Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieść pod różą - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
1 czerwca 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Powieść pod różą - ebook

 

"Powieść pod różą" - książka odnaleziona w archiwum. Nieocenione źródło wiedzy o środowisku przedwojennej lewicy warszawskiej i samej Warszawie tamtych lat.

Zwyczajny dzień 1952 roku. Do domu Boguszewskiej i Kornackiego przychodzi tajemniczy mężczyzna i przedstawia się jako Ryś Wietrakowski - ten Ryś Wietrakowski, bohater jednej z powieści gospodarzy. Teoretycznie wszystko się zgadza, w ich książce, której akcja rozgrywała się w pierwszej połowie lat 40., Wietrakowski był młodym partyzantem, członkiem Armii Ludowej. Teraz jest mężczyzną po czterdziestce i jak wkrótce wyjawia, oficerem UB. Teoretycznie - bo Ryś Wietrakowski... to postać fikcyjna.

Wizyta trwa dalej, oficer przedstawia prawdziwy powód odwiedzin: interesuje go niejaki Efron-Freiman, „towarzysz Maks", przedwojenny komunista, znajomy autorów. Gospodarze zachowują dystans wobec gościa, a kiedy ten wychodzi, wracają pamięcią do dwóch miesięcy 1938 roku, poprzedzających aresztowanie Efrona-Freimana, i rozpoczynają swoją opowieść.

Książka została ukończona w 1963 roku i złożona w wydawnictwie Czytelnik, jednak nie opublikowano jej ze względów politycznych. Dziś, zaopatrzona w znakomite posłowie Hanny Kirchner, trafia wreszcie do czytelników.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-292-7
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Autorzy

Helena Boguszewska(1883-1978) polska powieściopisarka, autorka reportaży. Ukończyła studia na Wydziale Przyrodniczym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Działała na rzecz równouprawnienia kobiet i poprawy sytuacji chorych dzieci, publikowała artykuły społeczne, m.in. w „Bluszczu” i „Kobiecie Współczesnej”. Razem z mężem, Jerzym Kornackim, założyła Zespół Literacki „Przedmieście”, któremu przewodniczyła. Autorka licznych powieści, m.in. Świat po niewidomemu(1932), Ci ludzie(1933), Czerwone węże (1933), Całe życie Sabiny (1934), Anielcia i życie(1938), Zwierzęta śród ludzi (1965).Ci ludzie (1933), Czerwone węże (1933), Całe życie Sabiny (1934), Anielcia i życie(1938), Zwierzęta śród ludzi (1965).

Jerzy Kornacki(1908-1981) debiutował jako pisarz w latach 30. na łamach czasopisma „Kobieta Współczesna”. W okresie 1932-1933 był redaktorem tygodnika „Epoka”. Współzałożyciel i członek grupy „Przedmieście”. Ogłosił wiele opowiadań i powieść Kręgle i kule (1959). Od 1943 roku prowadził dziennik, który niezostał nigdy opublikowany.

Od 1934 roku Helena Boguszewska i Jerzy Kornacki tworzyli spółkę autorską. Napisali razem: Jadą wozy z cegłą (1935), Wisła (1935), Polonez (1936), Ludzie śród ludzi (1946), Las (1955) oraz Zielone lato 1934 (1959).

Sobowtór

Śnieg od rana dzisiaj padał, cicho a zawzięcie, chyba bez chwili przerwy. Zaglądając w okno, widziałem poprzez szyby świeżą biel na dachach. Tym bielszą, że w powietrzu było jakby szaro, a nawet zgoła ciemno – choć także od śniegu, lecz tego w locie, z wiatrem. Więc odmieniał się – z szarości w nagłą białość – gdy przestawał lecieć, i tylko tam, gdzie spadł już, gdzie legł, na dachach domów i na wykuszach okien, na kamieniach bruku, tylko tam świecił bielą…

Po tej stronie szyb mieliśmy na obiedzie jeszcze paru gości, uprzednio zaproszonych. Dopiero z herbatą przeszliśmy dalej gadać wokół bocznej lampy, w pokoju Heli. Przyjemnie jest tutaj – nawet przy zimnym piecu!

Wzmiankuję i o tym, bo gdy w końcu nasi goście pożegnali się i poszli sobie, to zostały po nich filiżanki, talerzyki – na małym stoliku na czterech kółkach, zwanym Filomena. Nie było jeszcze późno! Kukułka w zegarze wykukała ledwie piątą, gdy goście nieznacznie, jakoś równie nieznacznie, jak zdecydowanie, zapragnęli nas opuścić. Kto aż na Czerniaków, a kto aż na Bielany…

Zamykając drzwi, zakładając na nich łańcuch, myślałem – pamiętam – że utyski na trudności komunikacyjne, w tym wypadku tramwajowe, były mimo wszystko tylko pretekstem. Albo – jeszcze lepiej – tylko namiastką tłumaczenia nam, a także sobie samym, innej, powszechniejszej, szerszej przyczyny.

Nie chcę jej nazywać! Gdy niedawno – w październiku – wracaliśmy autem z objazdu Kielecczyzny, z początku o zmroku, a potem już w ciemności mijaliśmy przecież osady i miasteczka niemające żadnych trudności tramwajowych. O godzinie ósmej, o godzinie dziewiątej, na długo przed nocą, wjeżdżaliśmy w Białobrzegi, w Grójec, w Tarczyn, w Raszyn – takie puste na ulicach, takie głuchociemne za szybami wszystkich okien, jakby cała ludność w najlepsze spała w łóżkach.

– Jerzy, proszę cię, odwieź tę Filomenę, najlepiej do kuchni, to potem się posprząta…

W tejże samej chwili ktoś zadzwonił. Pomyślałem, że wraca Dziarkowski, że zapomniał czegoś zabrać. Szalika? Rękawic?… Więc nie pytając „kto tam?”, znów spuściłem łańcuch, odemknąłem zasuwę. Ale w drzwiach otwartych stał ktoś zupełnie inny. W oficerskiej czapce, w wojskowym długim płaszczu, w butach z cholewami… Także buty mnie zdziwiły – że nie było na nich wcale mokrości śniegu.

– Pan do kogo? Przepraszam…

– Do obojga państwa… Wytłumaczę się zaraz, że bez telefonu! Tylko najpierw się rozbiorę! Pozwoli pan, prawda? A zresztą, jestem przecież Rysio Wietrakowski, przychodzę do rodziców! Dystynkcje na czapce, także na płaszczu, wskazywały rangę podpułkownika. W twarzy już niemłodej, jakby czterdziestoletniej, gminnej a solidnej, niebieskie oczy niczym nie zdradzały nawyków do kieliszka czy spóźnionych ciągot do innych zbytków, do żartów, do kpin… A jednak najwyraźniej powiedział o sobie, że jest Rysiem Wietrakowskim i że do „rodziców”… Nie mogłem się przesłyszeć!

Oficer tymczasem – odpiąwszy już guziki, właśnie ściągał z ramion gruby, wojskowy płaszcz – niejako maszynowym trybem, bez pośpiechu, a szybko. I czyżby umyślnie chrzęścił przy tym butami? Jakby chciał zagłuszyć świszczący, krótki oddech… Pewnie wbiegł po schodach, po raz pierwszy, więc nie zdając sobie jeszcze sprawy, jak siłochłonne, jak utrudzające jest ich półczwarta piętra!

Zdawał się poza tym przeżywać w owej chwili, w kącie przy wieszadle, jeszcze inne emocje – jakby nieśmiałości, także determinacji… Chcąc pokryć wzruszenie, dalej nadrabiał miną:

– Na pewno przeszkodzę? Ale dla mnie czas jest cenny nie mniej niż dla państwa! Postaramy się zatem niejako wzajemnie, obopólnie…

– Pan powiedział: „postaramy się”? O co się postaramy? – spytałem intruza nieledwie drwiąco. Z przedwojennych czasów zachowałem mimowolną – jeśli nie awersję, to jednak czujność na widok munduru, nagle, bez uprzedzenia nawiedzającego obce mieszkanie. – Helu, pozwól, proszę… Ale może pan pułkownik niechcący pomylił numer na drzwiach wejściowych albo zgoła piętro? Bo czasem tak się zdarza…

– Nic nie pomyliłem, panie Jerzy Kornacki! – Już w pokoju Heli, potykając się w pośpiechu i znowu przystając, nagle prosto i sztywno w wojskowym ukłonie, pułkownik jakby się przysięgał: – Proszę państwa, ten sam! Ten sam Rysio Wietrakowski z waszego przedmieścia, z waszej powieści Jadą wozy z cegłą… Po tylu latach!

Nie bez satysfakcji, za pułkownikiem wchodząc, patrzałem na Helę – jednocześnie uprzejmą, wdzięcznie uśmiechniętą, ale i przestraszoną. W półmroku pokoju jej oczy niespokojne, nierozumiejące, jednak w następnej chwili łatwo, prosto, gładko odgadły sens w tym wszystkim. Przecież wiele razy umiały odgadywać!

– Proszę, niech pan siada! Po tylu latach?… Tyle się nadziało i ponawyrabiało przez te wszystkie lata! A oto, jak pan widzi, my znowu piszemy o Rysiu Wietrakowskim… Właściwie dopiero zbieramy materiały! O Rysiu w partyzantce…

– Było się i tam! Rozmaicie, w specgrupie, znaczy się, na torach, także w oddziałach leśnych… – pułkownik skwapliwie siadł w fotelu, a teraz tak samo skwapliwie słucha i dopowiada. Trochę połykając przydłuższe słowa w poświście oddechu, dalej krótkim i głośnym. I tak kręcąc głową, jakby go wciąż uwierał kołnierzyk przy szyi.

– No widzi pan, jak to dobrze! Poprosimy pana w takim razie o jeszcze parę takich rozmów… Wszystko, jak było! Mamy na tę powieść umowę z MON-em, z Wydawnictwem MON! Pan pewnie w MON-ie się dowiedział? Od major Zatorskiej? Bo my tam z nią mówimy…

W tym miejscu pułkownik pochylił wprawdzie głowę, ale nie twierdząco. Raczej inaczej jakoś, jakby w wątpliwościach…

– Także doktór Jan Wolański, czyli nasz redaktor, między swymi znajomymi wyszukuje dla nas informatorów, którzy sami kiedyś brali udział w tamtych akcjach… Nam szczególnie chodzi o tych, co pamiętają Helenę Wolfównę, tak zwaną „doktór Ankę”, Niutę Tajtelbaum, Krajewskiego, czyli „Mirka”, Gromkowskiego – „Grzelę”…

– Może nawet ja ich znałem? – W tym miejscu pułkownik jakoś otwarcie, a przy tym znacząco wpatrzył się w filiżanki, po tamtej herbacie niesprzątnięte z Filomeny. Zdawał się je liczyć – raz, dwa, trzy, cztery… Równocześnie jednak powiadając coś innego. – Tylko jedna rzecz… Znaczy się, ja opowiem bardzo chętnie państwu, co pamiętam! Może nawet skontaktuję państwa jeszcze z kimś takim… Ale w danej chwili ja siedzę tutaj, znaczy się, przyszedłem w innej sprawie do państwa! Wy pewnie nie wiecie, że wasz Rysio Wietrakowski, jak by to powiedzieć… Ja jestem z Bezpieczeństwa!

W jakiej innej sprawie?

Tak więc Hela tym razem jednak nie odgadła! Pułkownik przyszedł do nas bez żadnego związku z wydawnictwem, z Wołowskim i z Sękiem-Małeckim, z Suchankiem i z Sierpińskim, z Heleną Płotnicką, z Leną Wolińską… Od maja tego roku 1952 – w osobnym brulionie – zdążyłem spisać dla nowej powieści już paręnaście rozmów o początkach działań Gwardii Ludowej i Armii Ludowej. O ich organizacji, o ich bohaterach, o ich rewolucyjności…

Z dzisiejszej rozmowy może uda mi się jutro dołączyć, dopisać jeszcze kilka szczegółów – w tym samym brulionie, na ten sam temat?

Jednak sens odwiedzin pułkownika z Bezpieczeństwa, sedno tych odwiedzin jakby miały wymagać osobnej zapiski na pierwszej stronie nowego brulionu, osobnego brulionu, więc jeszcze jednego… Tak mi się pomyślało. Gdy wymawiał słowa „ja jestem z Bezpieczeństwa”, w tejże samej chwili tak mi się pomyślało.

Usiadłem naprzeciw, w pobliżu Heli. W mojej – z tamtych czterech filiżanek na stoliku – nie było, niestety, ani trochę herbaty. Powiedziałem tylko:

– A więc proszę! Słuchamy… W jakiej innej sprawie?

Pułkownik jakby na to czekał. Jeszcze w przedpokoju nie darmo zauważył, że dla niego „czas” jest równie cenny jak dla nas obojga. Spieszył się, chciał załatwić z nami w kilku słowach, już dłużej nie zwlekając. Ale co załatwić?

– Może sami nie jesteśmy? – zaczął cicho, krótko, równocześnie pokazując oczami na drzwi, a nieznacznym ruchem ręki na tamte „dopite” filiżanki po herbacie.

– Nie, nikogo nie ma! – odpowiedziałem głośno. – To znaczy, mieliśmy na obiedzie parę osób… Pewnie pan je spotkał na schodach, na półpiętrzu, bo właśnie schodziły.

– Mężczyzna i kobieta?

– Tak jest!

– Szczególny jakiś…

– Kto taki?

– Ten mężczyzna!

Namyślałem się: – Uczestnik rewolucji, Wielkiej Rewolucji Proletariackiej! Gdy na niego patrzę, zawsze na myśl mi przychodzi, że słuszniej jest mówić „Proletariacka” niż „Październikowa”…

– Nie rozumiem, dlaczego?

– Bo kiedyś tam w Rosji oduczyła go ona od mieszczańskich manier, od mieszczańskiego trybu życia, od mieszczańskich cnót… A nauczyła kochać tak zwane pospólstwo, warsztat, związek zawodowy, wspólnotę przedmieścia…

– A jak nazwisko jego?

– Nic panu nie powie! – surowo odmówiłem. – Nieskończony lekarz, któremu rewolucja w siedemnastym roku przerwała studia… Wyjątkowy człowiek!

– Chyba wielu było takich…

– Wielu takich nie znam! Pan nie lubi wyjątkowych ludzi, pułkowniku?

– Chętnie posłucham dalej!

– Długo o tym gadać! A pan przecież nie ma czasu… – grzecznie przypomniałem. – W każdym razie wyglądać musiał podejrzanie, skoro pan go na schodach tak dobrze przyzauważył…

– Jak, proszę?

– Przyzauważył…

– Właściwie to tak! – Pułkownik dobrą chwilę zdawał się namyślać, jak poprowadzić dalej, co jeszcze powiedzieć.

A tymczasem kukułka wykukała raz, na wpół do szóstej. Zdążyłem pomyśleć o wieczorze za szybami, o dzisiejszym śniegu, w którym suną tramwaje – wolno, ledwie ledwie, po zakopanych szynach. W tej chwili Dziarkowski może właśnie szturmuje pośrodku Targowej – do innego tramwaju? Obliczał, wychodząc, że dopiero o siódmej, najwcześniej o siódmej dojedzie na Bielany.

– Może ja się mylę… Ale chyba się nie mylę! Jak by to powiedzieć… Państwu się nie podoba, że Ryś Wietrakowski pracuje w Bezpieczeństwie? Proszę szczerze tylko! Może pani najsamprzód?

Chciałem protestować, w każdym razie zapobiec temu obrotowi w deklaratywność – i do tego jeszcze na temat Bezpieczeństwa! Takie propozycje, jeśli nie są jednym z tricków sprawowania władzy, stosowanych przez przemoc, naruszają prawa, obrażają obyczaje…

– Panie pułkowniku, siedzimy przecież tutaj w lokalu prywatnym, a nie biurowym, a także nie w porze tak zwanej urzędowej… – zacząłem najuprzejmiej.

Przerwała mi Hela: – Nie masz racji! W każdym miejscu, o każdej godzinie można prosić o szczerość! Więc się nie uchylam… Pan pytał, jeśli dobrze pana zrozumiałam, czyby mi się podobało, gdyby tamten Ryś, z tamtej naszej powieści Jadą wozy z cegłą,odnalazł się po wojnie jako funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa… Różnie bywa w życiu! Ale na miłość boską, teraz ja się pytam, co tu może się podobać? Gdzie pan tu widzi coś wspólnego z pojęciem podobania się?

Wpółleżąc na kanapie, otulona szalem, zadrgała w nagłej pasji. Lecz trzeba znać Helę, żeby wiedzieć, jak nie cierpi takich głupich pytań i jak łatwo przenosi swoją antypatię z takich pytań na ludzi. W tej chwili pułkownik był wrogi, niepotrzebnie, lecz nieznośnie wrogi, choć tylko jako głupiec! Właśnie jako głupiec…

Nie sądzę, by z fotela przyglądając się wzburzeniu Heli, mógł doznać poczucia małej wartości własnej. Nawet wręcz przeciwnie – nie w sobie, tylko w Heli zdawał się dostrzegać pożałowania godny, a nawet gorszący brak logiki w osądzie.

– Zaraz, proszę pani, jedną chwileczkę! Dzierżyński powiedział, że ubowiec być powinien, znaczy się, człowiekiem czystych rąk, zimnej głowy, gorącego serca… To się pani nie podoba?

Na razie nieznacznie, a także jakby jeszcze na razie niegroźnie, pułkownik rósł w fotelu. Przy ostatnich ciosach pozwolił sobie nawet na ostroniebieski – w nagłym zmrużeniu powiek – krótki błysk spojrzenia, ostrzegawczy niejako. Nic nie rozumiałem, czego chciał, dokąd zmierzał. Natomiast poczułem, że trzeba by z tym skończyć.

– Panie pułkowniku, jednak uprzedzam pana, że żona i ja, my nie znamy się nic a nic na pana ubowcach! Widzimy ich z daleka, to znaczy w relacjach, w opiniach ludzkich, polskich przede wszystkim… Więc nie tylko warszawskich! A pan zna ich bliżej… Gorące serca, także zimne głowy, a nawet czyste ręce trzeba z bliska widzieć, by móc świadczyć za nimi! Tutaj szkoda słów… Nawet panu nie możemy uwierzyć na słowo! Więc mówmy o czym innym… Jeszcze wciąż nie wiemy, w jakiej sprawie pan pułkownik fatygował się tutaj do nas.

– W jakiej sprawie?

– Tak jest! W jakiej sprawie?

– Przedstawić się, z początku…

– To już zrobiliśmy! Wzajemnie, obopólnie… – roześmiałem się. – A co jeszcze? Co dalej?

– Jeszcze trochę serca! – pułkownik wstał z fotela. Nieznacznie wziął w rękę łyżeczkę z jednej z czterech tamtych filiżanek i zadzwonił niegłośno. – Rysio Wietrakowski chciałby napić się herbaty z rodzicami! Bo przyszedł do rodziców…

– Marnotrawny syn?… Takie rzeczy zdarzają się na całym świecie, w najporządniejszych domach! – wdzięcznie a dowcipnie konstatowała Hela, biorąc z moich rąk filiżankę z herbatą. I dodała zaraz, równie dowcipnie, że jeśli synowie, dorastając w rodzinach, alienują się, czyli wyobcowują, to podobnie przecież może dziać się z fikcyjnymi postaciami z książek… – Ale niech pan dalej mówi!

Przez ten cały czas, gdy w kącie za fiskusem gospodarowałem – na zmianę z Helą – przy ciągle gasnącej maszynce elektrycznej, nasz pułkownik sztywno czekał. Dopiero przed chwilą zdecydował się mówić – powoli, z namysłem, jakby przypominając i sobie, i nam znajome miejsca i znajomych ludzi z naszej powieści.

Jak to ciotka Flora nie chciała za nic słuchać wspominków, czy nawet tylko wzmianek – o szczurach! A Olka Madaja jak zabili o świcie, gdy wieszał „czerwone” na kominie cegielni… Tylko jednym strzałem! I jak Grzyboń w kąpieli dokumentnie sprawdzał, czy Rysio Wietrakowski, przyszły jego zięć, jest zdrowy do żeniaczki…

– A jak moja matka zielem zebranym z błonia pomagała ludziom! I jak „liczyła życie” po dawnych mieszkaniach albo po zmarłych dzieciach…

– Matka pana żyje? – przerwała Hela.

– Ojej, jeszcze jak! Strasznie chce jeździć wozem, znaczy się, maszyną… Ja jej tego nie odmawiam! Także pieski lubi… Teraz ma psa Bukieta.

Już po kilku zdaniach tak się zrobiło, że razem, we troje zaczęliśmy się grzebać w zmieszanych materiach – jego własnych realiów i rzeczy fikcyjnych, wymyślonych kiedyś przez nas i spisanych przez nas. Dorosłego swego syna nazywał „Sylwester”, a jego matkę, pierwszą swoją żonę – „nieboszczka Lodzia”. Z drugą ma bliźniaczki, córeczki pięcioletnie: Honorkę i Florkę. – Przywiozę kiedyś państwu…

Wzmiankując o ojcu, nieodmiennie dodawał, z widoczną niechęcią: „pan Wietrakowski – huncwot”. Pamiętał cegielnię, glinianki bezrobotnych, walkę dwóch sklepików o biedną, zadłużoną, desperacką, groźna klientelę przedmieścia…

Ale skąd pamiętał? Z własnego życia czy z naszych widoków, spisanych w książce? Wspomniał przecież nawet tamtą krzywą wisienkę w ogródku przy domu, ulubienicę matki…

– Niechże pan się przyzna, że pan tę książkę wczoraj skończył czytać, wczoraj wieczorem! I to po raz pierwszy…

Nie zmieszał się, nie skrzywił. Z namysłem sprostował, że Jadą wozy z cegłą czytał po raz pierwszy w 1940 roku…

– Czyli pod Niemcami? Czyli wtedy, w konspiracji wymyślił pan sobie ten pseudonim?

– Jaki pseudonim?

– „Ryś Wietrakowski”!

Spojrzał na mnie dziwnie. Jakby posmutniał. – Przecież już mówiłem, że ja tym Ryśkiem jestem… To nie pseudonim!

– Więc co innego?… Panie pułkowniku, pan może mieć przy sobie wszelkie dokumenty, stwierdzające, że jest pan synem Wincentego Wietrakowskiego i jego małżonki, Honoraty z Listowskich… Bo pan tam pracuje, gdzie pan pracuje! Ale nie przypuszczam, żeby pan miał przy sobie takie dokumenty… Pan nazywa się inaczej! Jednak, w takim razie, wielu ludzi może nagle o sobie powiedzieć, że są Rysiem Wietrakowskim… Podobieństwo wieku, pochodzenia społecznego, takich czy owakich kolein życia…

– Także i przekonań? – mimo woli, nieznacznie, ni to pytająco, ni twierdząco, cichym głosem dorzucił pułkownik.

– Oczywiście, że przekonań! Dla danego typu mogą one być ważniejsze niż koleje życia, niż wiek czy pochodzenie…

– Czyli pan by wolał, żebym przyszedł do państwa inaczej, znaczy się, nie w mundurze Bezpieczeństwa, ale w opozycji do tego Bezpieczeństwa… Jak, nie przymierzając, tamten człowiek?

– Jaki tamten?

– Co schodził ze schodów!

– Nie wiem, czy jest w opozycji… Traktuje komunizm dialektycznie, rozwojowo, jako nową rzecz, dopiero do zrobienia! Kiedyś tak powiedział, że komunizm dojrzeje z własnej konieczności, na przekór komunistom!

– Ale pan by wolał, żeby on był tym Ryśkiem? Tylko, proszę, szczerze!

– To znaczy, żeby Rysio był w tej chwili kimś z tak zwanej opozycji? Ale w opozycji do czego? Do etapu, jaki przeżywamy, czy do sensu w ogóle?

– To już wszystko jedno!

– To nie jest wszystko jedno, panie pułkowniku! Bo przecież pan w tej chwili też jest w opozycji, powiedzmy, do etapu, jaki przeżywamy…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: