem. Obeszliśmy zaskakująco wielki kościół z solidnymi, wysokimi nawami i naszym oczom okazała się jeszcze wyższa, strzelista wieża z cegły. Wsparta dwoma solidnymi przyporami u podstawy, miała imponujące wymiary. Uświadomiłem sobie, że jej barokowy hełm z zzieleniałej miedzi był pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy na ostatniej prostej przed wjazdem do miasta.

– Matko, ile ona ma metrów? – Zadarłem wysoko głowę.

– Nie wiem dokładnie. Na pewno ponad sześćdziesiąt. W dawnych czasach mieścił się na niej pewnie punkt obserwacyjny – podrzucił Marek. – Kiedy chodziłem jeszcze do szkoły, słyszałem pogłoski, że przy słonecznej pogodzie z wieży widać szczyty Sudetów. Tak twierdził jeden z ministrantów, którego proboszcz zabrał kiedyś na górę. Ale szczerze mówiąc, nie chce mi się w to wierzyć.

– Mnie też – mruknąłem sceptycznie. – A ty? – Wskazałem na murowaną balustradę kilka metrów poniżej hełmu wieży. – Nigdy tam nie wszedłeś?

– To nie takie proste. Wieża nie jest dostępna dla turystów. Podobno drewniane schody od lat są w złym stanie, nikt nie chce ryzykować.

Pokiwałem ze zrozumieniem głową. Widoczne rysy i spękania na ceglastym korpusie wieżycy zdawały się potwierdzać słowa Marka.

Chciał pokazać mi wnętrze fary, ale wejście do kościoła było już zamknięte. Zostawiliśmy więc świątynię za plecami i po łagodnym, brukowanym stoku doszliśmy do kamiennej balustrady – śladu po mostku, który niegdyś spinał zapewne dwa brzegi fosy. Jej dawny przebieg świetnie oddawały planty, widoczne teraz po prawej ręce. Rozpościerały się w obniżeniu terenu między alejką a ciągiem niskich, kamiennych murów miejskich.

– Najstarszy fragment murów powstał, zdaje się, jeszcze zanim Kazimierz Wielki przyłączył miasto do swojego królestwa – powiedział Marek.

– Wiem, wiem. W 1343 roku odbił Wschowę książętom głogowskim – uzupełniłem, a widząc zdziwioną minę kolegi, dodałem: – To akurat znam, jest w programie nauczania.

Marek uśmiechnął się wyrozumiale i wskazał na resztki kamiennego mostku. Na balustradzie dostrzegłem wykonaną z piaskowca figurę lwa. Dzierżył w łapach kartusz z herbem miasta.

– To Lwi Mostek. – Mój przewodnik pospieszył natychmiast z wyjaśnieniem. – Powstał w XVIII wieku, za panowania Wettynów. Oczywiście wtedy wyglądał nieco inaczej.

– Wettynów? A co oni mieli wspólnego ze Wschową?

– Ponoć było to ich ulubione miasto. Ale to już ty powinieneś wiedzieć lepiej, panie historyku – żachnął się Marek.

Udałem, że nie dosłyszałem tej uwagi. Była bowiem wyjątkowo kąśliwa i słuszna. Wysiliłem pamięć i przypomniałem sobie: to pograniczne miasto idealnie nadawało się na miejsce wypełniania państwowych obowiązków przez Augusta Mocnego i jego syna Augusta III, elektorów saskich i królów polskich, którzy często byli zbyt wygodni, by w ważkich sprawach tarabanić się z Drezna do Warszawy. Dlatego przyjmowali poselstwa i radzili z senatem w przygranicznej Wschowie. Zdaje się, że dla ich wygody ratusz wschowski połączono balustradą z kamienicą, w której mieszkali w trakcie pobytów w mieście…

Krótki spacer po miasteczku uświadomił mi, że nie doceniałem tego miejsca. A przecież nie zobaczyłem jeszcze wszystkiego, co chciałem. W oddali majaczyła wieża klasztoru franciszkanów, który według przeglądanego przeze mnie jeszcze w Poznaniu przewodnika zaliczany był do perełek polskiego baroku. Chciałem też odwiedzić tutejsze lapidarium rzeźby nagrobnej.

Było już po siódmej, więc na razie odpuściliśmy sobie klasztor i ruszyliśmy alejką wiodącą wzdłuż murów ku coraz lepiej widocznej baszcie. Jej baniasta kopuła prześwitywała przez stare, rozłożyste drzewa, którymi niegdyś obsadzono brzegi traktu. Był do niej przyklejony niewysoki, zwarty budynek z pochyłym, dwudzielnym dachem. Surowe ściany z cegły i kamienia przyciągały uwagę. Duże okna na sporej wysokości sugerowały sakralny charakter budowli. Zdawała się wymarła i z dawna nieużywana.

– A to co? – zapytałem zaintrygowany.

– A to jest Kripplein Christi – odpowiedział mój przewodnik. – To znaczy Żłobek Chrystusa, dawny zbór ewangelicki. Odkąd w czterdziestym piątym ze Wschowy uciekli ostatni niemieccy protestanci, stoi zamknięty i niszczeje.

– Byłeś kiedyś w środku?

– Chyba raz, na chwilę. Bo zwykle zbór jest zamknięty na trzy spusty.

– I co?

– Ech… – Marek zamyślił się. – Wnętrze jest niezwykłe. Było tam ciemno, ale zapamiętałem drewnianą galerię dla wiernych. Była niesamowita, miała chyba kilka pięter. Zupełnie inaczej niż w kościołach katolickich. I wiesz… – Mój przewodnik ściszył głos. – Było w tych murach coś dziwnego, tajemniczego.

– To znaczy? – Ostatnie zdanie w ustach nauczyciela matematyki wybrzmiało zaskakująco mocno, z przejęciem.

Marek wzruszył ramionami.

– Hm… Trudno to nawet nazwać.

Nie maglowałem go dłużej. Wolnym krokiem minęliśmy przysadzisty gmach i znaleźliśmy się u podstawy okrągłej baszty, którą już raz zobaczyliśmy, wjeżdżając samochodem w mury Starego Miasta. Wieża zdawała się opierać o korpus dawnej świątyni. Tuż obok stał, zapewne XIX-wieczny, budynek dawnej pruskiej poczty z ładnej cegły.

– Tu była niegdyś Brama Polska, jedna z dwóch wjazdowych do miasta – objaśnił mi Marek. – Polska, bo prowadziła w stronę Poznania. Z drugiej strony, od południa do miasta można było wjechać Bramą Głogowską.

Rzuciłem szybkie spojrzenie na stojącą obok baszty planszę z planem dawnej Wschowy. Miasto założono ewidentnie na planie greckiego krzyża. Osiem ulic rozchodziło się prostopadle od płyty rynku w cztery strony świata. Obrys murów miejskich tworzył wokół centrum zabudowy owal zbliżony do koła. I tylko wzgórze z zamkiem, położone po wschodniej stronie umocnień, psuło nieco wrażenie harmonii.

– Ciekawe – podsumowałem. – Na planie widać jeszcze dwie inne bramy…

Nie zdążyłem jednak rozwinąć myśli, bo gdzieś za plecami usłyszeliśmy jakiś gwar. Narastał w lawinowym tempie, jakby nagle na ulicy pojawiła się wcale niemała demonstracja. Odwróciliśmy się zaskoczeni. I rzeczywiście – zobaczyliśmy spory tłum! Grupa rozemocjonowanych mieszkańców Wschowy otaczała róg jednej z kamienic przy ulicy Bohaterów Westerplatte.

Bez słowa ruszyliśmy w tę stronę. Wystarczyło kilkanaście kroków, by zorientować się, że ludzie śledzą wydarzenia rozgrywające się przy jednym z niskich, parterowych budynków, przyklejonych do kamienicy od tyłu, od strony ulicy Garbarskiej. Zablokowali wylot ulicy, stając między piekarnią a wejściem do gmachu PKO. Dalszą drogę zagradzał im policjant, stojący w szerokim rozkroku na środku jezdni. Niektórzy z gapiów wskazywali dłonią w głąb Garbarskiej, opowiadając coś z przejęciem.

Zaaferowani nadstawiliśmy uszu.

– Podobno znaleźli go godzinę temu… Ktoś z rodziny… – szeptał starszy mężczyzna w białym fartuchu, wyglądający na piekarza z pobliskiego zakładu.

– Może się zapił na śmierć? – spekulowała zażywna kobieta z chustką na głowie. – Ponoć nie stronił od kielicha…

– Gdyby się zapił, policji by nie wołali – orzekł tonem fachowca mężczyzna nikłej postury i w nieustalonym wieku, zapewne miejscowy menel. – Patrz pani, przecież tam stoi suka…

Podążyłem wzrokiem za jego wskazaniem i dopiero teraz zauważyłem policyjną furgonetkę. Stała nieco na uboczu. Za nią zaparkował ambulans, niemal niewidoczny dla gapiów. Za kierownicą policyjnego wozu siedział młody szofer w mundurze. Reszta ekipy pracowała zapewne w niskim budynku z czterema oknami. Moje przypuszczenia zdawał się potwierdzać funkcjonariusz w czarnym uniformie, stojący w drzwiach i pilnujący porządku.

– Przepraszam, co tu się właściwie stało? – zapytałem.

Kobieta z chustką na głowie zdawała się tylko na to czekać.

– Trupa, panie, znaleźli! – Wzruszyła ramionami, jakby we Wschowie było to zdarzenie całkiem powszednie. – Znaczy się, ktoś z rodziny znalazł, jak przyszedł człowieka odwiedzić. Tak mówią. A mnie się wydaje, że facet się zapił. Bo od dawna miał problemy alkoholowe. Pan wie, jak to jest z artystami…

– Artystami? – podchwyciłem zdumiony.

– No tak, artystami! – Tęga mieszkanka Wschowy znowu wzruszyła ramionami. – To pan nie wie, kto tu mieszka? Julek Zamiejski, chyba mówi coś panu to nazwisko?

Tym razem to ja mimowolnie wzruszyłem ramionami. Z odsieczą przyszedł mi niespodziewanie żulik w poszarpanej koszulce.

– Pan nietutejszy, to nie wie – usprawiedliwił mnie zachrypniętym głosem, prezentując w szczerym uśmiechu niepełne uzębienie. – Zamiejski to taki nasz poeta miejscowy. Znaczy się, wiersze pisze! – Machnął nieco wzgardliwie ręką. – No i w muzeum pracuje. To znaczy pracował. Kiedyś, zanim…

– Zanim w alkoholizm popadł! – Zgromiła menela wzrokiem korpulentna kobieta z chustką na głowie. – Kustoszem był długie lata, ale się rozpił i wyleciał z roboty. Żony i dzieciaków nie miał, to i łatwiej całkiem się rozleciał…

Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Nagła śmierć znanego mieszkańca musiała poruszyć miejscowych. Choćby i wynikała z przyczyn naturalnych.

– A ja słyszałem, że go zabili – westchnął mężczyzna w fartuchu.

– Panie Wiśniewski, co pan opowiadasz! – oburzyła się krępa kobieta. – Jak zabili? A niby za co?

– Tego nie wiem, pani Karolczak – Piekarz wcale nie obraził się z powodu podniesionego głosu rozmówczyni. – Ale jeden z moich pracowników widział, jak z mieszkania Zamiejskiego wybiegł jego kuzyn. Ponoć miał w oczach strach. Krzyczał coś o nożu w plecach…

Wśród gapiów zapadła nagle martwa cisza. Jakby wszyscy zdali sobie sprawę, że stali się właśnie świadkami czegoś więcej niż zwykłego życiowego wypadku.

– Ale… Ale kto by to zrobił? – wydukała w końcu kobieta o nazwisku Karolczak, szarpiąc nerwowo dłonią rąbek swojej chusty. – Kto by coś miał do takiego… No, do takiego… Do takiego spokojnego człowieka?

W towarzystwie zapadła cisza.

Zastanowiło mnie, że kobieta potrzebowała sporo czasu, by znaleźć to banalne w gruncie rzeczy określenie. Czyżby w pierwszym odruchu chciała powiedzieć coś innego?

Marek szturchnął mnie łokciem w bok. Ruchem głowy wskazał w kierunku Garbarskiej.

Widzowie nadal trwali w milczeniu, bo z mieszkania Zamiejskiego wyszedł nagle mężczyzna w cywilnym ubraniu, a zaraz za nim z wąskich drzwi wysunęli się nie bez trudu dwaj ratownicy pogotowia, dźwigający nosze. Widok wypchanego niechybnie ciałem, czarnego foliowego worka, przypiętego ściśle pasami do noszy, robił przygnębiające wrażenie.

W ślad za funkcjonariuszami budynek opuścił również grubszy facet z aparatem w dłoniach. I lekarz. Na koniec umundurowany policjant stanął ponownie w drzwiach budynku, a wszyscy pozostali ruszyli w stronę zaparkowanych przy Garbarskiej samochodów. Kondukt żałobny śledziło wzrokiem kilkadziesiąt osób. Nikt nie odezwał się ani słowem.

– Nic tu po nas – szepnął do mnie Marek.

Trudno było nie przyznać mu racji. Kiedy rozchodziliśmy się każdy w swoją stronę, usłyszałem jeszcze, jak piekarz Wiśniewski mruknął sam do siebie:

– Niewiarygodne. Po prostu niewiarygodne…

Idąc do domu Cichoniów, zrozumiałem, że w tej historii było coś dziwnego. A nawet niepokojącego. Ktoś miałby zamordować nikomu niewadzącego poetę, choćby i wykolejonego życiowo? Ale dlaczego? Po co?

Jakoś nie dawałem wiary pogłoskom o zabójstwie.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: