Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powieść o dwóch miastach. Tom 1: w trzech księgach - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieść o dwóch miastach. Tom 1: w trzech księgach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 289 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KA­ROL DIC­KENS.

Żad­na for­ma li­te­rac­kiej twór­czo­ści nie prze­ży­wa się tak szyb­ko, jak po­wieść. To wia­do­mo. Je­st­to na­tu­ral­ny cień, jaki rzu­ca jej po­pu­lar­ność, wła­śnie dla­te­go, iż ła­twiej­szą jest do zdo­by­cia, niż wszel­kie inne na polu pi­śmien­nic­twa.

W dzi­siej­szych zwłasz­cza cza­sach go­rącz­ko­wej go­ni­twy za ja­kimś świe­żym, nie­zna­nym spo­so­bem wy­po­wia­da­nia się, po­wieść sta­je się wprost ak­tu­al­no­ścią i mie­wa ży­cie barw­ne­go mo­ty­la, za któ­rym, gdy się uka­że, śle­dzą cie­ka­wie wszyst­kie oczy, aby się wnet od nie­go od­wró­cić, dla in­nej efe­me­ry­dy, któ­ra za­mi­go­ce nową grą ko­lo­rów na swych jed­no­dnio­wych skrzy­deł­kach.

I od­wrot­ny ten sto­su­nek po­czyt­no­ści do jej trwa­nia jest tak ści­słym, że z ma­łe­mi wy­jąt­ka­mi, po­wieść, im więk­sze­go w da­nej chwi­li na­ro­bi­ła ha­ła­su, tem w głęb­sze, po jego uci­sze­niu się, wpa­da za­po­mnie­nie. Je­że­li zaś w do­dat­ku była ten­den­cyj­ną, je­że­li z krzyw­dą dla swej ar­ty­stycz­nej stro­ny od­zwier­cia­dla­ła ja­kiś spe­cy­al­ny prąd cza­su, to ubra­ne w jej sza­tę prze­brzmia­łe ha­sła sta­ją się czemś wprost nie­smacz­nem i nud­nem dla no­we­go po­ko­le­nia czy­tel­ni­ków, któ­re ich nie od­czu­wa.

De tych nie­licz­nych po­wie­ścio­pi­sa­rzy, któ­rzy wzru­sza­li dziad­ków, a dziś jesz­cze wnu­ków wzru­szyć po­tra­fią, na­le­ży Ka­rol Dic­keus.

Ze­sta­rza­ło się w nim nie­jed­no; ze­sta­rza­ły się przedew­szyst­kiem jego wady, któ­re przy dzi­siej­szym, pod­nie­sio­nym po­zio­mie ar­ty­stycz­nych wy­ma­gań nie po­zwo­li­ły­by mu nig­dy osią­gnąć tej sła­wy, jaką się u swo­ich współ­cze­snych cie­szył.

Dzi­siej­sza kry­ty­ka nie prze­ba­czy­ła­by mu cho­rej na nie­do­krwi­stość, roz­wle­kłej i nie­zrów­no­wa­żo­nej bu­do­wy jego po­wie­ści; nie prze­ba­czy­ła­by mu czę­stych nie­praw­do­po­do­bieństw w sy­tu­acy­ach, tem bar­dziej ra­żą­cych, że bo­ha­te­ro­wie Dic­ken­sa są to za­wsze lu­dzie praw­dzi­wi, z krwi i ko­ści, mają żywe, z na­tu­ry mo­de­lo­wa­ne nogi; a nie­li­czą­ca się z lo­gi­ką rze­czy­wi­sto­ści fan­ta­zya au­to­ra każe im nie­raz stą­pać po ta­kim grun­cie, któ­ry mógł­by się nie za­paść je­dy­nie pod sto­pa­mi bez­cie­le­snych ma­ne­ki­nów.

Ale w Dic­ken­sie świe­żym jest do­tych­czas i chy­ba po­zo­sta­nie nim za­wsze, jego nie­zrów­na­ny, sło­necz­ny hu­mor. Zło­ży­ły się nań dwa czyn­ni­ki. Na­przód wy­jąt­ko­wa czu­łość i by­strość oka na efek­ta tej, że ją tak na­zwie­my ży­cio­wej prze­kład­ni, któ­ra każ­dy tra­gizm, każ­dy ból doli ludz­kiej, za­pra­wia ja­kąś cza­sem pra­wie zgo­ła nie­do­strze­gal­ną, a prze­cież za­wsze ist­nie­ją­cą do­miesz­ką ko­mi­zmu i na­odw­rót; po­wtó­re ogrom­na mi­łość do lu­dzi i współ­czu­cie dla ich nie­do­li.

Pierw­sza z tych cech za­klę­ła w hu­mor Dic­ken­sa ów wiel­ki czar chwy­ta­nej na go­rą­cym uczyn­ku praw­dy ży­cio­wej, zwłasz­cza tam, gdzie ma­lo­wał śmierć, po­grze­by i wszel­kie­go ro­dza­ju nę­dzę; dru­ga uchro­ni­ła go od zgryź­li­wo­ści i pes­sy­mi­zmu.

Prze­ciw­ni­cy za­rzu­ca­ją mu fi­li­ster­stwo.

Za­pew­ne. Z punk­tu wi­dze­nia wszech­wład­nych dziś na­stro­jów, psy­cho­lo­gicz­nych ła­mań­ców i za­ga­dek bytu, ho­ry­zon­ty jego mogą i mu­szą wy­da­wać się za­cie­śnio­ne, a na­wet pła­skie. Za­my­ka on je w gra­ni­cach ży­cia re­al­ne­go; w ob­rę­bie po­wsze­dnich trosk i walk; cier­pień, wy­pły­wa­ją­cych, nie z przy­ro­dzo­nej męki ist­nie­nia, na któ­rą żad­nej rady nie­ma, lecz na­rzu­co­nych twar­dą i wro­gą ręką losu, co do któ­re­go au­tor nie wąt­pi, że opła­ca się z nim wal­czyć, bo go cza­sem, na­wet do­syć czę­sto, zwy­cię­żyć moż­na.

Jego bo­ha­te­ro­wie tyl­ko wte­dy by­wa­ją "sa­mot­ni", gdy nie mają ani ro­dzi­ny, ani przy­ja­ciół, ani po­ży­tecz­ne­go celu w ży­ciu, gdy są w nę­dzy i opusz­cze­niu; ale co­kol­wiek­bądź da­ło­by się prze­ciw tak miesz­czań­skie­mu poj­mo­wa­niu sa­mot­no­ści po­wie­dzieć, za­prze­czyć się nie da, iż Dic­kens umie ją ma­lo­wać, jak praw­dzi­wy po­eta; i na­wet, znaj­du­je nie­raz na swo­jej pa­le­cie ta­kie bar­wy, ja­kich­by się dzi­siej­si mo­der­ni­ści nie po­wsty­dzi­li.

Gdy­by szczu­płe ramy tej in­for­ma­cyj­nej no­tat­ki po­zwa­la­ły na to, moż­na­by wy­ka­zać, iż ten pi­sarz z przed pięć­dzie­się­ciu lat, któ­re­go fi­lo­zo­fia ży­cia była tak po­god­ną, trzeź­wą i pro­stą, że prze­czu­lo­ne oko po­szu­ki­wa­cza "nie­zba­da­ne­go" lek­ce­wa­żą­co na nią po­glą­da i chrzci ją mia­nem płyt­kiej do­bro­dusz­no­ści; że ten pi­sarz mie­wał w twór­czo­ści swej mo­men­ty, któ­re nie­ja­ko prze­czu­cia­mi mo­der­ni­zmu na­zwać­by się dało.

Taka na­przy­kład po­stać ma­łe­go Pa­weł­ka z "Do­mbey and son" tego dziec­ka, któ­re za­mę­cza się cho­ro­bli­wem od­czu­wa­niem ży­cia, wpierw nim się ono dla nie­go wła­ści­wie za­czę­ło; ów ta­jem­ni­czy łącz­nik, jaki zda­je się istu­ieć po­mię­dzy nie­ma mo­rzem, tak po­etycz­nie prze­pro­wa­dzo­ny aż po chwi­lę jego śmier­ci, są to czy­sto Ma­eter­linc­kow­skie po­my­sły, a w każ­dym ra­zie wy­bie­ga­ją­ce da­le­ko po za czas, w ja­kim po­wsta­ły.

A trud­no istot­nie o świet­niej­szy typ de­ka­den­ta swo­jej epo­ki, jak ów Syd­ney Car­ton z Tale of two ci­ties (Po­wie­ści o "Dwóch Mia­stach"), któ­rą te­raz pod sąd czy­tel­ni­ków od­da­je­my.

I jest to rzecz na­der cie­ka­wa, że ów prak­tycz­ny, flli­ster­ski Dic­kens w żad­ną, może ze swych mę­skich po­sta­ci nie wlał tyle po­ezyi, i nie opro­mie­nił jej cie­płem ta­kiej sym­pa­tyi, jak tego wła­śnie zwich­nię­te­go de­spe­ra­ta i pi­ja­ka, któ­re­go roz­pust­ne, zmar­no­wa­ne ży­cie uwień­cza czy­nem naj­szczyt­niej­sze­go he­ro­izmu.

Choć­by dla tego jed­ne­go Syd­neya Car­to­na "Po­wieść o Dwóch Mia­stach" za­słu­gu­je na wy­do­by­cie z pyłu za­po­mnie­nia, ja­kim ją czas przy­sy­pał. Jest ona zresz­tą, obok "Da­wi­da Co­oper­fiel­da" naj­le­piej pod wzglę­dem ar­ty­stycz­nym zbu­do­wa­ną po­wie­ścią Dic­ken­sa, a je­że­li nie zdo­by­ła so­bie ta­kiej po­pu­lar­no­ści jak "Pic­kwick's pa­pers", "Nic­ko­las Nic­kle­by", "Oli­ver Twist" i inne, to przy­czy­na tego spo­czy­wa, we­dług nas, w mniej­szej, niż w tam­tych, prze­wa­dze ży­wio­łu ko­micz­ne­go, któ­re­go, czy­ta­ją­ca pu­blicz­ność, na­uczyw­szy się wi­dzieć w Dic­ken­sie przedew­szyst­kiem hu­mo­ry­stę, głów­nie też od nie­go żą­da­ła.

Wy­bred­niej­sze umy­sły znaj­dą w niej za to mnó­stwo scen owia­nych szcze­rem tchnie­niem po­ezyi; zna­ko­mi­cie uchwy­co­ne tło epo­ki, na ja­kiem się roz­gry­wa­ją; ar­ty­stycz­ne ze­sta­wie­nia dwóch od­ręb­nych na­ro­do­wo­ści w ak­cyę wple­cio­nych; zdu­mie­wa­ją­ce jak u An­gli­ka od­czu­cie fran­cu­skie­go ludu; któ­ry wszę­dzie czy to jako tłum. czy jako po­je­dyn­cze po­sta­cie, żyje i tęt­ni praw­dą, na­przód w swej nę­dzy i uci­sku, po­tem w roz­be­stwie­niu swe­go strasz­li­we­go od­we­tu

A je­że­li mowa o nie­wie­ścich ty­pach Dic­ken­sa, to pier­wia­stek ko­bie­co­ści, za­po­cząt­ko­wa­ny ta­kim prze­cud­nym, praw­dzi­wym "pu­chem ludz­kim", ja­kim jest Dora Spen­low z "Da­wi­da Co­oper­fiel­da," zna­lazł tu w oso­bie pani De­far­ge swój ostat­ni, krań­co­wo prze­ciw­ny wy­raz.

Wszyst­ko co kie­dy­kol­wiek o ko­bie­cie na­pi­sa­no i po­wie­dzia­no, znaj­dzie dla sie­bie miej­sce w prze­pa­ści dwie te po­sta­cie dzie­lą­cej; ale pójść da­lej w jed­nym lub w dru­gim kie­run­ku nie­po­dob­na. Dora Spen­low to pa­stel, do ma­lo­wa­nia któ­re­go ar­ty­sta po­słu­gi­wał się pył­ka­mi z mo­ty­lich zdej­mo­wa­ne­mi skrzy­deł; pani De­far­ge to naj­wyż­sze stę­że­nie wszyst­kich władz du­cho­wych w tych dwóch uczu­ciach, w któ­rych ko­bie­ta o tyle męż­czy­znę poza sobą zo­sta­wia: nie­na­wi­ści i ze­msty.

Dic­kens, nie­jed­no­krot­nie wpa­da­ją­cy w ka­ry­ka­tu­rę, przy od­twa­rza­niu ty­pów krań­co­wych, za­cho­wał tu po mi­strzow­sku mia­rę skoń­czo­ne­go ar­ty­sty.

"Da­wid Co­oper­field" jest tak roz­po­wszech­nio­ną u nas po­wie­ścią na­przód w wol­nej prze­rób­ce F. S. Dmo­chow­skie­go, p… t. "Wspo­mnie­nie Sie­ro­ty" (rok 1857), na­stęp­nie w pięk­nym prze­kła­dzie p. Ko­ściał­kow­skiej, że czy­tel­ni­cy nasi nie­wąt­pli­wie pa­mię­ta­ją ową prze­uro­czą po­stać "żony-dziec­ka", któ­ra pod wzglę­dem wdzię­ku, świe­żo­ści, na­iw­no­ści, swych czy­stych jak łza uczuć i tego na­wskróś wio­śnia­ne­go za­pa­chu, ja­kim ją au­tor prze­po­ił, nie­ma so­bie rów­nej w żad­nej eu­ro­pej­skiej li­te­ra­tu­rze; obec­nie za­po­zna­jąc się z pa­nią De­far­ge będą mie­li alfę i ome­gę Dic­ken­sow­skich kre­acyi ko­bie­cych, przedew­szyst­kiem z ar­ty­stycz­ne­go punk­tu wi­dze­nia. Du­cho­wo bo­wiem prze­ciw­sta­wie­niem fran­cu­skiej me­ge­ry jest bar­dziej Agnes Wick­field, z te­goż "Da­wi­da Co­oper­fiel­da," na któ­rą Dic­kens zlał wszyst­kie do­sko­na­ło­ści nie­wie­ście i któ­ra ma być upo­sta­cio­wa­niem jego ko­bie­ce­go ide­ału.

Ale Agnes, może dla­te­go wła­śnie, że jest tak skoń­cze­nie do­sko­na­łą, jest za­ra­zem nud­ną, i bled­nie w oczach czy­tel­ni­ka, od­da­ją­ce­go na­leż­ny hołd jej cno­tom, obok sło­necz­nej Dory, w ta­kim sa­mym stop­niu, w ja­kim Ka­rol Dar­nay w po­wie­ści "O Dwóch Mia­stach" che­va­lier sans peur et sans re­pro­che tra­ci przy ta­kim hu­la­ce jak Syd­ney Car­ton.

Na za­koń­cze­nie tej po­bież­nej wzmian­ki nie za­wa­dzi przy­po­mnieć parę dat i garść szcze­gó­łów z ży­cia zna­ko­mi­te­go pi­sa­rza.

Dic­kens uro­dził się w 1812 r. w Land­port pod Por­t­smuth, umarł 1870. Po­cząt­ko­wo los cięż­ką miał dla nie­go rękę. Echa tych wcze­snych za­pa­sów z ży­ciem, błą­ka­ją się na kar­tach "Da­wi­da Co­oper­fiel­da" i "Lit­tle Dor­rit" pierw­szy zwłasz­cza uwa­ża­ny jest po­pro­stu za jego au­to­bio­gra­fię, cho­ciaż nie­któ­rzy z jego bio­gra­fów nie­wia­do­mo dla­cze­go sta­ra­ją się temu prze­czyć.

Fak­tem jest, że po­dob­nie jak mały Da­wid, Dic­kens dziec­kiem jesz­cze bę­dąc, mu­siał za­ra­biać na ka­wa­łek chle­ba, i do­pie­ro w dwu­na­stym roku ży­cia mógł wstą­pić do szkół. Po­cząt­ko­wo rów­nież miał za­miar po­świę­cić się za­wo­do­wi praw­ni­cze­mu, jak jego bo­ha­ter, i jak on dłu­gi czas był ste­no­gra­ficz­nym spra­woz­daw­cą z po­sie­dzeń par­la­men­tu do róż­nych dzien­ni­ków i jak on wresz­cie ci­snął to wszyst­ko, aby od­dać się wy­łącz­nie li­te­ra­tu­rze, za­chę­co­ny po­wo­dze­niem pierw­szych swych drob­nych prac z ży­cia niż­szych warstw lon­dyń­skich dru­ko­wa­nych w "Mor­ning Chro­ni­cie" i in­nych pi­smach, a wy­da­nych póź­niej zbio­ro­wo p… t. "Sket­ches of Lon­don".

Zra­zu uży­wał pseu­do­ni­mu Boz. Pod­wa­li­ną jego ol­brzy­miej po­pu­lar­no­ści stał się Klub Pic­kwick'a, "Pic­kwick's pa­pers", dzię­ki ja­skra­wie ko­micz­nym sce­nom, w któ­rych z ową sza­lo­ną, nie­li­czą­cą się z wy­ma­ga­nia­mi ar­ty­stycz­nej mia­ry we­rwą, od­ma­lo­wał róż­ne śmiesz­nost­ki cha­rak­te­rów i oby­cza­jów swe­go spo­łe­czeń­stwa.

O wie­le głęb­szym, bo do rdze­nia spo­łecz­nych urzą­dzeń się­ga­ją­cym sa­ty­ry­kiem oka­zał się Dic­kens w ta­kich po­wie­ściach jak "Oli­ver Twist" i "Nic­ko­las Nic­kle­by". Do­tkli­wej chło­ście, jaką w tej ostat­niej po­wie­ści, a rów­nież i w Da­wi­dzie Co­oper­fiel­dzie, pod­dał wady ów­cze­snych szkol­nych urzą­dzeń, za­wdzię­cza An­glia zwró­ce­nie się opi­nii pu­blicz­nej w tę stro­nę i wy­wo­ła­ną na sku­tek tego re­for­mę na­uko­wych za­kła­dów.

Dic­kens był płod­nym au­to­rem. W okre­sie po­mię­dzy 1833 – 1865 obej­mu­ją­cym epo­kę jego twór­czo­ści na­pi­sał prze­szło trzy­dzie­ści wiel­kich to­mów prze­waż­nie o pod­kła­dzie spo­łecz­nym i sa­ty­rycz­nym. Do naj­lep­szych, oprócz po­wyż­szych na­le­ży "Bar­na­by

Rud­ge" świet­ny ob­raz nę­dzy i na­mięt­no­ści ży­cia fa­brycz­ne­go, bę­dą­cy wła­ści­wie dru­gą czę­ścią po­wie­ści "Old Ciu­rio­si­ty Shop". W "Mar­tin Chut­zle­witz" do­tknął Dic­kens i ame­ry­kań­skich sto­sun­ków, któ­re po­znał w wy­ciecz­ce swej za Atlan­tyk. Wiel­kim wdzię­kiem od­zna­cza­ją się po­wiast­ki zna­ne pod ogól­nym ty­tu­łem "Ta­les for Chri­str­nas Eve". "Do­mbey and Son" był­by świet­ną, a pod wzglę­dem psy­cho­lo­gicz­nym jed­ną z naj­głę­biej po­my­śla­nych po­wie­ści, gdy­by nie ka­ry­ka­tu­ral­na fan­ta­stycz­ność nie­któ­rych ty­pów. "Ble­ak Ho­use" i "Lit­tle Dor­rit" nużą zbyt­nią roz­wle­kło­ścią.

O ile w za­ra­niu ży­cia Dic­kens jadł gorz­ki chleb bie­dy i prze­ciw­no­ści, o tyle póź­niej świe­ci­ły mu przy­ja­zne gwiaz­dy. Jako czło­wiek cie­szył się szczę­ściem ro­dzin­nem, jako pi­sa­rzo­wi sła­wa przy­no­si­ła mu nie­tyl­ko mo­ral­ne ale i ma­te­ry­al­ne wiel­kie, jak na owe cza­sy, za­do­wo­le­nie. Zwłasz­cza od­czy­ty jego po­wie­ści, z ja­kie­mi jeź­dził nie­tyl­ko po trzech kró­le­stwach Wiel­kiej Bry­ta­nii, ale i po Ame­ry­ce przy­nio­sły mu znacz­ne zy­ski.

Wresz­cie w po­śmiert­nym hoł­dzie zło­żo­no zwło­ki jego w Opac­twie West­min­ster­skiem.

Ha­jo­ta

Księ­ga pierw­sza.

Wró­co­ny ży­ciu.ROZ­DZIAŁ I. DY­LI­ŻANS.

Były to cza­sy naj­lep­sze, i były to cza­sy naj­gor­sze; był to wiek mą­dro­ści i był to wiek głu­po­ty; była to epo­ka wia­ry i była to epo­ka nie­do­wiar­stwa; była to wio­sna na­dziei i była to zima roz­pa­czy; przed ludź­mi było wszyst­ko, i przed ludź­mi nie było nic; wszy­scy szli pro­sto do nie­ba i wszy­scy szli pro­sto do pie­kła – krót­ko mó­wiąc, były to cza­sy tak do obec­nych cza­sów po­dob­ne, że nie­któ­re z gło­śniej­szych po­wag uwa­ża­ją je po­pro­stu tyl­ko jako naj­wyż­szy sto­pień po­rów­na­nia czy to w złem, czy w do­brem zna­cze­niu.

Był król o sze­ro­kich szczę­kach i kró­lo­wa o brzyd­kiej twa­rzy na tro­nie an­giel­skim; był król o sze­ro­kich szczę­kach i kró­lo­wa o pięk­nej twa­rzy na tro­nie fran­cu­skim. – W obu kra­jach było rze­czą ja­śniej­szą niż słoń­ce dla wszyst­kich, że taki po­rzą­dek rze­czy, jaki ist­niał, ist­nieć bę­dzie za­wsze.

Był to rok Pań­ski ty­siąc sie­dem­set sie­dem­dzie­sią­ty pią­ty.

Owe­go roku w li­sto­pa­dzie, nocą z piąt­ku na so­bo­tę, go­ściń­cem wio­dą­cym do Do­ver to­czył się cięż­ko za­bło­co­ny dy­li­żans. Dro­ga szła pod górę i pa­sa­że­ro­wie dla ulże­nia ko­niom, wy­cią­ga­ją­cym z tru­dem zmę­czo­ne ko­py­ta z grząz­kie­go, lep­kie­go bło­ta, wy­sie­dli i drep­ta­li tuż obok wlo­ką­ce­go się le­ni­wie we­hi­ku­łu.

Było ich trzech. Wszy­scy mie­li wy­so­kie, po­dróż­ne buty i byli oku­ta­ni po­wy­żej uszu. Ża­den z nich nie był­by mógł po­wie­dzieć, na­wet w przy­bli­że­niu, jak wy­glą­da­li dwaj inni, a każ­dy z nich krył się za­rów­no sta­ran­nie przed oczy­ma cia­ła, jak przed oczy­ma du­szy swo­ich dwóch to­wa­rzy­szów.

W owych cza­sach po­dróż­ni nie kwa­pi­li się do za­wie­ra­nia zna­jo­mo­ści, każ­dy z nich bo­wiem mógł być roz­bój­ni­kiem lub przy­najm­niej w zmo­wie z roz­bój­ni­ka­mi. Co się ty­cze tych ostat­nich, sko­ro każ­da przy­droż­na karcz­ma była ich ja­ski­nią, przy­pusz­cze­nie ta­kie na­le­ża­ło do naj­praw­do­po­dob­niej­szych w świe­cie. Tak też so­bie my­ślał owej piąt­ko­wej nocy w li­sto­pa­dzie, roku Pań­skie­go ty­siąc sie­dem­set sie­dem­dzie­sią­te­go pią­te­go, kon­duk­tor dy­li­żan­su, dą­żą­ce­go do Do­ver, sto­jąc na swo­jej spe­cy­al­nej ła­wecz­ce i ma­jąc oczy utkwio­ne i rękę zło­żo­ną na pod­ręcz­nej pu­łecz­ce, na któ­rej spo­czy­wa­ła na­bi­ta ha­kow­ni­ca w to­wa­rzy­stwie pół tu­zi­na na­bi­tych pi­sto­le­tów i kil­ku kor­de­la­sów.

Dy­li­żans do­ver'ski znaj­do­wał się tedy w swem zwy­kłem mi­łem po­ło­że­niu, że kon­duk­tor po­dej­rzy­wał po­dróż­nych; po­dróż­ni po­dej­rzy­wa­li sie­bie wza­jem i kon­duk­to­ra, a woź­ni­ca był pew­nym je­dy­nie swo­ich koni, co do któ­rych mógł z czy­stem su­mie­niem za­rę­czyć, że nie były zdat­ne do dro­gi.

– Wio! – rzekł woź­ni­ca – A nuże! To do­pie­ro prze­klę­te szka­py! Bo­daj was po­krę­ci­ło… Nu! Joe!

– A co? – od­po­wie­dział kon­duk­tor.

– Któ­ra go­dzi­na, po­wia­dasz, Joe?

– Do­brze kwa­drans poll-ej.

– Psia krew! – za­klął woź­ni­ca – a my się je­cze nie wy­gra­mo­li­li na wzgó­rek. Ho! Aho! Wio!

Pod­cię­te bi­czem ko­nie przy­śpie­szy­ły kro­ku; dy­li­żans za­trząsł się tro­chę żwa­wiej, a i pa­sa­że­ro­wie za­czę­li pra­co­wi­ciej drep­tać po bło­cie, trzy­ma­jąc się też drzwi­czek dy­li­żan­su. Gdy­by któ­re­mu z nich przy­szła była ocho­ta wy­su­nąć się tro­chę na­przód w mgle i ciem­no­ści, był­by na­tych­miast uczę­sto­wa­ny kul­ką w ple­cy bez żad­nych ce­re­gie­li, jak pro­sty ra­buś.

Po nie­ja­kim cza­sie dy­li­żans wy­win­do­wał się na szczyt pa­gór­ka. Ko­nie przy­sta­nę­ły, aby od­po­cząć, kon­duk­tor zszedł, aby spu­ścić sto­pień i otwo­rzyć dzwicz­ki po­dróż­nym.

– Pst! Joe! – za­wo­łał woź­ni­ca ostrze­gaw­czym to­nem, prze­chy­la­jąc się na koź­le.

– Co po­wia­dasz, Tom! Obaj za­czę­li nad­słu­chi­wać.

– Po­wia­dam, że sły­szę tę­tent. Ktoś je­dzie kłu­sem, Joe.

– A ja po­wia­dam, że je­dzie ga­lo­pem, To­mie – od­parł kon­duk­tor, pusz­cza­jąc drzwicz­ki i wska­ku­jąc żywo na swo­je miej­sce. – Pa­no­wie! w imię kró­la, pro­szę wsia­dać!

To po­wie­dziaw­szy, od­wiódł ha­kow­ni­cę i przy­brał po­sta­wę za­czep­ną.

Po­dróż­ni wsie­dli po­śpiesz­nie, na­stę­pu­jąc so­bie na pię­ty, i wy­chy­la­jąc się je­den przez dru­gie­go, za­czę­li nad­słu­chi­wać i pa­trzeć w tył. Pa­trzył w tył woź­ni­ca i pa­trzył w tył kon­duk­tor; na­wet zmę­czo­ne ko­nie nad­sta­wi­ły uszu i po­odw­ra­ca­ly gło­wy.

Tur­kot ustał, chle­bo­ta­nie się dy­li­żan­su usta­ło i zro­bi­ło się nad­zwy­czaj ci­cho w tej wiel­kiej już ci­szy noc­nej. Sły­chać było tyl­ko cięż­kie dy­sze­nie koni, od któ­re­go dy­li­żans drżał lek­ko, jak gdy­by za­nie­po­ko­jo­ny. Ser­ca po­dróż­nych biły gwał­tow­nie; wy­raź­nie czu­ło się w tem na­głem mil­cze­niu za­wie­szo­ne od­de­chy ludz­kich pier­si i przy­śpie­szo­ne ocze­ki­wa­niem tęt­na. Gwał­tow­ny ga­lop ko­nia pę­dzą­ce­go po wzgó­rzu przy­bli­żał się co­raz bar­dziej.

– Ho la! – za­wo­łał kon­duk­tor prze­cią­gle i jak mógł naj­gło­śniej. – Hej tam! Stój! Dam ognia!

Ten­tent ucichł na­tych­miast i wśród chlu­po­tu i plu­sku, ja­kiś męz­ki głos za­wo­łał przez mgłę:

– Czy to dy­li­żaus do­ver'ski?

– A co komu do tego? – od­po­wie­dział kon­duk­tor. – Kto mówi?

– Czy to dy­li­żans do­ver'ski?

– Po co ta wia­do­mość?

– Mam in­te­res do jed­ne­go pa­sa­że­ra.

– Któ­re­go pa­sa­że­ra?

– Pana Ja­rvis'a Lor­ry.

Je­den z po­dróż­nych wy­chy­lił się jesz­cze wię­cej, oka­zu­jąc w ten spo­sób, że on jest wła­śnie owym pa­nem Ja­rvis'em Lor­ry. Woź­ni­ca, kon­duk­tor i dwaj po­zo­sta­li to­wa­rzy­sze spoj­rze­li na nie­go po­dejrz­li­wie.

– Hej! stać tam na miej­scu – za­wo­łał kon­duk­tor przez mgłę – bo nuż się omy­lę, to już bę­dzie na wiek wie­ków. Pan, na­zwi­skiem Lor­ry, niech od­po­wia­da.

– O co cho­dzi? – za­py­tał ów po­dróż­ny, ła­god­nie dy­go­cą­cym gło­sem. – Kto mnie po­trze­bu­je. Czy to ty, Jer­ry?

– Nie po­do­ba mi się głos Jer­ry'ego, je­śli to jest Jer­ry – za­mru­czał do sie­bie kon­duk­tor: – Strasz­nie jest za­chryp­nię­ty mój Jer­ry.

– Tak, pa­nie Lor­ry.

– Co się sta­ło?

– De­pe­sza wy­sła­na za pa­nem z bank od T. i S-ka.

– Znam tego po­słań­ca, kon­duk­to­rze – rzekł pan Lor­ry, wy­sia­da­jąc z dy­li­żan­su, z na­der spiesz­ną, choć nie­ko­niecz­nie grzecz­ną po­mo­cą współ­to­wa­rzy­szów, któ­rzy na­tych­miast za­mknę­li drzwicz­ki i pod­nie­śli okna. – Może pod­je­chać; nie­ma w tem nic po­dej­rza­ne­go.

– Tak się spo­dzie­wam, ale­bym na to nie przy­siągł, mruk­nął kon­duk­tor. – Hej-tam!

– No! Też hej-tam! – rzekł Jer­ry bar­dziej jesz­cze za­chryp­nię­tym gło­sem.

– Pod­jedź stę­pa, ro­zu­miesz! A je­śli masz ol­stra u sio­dła, to niech ci nie przyj­dzie ocho­ta się­gnąć do nich ręką, bo ja się dy­ablo szyb­ko mylę i mo­gło­by być z tobą kru­cho. Zro­zu­mia­łeś?

Po­stać jeźdz­ca na ko­niu wy­nu­rzy­ła się zwol­na z mgły i pod­je­cha­ła do sto­ją­ce­go na go­ściń­cu pa­sa­że­ra. Jeź­dziec za­trzy­mał się i rzu­ca­jąc spoj­rze­nie na kon­duk­to­ra, po­dał po­dróż­ne­mu zło­żo­ny pa­pier. Koń był za­pie­nio­ny, a za­rów­no on, jak jeź­dziec, okry­ci byli bło­tem od ko­pyt koń­skich do ka­pe­lu­sza jeźdz­ca.

– Kon­duk­to­rze! – prze­mó­wił po­dróż­ny spo­koj­nym, pew­nym sie­bie gło­sem.

Bacz­ny kon­duk­tor z pra­wą ręką na łożu ha­kow­ni­cy, z lewą na lu­fie i z oczy­ma utkwio­ne­mi w jeźdz­ca, od­po­wie­dział krót­ko:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: