Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pora na śmierć - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 czerwca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pora na śmierć - ebook

Rzym, upalne lato, puste ulice. Sara Farnese siedzi w Bibliotece Watykańskiej i czyta starożytną książkę kucharską. Podchodzi do niej mężczyzna z wypchaną reklamówką w dłoni. Znajomy. Zmiata z biurka Sary wszystko, co na nim leży, i wyjmuje z reklamówki skórę. Ludzką. Pół szalonym, pół martwym głosem mówi: „Krew męczenników jest nasieniem Kościoła”. I ginie od kuli strażnika biblioteki.

Sprawą zajmuje się młody policjant Nico Costa. Syn głośnego włoskiego komunisty, znawca Caravaggia, wegetarianin i zapalony biegacz, który nie wygląda na swoje dwadzieścia siedem lat.

Wkrótce pojawiają się kolejne ofiary, każda w jakiś sposób powiązana z Sarą. Zlatują się dziennikarze, Watykan zwiera szyki. Morderca odtwarza makabryczne okoliczności śmierci wczesnochrześcijańskich męczenników. Przybity nieuleczalną chorobą ojca Nico stara się odkryć prawdę, niezależnie od tego, ile będzie go to kosztowało. Dociera do prywatnych watykańskich kwater, gdzie pewien kardynał próbuje wykaraskać się z kłopotów związanych z przekrętami finansowymi na niewyobrażalną skalę, i rozmawia z ludźmi, z którymi lepiej nie rozmawiać, jeśli nie chce się zaszkodzić swojej karierze…

Dla jednych podejrzany jako syn komunisty, przez drugich traktowany z góry ze względu na swój młody wiek, Nico wierzy, że inteligencja i uczciwość pozwolą mu dotrzeć do prawdy o tajemniczej Sarze Farnese – ale nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wielkie podejmuje ryzyko.

Pora na śmierć, podobnie jak Kod Leonarda da Vinci, odsłania mroczne tajemnice Kościoła, ale jest lepiej napisana i bardziej złożona. Co więcej, w odróżnieniu od Dana Browna i większości autorów thrillerów David Hewson potrafi stworzyć bardzo przekonujące, żywe postaci.

„Washington Post”

 

David Hewson (ur. 1952) – bestsellerowy brytyjski pisarz znany na całym świecie ze znakomitych pomysłów fabularnych i doskonale skonstruowanych powieści, których akcja rozgrywa się w stolicach europejskich krajów.

W wieku siedemnastu lat porzucił naukę i zaczął pracę w lokalnej gazecie w północnej Anglii, później współpracował z „The Times” czy „The Independent”. Zadebiutował w 1986 roku i od tego czasu opublikował ponad dwadzieścia książek. Jest autorem między innymi trzech powieści napisanych na podstawie duńskiego serialu The Killing – znanego w Polsce pod tytułem Dochodzenie, oraz Cmentarza tajemnic czy Domku dla lalek, pierwszego tomu „holenderskich” kryminałów z detektywem Pieterem Vosem.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64700-71-2
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Upał był ciężki i gęsty. Sara Farnese siedziała przy biurku w czytelni Biblioteki Watykańskiej, patrzyła przez okno na małe prostokątne podwórze i próbowała się skupić. Rozgrzane powietrze sierpniowego popołudnia falowało, zniekształcało obraz i zasnuwało go nierealną mgiełką, bezlitosne słońce przeglądało się w żółtym lustrze wyschniętej trawy. Dochodziła druga. Za godzinę temperatura za szybą dobije do czterdziestu stopni. Sara miała wyjechać, jak wszyscy. W sierpniu Rzym stawał się pustym piecem wypełnionym szeptami odwodnionych duchów. Na korytarzach uniwersytetu po drugiej stronie miasta echo powtórzyło rano dźwięk jej samotnych kroków. Między innymi dlatego zdecydowała się stamtąd uciec. Połowę sklepów i restauracji zamknięto. Życie uchowało się tylko w parkach i muzeach, gdzie zbłąkane grupy spoconych turystów próbowały znaleźć trochę cienia.

To była najgorsza część lata, ale Sara postanowiła zostać. Wiedziała dlaczego i zastanawiała się, czy to głupie. Z Londynu przyjeżdżał Hugh Fairchild. Przystojny Hugh, mądry Hugh, mężczyzna, który potrafił wyrecytować z pamięci nazwy wszystkich wczesnochrześcijańskich kodeksów w muzeach Europy i prawdopodobnie także wszystkie przeczytał. Jeśli samolot się nie spóźnił, Hugh wylądował na Fiumicinie o dziesiątej i zdążył już zameldować się w swoim apartamencie w hotelu D’Inghilterra. Jest za wcześnie, by zatrzymał się u niej, wiedziała o tym; odpędziła myśl, że w książce adresowej może mieć inne nazwiska, inne kandydatki do łóżka. Był bardzo zajęty. Przyjechał do Rzymu na pięć dni, z czego tylko dwie noce należały do niej, potem leciał na konferencję prawników w Stambule.

Możliwe, myślała, że ma inne kochanki. Nie – bardzo prawdopodobne. W końcu mieszkał w Londynie. Opuścił uniwersytet i zrobił karierę urzędniczą w Unii. Teraz chyba jeden tydzień na cztery spędzał w drodze: Rzym, Nowy Jork, Tokio. Spotykali się najwyżej raz w miesiącu. Miał trzydzieści pięć lat i był niemal zbyt przystojny. Wysoki, muskularny i opalony, z niesforną blond fryzurą i miłą arystokratyczną angielską twarzą gotową w każdej chwili rozjaśnić się uśmiechem. Na pewno sypiał z innymi kobietami, może już na pierwszej randce. Jak – przypomniała sobie nie bez lekkiego poczucia winy – z nią, cztery miesiące temu w Amsterdamie, na kongresie o ochronie zabytków.

Nie żeby ją to martwiło. Oboje byli wolni i dorośli. W łóżku okazał się pedantycznie ostrożny. Hugh Fairchild to niezwykle poukładany mężczyzna, który w nieregularnych odstępach czasu pojawia się w jej życiu ku ich obopólnemu zadowoleniu. Dziś wieczorem przespacerują się po moście przy Zamku Świętego Anioła, a potem ulicami centro storico. Wstąpią gdzieś na kawę, koło północy dotrą do jej domu. Hugh zostanie na noc, dwa następne dni zajmą mu spotkania. Będzie to, myślała, hojnie odmierzona dawka aktywności intelektualnej, przyjemnego towarzystwa i fizycznego spełnienia. Wystarczająca do szczęścia. Wystarczająca, pojawiła się zbłąkana myśl, by odpędzić wątpliwości.

Siedziała przy mahoniowym biurku pod oknem i próbowała się skupić na bezcennym manuskrypcie. Leżał przed nią pożółkły wolumin niepodobny do tych, które zwykle studiowała w watykańskiej czytelni: sporządzona w X wieku kopia De re coquinaria, sławnej książki kucharskiej z czasów imperium rzymskiego, napisanej przez Apicjusza w I wieku naszej ery. Mogłaby przygotować kochankowi prawdziwy rzymski posiłek: isicia omentata, czyli kotleciki wołowe z orzeszkami piniowymi, pullus fiusilis, faszerowanego kurczaka z ziołami, i tiropatinam, omlet z miodem. Wytłumaczyłaby, że jedzą w domu, bo jest sierpień. Wszystkie najlepsze restauracje są zamknięte. Nie próbuje niczego zmieniać w ich relacji. Chodzi wyłącznie o względy praktyczne, poza tym Sara uwielbia gotować. Zrozumiałby albo przynajmniej by nie protestował.

– Apicjusz? – odezwał się ktoś za jej plecami, tak niespodziewanie, że się wzdrygnęła.

Odwróciła głowę i zobaczyła Guida Fratellego uśmiechającego się z typowym dla niego uporem. Nie ucieszyła się na jego widok, ale próbowała odwzajemnić uśmiech. Służył w Gwardii Szwajcarskiej; pojawiał się za każdym razem, kiedy Sara przychodziła. Wiedział – lub się dowiedział – o jej pracy w bibliotece wystarczająco dużo, by móc zagaić rozmowę. Był mniej więcej w jej wieku, zaczynał tyć i trochę za bardzo lubił swój późnośredniowieczny niebieski mundur i czarną skórzaną kaburę. Jako quasi-glina poza Watykanem nie miał żadnej władzy, a i w Watykanie tylko w spokojniejszych rejonach. Plac Świętego Piotra, jedyne, prawdę mówiąc, miejsce, gdzie zwykle potrzebowano interwencji, kontrolowali rzymscy policjanci. Należeli do innego gatunku, w niczym nie przypominali tego cichego, nieco lękliwego indywiduum. Gdyby Guido Fratelli musiał uganiać się za pijakami i ćpunami po dworcu Termini, nie przetrwałby nawet doby.

– Nie słyszałam, jak pan wchodził – powiedziała z nadzieją, że odbierze to jako delikatny wyrzut. W czytelni nie było nikogo oprócz niej. Ceniła sobie ciszę i nie chciała zakłócać jej rozmową.

– Przepraszam. – Poklepał broń przy pasku; irytujący nieświadomy gest. – Musimy umieć poruszać się cicho jak koty. Nigdy nie wiadomo.

– Oczywiście – przytaknęła.

Jeśli dobrze pamiętała, w ciągu ostatnich dwustu lat w Watykanie popełniono trzy morderstwa: w 1988 roku, kiedy zazdrosny kapral zastrzelił nowego dowódcę Gwardii Szwajcarskiej i jego żonę, oraz w 1848, gdy watykański minister sprawiedliwości został zamordowany przez swojego przeciwnika politycznego. Skoro tłumami na placu zajmowała się policja miejska, Guido Fratelli mógł się obawiać co najwyżej ambitnych włamywaczy.

– To coś innego niż zwykle? – zapytał.

– Mam różne zainteresowania.

– Ja też.

Spojrzał na manuskrypt. Tom przyszedł w bibliotecznym pudełku z nazwą wypisaną dużymi czarnymi literami na froncie; stąd Guido wiedział, co Sara czyta. Zawsze szukał pretekstu do rozmowy, nieważne, jak byłby wątły. Może wyobrażał sobie, że to rodzaj pracy detektywistycznej.

– Uczę się greki, jak pani wie.

– To po łacinie. Proszę spojrzeć na litery.

Wyglądał na bardzo rozczarowanego.

– Och. Myślałem, że pani zajmuje się greką. Zazwyczaj.

– Zazwyczaj.

Widziała rozpacz na jego twarzy. Nie mogła powstrzymać rozbawienia. Myślał pewnie: „Muszę nauczyć się obu?”.

– Może kiedyś pani oceni, jak sobie radzę?

– Może kiedyś. Ale nie teraz, Guido. Jestem zajęta.

Biurko stało prawym bokiem do wysokiego okna. Odwróciła wzrok, spojrzała na ogród; w szybie zobaczyła długie ciemne odbicie gwardzisty. Guido nie zamierzał łatwo się poddać.

– Okej – powiedział do jej odbicia, odwrócił się i zszedł na dół do głównego wejścia.

Usłyszała śmiech z długiej galerii piętro niżej. Po bibliotece kręcili się turyści; ci, co mieli wystarczająco duże wpływy, by zdobyć przepustkę do tych prywatnych pomieszczeń. Czy zdawali sobie sprawę, jakie mają szczęście? W ciągu ostatnich kilku lat, zarówno ze względu na swoje wykłady o początkach chrześcijaństwa na uniwersytecie, jak i dla własnej przyjemności, Sara spędzała w Bibliotece Watykańskiej coraz więcej czasu i rozkoszowała się zdumiewającym bogactwem jej zbiorów. Dotykała rysunków i wierszy, które wyszły spod ręki Michała Anioła. Czytała listy miłosne Henryka VIII do Anny Boleyn i podpisany przez niego egzemplarz traktatu Assertio septem sacramentorum, który zyskał mu tytuł obrońcy wiary, ale nie zatrzymał go w Kościele.

Z profesjonalnego punktu widzenia główny przedmiot jej zainteresowania stanowiły dawne teksty – bezcenne kodeksy i inkunabuły. Mimo to nie umiała się powstrzymać, by nie rzucić okiem na dzieła powstałe w średniowieczu i później. Przeglądając je, odnosiła wrażenie, jakby Petrarka i Tomasz z Akwinu osobiście do niej mówili. Ich głosy trwały jak martwe echa w suchym welinie i wiekowych plamach atramentu, które zostawili na stronach. Te ślady czyniły ich ludzkimi; i mimo całej swojej mądrości i daru słowa bez człowieczeństwa byliby niczym, choć Hugh Fairchild prawdopodobnie by się z tym nie zgodził.

Przy wejściu rozległ się jakiś hałas, urwany krzyk, niezbyt głośny, ale niepokojący ze względu na okoliczności. W czytelni Biblioteki Watykańskiej nikt nigdy nie krzyczał.

Podniosła głowę i z zaskoczeniem rozpoznała zbliżającą się postać. Szedł energicznie przez smugi ostrego światła wpadającego przez okna, z bezwzględną determinacją, która w tym otoczeniu wydawała się nie na miejscu. Zaszumiała klimatyzacja. Sarę owionęło chłodne powietrze, wzdrygnęła się. Spojrzała jeszcze raz. Stefano Rinaldi, jej kolega z uniwersytetu, kroczył stanowczo przez pustą czytelnię z wielką wypchaną reklamówką. Na jego okrągłej brodatej twarzy malował się wyraz, którego Sara nie potrafiła rozpoznać: gniew albo strach, albo i jedno, i drugie. Ubrany był jak zawsze, ale czarną koszulę i czarne spodnie miał pogniecione i poplamione. Wbił w nią spojrzenie.

Nie wiedzieć czemu poczuła, że boi się tego mężczyzny, którego przecież trochę znała.

– Stefano... – powiedziała cicho, tak cicho, że chyba nie mógł usłyszeć.

Za jego plecami wzbierało zamieszanie, ludzie biegli i machali rękami. Mężczyzna w czerni w prawej dłoni trzymał dziwną wypchaną reklamówkę, a w lewej coś jeszcze dziwniejszego: broń, mały czarny pistolet. Stefano Rinaldi, człowiek, który nigdy się nie złościł, który kiedyś nawet trochę ją pociągał, szedł prosto na Sarę z bronią w ręku, a ona nie potrafiła wyobrazić sobie żadnego wytłumaczenia, żadnej mogącej to wyjaśnić sekwencji zdarzeń.

Sięgnęła w bok, złapała krawędź biurka i zaczęła je odwracać. Stare drewno zapiszczało na marmurowej podłodze jak cierpiące zwierzę. Ciągnęła, aż jej plecy zatrzymały się na szybie, a krawędź blatu dotknęła jej piersi; siedziała teraz zasłonięta biurkiem, jakby wierzyła, że musi tu zostać i stawić czoła Stefanowi i że przedpotopowy mebel ze średniowieczną kopią rzymskiej książki kucharskiej i laptopem stanowi ochronę przed zbliżającym się niezrozumiałym zagrożeniem.

Potem, szybciej niż się spodziewała, już tam był, dyszał jej nad głową, a jego ciemnobrązowe oczy lśniły szaleństwem wyraźniej niż kiedykolwiek.

Usiadł na krześle naprzeciwko i spojrzał na nią badawczo. Sara poczuła, że trochę rozluźniają jej się mięśnie. Już się nie bała. Nie przyszedł po to, by ją skrzywdzić. Miała co do tego absolutną pewność, której nie potrafiła wyjaśnić.

– Stefano... – powtórzyła.

Za jego plecami zbierali się ludzie. Dostrzegła wśród nich Guida Fratellego. Czy Guido umie strzelać? – pomyślała. Czy może się tak niefortunnie złożyć, że Sara zginie dziś od zbłąkanej kuli niedoświadczonego gwardzisty celującego drżącą ręką w jej byłego kochanka, który z jakiegoś powodu oszalał w najszacowniejszej bibliotece Rzymu?

Lewą dłonią, tą, w której trzymał broń, Stefano zmiótł z biurka wszystko, co na nim leżało. Bezcenny tom Apicjusza i jej drogi laptop spadły z łoskotem na marmurową posadzkę.

Milczała, czekała; jego spojrzenie zdawało się mówić, że właśnie tego od niej oczekuje.

Uniósł reklamówkę nad biurkiem, odwrócił do góry dnem i pozwolił, by jej zawartość wypadła na blat, a potem rozkazującym, na wpół szalonym, na wpół martwym głosem powiedział donośnie:

– Krew męczenników jest nasieniem Kościoła!

Spojrzała. To, co wypadło na stół, miało konsystencję wilgotnego świeżego welinu, jakby właśnie wypłukanego. Apicjusz pisał na czymś bardzo podobnym, tyle że suchym.

Nie wypuszczając pistoletu, Stefano zaczął rozwijać przed nią tę elastyczną rzecz i rozciągał ją, aż zakryła cały mahoniowy blat, zwiesiła się przez krawędzie i przyjęła kształt znajomy, ale w tym kontekście obcy.

Sara powstrzymała się od zamknięcia oczu i zmusiła do skupienia się na tym, co widzi. Przedmiot, który Stefano Rinaldi ostrożnie wygładzał otwartą dłonią jak obrus na sprzedaż, był ludzką skórą; jasną, lekko opaloną skórą, mokrą, jakby ją niedawno umyto. Odcięto ją nierówno przy szyi, genitaliach, nadgarstkach i kostkach, ostatnie cięcia przeszły po kręgosłupie i tyłach nóg, i zdjęto w jednym kawałku. Sara musiała zwalczyć chęć dotknięcia tego czegoś, żeby się upewnić, że to nie sen, żeby po prostu wiedzieć.

– Czego chcesz? – zapytała najspokojniej, jak umiała.

Brązowe oczy spojrzały na nią, a potem się odwróciły. Stefano bał się tego, co robi, wyczuwała w nim przerażenie, ale też determinację. Był inteligentnym mężczyzną, nie upartym, po prostu skupionym na swojej pracy, czyli, teraz sobie przypomniała, przede wszystkim na Tertulianie, wczesnochrześcijańskim teologu i polemiście, którego słynne twierdzenie właśnie zacytował.

– Kim są męczennicy, Stefano? – zapytała. – Co to znaczy?

W tej chwili był przy zdrowych zmysłach. Widziała to wyraźnie w jego oczach, stały się spokojne. Myślał, zastanawiał się nad rozwiązaniem.

Nachylił się ku niej.

– Ona wciąż tam jest, Saro – powiedział ze znajomą nikotynową chrypką, ale bardzo cicho, jakby nie chciał, żeby usłyszał go ktokolwiek inny. – Musisz iść. Spójrz na to. – Wpatrywał się w skórę na stole. – Nie odważyłbym się... – Na jego twarzy malowało się przerażenie, które w tych okolicznościach wyglądało groteskowo. – Pomyśl o Bartłomieju. Musisz wiedzieć.

Potem, dużo głośniej i znowu tym szalonym głosem, powtórzył słowa Tertuliana:

– Krew męczenników jest nasieniem Kościoła.

I z wyrazem zagubienia w poczerniałych nagle oczach podniósł pistolet i wycelował krótką wąską lufę w jej twarz.

– Na ziemię! – krzyknął gwardzista. – Na ziemię!

Guido był idiotą. Sara instynktownie to wyczuwała; wiedziała, że nie mógł odebrać i zrozumieć tej sceny tak jak ona.

– Nie! – krzyknęła do obu mężczyzn, unosząc dłoń, i ku swojemu przerażeniu znowu zobaczyła wycelowany w nią pistolet; teraz mierzył wyżej. – Wy obaj! Przestańcie!

Guido krzyknął, w jego głosie słychać było strach i gniew. Nie panował nad sobą. Stefano wpatrywał się w nią ponurymi, pustymi oczami. Jego spojrzenie miało w sobie tyle śmiertelnego fatalizmu, że zrobiło jej się zimno.

– Pospiesz się – wyszeptał bezgłośnie.

– Nie róbcie tego – jęknęła, choć wiedziała, że to nic nie da.

Guido strzelił. Pomieszczenie wypełniło się dźwiękiem, który boleśnie eksplodował w jej uszach. Czaszka Stefana Rinaldiego pękła, krew i tkanki trysnęły wściekłym strumieniem. Guido nie miał odwagi dotknąć leżącego na podłodze ciała; tańczył wokół niego, a broń podskakiwała w jego dłoni, jakby żyła własnym życiem.

Sara opuściła powieki i wsłuchała się w wystrzały, w świst kul przelatujących przez czytelnię, cichą czytelnię, mieszczącą w sobie tyle wspaniałości, które pokochała.

Potem otworzyła oczy. Stefano leżał nieruchomo na podłodze. Jeden z ochroniarzy stał nieopodal, krzywił się i trzymał za brzuch, jak gdyby bał się tego, co może się z niego wyślizgnąć.

Patrzyła na Stefana. Leżał na podłodze, z głową opartą na średniowiecznej kopii Apicjusza, a jego gęsta czarna krew plamiła jej strony.2

Stali w cieniu kolumnady na placu Świętego Piotra. Luca Rossi zastanawiał się, czy słońce zdążyło już spalić jego łysą głowę. Wczorajsza pizza i piwo przewalały mu się w żołądku jak kamienie. Na domiar złego dziś rano przydzielili mu tego dzieciaka na następne cztery tygodnie. Był to rodzaj kary, dla młodego też, tak przypuszczał. Obaj nie pasowali do rzymskiej policji, choć z zupełnie różnych przyczyn. W jego przypadku chodziło o powody konkretne, oczywiste i zrozumiałe. Chłopak po prostu wyglądał nie tak, i kropka. I nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.

Rossi spojrzał na swojego partnera i stęknął.

– No dobra. Wiem, chcesz, żebym poprosił. Pokaż mi tę sztuczkę.

Nico Costa uśmiechnął się, a Luca pomyślał, że lepiej by było, gdyby nie wyglądał tak młodo. Czasem na tym świętym placu trzeba aresztować niebezpiecznych typów. Ciekawe, jak wtedy poradzi sobie ten szczupły, dziecinnie wyglądający zawodnik.

– To nie sztuczka.

Nigdy ze sobą nie pracowali. Byli z różnych komisariatów. Rossi podejrzewał, że dzieciak nie wie, dlaczego jego nowym partnerem został dziwny stary glina z nadwagą. Nie pytał. Chyba po prostu przyjął to do wiadomości, jak wszystko inne. Luca trochę o nim wiedział. Wszyscy wiedzieli. Gliniarze nie do końca mu ufali. Nie pił zbyt dużo. Nie jadł mięsa. Dbał o zdrowie i podobno nieźle biegał maratony. I był synem tego pieprzonego komucha, o którym ciągle pisano w gazetach i po którym odziedziczył bardzo dziwny nawyk. Miał świra na punkcie malarstwa, a konkretnie jednego malarza. Wiedział wszystko o wszystkich obrazach Caravaggia w Rzymie.

– Dla mnie sztuczka.

– To wiedza – odparł Costa i przez chwilę prawie wyglądał na swój wiek, czyli, z tego, co wiedział Rossi, na dwadzieścia siedem lat. Może, pomyślał, młody jednak coś w sobie ma. – Żadnej iluzji, stary. To prawda, magia.

– No to pokaż mi trochę magii. Tutaj – skinął głową w stronę murów Watykanu – muszą mieć tego pełno.

– Nie, tylko jednego. Zdjęcie z krzyża. I zabrali go z pierwotnego miejsca. Watykanowi nigdy nie zależało na Caravaggiu. Uważali, że jest zbyt rewolucyjny, zbyt blisko biedaków. Postaci na jego obrazach mają brudne stopy, a jego apostołowie wyglądają jak zwykli ludzie, których można spotkać na ulicy.

– Więc za to go lubisz? Pewnie masz to po starym.

– Między innymi za to. Ja to ja, a mój ojciec to mój ojciec.

– Jasne. – Rossi przypomniał sobie ojca Costy. Zawsze sprawiał kłopoty. Był bezkompromisowy i nigdy nie brał łapówek; naprawdę dziwny polityk. – Więc gdzie?

Dzieciak wskazał w stronę rzeki.

– Sześć minut stąd. Kościół Świętego Augustyna. Madonna Loretańska albo Madonna pielgrzymów, obie nazwy są prawidłowe.

– Dobry jest?

– Mają naprawdę brudne stopy. Watykan go nie cierpiał. Wspaniały kawałek malarstwa, chociaż znam jeszcze lepsze.

– Nie interesujesz się pewnie piłką nożną, co? – zapytał Luca po namyśle. – Mielibyśmy więcej tematów do rozmowy.

Costa nie odpowiedział. Wyjął skaner radiowy i podłączył słuchawki. Rossi pociągnął nosem.

– Czujesz te ścieki? – mruknął. – Wydali tyle kasy na budowę największego kościoła na świecie. Tuż obok mieszka papież. A śmierdzi jak w ciemnym zaułku na Zatybrzu. Może siekają tam trupy i spuszczają w kiblu albo coś. I tak się nie dowiemy.

Młody gmerał przy cholernym skanerze. To powinno być zabronione, obaj o tym wiedzieli.

– Hej – warknął. – Wydaje ci się, że tylko ty się nudzisz? Jeśli Falcone się dowie, że się tym bawiłeś, skopie ci tyłek.

Costa wzruszył szczupłymi ramionami i uśmiechnął się.

– Próbowałem znaleźć dla ciebie coś o piłce nożnej. W czym problem?

Rossi podniósł swoje wielkie dłonie i parsknął śmiechem.

– Okej. Tu mnie masz.

Patrzyli na przerzedzony tłum snujący się po placu w obezwładniającym upale. Jest za gorąco na kieszonkowców, pomyślał Luca. Pogoda skuteczniej zmniejsza przestępczość, niż potrafiliby dwaj gliniarze. Nie mógł mieć młodemu za złe zabaw ze skanerem. Żaden z nich nie lubił, kiedy mu przypominano, że istnieją w mieście takie miejsca, gdzie nie są mile widziani. Może Costa ma w genach coś antyklerykalnego, choćby nie wiedzieć jak często powtarzał, że w przeciwieństwie do ojca jest apolityczny. A Watykan jest częścią miasta, niezależnie od tego, co mówią politycy. To nie do pomyślenia, że jakiś mały sukinsyn mógłby na ich oczach ukraść torebkę, zniknąć w tłumie łażącym bez celu po bazylice Świętego Piotra – na terytorium Gwardii Szwajcarskiej w śmiesznych niebieskich mundurach i podkolanówkach – i stać się nietykalny.

Costa nie usłyszy na tym kieszonkowym skanerku niczego ważnego. W Watykanie za mało się dzieje. Ale słuchanie było samo w sobie formą protestu. Mówiło: „Jesteśmy tu”.

Rossi spojrzał na wężyk czarnych zakonnic prowadzonych przez kobietę z małą czerwoną chorągiewką na patyku. Zerknął na zegarek. Żałował, że wskazówki nie poruszają się szybciej.

– Wystarczy – oznajmił, ale Nico położył mu dłoń na ramieniu. Nagle spoważniał. W skupieniu słuchał pisków i trzasków ze skanera.

– Zastrzelono kogoś – powiedział. – W czytelni biblioteki. Wiesz, gdzie to jest?

– Oczywiście – odparł stary i skinął głową. – W Mongolii, jeśli o nas chodzi.

Costa spojrzał na niego błagalnie swoimi przenikliwymi brązowymi oczami.

– Zastrzelono kogoś. Nie będziemy tu stać, prawda?

Rossi westchnął.

– Powtarzaj za mną: Watykan to inny kraj. Falcone może ci to wyjaśnić dokładniej, jeśli chcesz.

Falcone rzeczywiście mógł to wyjaśnić bardzo dokładnie, pomyślał Luca. Nie chciał sobie nawet wyobrażać, jak miałaby wyglądać taka rozmowa. Bardzo się cieszył, że ostatnich pięć lat spędził poza zasięgiem Falconego. Żałował, że nie więcej.

– Jasne – zgodził się Costa. – Ale to nie znaczy, że nie możemy rzucić okiem. Nigdy nie mówili, że nie wolno nam tam wchodzić. Powiedzieli tylko, że nie możemy tam nikogo aresztować.

Rossi zastanowił się nad tym. Dzieciak miał rację, do pewnego stopnia.

– To wszystko, co słyszałeś? Zastrzelono kogoś?

– Nie wystarczy? Chcesz wrócić i powiedzieć Falconemu, że nawet nie zaproponowaliśmy pomocy?

Luca poprawił kaburę pod kurtką, Nico zrobił to samo. Spojrzeli w stronę wejścia na prywatne tereny przy via di Porta Angelica. Gwardziści, którzy zwykle stali tu, by sprawdzać dokumenty gości, zniknęli, zapewne wezwani do wypadku. Dwóch rzymskich gliniarzy mogło wejść nieniepokojonych żadnymi pytaniami. To wyglądało jak zaproszenie.

– Nie biegnę – burknął Rossi. – Nie w tym upale.

– Jak chcesz – odpowiedział Costa i puścił się biegiem przez plac w stronę otwartej bramy.

– Dzieciaki... – stęknął Luca Rossi i pokręcił głową.3

Zanim Rossi dotarł do biblioteki, z siedem minut później, Nico Costa zdążył ustalić, że mężczyzna, który leży na ziemi z głową roztrzaskaną przez co najmniej trzy kule, rzeczywiście jest martwy. Widział, jak dwóch przestraszonych lekarzy wyprowadza rannego ochroniarza. Dyskretnie zebrał informacje. Panował potworny chaos, co było mu bardzo na rękę. Przerażony Guido Fratelli założył, że Costa jest jakimś watykańskim urzędnikiem, a to wystarczyło trzem innym gwardzistom, którzy weszli do czytelni, stwierdzili, że nie ma bezpośredniego zagrożenia, i czekali na dalsze rozkazy. Nico nie miał zamiaru wyprowadzać ich z błędu. Przez te cztery lata w policji widział już mnóstwo trupów i kilka strzelanin. Ale znaleźć trupa i ludzką skórę, i to w Watykanie, to było nowe doświadczenie, z którego nie chciał rezygnować.

Umysł Nica pracował na pełnych obrotach. Pozwolił mu. Wysiłek prawie usunął z jego świadomości wypełniający czytelnię zapach; odór krwi, zmieszany z gorącym, suchym powietrzem napływającym przez okna, stał się nieco mniej wyczuwalny.

Słuchał, jak Fratelli bełkotliwie opowiada swoją historię, i zerkał na kobietę, która siedziała na krześle pod ścianą i wszystkiemu się przyglądała. Koło trzydziestki, skromnie ubrana, w dopasowanej szarej garsonce. Ciemne włosy do ramion, ostrzyżone u dobrego fryzjera, wielkie zielone oczy i poważna twarz o klasycznych proporcjach, jak z obrazu jakiegoś dawnego mistrza. Nie z Caravaggia, była zbyt piękna. Nikt u niego nie emanował takim blaskiem, nawet Madonny. Coś takiego nie powinno istnieć. Poza tym wyglądała, jakby wszystko, co się wydarzyło, trzymała w sobie, starając się nie dopuścić, by eksplodowało.

Kiedy gwardzista skończył, podeszła do Nica. Zauważył, że jej szara garsonka jest zbryzgana krwią. Chyba się tym nie przejmowała. Szok, pomyślał. Wkrótce sobie uświadomi, że mało brakowało, a zostałaby zamordowana, i że na jej oczach zastrzelono człowieka, który rozłożył na biurku to dziwne makabryczne trofeum. Bo skóra wciąż tam leżała, jak porzucony kostium z kiepskiej zabawy halloweenowej. Costa nie potrafił uwierzyć, że należała do człowieka.

– Jest pan z policji miejskiej? – zapytała. W jej głosie pobrzmiewał dziwny akcent, jakby była pół-Amerykanką albo pół-Brytyjką.

– Zgadza się.

– Tak myślałam.

Gwardziści spojrzeli po sobie i jęknęli, ale nie zebrali się na odwagę, żeby się sprzeciwić. Wciąż na kogoś czekali.

Rossi uśmiechnął się do nich. Pozwolił dzieciakowi mówić, zadowolony, że sam nie musi. Wolał stać z tyłu. Wyglądało to trochę dziwnie, ale Costa dotarł tu pierwszy i wydawało się, że kontroluje sytuację. A Luca i tak kiepsko się czuł. Ostatnio coraz częściej.

– Myślę – powiedziała kobieta, chcąc odzyskać ich uwagę – że Stefano próbował mi coś powiedzieć.

– Stefano? – spytał Costa. – Mężczyzna, który chciał panią zabić?

Pokręciła głową. Nico powiódł wzrokiem za ruchem jej włosów; nie umiał się powstrzymać.

– Nie chciał mnie zabić. Ten idiota – wskazała na Guida Fratellego, który poczerwieniał, usłyszawszy jej słowa – nie zrozumiał, co się dzieje. Stefano chciał, żebym z nim gdzieś poszła. Nie zdążył wyjaśnić.

Gwardzista wymamrotał coś na swoją obronę i zamilkł.

– Co próbował powiedzieć? – zapytał Costa.

– Powiedział... – Starała się skupić. Potrafił zrozumieć, dlaczego jej trudno. Tyle się zdarzyło w tak krótkim czasie. – Powiedział, że ona wciąż tam jest. Żeby pomyśleć o Bartłomieju. I że powinniśmy się pospieszyć.

Przyglądał się jej, kiedy to mówiła. Zmienił zdanie. To chyba nie szok. Chyba po prostu jest taka chłodna i zdystansowana.

„Pospieszyć gdzie?”, miał zapytać, kiedy wepchnął się między nich potężny mężczyzna w ciemnym garniturze, dźgnął Nica w ramię grubym palcem i zapytał:

– Kim pan, do diabła, jest?

– Policja.

– Dokumenty.

Nico wyjął portfel i pokazał legitymację.

– Wyjść – rozkazał mężczyzna w garniturze. – Już.

Costa spojrzał na partnera, który chyba nie mniej się wkurzył, bo jego twarz trochę odzyskała kolor.

Rossi nachylił się ku agresywnemu przybyszowi i zapytał:

– A pan?

Facet wyglądał, pomyślał Nico, jak bokser, który właśnie odnalazł Boga: duża dziobata twarz z małymi rumianymi policzkami i złamanym nosem. W klapie czarnej wełnianej marynarki miał krzyżyk, ale to zdaniem Costy o niczym nie świadczyło.

– Hanrahan – burknął. Nico próbował zidentyfikować akcent, była w nim jakaś irlandzka szorstkość i coś amerykańskiego. – Ochrona. A teraz, chłopaki, po prostu idźcie, co? Zostawcie to nam.

Costa klepnął Hanrahana po ramieniu i ucieszył się, kiedy dostrzegł gniew w jego szarych oczach.

– Nie chce pan wiedzieć, co ustaliliśmy? Chcieliśmy tylko pomóc, panie Hanrahan. Mogła się z tego zrobić jeszcze paskudniejsza sprawa. Ktoś strzelał w Watykanie. Umówmy się, minęło trochę czasu, zanim pan tu dotarł. Może zapobiegliśmy czemuś jeszcze gorszemu.

Kobieta patrzyła na nich ze złością. Nico wiedział, co myśli. „Kłócą się, w takim momencie”. Też miała rację.

– To sprawa Watykanu – powiedział Hanrahan. – Przyjrzymy się temu. Zadzwonimy, jeżeli będziemy potrzebowali pomocy.

– Nie – upierał się Costa. – To także nasza sprawa.

Hanrahan powiedział tylko jedno słowo:

– Jurysdykcja.

– Chce pan powiedzieć – zapytał Nico – że ten przygłupi gwardzista zabił człowieka na pańskim boisku?

Hanrahan spojrzał na Guida Fratellego.

– Jeśli tak się stało.

Costa przeszedł parę metrów, które dzieliły go od biurka, i podniósł brzeg skóry. Ten fragment pokrywał kiedyś ramię. W dotyku była wilgotna i zimna. I bardziej ludzka niż się spodziewał.

– A to? – spytał.

Hanrahan wbił w niego wzrok.

– O co panu chodzi?

– O co mi chodzi? – Uświadomił sobie, że facet nie jest gliną. Nie jest nawet gwardzistą, bo ci zawsze mają jakiś mundur. Może ochrona, ale zdecydowanie ktoś od pilnowania, a nie od powolnego, drobiazgowego dochodzenia. – Chodzi mi o to, że gdzieś musi być ciało, które do tego pasuje. I dam głowę, że nie tutaj.

– Proszę pana... – przerwała kobieta.

– Przepraszam, zaraz skończę. Chcę powiedzieć, panie Hanrahan, że mówimy o dwóch zabójstwach, i gdyby lubił pan zakłady, postawiłbym sporo, że jedno z nich popełniono w naszej jurysdykcji. My mamy od tego ludzi, a pan... – rzucił miażdżące spojrzenie nieszczęsnemu Guidowi, który wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać – pan nie ma. Współpracowaliśmy, byliśmy mili. Czy sądzi pan, że jest szansa, że odwdzięczycie się nam tym samym?

Hanrahan pokręcił głową.

– Nie macie pojęcia, w co się pakujecie.

– Hej! – Costa podniósł głos. Położył rękę na ramieniu Hanrahana. – Nie jesteśmy po tej samej stronie?

– Nie – odparł natychmiast Hanrahan i skrzywił się. – Zdecydowanie nie. A teraz...

Kobieta wepchnęła się między nich i spojrzała Nicowi w oczy.

– Mają panowie samochód? – zapytała.

– Jasne.

– Powiedział, żeby się spieszyć. Możemy to zrobić? Teraz?

Costa znów się zdziwił, że jest taka spokojna. Kiedy oni się kłócili, ona przez cały czas próbowała rozwiązać zagadkę pozostawioną przez nieboszczyka.

– Wie pani gdzie?

– Chyba tak. Powinnam była wpaść na to wcześniej. Chodźmy. Proszę.

Kiedy wychodzili, klepnął Hanrahana po ramieniu.

– Widzi pan? Wystarczy wiedzieć, jak poprosić.5

Następnego ranka Costa i Rossi mieli się stawić u Falconego o ósmej. Inspektor był dziwnie spięty i w jeszcze gorszym humorze niż zwykle, jego twarz o ostrych rysach zastygła w wyrazie niezadowolenia. Nikt nie lubił humorów inspektora. Falcone nie cieszył się opinią dobrego szefa. Ale miał talent, a takich ludzi brakowało na wyższych szczeblach w policji. Rozwiązał kilka trudnych spraw, o jednej dużo pisano w gazetach. Miał wpływy poza komisariatem. W Questurze bardzo go szanowano, ale niezbyt lubiano.

Na jego biurku leżały papiery sprawy Rinaldiego i zestaw makabrycznych zdjęć.

Pomachał im raportem przed oczami.

– Słabe – powiedział.

– Pracujemy właśnie nad czymś pełniejszym – odparł Costa. – Dostanie pan przed dziesiątą.

Rossi poprawił się niespokojnie na krześle. Falcone wbił w niego wzrok. Wiedzieli, co znaczy to spojrzenie. „Więc dzieciak mówi teraz za ciebie, tak?”.

– Macie coś na tę Farnese? – zapytał Falcone.

Nico pokręcił głową.

– Na przykład co? Ma pan na myśli jakieś wykroczenia?

– Właśnie to mam na myśli.

– Jest czysta – powiedział Luca. – Sprawdziłem ją wczoraj wieczorem. Nie ma nawet mandatów.

Falcone wychylił się do przodu i upewnił się, że Costa na niego patrzy.

– Musisz sprawdzać takie rzeczy.

– Wiem – przytaknął Nico. – Przepraszam.

– Więc jak idzie ta historia? – zapytał Falcone. – Były chłopak zabił nowego i przy okazji własną żonę?

– Tak to wygląda – potwierdził Costa.

Falcone wzruszył ramionami.

– Bez dwóch zdań. Tak to wygląda. Rozmawiałem dziś rano z ludźmi z laboratorium. Nie znaleźli w tej wieży, ani na parterze, ani na piętrze, śladu nikogo innego. Czysto, jeśli nie liczyć Rinaldiego i dwóch ciał.

– Więc w czym problem? – spytał Nico.

– Problem? – Falcone wskazał głową na Rossiego. – Jego zapytaj.

Costa spojrzał na partnera. Nie pogodzili się jeszcze po wczorajszej niedoszłej sprzeczce. Musieli to zrobić, wiedział o tym. Szanował starego. Nie chciał tego chłodu między nimi.

– Luca?

Rossi zmarszczył brwi.

– Problem brzmi: dlaczego? Rinaldi nie spotykał się z Farnese od ilu? trzech, czterech miesięcy? Dlaczego teraz?

– Może dopiero teraz dowiedział się o Angliku? – zasugerował Costa. – Mówiła, jak bardzo go lubi, on to usłyszał i mu odbiło?

Falcone wycelował w niego palec.

– Wiemy to? Nie ma tego w twoim raporcie.

Nico przypomniał sobie rozmowę z Sarą.

– Nie.

– Trzeba wrócić do tej kobiety – zarządził inspektor. – Dowiedzieć się czegoś więcej. Daty. Nazwiska. Motywy.

– Dobrze. – Costa skinął głową.

Rossi sięgnął po papierosa; patrzył przez okno. Rozmawiali ze sobą wcześniej, pomyślał Nico. Nie ma innego wyjaśnienia.

– Dlaczego posunął się tak daleko? – zapytał Falcone. – Dlaczego obdarł człowieka ze skóry? Dlaczego postawił żonę na krześle, jakby chciał, żeby Farnese znalazła ją żywą? I te napisy na ścianach...

– Był szalony – powiedział Costa pewnie. – Tylko ktoś szalony mógł zabić w ten sposób.

Falcone parsknął.

– Za łatwe. Nawet jeśli to prawda, to czy myślisz, że w szaleństwie nie ma nic racjonalnego? Że to wszystko po prostu wylewa się bez powodu? Ten człowiek był profesorem uniwersyteckim. Inteligentnym i zorganizowanym. Udało mu się zwabić Anglika; przyjechał do niego z lotniska, przekonany, że jedzie do kobiety. Udało mu się sprowadzić do wieży żonę i ją powiesić. Potem zabił chłopaka Farnese, obdarł go ze skóry, poszedł do biblioteki... A może zaczął od żony. Ale jak wtedy udałoby mu się związać Anglika, który już ją zobaczył? Czy jedna osoba dałaby radę zrobić to wszystko? Tak myślę. Ale jak? W jakiej kolejności? Powiedzcie mi. I ten Fairchild. Kawał chłopa. Nie sądzę, żeby po prostu podniósł ręce do góry i pozwolił się związać. Co się tam działo?

– To wiem – powiedział Rossi. – Przed chwilą rozmawiałem z Szaloną Teresą w laboratorium. Znaleźli ślady jakiegoś leku, może nasennego.

– Jakiego leku? – zapytał Falcone. – Dlaczego profesor uniwersytecki miałby nosić przy sobie leki nasenne i używać ich, kiedy przyjdzie mu ochota obedrzeć kogoś ze skóry? I skąd miałby, do diabła, wiedzieć, jak obedrzeć kogoś ze skóry? I najważniejsze pytanie, które ciągle sobie zadaję: dlaczego? Dlaczego w ten sposób?

– Ona jest profesorem na tym samym wydziale – podsunął Costa. – To na ścianach to cytat z jakiegoś wczesnochrześcijańskiego teologa. Może brzmiał odpowiednio.

– Odpowiednio? – powtórzył Falcone, jakby w życiu nie słyszał nic głupszego. – Sugerujesz, że chciał powiedzieć: „Wszyscy jesteśmy twoimi męczennikami, suko. Oto dowód”? Nie kupuję tego. Co chciał osiągnąć? Gdyby zamierzał ją zabić, miałoby to więcej sensu. Ale twierdzisz, że nie chciał. Chciał po prostu, żeby poszła z nim, najszybciej jak to możliwe, tam, gdzie zostawił swoją żonę, jeszcze żywą? Po co?

Nico spojrzał na Rossiego w poszukiwaniu pomocy. Jego partner wciąż patrzył w okno i palił. Na zewnątrz zaczynał się kolejny gorący, bezchmurny dzień. Costa zastanawiał się, czego dokładnie chce od niego Falcone.

– I mylisz się – ciągnął inspektor. – Sprawdziłem. Rinaldi pracował na tym samym wydziale, ale zajmował się czym innym. Prawem rzymskim, kuriami i całym tym starożytnym badziewiem, z którym zdaniem Watykanu wciąż powinniśmy się liczyć.

– Czy to istotne? – zapytał Luca.

– Ty mi powiedz. Przejrzałem akta. Cztery miesiące temu Rinaldi został powołany na świadka jako ekspert przez jakiś trybunał rządowy zajmujący się kwestią immunitetów dyplomatycznych dla watykańskich urzędników. Oni chcą więcej. My chcemy mniej. Z ekspertyzy Rinaldiego wynikało, że mają rację, są w prawie, bardzo starym zresztą. Ale co, do diabła, mają z tym wspólnego męczennicy?

– Czy chce pan powiedzieć, że uważa pan moje wnioski za błędne? Że Rinaldi nie jest odpowiedzialny?

– Cholera, nie – odparł natychmiast Falcone. – Trudno sobie wyobrazić, jak wtedy miałoby się to stać.

– No dobrze, więc co? Czy nie wystarczy nam wiedza, że Rinaldi to zrobił? Czasami nigdy się nie dowiadujemy dlaczego. Trzeba się z tym po prostu pogodzić.

Falcone spojrzał na niego spode łba.

– Jeszcze nie. Jestem dociekliwym sukinsynem. To mnie napędza. To napędza każdego dobrego glinę. Jeśli nie jesteś dociekliwy, niczego się nie dowiesz. Chcę, żebyś znalazł odpowiedź na dręczące mnie pytania. Nie potrzebuję policjantów, którym się wydaje, że są elfami w fabryce Świętego Mikołaja, a ich praca polega na ładnym pakowaniu spraw we właściwe odpowiedzi i przewiązywaniu wstążkami, by położyć mi je na biurku, zostać poklepanym po główce i pójść szukać kolejnych zabawek. Ta praca nie na tym polega.

– Wiem – odpowiedział Costa. – W każdym razie nie przypominam sobie klepania po główce.

Rossi jęknął, zgasił papierosa i od razu zapalił następnego.

Falcone znów się uśmiechnął. Takiej odpowiedzi się spodziewał. Nico wkurzył się na swoją głupotę.

– Wy, dzieciaki – zaśmiał się inspektor. – Jesteście tacy wrażliwi. Posłuchaj. Myślę, że znalazłeś właściwe odpowiedzi. Po prostu nie podoba mi się sposób, w jaki do nich doszedłeś. Za bardzo na skróty.

– Panie inspektorze... – Nachmurzył się Costa.

– I jeszcze jedno – dodał Falcone. – Chciałbym, żebyś słuchał uważniej. Wiem, dzisiejsza młodzież uważa, że każdy po trzydziestce jest kretynem...

– Mam dwadzieścia siedem lat, panie inspektorze.

– Tak, tak. Dobrze by było, żebyś czasem na tyle wyglądał. Chcę ci powiedzieć, że jedynym sposobem, by się czegoś rzeczywiście nauczyć, jest obserwowanie starszych i lepszych. Zapomnij o całym tym gównie ze szkoły policyjnej. Nasza praca polega na kontaktach z ludźmi. Ludźmi, którzy przeważnie próbują nas oszukać i narobić nam kłopotów. To praca z ludźmi. Powinieneś mniej gadać, a więcej słuchać, synu.

Nico skrzywił się.

– Panie inspektorze, ja...

– Zamknij się – rozkazał Falcone. – I jeszcze jedno. Ten drugi napis na ścianie. St Ives?

– Wariactwo – skwitował Rossi; zaczynał się interesować.

– Może – zgodził się Falcone. – Ale mogę wam powiedzieć, co to jest. Poprosiłem, żeby to sprawdzono.

Zerknął na leżący na biurku wydruk i przeczytał.

As I was going to St Ives

I met a man with seven wives.

Every wife had seven sacks,

Every sack had seven cats,

Every cat had seven kits.

Kits, cats, sacks and wives,

How many were going to St Ives?

Policjanci spojrzeli po sobie zdumieni. Costa chwycił kalkulator i zaczął stukać.

Falcone wyszczerzył zęby.

– To zagadka. Jak brzmi odpowiedź?

Nico nabazgrał kilka liczb w notesie.

– Siedem żon. Czterdzieści dziewięć worków. Trzysta czterdzieści trzy kocice. Dwa tysiące czterysta jeden kociąt. Razem dwa tysiące osiemset. – Pomyślał o małym pokoju w wieży i przypomniał sobie smród mięsa. – Ale co to, do diabła, znaczy?

Inspektor spojrzał na niego krzywo.

– To znaczy, że nie znasz się na zagadkach. I włożyłeś dużo wysiłku w udzielenie odpowiedzi nie na to pytanie, które ci zadano. „Spotkałem człowieka, co miał siedem żon...”. I wszyscy szli w przeciwnym kierunku. Tylko jedna osoba szła do St Ives. Podmiot liryczny. Szukałeś nie tam, gdzie trzeba. Odpowiedź oczywista nie zawsze jest właściwa.

Nico Costa pokręcił głową.

– To zabawa dla szaleńca.

– A czemu ten szaleniec napisał tylko dwie linijki? – zapytał Falcone. – Dlaczego zadał niekompletną zagadkę? Potrafisz to wyjaśnić?

Nico nie umiał odpowiedzieć.

– Chcę, żebyście pojechali do Rinaldiego – oznajmił Falcone. – Było tam już kilku ludzi, ale może coś przeoczyli. Spróbujcie się zorientować, jakim był człowiekiem, czy jest tam cokolwiek, co by to wyjaśniało. I postarajcie się nie wkurzać więcej Hanrahana. Już dwa razy do mnie dzwonił. Musieliście tam zrobić wrażenie.

Costa nie rozumiał związku.

– Hanrahan? Zna go pan?

– Och, jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. – Nico miał nadzieję, że to sarkazm. Z Falconem nie zawsze było wiadomo. – Teraz...

Inspektor stał przy oknie, plecami do nich. Patrzył na ulicę i rozmyślał albo chciał, by takie odnieśli wrażenie. Jeden z jego rytuałów. Wiedzieli, że czas się skończył.

Rossi ruszył do drzwi.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: