Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powieść bez tytułu. Tom I, II - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieść bez tytułu. Tom I, II - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 425 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Wiel­ki ruch pa­no­wał po­mię­dzy mło­dzie­żą za­sia­da­ją­cą ławy pią­tej kla­sy w szko­le gim­na­zjal­nej w S… Tyl­ko co był wy­szedł po skoń­czo­nej go­dzi­nie po­czci­wy pro­fe­sor ma­te­ma­ty­ki H…, i na ta­bli­cy jesz­cze po­si­wia­łej od kre­dy ster­cza­ły for­mu­ły, któ­ry­mi cała za­pi­sa­ną zo­sta­ła – wszy­scy ucznio­wie przy­go­to­wy­wa­li się do na­stę­pu­ją­cej lek­cji li­te­ra­tu­ry, w któ­rej wy­pa­da­ło czy­tać za­da­ne ćwi­cze­nia. Jed­ni chwy­ta­li z sek­ster­nów pil­niej­szych i zdat­niej­szych uczniów ka­wał­ki, z któ­rych coś swe­go zszyć mie­li, dru­dzy za obie­ca­ne­go ku­ba­na za­ku­py­wa­li go­to­we wy­pra­co­wa­nia, inni roz­pa­try­wa­li się w tym, co mie­li przed sobą, a wiel­ka więk­szość, ko­rzy­sta­jąc z chwi­li swo­bod­nej, wpra­wia­ła się do ży­cia prak­tycz­ne­go żywą roz­mo­wą, spo­ra­mi żyw­szy­mi jesz­cze, na­wet ma­leń­ką bój­ką, któ­ra py­łem i wrza­wą na­peł­nia­ła salę.

W tej sku­pio­nej gro­mad­ce bli­sko pięć­dzie­się­ciu mło­dzie­ży wi­dać było w za­rod­ku wszyst­ką przy­szłość każ­de­go; do­bit­niej na­wet i wy­raź­niej ma­lo­wa­ły się tu cha­rak­te­ry niż na star­szym świe­cie, gdzie pod­uczyw­szy się uda­wa­nia, lu­dzie stą­pa­ją już ostróż­niej i kry­ją się z grą swo­ją. Każ­dy na wy­lot znał to­wa­rzy­szów i nikt z na­mięt­nost­ką, ze skłon­no­ścią, z na­ło­giem, z po­pę­dem nie po­tra­fił się za­ta­ić przed by­strym okiem współ­to­wa­rzy­szów swo­ich. Wcze­sna ostróż­ność i skry­tość nie bez przy­czy­ny obu­dza­ła nie­uf­ność, a każ­dy stro­nił od ta­kie­go, któ­ry się mu cały nie od­sła­niał.

Co za roz­ma­itość w tych kil­ku­dzie­się­ciu twa­rzach, po­sta­wach, wej­rze­niach i mo­wie każ­de­go! Wszyst­ko, z czym oni póź­niej wy­stą­pić mają na świe­cie, już tu jest w za­rod­ku: po­cząw­szy od po­nu­re­go milcz­ka, od któ­re­go stro­ni cała kla­sa, ze­pchnąw­szy go swym wstrę­tem w ostat­nią ławę, aż do do­bre­go ko­leż­ki, przyj­mu­ją­ce­go we­so­ło po­ca­łun­ki i sztur­chań­ce, prze­śla­do­wa­nia i żar­ci­ki bra­ter­skie, któ­re­mu sek­stern zrzu­co­no pod ławę i po­wyw­ra­ca­no kie­sze­nie – znaj­du­je się tu cała nie­skoń­czo­na gama cha­rak­te­rów ludz­kich. A co się tam roi w tych ja­snych głów­kach, opro­mie­nio­nych ca­łym my­śli świa­tem, nie­do­świad­cze­niem i sna­mi ma­lo­wa­ny­mi przed­dwu­dzie­ste­go roku – o! któż to wy­po­wie.

Pro­fe­sor ma­te­ma­ty­ki cho­dzi jesz­cze po ko­ry­ta­rzu z na­uczy­cie­lem li­te­ra­tu­ry, a kla­sa ko­rzy­sta z tych mi­nut dzie­się­ciu, prze­dzie­la­ją­cych dwie go­dzi­ny tak do sie­bie nie­po­dob­ne, jak dwie ży­cia epo­ki. Na ka­te­der­kę lecą rzu­co­ne czap­ki, łap­ka za­ję­cza od ta­bli­cy, książ­ki i pa­pie­ry, szmer do­cho­dzi do wrza­wy i sza­leń­stwa – wtem drzwi się otwo­rzy­ły po­wo­li i ma­leń­ka, chu­da fi­gur­ka na­uczy­cie­la, wcho­dzą­ce­go szyb­kim kro­kiem, z czap­ką na­ci­śnię­tą na uszy, z książ­ka­mi i pa­pie­ra­mi pod pa­chą, w płasz­czu z ra­mion spa­da­ją­cym i jed­ną swą połą za­mia­ta­ją­cym ku­rza­wę z pod­ło­gi, uka­za­ła się na pro­gu, prze­su­nę­ła wśród ła­wek, do któ­rych pcha­ją się roz­pierz­chli ucznio­wie – i oto już pa­nu­je na ka­te­drze. Szał w jed­nej chwi­li ucichł jak bu­rza za­klę­ta trój­zę­bem Nep­tu­na, szmer tyl­ko wol­ny prze­la­tu­je po­nad ła­wa­mi jesz­cze, wszy­scy usie­dli, pro­fe­sor po­skła­dał czę­ści ubio­ru zby­tecz­ne i za­pa­sy pa­pie­ro­we – i lek­cja się roz­po­czy­na. Nikt się wpraw­dzie nie lęka ła­god­ne­go li­te­ra­ta, któ­ry z su­ro­wą na po­zór miną, z usty ścią­gnię­ty­mi, z brwią na­chmu­rzo­ną, z okiem przy­mknię­tym roz­pa­tru­je pa­pie­ry i roz­kła­da książ­ki, ale do­broć jego sil­niej tu dzia­ła niż su­ro­wość wie­lu jego ko­le­gów. Pod­niósł osła­błe od pra­cy oczy na uczniów swo­ich i wszyst­kie wej­rze­nia skie­ro­wa­ły się ku nie­mu.

– No, ko­cha­ni pa­no­wie, kto tam z was prze­czy­ta mi ćwi­cze­nie?

Je­den i dru­gi wy­ry­wa się z za­sma­ro­wa­nym pa­pie­rem na po­pis, wy­bór trud­ny – pierw­szy z brze­gu…

Ale zgad­nij­cie, co było za­da­niem? A! nie­win­ne za­praw­dę i mi­luch­ne ćwi­cze­nie, po pro­stu tyl­ko opis wio­sny. Któż by go, zda­je się, le­piej mógł do­ko­nać, jak ci chłop­cy, któ­rym ona kwit­nie i la­tem, i zimą w pier­si peł­nej uczuć wio­sen­nych! Jed­nak­że gdy im przy­szło opi­sy­wać wio­snę, jak­że to szło trud­no! – nig­dy jesz­cze nie mie­li cza­su spój­rzeć i roz­pa­trzeć się ani w so­bie, ani po świe­cie, i gdy na­uczy­ciel za­dał ten nie­szczę­sny opis naj­pięk­niej­szej pory roku, co się na­stę­ka­li bie­da­cy, od cze­go za­cząć, co weń wło­żyć i na czym za­koń­czyć!

I wąt­ku, i my­śli, i bar­wy tak bra­kło nie­bo­ra­kom, że się mu­sie­li ucie­kać do wzo­rów i prze­trzę­śli, co gdzie kto na ra­chu­nek wio­sny wy­śpie­wał, wy­kasz­lał i na­bre­dził. Thom­son, Kle­ist, Wir­gi­liusz i Ges­sner, i kra­jo­wi po­eci zra­bo­wa­ny­mi zo­sta­li do ko­szu­li przez tych mło­dych ra­bu­siów bez li­to­ści – ale po­szar­pa­ny łup nie­wiel­ką im przy­niósł ko­rzyść.

Czy­ta je­den i dru­gi de­kla­ma­cyj­nym to­nem, a na­uczy­ciel prze­cha­dza się po sali, spo­glą­da­jąc spod brwi, chwa­ląc pół usty, no­tu­jąc zda­nia, uśmie­cha­jąc się nie­znacz­nie, gdy na­tra­fi na zna­jo­me ułam­ki po­kra­dzio­ne bez­wstyd­nie. Na­re­ście przy­szła ko­lej na ma­łe­go chło­pacz­ka z blond wło­sa­mi, z nie­bie­ski­mi oczy­ma, za­pię­te­go w mun­du­rzyk wy­tar­ty, ale czy­sty, odzia­ne­go sta­ran­nie i do­syć nie­śmia­łe­go, bo gdy mu czy­tać wy­pa­dło, cały się ob­lał krwią, zmie­szał, sek­ste­ma po­gu­bił, gło­su zna – leźć nie mógł i le­d­wie, po trzy­kroć za­czy­na­jąc, po­tra­fił na­re­ście „wio­snę” swo­ją wy­śpie­wać.

Wszyst­kie „wio­sny”, do­tąd od­czy­ty­wa­ne, były tyl­ko po­etycz­ną pi­sa­ne pro­zą, ta pierw­sza wy­stą­pi­ła w ry­mo­wa­nej sza­cie, i nie dziw, że jej twór­ca tak się za­ru­mie­nił, po­czuw­szy za po­źno zu­chwal­stwo swo­je. I bał się tego, co zro­bił, i chęt­ce oprzeć się nie mógł, sto razy darł ćwi­cze­nie i po­wra­cał do nie­go, na­re­ście na ogrom­ną ze­braw­szy się od­wa­gę, przy­niósł do kla­sy z bi­ją­cym ser­cem owoc roz­kosz­nych i go­rą­cych du­mań swo­ich dzie­wi­czych.

A trze­ba wie­dzieć, że ten, co tak śmia­ło za­da­nie zro­bio­ne przez wszyst­kich pro­zą sam do­bro­wol­nie w po­ezją za­mie­nił, był no­wym w szko­le, przy­by­szem do kla­sy, pra­wie nie zna­nym na­uczy­cie­lo­wi, a nie­wie­le za­ży­łym jesz­cze z to­wa­rzy­sza­mi. Wy­stą­pie­nie to nie­spo­dzia­ne zro­dzi­ło szmer po­dzi­wie­nia – wszy­scy po­czę­li się ude­rzać łok­cia­mi.

– Słysz! słysz! – wo­ła­li – da­li­bóg Pi­wo­nia na­pi­sał wier­sze!

Zwa­li go Pi­wo­nią dla za­ru­mie­nio­nej i krwią mło­dą cią­gle ob­la­nej twa­rzy.

Na­uczy­ciel, któ­ry do­tąd le­d­wie z na­zwi­ska znał ucznia, za­sta­no­wił się wo­ła­jąc:

– Co? co? wier­sze?

– Tst! tst! – roz­le­gło się po ca­łej kla­sie.

Oczy po­czci­we­go li­te­ra­ta z za­ję­ciem, z sym­pa­tią zwró­ci­ły się na mło­de­go chło­pa­ka – zbli­żył się do jego ław­ki, sparł na niej i spu­ściw­szy po chwi­li źre­ni­ce; słu­chał mil­czą­cy, za­du­ma­ny.

Ale to wy­tę­że­nie uwa­gi wszyst­kich, zwró­ce­nie oczów, uci­sze­nie się kla­sy ode­bra­ło osta­tek nie­wiel­kiej od­wa­gi bied­ne­mu Pi­wo­nii – głos gasł, plą­tał się i za­bra­kło tchu na­re­ście. Dwie po­czci­we łzy – łzy, któ­re całą przy­szłość jego wró­ży­ły po­ecie – po­pły­nę­ły po po­licz­kach spa­lo­nych ru­mień­cem.

Na­uczy­cie­lo­wi przy­kro się zro­bi­ło, może po­my­ślał, że ten, któ­ry tak wy­stę­po­wał na ła­wie szkol­nej i na świe­cie rady dać so­bie nie po­tra­fi, może się uli­to­wał nad bie­da­kiem, po­wo­li ująw­szy sek­stern z rąk jego, zbli­żył go do przy­mru­żo­nych oczu i sam już czy­tał po ci­chu ową wier­szo­wa­ną „wio­snę”.

Tym­cza­sem Pi­wo­nia stał, pa­lo­ny oczy­ma wszyst­kich, jak pod prę­gie­rzem i zda­wa­ło się, że wstyd nie­wcze­sny i bo­jaźń go spa­li. Ucznio­wie szep­ta­li, wska­zu­jąc so­bie pal­ca­mi po­etę, któ­ry w tej chwi­li już do­stał nowy przy­do­mek. Jed­ni po­glą­da­li nań ze współ­czu­ciem, dru­dzy z cie­ka­wo­ścią, inni z za­wi­ścią pra­wie, a krok ten sta­now­czy, na któ­ry się nowy uczeń od­wa­żył, nie ob­ra­cho­waw­szy sił swo­ich, już sta­no­wi­sko jego wzglę­dem ca­łej kla­sy na resz­tę lat na­uki nie­odwo­la­nie wy­kre­ślił.

Z bied­ne­go ucznia oczy ko­le­gów pa­da­ły na twarz na­uczy­cie­la, szu­ka­jąc na niej ozna­ki po­chwa­ły lub uśmie­chu po­li­to­wa­nia, ale nic nie zna­la­zły w bla­dych ry­sach zmę­czo­ne­go czło­wie­ka, po któ­rych nie prze­su­wa­ło się nig­dy to, co do­tknę­ło du­szę. Czy­tał spo­koj­nie, do sa­mych oczów przy­bli­żyw­szy pa­pier, prze­biegł ćwi­cze­nie całe, od­dał je Pi­wo­nii i ski­nął gło­wą, prze­cho­dząc do na­stęp­ne­go ucznia, nic nie po­wie­dziaw­szy, wej­rze­niem ukrad­ko­wym tyl­ko mie­rząc mło­de­go po­etę.

Ten usiadł, spu­ścił gło­wę i z bi­ciem ser­ca, w mil­cze­niu po­zo­stał na ła­wie do koń­ca śmier­tel­nie dłu­giej go­dzi­ny.

A! nic to było jesz­cze wy­stą­pić z tą nie­szczę­sną „wio­sną”, ni­czym ją prze­czy­tać, ni­czym uka­zać po­czci­we­mu na­uczy­cie­lo­wi, ale po skoń­czo­nej go­dzi­nie jak tu się po­ka­zać współ­ucz­niom, któ­rych szy­der­stwo chy­bić nie mo­gło! Gdy ze­gar wy­bił dwu­na­stą, a pro­fe­sor po­szedł do ka­te­der­ki na od­głos dzwon­ka i po­czął zbie­rać pa­pie­ry, czap­kę, chust­kę i płaszcz, któ­re­go nig­dy na so­bie utrzy­mać nie mógł, Pi­wo­nia, czu­jąc zbli­ża­ją­cą się chwi­lę mę­czar­ni, le­d­wie nie umarł w du­szy ze stra­chu.

Za pro­fe­so­rem wy­rwa­li się z kla­sy ucznio­wie, jak woda zbu­rzyw­szy gro­blę, i za­le­li ko­ry­ta­rze, jed­ni spie­sząc do domu, dru­dzy w roż­ne roz­bie­ga­jąc się stro­ny. Ale po­spiech ten nie oca­lił nie­szczę­śli­wej ofia­ry, któ­ra się pierw­sza uciecz­ką ra­to­wać chcia­ła; oto­czo­no po­etę, szar­piąc go, chwy­ta­jąc, ude­rza­jąc rę­ka­mi i sło­wy.

– Wi­wat po­eta! – krzy­cze­li jed­ni.

– Sły­szysz, Pi­wo­nia, przy­znaj się, skąd wier­sze ukra­dłeś? – wo­ła­li dru­dzy.

– Jaki tęgi – rzekł ktoś trze­ci – chce nas wszyst­kich za­ka­so­wać, od­zna­czyć się i solo bas­so wy­stę­pu­je z wier­sza­mi.

– Daj­cie po­kój! Wi­dzi­cie, że i tak le­d­wie mu krew z oczu nie try­śnie, tak się za­ru­mie­nił.

Do­brze jesz­cze, że po dwu­na­stej każ­dy spie­szył do domu i nie bar­dzo czas mie­li do­ku­czać Pi­wo­nii, ale dro­ga do dwor­ków, w któ­rych się mie­ści­li ucznio­wie, do­zwa­la­ła prze­dłu­żać prze­śla­do­wa­nie do wrót miesz­ka­nia, a kla­sa pią­ta, po­łą­czyw­szy się z szó­stą, wio­dła ofia­rę swo­ją aż do gan­ku do­mo­stwa, nie­li­to­ści­wie ją szpil­ku­jąc prze­zwi­ska­mi i szy­der­stwy.

Jak w szko­le, tak na świe­cie! Za­wsze pierw­szym uczu­ciem więk­szo­ści na wi­dok ja­kie­go­kol­wiek nie­zwy­czaj­ne­go fe­no­me­nu jest to nie­szczę­sne szy­der­stwo i nie­do­wie­rza­nie – każ­dy try­umf po­czy­nać się musi od mę­czar­ni. Może też tak być po­win­no, bo ten tyl­ko za­słu­gu­je na wie­niec, komu wprzód skroń krwią ocie­kła, a pró­ba ognia jest pró­bą po­wo­ła­nia i ta­len­tu. Nie wie­dząc o tym, bied­ny chło­piec całą swą przy­szłość sta­wił na owo jed­no ćwi­cze­nie! Z kla­sy do kla­sy miał od­tąd prze­cho­dzić już upo­ka­rza­ją­cym na­zwi­skiem po­ety, z tą kulą do nogi przy­ku­tą – z nią miał wyjść na świat i nig­dy już na­pra­wić nie mógł nie­roz­waż­ne­go kro­ku, któ­ry w tym dniu o ży­ciu jego po­sta­no­wił.

Jak­by prze­wi­du­jąc, co go ocze­ki­wa­ło, szedł Pi­wo­nia z gło­wą spusz­czo­ną do dwor­ku – nie­czu­ły pra­wie na za­czep­ki i na prze­śmie­wa­nia to­wa­rzy­szów swo­ich, któ­rzy go nie opusz­cza­li, po­dwa­jał kro­ku, żeby co prę­dzej sam na sam z sobą po­zo­stać, a sło­wa ko­le­gów spa­da­ły w koń­cu na nie­go jak zim­ne li­ście je­sien­ne z nie­zro­zu­mia­łym sze­le­stem. Tak prze­pro­wa­dza­ny, do­stał się do dom­ku, wpadł we drzwi szyb­ko i znikł w nich na­re­ście.

Ale i tu nie mógł już być spo­koj­nym, cze­kał go pan do­zor­ca, któ­ry o grze­chu wier­szy wie­dział od na­uczy­cie­la, spo­tka­li to­wa­rzy­sze miesz­ka­nia z klas róż­nych, na uli­cy zła­paw­szy cie­ka­wą plot­kę.

Chó­rem za­krzyk­nę­li wszy­scy na nie­go, gdy do stan­cyj­ki wcho­dził, a pan Ja­cen­ty, po­czci­wy, su­chy, dłu­gi z wy­so­ko za­cze­sa­nym czu­bem męż­czy­zna, w bia­łym ko­żusz­ku szczel­nie opię­tym, za któ­rym tkwi­ła ta­ba­kie­ra i chust­ka kra­cia­sta, uśmie­chem dwu­znacz­nym i po­pra­wie­niem wło­sów w pro­gu przy­wi­tał swo­je­go ucznia, uni­ka­ją­ce­go wej­rze­nia, a usi­łu­ją­ce­go co prę­dzej ukryć się gdzie w kąt­ku.

Prze­bie­gł­szy pierw­szą iz­deb­kę jak opa­rzo­ny, Pi­wo­nia do­padł swo­je­go łóż­ka i sto­li­ka w dru­gim po­ko­iku, rzu­cił książ­ki, do szu­fla­dy wsu­nął sek­ster­na i siadł znu­żo­ny na po­sła­niu. Oto­czo­no go ko­łem, a pan Ja­cen­ty na­wet nie wsty­dził się na­le­żeć do opraw­ców, sto­jąc na cze­le gro­mad­ki, wy­pro­sto­wa­ny, sztyw­ny, mil­czą­cy, cią­gle gła­dząc czu­ba i czo­ła i uśmie­cha­jąc się nie­li­to­ści­wie. Młod­si ucznio­wie ob­sko­czy­li go jak sza­rań­cza, śmie­jąc się, chi­cho­cząc i na­pa­da­jąc za­pal­czy­wie.

– A! Szar­ski po­eta!

– Za­de­kla­muj­że co­kol­wiek!

– Win­szu­je­my! Pro­sie­my…

– Dla mnie ka­wa­łe­czek „wio­sny”!

– I dla mnie!

– I dla mnie! – po­czę­li śpie­wać to­nem, ja­kim się na­pie­ra­li chle­ba z ma­słem na śnia­da­nie, nie­li­to­ści­wi mal­cy, wy­cią­ga­jąc za­atra­men­to­wa­ne ręce.

– Daj­cież mi po­kój, pro­szę – przy­bi­ty, ode­zwał się za­sła­nia­jąc so­bie oczy, Sta­ni­sław – daj­cie mi po­kój, bo do­praw­dy gnie­wać się będę…

– A za cóż byś się wać­pan miał gnie­wać – za­py­tał po­waż­nie jak za­wsze do­zor­ca pan Ja­cen­ty – na­tu­ral­na to bar­dzo rzecz, że wszy­scy się dzi­wu­je­my, win­szu­je­my i śmie­je­my!

To mó­wiąc, po­gła­dził czu­ba, ob­cią­gnął ko­żusz­ka i za uka­za­niem się nad­tłu­czo­nej fa­jan­so­wej waz­ki z bu­lio­nem, któ­ra oznaj­my­wa­ła obiad stu­denc­ki, sta­nął za swo­im krze­słem, ręce i usta wprost od szy­der­stwa skła­da­jąc do mo­dli­twy.

Wnet na ten znak zgłod­nia­ła rze­sza roz­sy­pa­ła się, spie­sząc za­jąć zwy­kłe miej­sca swo­je, za­sza­sta­ły krze­sła, roz­szedł się szmer bło­go­sła­wień­stwa i bied­na ofia­ra „wio­sny”, od­ku­pio­na na chwi­lę gło­dem to­wa­rzy­szów, za­ję­ła po ci­chu miej­sce swo­je u sto­łu.II

Wie­czo­rem pan Ja­cen­ty, ko­rzy­sta­jąc z so­bo­ty i pięk­ne­go dnia je­sien­ne­go, zrzu­cił ko­żu­szek, wdział czar­ny pa­rad­ny sur­dut z ak­sa­mit­nym koł­nie­rzem, czap­kę, któ­ra za­wsze wi­sia­ła na gwoź­dziu po­kry­ta chust­ką od nosa, żeby ją pył nie przy­padł, la­skę do­sko­na­le na­śla­du­ją­cą trzci­nę, ale w swym ło­nie ukry­wa­ją­cą cy­buch ozdob­ny ro­go­wym pyszcz­kiem, i scho­waw­szy klu­cze spi­żar­ni do kie­sze­ni, za­po­wie­dział uczniom swo­im prze­chadz­kę za mia­stecz­ko, za ko­ścio­łek Anio­łów Stró­żów, na pia­sczy – stą rów­ni­nę ku cmen­ta­rzo­wi – był to zwy­kły cel stu­denc­kich spa­ce­rów.

Wszy­scy oprócz Szar­skie­go (tak się zwał nasz po­eta) ochot­nie ma nią się zgo­dzi­li, a tak zwa­ny Pi­wo­nia pod po­zo­rem nie­zdro­wia po­zo­stał sam je­den przy swo­im sto­licz­ku.

– Daj­cie mu po­kój – za­wo­łał trze­cio­kla­si­sta, szczy­pią­cy jak mała pi­jaw­ka – niech so­bie wier­sze pi­sze, jak oślep­nie, bę­dzie kraj nasz miał w nim Ho­me­ra!

Pan Ja­cen­ty, mimo naj­lep­sze­go ser­ca tro­chę za­zdro­sny, bo dba­ją­cy bar­dzo o wyż­szość swo­ję, któ­ra za­ćmio­ną być mo­gła sła­wą mło­de­go po­ety, uśmiech­nął się na to z ziarn­kiem szy­der­stwa i wy­wiódł swych uczniów w uli­cę kro­kiem pe­da­go­gicz­nym.

Szar­ski, po­trze­bu­ją­cy ode­tchnąć, po­zo­stał prze­cie sam na sam, ale za­le­d­wie współ­ko­le­dzy od­da­li­li się nie­co od dwor­ku, wyj­rzaw­szy oknem za nimi, wy­szedł usiąść pod kasz­ta­na­mi w gan­ku na ba­rie­rze. Ci­sza so­bot­nia pa­no­wa­ła w spo­koj­nym szkol­nym mia­stecz­ku, któ­re­go ży­cie sta­no­wi­li ucznio­wie, w tej chwi­li roz­bie­ga­ją­cy się po oko­li­cy, za­mknię­ci po stan­cyj­kach lub od­po­czy­wa­ją­cy na ra­chu­nek nie­dzie­li. Rzęd dwor­ków, dłu­gą cią­gną­cy się uli­cą, gdzie­nieg­dzie tyl­ko oży­wia­ła swa­wo­la pierw­szo i dru­go­kla­si­stów, od­zy­wa­ją­cych się śmie­cha­mi, krzy­kiem i ude­rza­niem pi­łek o ścia­ny par­ka­nów; skrzy­pia­ły stud­nie w po­dwó­rzach i głos brzę­czą­ce­go for­te­pia­ni­ku na­uczy­cie­la mu­zy­ki Brau­na wy­la­ty­wał nie­kie­dy otwar­tym do­mo­stwa jego okien­kiem. Po chwi­li od drew­nia­ne­go ko­ścioł­ka za­brzmiał dzwo­nek na Anioł Pań­ski i głos jego smut­ny, prze­cią­gły, dłu­go, da­le­ko roz­legł się po oko­li­cy. Chło­piec za­du­mał się, za­pa­trzał, sparł na pniu kasz­ta­na, któ­ry ocie­niał ga­nek, i ani się po­strzegł, jak ma­leń­ka fi­gur­ka na­uczy­cie­la li­te­ra­tu­ry wy­su­nę­ła się od stro­ny szkół i ko­ścioł­ka, prze­bie­gła wszerz pia­sczy­stą uli­cę, po­szu­ka­ła oczy­ma dwor­ku pod kasz­ta­na – mi, kie­ro­wa­ła się ku nie­mu – i uśmiech­nię­ty pro­fe­sor, zbli­żyw­szy się do ucznia, trą­cił go w ra­mię, aże­by prze­bu­dzić.

– Coś się ty tak, Szar­ski, za­my­ślił? – po­czął ła­god­nie pro­fe­sor.

Uczeń, głos do­pie­ro usły­szaw­szy, ze­rwał się i sta­nąw­szy onie­śmie­lo­ny zja­wie­niem się nie­spo­dzia­nym tego, o któ­rym wła­śnie my­ślał, spu­ścił oczy jak wi­no­waj­ca schwy­ta­ny na uczyn­ku.

– Chcia­łem tro­chę po­mó­wić z wać­pa­nem – ode­zwał się pro­fe­sor – weź no czap­kę, masz czas? Pój­dzie­my się przejść tro­chę do pa­ła­co­we­go ogro­du!

– Idę, pa­nie pro­fe­so­rze.

– Ru­szaj­że po czap­kę, może ci chłod­no, weź i płaszcz. Ale gdzie mu tam zim­no być­mo­gło! Aż był­by, uszczę­śli­wio­ny do­brym sło­wem i spo­dzie­wa­ną prze­chadz­ką, czap­ki na­wet za­po­mniał, gdy­by mu jej nie ka­zał wziąć na­uczy­ciel.

Po­wo­li po­szli uli­cą przez pla­cyk, po­pod szko­ły, ku sta­rej alei gra­bo­wej i ogro­do­wi, do któ­re­go wio­dła.

– Po­wiedz­że no mi, Szar­ski – za­py­tał sta­ry, wpa­tru­jąc się z bli­ska w chło­pa­ka, bo wzrok miał po­psu­ty i krót­ki – chciał­bym coś wie­dzieć o to­bie, kto są ro­dzi­ce twoi? skąd je­steś ro­dem?

Jak­kol­wiek moc­no zmię­sza­ny, onie­śmie­lo­ny, pe­łen oba­wy, Staś ła­god­nym pro­fe­so­ra obej­ściem i mową jego współ­czu­cia peł­ną uczuł się za­si­lo­nym, po chwi­li ser­ce mu za­bi­ło, ze­brał się na od­wa­gę.

– Moi ro­dzi­ce, pa­nie pro­fe­so­rze – rzekł, przy­cho­dząc do sie­bie po­wo­li – miesz­ka­ją stąd o mil kil­ka­na­ście, mają wio­secz­kę dzie­dzicz­ną w Za…skiem.

– Jed­ne wio­skę? – spy­tał pro­fe­sor.

– Tak, jed­ną tyl­ko wio­skę, i to nie­wiel­ką.

– A wie­le was jest ro­dzeń­stwa?

– Sze­ścio­ro, pa­nie pro­fe­so­rze…

Na­uczy­ciel po­ki­wał gło­wą i wes­tchnął głę­bo­ko.

– Bra­cia czy sio­stry?

– Trzech bra­ci i dwie sio­stry, pa­nie pro­fe­so­rze.

– Gdzie wprzó­dy do szkół cho­dzi­łeś, kto cię uczył? – po­czął ba­dać li­te­rat.

Szar­ski wy­mie­nił szko­ły i na­uczy­cie­li.

– Masz, wi­dzę, żył­kę do po­ezji – rzekł, wy­słu­chaw­szy opo­wia­da­nia cier­pli­wie, sta­ru­szek – no! po­wiem wać­pa­nu, jak na pierw­szę pró­bę nie­złe to jest, co na­pi­sa­łeś o wio­śnie, ale na tej dro­dze, mój ko­cha­ny, chcąc dójść do cze­goś, wie­le, wie­le po­trze­ba pra­co­wać, na­wet przy da­rach nie­bie­skich! A lu­bi­szże czy­tać?

Mło­de chło­pię aż się za­trząsł i za­ru­mie­nił.

– A! któż by czy­tać nie lu­bił! – za­wo­łał ogni­sto. Uśmiech dziw­ny skrzy­wił bla­de usta na­uczy­cie­la, któ­ry znów spod oka spoj­rzał na ucznia.

– Coż czy­tu­jesz?

– Ksią­żek mam mało… u pana Ja­cen­te­go na pół­ce Mo­li­ère tyl­ko i Mon­te­squ­ieu…

– A pol­skie­goż nic? – spy­tał na­uczy­ciel.

– Jest dzie­ło Sta­ni­sła­wa Po­toc­kie­go… Po­trząsł gło­wą.

– Nie wiem jesz­cze, co bę­dzie z wać­pa­na – rzekł po­wol­nie – ale się uczyć po­trze­ba i wie­le, i po­rząd­nie, je­śli masz pójść tą dro­gą, któ­ra mi się zda­je wy­zna­czo­na dla cie­bie… Po­eta dłu­go się i po­żyw­nie kar­mić musi, nim świa­tu za­śpie­wa. Cięż­ka to rzecz sta­nąć przed ludź­mi i po­ru­szyć ich ser­ca, zmu­sza­jąc szy­der­ców do współ­czu­cia; świat nie pod­da­je się ła­two, a dep­cze ochot­nie.

I wes­tchnął sta­ry zno­wu.

– Cięż­ka to dro­ga – koń­czył, za­po­mi­na­jąc po tro­sze, do kogo mó­wił – cier­niem wy­sła­na, za­rzu­co­na ska­ła­mi… trud­no być pierw­szym, a nie wol­no dru­gim, i dru­gim nie war­to. Mu­sisz być u szczy­tu lub spaść w ot­chła­nie na dłu­gie mę­czar­nie… le­piej nie my­śleć o po­ezji. Każ­de­mu pra­wie mło­de­mu za­lśni coś w gło­wie, za­ko­ła­cze coś w ser­cu i chciał­by śpie­wać, ale gdy przyj­dzie z pie­śnią pójść przed lu­dzi, za­brak­nie my­śli i sło­wa. O! pra­co­wać po­trze­ba, pra­co­wać! na­wet tym, któ­rym Bóg dał wie­le od razu, a tym naj­wię­cej może. Nic bez pra­cy, dzie­cię moje, wszyst­ko się na­by­wa w po­cie czo­ła, w ser­ca po­cie. Wi­dzia­łeś, jak to­wa­rzy­sze przy­ję­li dziś wy­stą­pie­nie two­je? Toż samo cze­ka cię na świe­cie. Pa­mię­taj! A po wie­kach, któ­re nas po­prze­dzi­ły, po wiesz­czach, któ­rzy im śpie­wa­li, po ar­cy­dzie­łach, co nas kar­mią, tchnąc ży­ciem prze­szło­ści, któ­re­go są naj­wyż­szym wy­ra­zem, jak­że to wie­le po­trze­ba, aże­by ośmie­lić się sta­nąć na sce­nie, ująć lut­nię i zwo­łać ku so­bie słu­cha­czy. Ten tłum, któ­re­mu śpie­wać bę­dziesz, skła­da się z ty­sią­ca lu­dzi, a każ­dy z nich przy­cho­dzi in­szym, a dla nich wszyst­kich jest pieśń jed­na! Mu­sisz skrę­po­wać ich, po­cią­gnąć, prze­kształ­cić, zmu­sić, żeby we­szli w cie­bie i po­szli za tobą. Czym­że po­wi­nien być śpiew, któ­ry ma zwy­cię­żyć ty­sią­ce mi­ło­ści wła­snych i zła­mać lody wstrę­tów, obo­jęt­no­ści, odrę­twień? ja­kiej to po­tę­gi po­trze­ba, żeby wyjść z tej wal­ki zwy­cięż­cą? Ile ży­cia wy­sza­fo­wać, ile łez wy­lać, ile wła­snych pier­si na­szar­pać?

Pro­fe­sor szedł i mó­wił, ale wi­docz­nie za­po­mi­nał o uczniu, któ­ry go słu­chał, i lały mu się z pier­si wy­ra­zy, jak­by roz­ma­wiał sam z sobą, a gdy wes­tchnąw­szy obej­rzał się na Szar­skie­go, roz­po­czął nie­co in­a­czej.

– Tak, chłop­cze – rzekł – po­trze­ba pra­co­wać ko­niecz­nie, pra­co­wać wie­le, żeby coś zro­bić na świe­cie. Czło­wiek my­śli i pió­ra, ja­kim są­dzę, że się być czu­jesz po­wo­ła­nym, musi być na­przód wyż­szym od ogó­łu, któ­re­go chce być prze­wód­cą, tłu­ma­czem, po­cie­szy­cie­lem, ka­zno­dzie­ją… Dwo­ja­kie więc za­da­nie: jak ka­płan, mu­sisz sta­nąć na świecz­ni­ku i suk­ni two­je­go do­mo­we­go ży­wo­ta nic spla­mić nie po­win­no, bo ten, co się w imię naj­wznio­ślej­szych uczuć od­zy­wa, sam pierw­szy obo­wią­za­ny mieć je w pier­si i na ręku – jako czło­wiek du­cha i my­śli, po­wi­nien być o sto­pień wy­żej, o krok na­przód przed lu­dem, któ­ry za nim idzie, musi od­gad­nąć przy­szłość, ku któ­rej dąży, uczu­cie, któ­rym ju­tro ser­ce jego za­bi­je, kie­ru­nek Boży na ju­tro… Wie­le tu po­ma­ga ge­niusz, ta­lent, in­stynkt i duch Stwór­cy, któ­ry w ko­leb­ce jesz­cze wio­nął na czo­ło dzie­cię­cia, ale na­sion­ko dane ci w po­sa­gu, ty sam, ty sam tyl­ko wy­pie­lę­gno­wać mu­sisz i po­wi­nie­neś. Na­uczy­cie­le, księ­gi, świat są to słu­py, gdzie­nieg­dzie po­roz­sta­wia­ne po ste­pie, wśród któ­re­go wieść się po­trze­ba sa­me­mu okiem, ser­cem i gło­wą… O! pra­co­wać mu­sisz, pra­co­wać wie­le – Bóg ci da myśl i uczu­cie, ale one nie prze­mó­wią z cie­bie, do­pó­ki ich nie roz­po­wi­jesz, nie roz­wi­niesz ich skrzy­deł, nie roz­wią­żesz ust ich pra­cą że­la­zną… W mło­dej pier­si rwą się nie­cier­pli­wie, gwał­tow­nie i za­rod­ki idei, i uczuć na­sio­na, stu­ka­jąc o ścia­ny cia­sne, jak zwierz za­mknię­ty w klat­ce, ale nie­je­den, nie­je­den za­mo­rzył w so­bie, co przy­niósł z dru­gie­go świa­ta, nie kar­miąc my­śli swo­jej, wy­su­sza­jąc ją pra­gnie­niem i gło­dem, a z uczu­cia ro­biąc by­dlę­ce na­rzę­dzie głu­pie­go po­wsze­dnie­go ży­cia!

Szar­ski słu­chał, a że raz pierw­szy sło­wa tak wiel­kie i wznio­słe, tak prze­ję­te łza­wym do­świad­cze­niem obi­ja­ły się o ucho jego i pier­si, uczuł, jak­by nań zle­wał się zdrój ożyw­czy – otwie­ra­ły się w oczach jego nie­zna­ne, ta­jem­ni­cze dro­gi ży­wo­ta i w dali bły­ska­ły nie wi­dzia­ne ho­ry­zon­ty. Nie za­stra­sza­ła go pra­ca, nie wąt­pił o si­łach, a jed­nak ra­zem z pra­gnie­niem przej­mo­wał go strach ja­kiś nie­po­ję­ty i dreszcz prze­bie­gał mło­dzień­ca.

– Pa­trzaj, co masz przed sobą – rzekł, da­lej idąc, na­uczy­ciel – masz na­uczyć się ca­łe­go świa­ta, po­ko­chać go, po­znać sie­bie, po­znać lu­dzi, a po­tem jesz­cze zba­dać całą mą­drość prze­szłą, wszyst­ko, co lu­dzie kie­dy stwo­rzy­li, żeby nie po­wtó­rzyć sła­biej, co wprzód go­rą­co już wy­po­wie­dzia­nym było – w ostat­ku to na­rzę­dzie two­je, ję­zyk i li­te­ra­tu­rę, na któ­rej ski­bę pot twe­go czo­ła ma upaść, mu­sisz prze­nik­nąć, mu­sisz się ich wy­uczyć.

– Będę się uczył – od­po­wie­dział Szar­ski ochot­nie, oży­wio­ny sło­wa­mi, z du­szy po­cho­dzą­cy­mi, sta­re­go na­uczy­cie­la.

Ten ujął go za rękę ser­decz­nie.

– O tak! – rzekł – uczyć się, uczyć! uczyć po­trze­ba całe ży­cie, choć­by dla prze­ko­na­nia się w ostat­ku, że na­uka jest nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem roz­ko­szy, po­kar­mu i za­wo­dów. Po­wie­dzą ci póź­niej, mój ko­cha­ny, nie­do­wa­rze­ni mę­dr­ko­wie, że na­uka i ślę­cze­nie za­bi­ja­ją na­tchnie­nie, nisz­czą ory­gi­nal­ność, za­cie­ra­ją in­dy­wi­du­al­ność – ale to fałsz! to fałsz! Sobą być moż­na za­wsze, pa­nem pra­cy i my­śli, ale pra­co­wać i my­śleć po­trze­ba! Pra­ca tyl­ko dać może skrzy­dła na­tchnie­niu.

I szli tak dłu­go o zmierz­chu pu­sty­mi już uli­ca­mi pa­ła­co­we­go ogro­du, a pro­fe­sor mó­wił i wzdy­chał, jak­by rad był, że się miał przed kim wy­wnę­trzyć. Po­czy­nał do ucznia, a koń­czył do sie­bie, tak się w nim mno­go ze­bra­ło, z czym się wy­lać po­trze­bo­wał – to zno­wu, po­czci­wy, przy­po­mniaw­szy so­bie mło­de­go chło­pa­ka, zwra­cał się do nie­go i po chwi­li, unie­sio­ny, za­po­mi­nał o nim Ale żad­ne ze słów jego nie zo­sta­ło stra­co­ne; te praw­dy na­wet, któ­rych Szar­ski po­jąć jesz­cze nie mógł, jak afo­ry­zmy i za­da­nia nie roz­wią­za­ne po­zo­sta­ły w jego umy­śle, prze­cho­wu­jąc się dla przy­szło­ści. Chci­wie ich słu­chał, a im wznio­ślej­sze i wyż­sze, tym go bar­dziej nę­ci­ły.

Mrok co­raz gęst­szy po­czy­nał się roz­cią­gać i wie­czór chłod­nym od sta­wu po­wie­wał wia­trem, gdy na­re­ście na­uczy­ciel, któ­re­mu płaszcz nie­po­słusz­ny cią­gle spa­dał z ra­mie­nia, po­strzegł, że póź­no już było, i szyb­ko za­wró­cił się nie po­prze­sta­jąc roz­mo­wy.

– A ko­cha­szże ty na­tu­rę? – spy­tał z wes­tchnie­niem, po­glą­da­jąc w bla­ski wie­czor­ne na nie­bie i sza­rą, usy­pia­ją­cą zie­mię – a bi­jeż ci ser­ce do co­dzien­nych pięk­no­ści świa­ta, któ­re po­wsze­dnich nie ude­rza­ją lu­dzi?

– A! pa­nie pro­fe­so­rze – go­rą­co od­parł Szar­ski – nie­raz aż mi tego wstyd, aż się ze mnie śmie­ją!

– Nie­chże się śmie­ją, to naj­lep­szy znak! – rów­nie po­ryw­czo prze­rwał sta­ry, kle­piąc Sta­sia po ra­mie­niu. – Daj się im śmiać i wy­śmie­wać, oni cię sami, o tym nie wie­dząc, uczą cier­pli­wo­ści, któ­rej każ­de­mu na świe­cie wie­le, a w ży­ciu pra­cy na­szej ogrom­nie, ogrom­nie po­trze­ba! Z kogo się śmie­ją nie dla­te­go, że głu­pi, ale dla­te­go, że inny od tłu­mu lub wi­dzi to wszę­dzie, cze­go nie do­pa­trzą dru­dzy – ten ma przy­szłość przed sobą.

Gdy to mó­wił, wy­cho­dzi­li już co­raz spiesz­niej­szym kro­kiem z alei i zbli­ża­li się do wiel­kie­go gma­chu szkol­ne­go, w któ­re­go skrzy­dle pro­fe­sor skrom­ne miał miesz­ka­nie. Spój­rze­nie na te mury, po­dob­ne tro­chę do czy­ste­go, bia­łe­go wię­zie­nia, wy­rwa­ło wes­tchnie­nie z pier­si sta­re­go: po­my­ślał coś, za­wa­hał się i ob­ra­ca­jąc do Szar­skie­go, rzekł nie­śmia­ło:

– Chodź no, zajdź do mnie, dam ci ksią­żek… jak prze­czy­tasz, od­nie­siesz mi je i weź­miesz inne. Nie opusz­czaj na­uki szkol­nej dla czy­ta­nia, ale ci czy­tać po­trze­ba, je­śli do­praw­dy my­ślisz pójść tą dro­gą.

– O! pra­gnę tego, pa­nie pro­fe­so­rze, ale – do­dał nie­śmia­ło uczeń – gdy­bym jesz­cze mógł spy­tać, czy bar­dzo złe było ćwi­cze­nie moje?

Ostat­nie sło­wa wy­mó­wił, spusz­cza­jąc oczy i bar­dzo po ci­chu, a pro­fe­sor do­bro­dusz­nie się na nie uśmiech­nął.

– Ge­nus ir­ri­ta­bi­le va­tum! – szep­nął do sie­bie – ju­ściż nie było to złe bar­dzo, kie­dy mnie ude­rzy­ło, kie­dym się za­jął tobą – ale nie myśl zno­wu, że­byś w wio­śnie zo­ba­czył nie­wpraw­nym okiem to, cze­go przed tobą nie wi­dzie­li dru­dzy. Uda­ło ci się schwy­tać kil­ka dźwię­ków szczę­śli­wych, kil­ka form, do­wo­dzą­cych, że masz prze­czu­cie pięk­no­ści, ale myśl two­ja nie wy­le­cia­ła wy­żej, bo jesz­cze skrzy­deł jej brak­nie.

– Skrzy­deł Ika­ra może – od­wa­żył się szep­nąć Szar­ski.

– Choć­by ta­ki­mi pod­le­cieć war­to, dziec­ko moje – le­piej to, ni­że­li peł­zać po zie­mi. Sąż inne dla lu­dzi? Szczę­śli­wy jesz­cze, kto się choć na chwi­lę zbli­żył ku słoń­cu..! a po­tem wpadł w mo­rze… w mo­rze za­po­mnie­nia. Za­po­mnie­nia! – po­wtó­rzył na­uczy­ciel nie­spo­koj­nie. – A tak, o wil­ku mowa za­praw­dę, i ja bo się po­rząd­nie za­po­mnia­łem, a tu noc! Chodź­my prę­dzej, chodź­my, pa­nie Sta­ni­sła­wie.

Sta­li już przed wiel­ką bu­do­wą gim­na­zjal­ną, pro­fe­sor ru­szył żywo, po­tknął się razy kil­ka dla krót­kie­go wzro­ku, płaszcz mu spa­dał z ra­mion nie­ustan­nie, na­re­ście we­szli przez dwa czy trzy wschod­ki, wio­dą­ce do szczu­płe­go miesz­ka­nia, któ­re li­te­rat zaj­mo­wał z żoną i dzieć­mi, w sień i do po­ko­jów. Cia­śniut­ko tu było i dusz­no… i nie dziw, że na wi­dok iz­de­bek, w któ­rych dzie­ci pła­ka­ły, jej­mość się za­kło­po­ta­na krzą­ta­ła, a dwóch młod­szych pro­fe­so­rów roz­pra­wia­ło na ka­na­pie, tro­chę się sta­ra­jąc przy­po­do­bać pięk­nej pani, przy­go­to­wu­ją­cej her­ba­tę, sta­ry na­uczy­ciel za­sę­pił czo­ło. Wszedł bar­dzo po ci­chut­ku, nie­śmia­ło, jak­by ocze­ki­wał nie­chyb­nej bury, któ­ra go spo­tkać mia­ła, i prze­rwaw­szy za­le­d­wo gde­ra­nie żony, za­stę­pu­ją­cej mu dro­gę, słów­kiem bo­jaź­li­wym i po­kor­nym, wraz z uczniem, onie­śmie­lo­nym do resz­ty, na lewo drzwi do ga­bi­ne­ci­ku swe­go otwo­rzył. Sam zna­lazł so­bie świe­cę i siar­nicz­kę, ognia po­wo­li zro­bił, a gdy po­ko­ik roz­świe­cił się bla­skiem ło­jów­ki, Szar­ski po­strzegł bi­blio­tecz­kę całą za­sta­wio­ną pół­ka­mi, za­rzu­co­ną pa­pie­ra­mi, a tak za­cie­śnio­ną mnó­stwem li­te­rac­kich gra­tów, że w niej z trud­no­ścią dwóm się było moż­na ob­ró­cić. Pro­fe­sor, mil­czą­cy, po­czął okiem i my­ślą cho­dzić po pół­kach, od jed­nej do dru­giej, szu­kać, wy­cią­gać, mru­czeć coś pod no­sem – zło­żył wre­ście pa­kie­cik spo­ry i od­dał go ocze­ku­ją­ce­mu.

– Na­ści, na, to wy­bór do­bry, a czy­taj z uwa­gą, a ucz się sma­ko­wać, nie po­ły­kaj po żar­łoc­ku. Myśl, kształć się i niech cię Bóg, dzie­cię moje, bło­go­sła­wi.

Wtem pro­fe­so­ro­wa wpa­dła do iz­deb­ki, cie­ka­wie po­glą­da­jąc na męża i ucznia.

– Gdzie­żeś to ty był? – spy­ta­ła żywo. – A tu dy­rek­tor przy­sy­łał po cie­bie – i…

– Za­raz, za­raz – rzekł za­fra­so­wa­ny sta­ry – w ten mo­ment, moja dusz­ko…

– I pie­nię­dzy mi po­trze­ba – z wy­mów­ką po­czę­ła żona.

Szar­ski chwy­cił książ­ki, po­kło­nił się, uca­ło­wał rękę jej­mo­ści i znikł, ucie­ka­jąc uszczę­śli­wio­ny, a pę­dził do domu, jak­by mu już istot­nie na bar­kach skrzy­dła wy­ro­sły.

Tych kil­ka ksią­żek, któ­re niósł z sobą, a wię­cej jesz­cze sło­wa po­czci­we­go na­uczy­cie­la, wstrzę­sły mło­dym umy­słem i nie­ostroż­nie może, ale nie­odwo­łal­nie pchnę­ły go w dro­gę, z któ­rej już zejść nie mógł.

Po­czy­nał ma­rzyć, ser­ce mu biło i przy­szłość za­ry­so­wy­wa­ła się przed nim tak ja­sno, tak wy­ra­zi­ście, jak­by jed­na chwi­la przy­bli­ży­ła go ku niej la­ta­mi ca­ły­mi.

Za­le­d­wie Szar­ski oka­zał się w gan­ku dwor­ku, na któ­re­go ba­rie­rach sie­dzie­li wszy­scy ucznio­wie i sam na­wet pan Ja­cen­ty na ho­no­ro­wym miej­scu, bo przy ścia­nie, ob­sko­czo­no go za­py­ta­nia­mi i wy­mów­ka­mi.

– Aha! a z nami na prze­chadz­kę to nie ła­ska!

– Niby cho­ry, a po nocy gdzieś lata!

– A gdzie­żeś to wać­pan by­wał? – za­py­tał na­prę­ża­jąc się do­zor­ca – chcia­łeś cho­dzić, ju­ściż, są­dzę, że­śmy war­ci, że­byś nie od­bie­gał to­wa­rzy­stwa na­sze­go.

– Nie mia­łem wca­le my­śli iść gdzie­kol­wiek – od­po­wie­dział zdy­sza­ny Szar­ski – ale le­d­wieś pan od­szedł, przy­był tu pro­fe­sor. i za­brał mnie z sobą do ogro­du.

– Jak to? i do nocy z nim cho­dzi­li­ście? – za­py­tał znów z nie­do­wie­rza­niem i tro­chą zwy­kłej so­bie za­zdro­ści pan Ja­cen­ty.

– Wra­cam w tej chwi­li wprost od pro­fe­so­ra, któ­ry mi książ­ki po­ży­czył – od­parł z nie­ja­ką dumą Szar­ski – nig­dzie wię­cej nogą nie by­łem.

– To się oka­że! to się oka­że! – rzekł do­zor­ca – a te­raz po­dob­no czas na wie­cze­rzę.

Ta prze­chadz­ka, któ­rej zresz­tą byli świad­ko­wie, pod­da­nie ksią­żek Szar­skie­mu, dłu­ga z nim roz­mo­wa, zmie­ni­ły wpręd­ce uspo­so­bie­nie współ­ucz­niów do szy­der­stwa – za­zdro­ści­li wszy­scy po tro­szę Sta­sio­wi, a pan do­zor­ca ru­szał tyl­ko ra­mio­na­mi, nie mo­gąc po­jąć, jak pan pro­fe­sor wy­brał so­bie ta­kie­go chłyst­ka na kon­fe­ren­cją wie­czor­ną – nie­mniej jed­nak i w jego oczach po­sta­wi­ło to le­piej po­etę. Nie śmia­no z nie­go tak bar­dzo żar­to­wać, wi­dząc, że na­uczy­ciel za­chę­cał, po­czę­to się do­my­ślać, że to może nie ze wszyst­kim jest śmiesz­nym, i do­zor­ca choć w złym hu­mo­rze u wie­cze­rzy sie­dział, ale już bar­dzo po­waż­ny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: