Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powroty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Powroty - ebook

Powieść inspirowana życiem autorki, prywatnie babki pisarza Edmunda de Waala (Zając o bursztynowych oczach) opisuje powrót wygnańców do powojennego Wiednia. Starszy Żyd, młoda arystokratka i biznesmen – uchodźcy, dobrowolni i nie całkiem, wracają w latach pięćdziesiątych z Ameryki do stolicy Austrii, która wciąż jeszcze nie może otrząsnąć się z wojennych wspomnień. Żmudne zabiegi o odzyskanie mienia przez powracających Żydów, próba poradzenia sobie z nazistowską schedą Wiedeńczyków. Stołeczne parki, przedmieścia, teatry, pałace i podmiejskie letniska są sceną, na której odbywa się misterium śmierci, zapowiedzianej w preludium powieści.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2251-5
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Nie mogłem się oderwać od powieści napisanej przez moją babkę Elisabeth. Ojciec wręczył mi pożółkły maszynopis ze śladami korektora, plik szkolnych świadectw z Schottengymnasium w Wiedniu, a także manilową kopertę z esejami poświęconymi ekonomii z czasów, gdy babka studiowała na uniwersytecie. Znalazłem też kilka wyblakłych kartek jej autobiografii z opisem dzieciństwa spędzonego na przełomie wieków w pałacu rodziny Ephrussich przy Ringstrasse – konie zaprzęgowe, niekończące się przekomarzanie z ciotecznymi babkami – jak również plik korespondencji między nią a jej ulubionym wujem. I niewiele więcej. W chwili wręczania mi tych papierów ojciec zażartował, że oto zostałem strażnikiem archiwum. W ciągu kolejnych miesięcy spędzonych w archiwach i bibliotekach, na włóczędze po ulicach Wiednia, Paryża i Odessy i na kompulsywnym zgłębianiu historii rodziny dotarło do mnie, że skromne rozmiary naszego archiwum są w pełni uzasadnione. Moja babka spędziła życie na wędrówce między kilkoma krajami. Trzymała przy sobie tylko to, co było dla niej naprawdę wartościowe. Te papiery były właśnie czymś takim.

Powieść bez tytułu, zwana obecnie Powrotami, nie została wydana za życia babki. Podczas naszej rozmowy na temat tego, dlaczego pisarstwo jest istotne, nie dowiedziałem się, co to dla niej znaczyło, i dopiero niedawno znalazłem taką oto pojedynczą, niezwykłą stronę:

Dlaczego wkładam tak wiele wysiłku, wytrwałości i energii w pisanie książki, której nikt nigdy nie przeczyta? Dlaczego muszę pisać? Bo zawsze pisałam, przez całe życie, i zawsze tego pragnęłam. Zawsze też byłam chwiejna w swych staraniach i prawie nigdy nie udawało mi się niczego opublikować… Czego mi brakuje? Mam wyczucie językowe… Ale wydaje mi się, że piszę w rozrzedzonej atmosferze, brakuje mi umiejętności dotarcia do zwykłych ludzi, wszystko jest zbyt wydestylowane. Zajmuję się esencją, której smak jest zbyt subtelny, by dało się go poczuć na języku. Jest to kwintesencja doświadczenia, a nie doświadczenie jako takie… Dokonuję zbyt silnej destylacji.

To jest głos samej Elisabeth, surowy i analityczny, niezdolny do użalania się nad sobą. Zauważa się w nim także głęboką potrzebę pisania, która przepełniała babkę mimo kolejnych rozczarowań, gdy odrzucano maszynopisy jej powieści (w sumie pięć: trzy w języku angielskim i dwa w niemieckim). Zależało jej na stworzeniu powieści-idei. W pisarstwie starała się znaleźć równowagę pomiędzy odurzającą kombinacją wpływów intelektualnych i emocjonalnych, niewzruszonym rygorem akademickiej codzienności i lirycznym imperatywem życia twórczyni poezji i fikcji. W Powrotach dwoje głównych bohaterów, Resi, młoda piękna dziewczyna, oraz profesor Adler, emigrant i nauczyciel akademicki, uosabia wszystkie te aspekty życia babki. A było to życie pełne dramatów.

Elisabeth de Waal była wiedenką i jej powieść opowiada o byciu wiedeńczykiem. Jest to historia o emigracji i powrocie, o porywach miłości, wybuchach złości i rozpaczy, których źródłem jest miejsce stanowiące część tożsamości, ale równocześnie odtrącające człowieka, który chce się w nim zakorzenić. Powroty opowiadają o tej złożoności i są częściowo autobiografią odzwierciedlającą te emocje.

Babka urodziła się jako Elisabeth von Ephrussi w 1899 roku w arystokratycznej rodzinie żydowskiej, która obrała sobie Wiedeń za dom trzydzieści lat wcześniej. Był to wyjątkowy czas w wyjątkowym miejscu. Domem babki był pałac rodziny Ephrussich, ogromny neoklasycystyczny budynek ozdobiony kariatydami, wzniesiony przy nowo powstałej ulicy Ringstrasse, przy której stawiano budynki i pomniki mające odzwierciedlać glorię imperium Habsburgów. Dom pełen marmurów i złoceń był wizytówką zamożnej i ambitnej rodziny finansistów, jednej z wielu mieszkających przy ulicy zwanej szyderczo Zionstrasse, czyli ulicą Żydów. Matka Elisabeth, piękna i stosownie utytułowana żydowska baronessa, przyszła na świat w pałacu rodziny Schey, kilkaset metrów dalej. Jej kuzyni mieszkali w sąsiedztwie. Był to wygodny, choć skomplikowany świat.

Połączenie pieniędzy i pozycji, pytanie o to, skąd się pochodzi i do jakiej grupy się należy, stanowiło część natury Wiednia. Na ulicach stolicy imperium spotykało się przedstawicieli wszystkich nacji i grup etnicznych. Z okna swojej sypialni, skąd zza gałęzi lip było widać uniwersytet, Elisabeth mogła się przyglądać i przysłuchiwać orkiestrom dętym imperialnych pułków z całej Europy. Bohater książki, profesor Adler, wspomina podczas jednej z bezsennych godzin przed powrotem: „ z każdej strony świata przybywali do stolicy cesarstwa poszukiwacze szczęścia: Czesi, Polacy, Chorwaci, Węgrzy, Włosi i oczywiście Żydzi. Zasilali i wzbogacali to austriackie miasto, które dzięki nim stało się wyjątkowe i prawdziwie cesarskie”.

Elisabeth była poliglotką wychowywaną w wielojęzycznym mieście. Jej pisarstwo wywodziło się z nieuświadomionej łatwości posługiwania się różnymi językami. Decydowała o tym, w jakim języku będzie pisać, z taką samą swobodą, z jaką wybierała język lektury.

Urodziłam się i mieszkałam w Wiedniu, więc wokół słyszałam niemiecki, austriacki niemiecki z miękkimi, czasami hałaśliwymi samogłoskami i niemymi spółgłoskami. Mowa ta mogła brzmieć szorstko, ale nigdy przenikliwie, i była językiem literatury. Gdy dorosłam, kojarzyła mi się z językiem Goethego i Schillera, a później Rilkego i Thomasa Manna, Kanta i Schopenhauera, językiem, w którym wystawiano sztuki Reinhardta. Nie był to jednakże język mojego małego, najbliższego i intymnego świata. W nim posługiwałam się angielskim.

Dzieciństwo Elisabeth w tym wyjątkowo uprzywilejowanym domostwie, w otoczeniu służby, było naznaczone przeraźliwym piętnem społecznej konwencjonalności. Jej rodzice – intelektualista posiadający wspaniałą bibliotekę i należąca do śmietanki towarzyskiej matka, właścicielka niezrównanej garderoby – z pasją toczyli spory dotyczące kwestii wykształcenia córki. Elisabeth miała szczęście i mogła uczyć się od nauczycieli z Schottengymnasium, cieszącej się uznaniem szkoły dla chłopców usytuowanej naprzeciwko jej domu. Pod koniec pierwszej wojny światowej, gdy imperium targały niepokoje i masowe dezercje, Elisabeth ukończyła gimnazjum. Na jej świadectwie widnieje długa kolumna ocen bardzo dobrych. Dzięki temu mogła uczęszczać na uniwersytet, gdzie studiowała filozofię, prawo i ekonomię. W pewnym sensie był to bardzo żydowski wybór – wśród wykładowców tych trzech przedmiotów znajdowało się wielu Żydów. Była to też decyzja głęboko osobista. Elisabeth fascynowało działanie idei i dzięki zdobytemu rygorystycznemu akademickiemu wykształceniu czuła się całkowicie swobodnie w dyskursie filozoficznym. Świadczy o tym jej utrzymywana przez całe życie korespondencja z onieśmielającym wiedeńskim ekonomistą i politologiem Ludwigiem von Misesem, a także z filozofem politycznym Erikiem Voegelinem.

Elisabeth uprawiała też inny gatunek literacki. Była poetką. Jak wielu przedstawicieli jej pokolenia urzekła ją liryczna poezja Rainera Marii Rilkego, wspaniałego i radykalnego poety owych czasów. W swojej twórczości Rilke łączył bezpośredniość ekspresji z intensywną zmysłowością. Jego wiersze są pełne objawień, chwil, w których rzeczy budzą się do życia. Elisabeth poznała Rilkego za pośrednictwem wuja i nawiązała z nim niezwykle istotną korespondencję – wysyłała do niego wiersze z prośbą o krytykę. Otrzymywała długie i życzliwe odpowiedzi, do których Rilke często dołączał wiersze, nad którymi akurat pracował. Przeglądając zebrane listy Rilkego, odkrywa się, że korespondował z wieloma młodymi, wywodzącymi się z kręgów arystokracji osobami o poetyckiej naturze. Elisabeth była jedną z wielu. Kasetka z listami, z którą podróżowała przez całe życie między Wiedniem, Paryżem a Szwajcarią i którą zabrała później do Anglii, miała dla niej niezwykle symboliczne znaczenie. Zawierała błogosławieństwo udzielone jej jako pisarce przez innego sławnego pisarza.

Dzięki znajomości języków Elisabeth znała zapierający dech w piersiach kanon literatury. Po tym jak spotkała mojego dziadka Hendrika de Waala i wyszła za niego za mąż, nauczyła się holenderskiego i pisali dla siebie wiersze w tym języku. Gdy mieszkała w Paryżu w latach trzydziestych XX wieku, współpracowała z „Le Figaro”. Pisała również recenzje francuskich powieści dla „Times Literary Supplement” w latach pięćdziesiątych. Jej pierwsze powieści powstały w języku niemieckim, a ostatnie trzy w angielskim. Nic dziwnego, że jej półki z książkami wydawały mi się takie oszałamiające. Gdy ją odwiedzałem jako student literatury angielskiej, przeskakiwaliśmy w rozmowach między gatunkami literackimi i krajami – jakieś przypadkowe odniesienie do Goethego przywoływało ostatnią scenę z Fausta wyuczoną na pamięć osiemdziesiąt lat wcześniej. Rozmawialiśmy o Rilkem i Hugonie von Hofmannsthalu. A potem o Joysie i wtedy babka zdejmowała z półki Ulissesa wydanego przez Shakespeare and Co. w błyszczącej, błękitnej papierowej okładce. Odkryłem, że strony od 563 do końca książki nie zostały rozcięte. Mówiliśmy też o Prouście. Nieustannie do niego wracała. Gdy znalazłem tę pojedynczą stronę poświęconą „kwintesencji doświadczenia”, odniosłem wrażenie, że za pomocą tych słów można by opisać Prousta.

Powroty to książka mocno autobiograficzna. W postaci Resi, pięknej dziewczynie zagubionej w społeczeństwie, można się doszukiwać przebłysku projekcji. Wydaje mi się, że postać profesora Adlera, nauczyciela akademickiego, którego pragnienie powrotu do Wiednia stanowi trzon fabuły i który musi odnaleźć swoje miejsce pośród tych, którzy zostali, odzwierciedla w dużym stopniu alternatywne życie. Ważne doświadczenia Elisabeth można również dostrzec w spotkaniu Kanakisa i agenta nieruchomości, z którym Kanakis rozmawia o kupnie domu. W tekście do głosu dochodzą jej wspomnienia spotkań z austriackimi prawnikami, gdy babka próbowała odnaleźć i odzyskać dzieła sztuki oraz posiadłość zagarnięte podczas anszlusu w 1938 roku. Wspomnienia te obejmują także niepokój agenta zapytanego o dwa niedawno kupione obrazy wiszące na ścianach jego gabinetu.

Są po prostu elementem wystroju i przydały pomieszczeniu prestiżu w ramach moich skromnych możliwości. Należały do dżentelmena, który, zdaje się, był znajomym pańskiej rodziny, barona E. Mógł je pan oglądać w jego domu. Baron E. zmarł niestety za granicą, chyba w Anglii. Gdy jego spadkobiercy odzyskali, co się dało, z jego własności, sprzedali wszystko na aukcjach. Przypuszczam, że te starodawne dzieła nie pasowały do ich nowoczesnych domów. Nabyłem te obrazy w domach aukcyjnych, podobnie jak większość pozostałych przedmiotów, które pan tu widzi. Wszystko kupowałem otwarcie, publicznie i zgodnie z prawem.

Książka nade wszystko opowiada jednak o bólu związanym z powrotem:

Wreszcie znalazł się na Ringstrasse. Po prawej widział masywny budynek Muzeum Historii Naturalnej, po lewej podjazd przed gmachem parlamentu, a za nim wieżę ratusza. Tuż przed sobą miał ogrodzenie Volksgarten i Burgplatz. Oto był on i oto było wszystko. Wzdłuż wysadzanych niegdyś drzewami alejek biegnących równolegle do ulic stały teraz tylko nieliczne nagie pnie. Poza tym wszystko pozostało na swoich miejscach. I nagle zagubienie w czasie, które odurzało go iluzjami i złudzeniami, ustało. Oto był realny, wszystko było realne i stanowiło niezaprzeczalny fakt. Był tu. Brakowało tylko drzew i ten dość błahy przejaw destrukcji, na który nie był przygotowany, wywołał w nim niewspółmiernie silny żal. Pospiesznie przeszedł przez ulicę, następnie przez bramę parku, usiadł na ławce w opustoszałej alejce i zaszlochał.

Powroty to niezwykle żywa i bardzo subtelna powieść, która obrazuje, czym może być powrót z wygnania. Jej strony są świadectwem ambicji i wielkiej odwagi pisarki. Elisabeth wróciła do Wiednia kilka tygodni po anszlusie w 1938 roku, aby ratować rodziców, których życie było zagrożone. Udało się jej wywieźć ojca do Anglii w 1939 roku. Tuż po wojnie wróciła do kraju, żeby się dowiedzieć, co się stało z jej rodziną. Przez dekadę walczyła o zadośćuczynienie za doświadczone zło, zmagała się z nieustępliwością, wrogością i drwinami władz Wiednia. Robiła to wszystko, nie tracąc umiejętności życia teraźniejszością, i nie dała się zniewolić doświadczeniu bycia uchodźcą.

Przekazanie powieści Elisabeth do druku po wielu dziesięcioleciach od czasów wydarzeń, które opisuje, jest cudownym oddaniem hołdu osobie, która czytała, pisała i żyła z ogromnym hartem ducha.

Edmund de Waal, Londyn, 2012Wstęp

Działo się to w latach pięćdziesiątych, na krótko przed podpisaniem tak zwanego traktatu państwowego, który doprowadził do wycofania sił aliantów i odzyskania przez Austrię niepodległości. W ogłoszeniach zamieszczanych w lokalnych gazetach pojawiła się krótka wzmianka o śmiertelnym wypadku, do którego doszło w wiejskim domu amerykańskiego milionera. Młoda Amerykanka z socjety odwiedzająca kuzynostwo w Austrii zginęła od kuli, gdy niewprawnie obchodziła się z bronią. Broń wystrzeliła i zabiła dziewczynę. Był tylko jeden naoczny świadek tego nieszczęsnego zdarzenia, jezuita, ojciec Ignatius Jahoda, który mógł zaświadczyć, że w sprawę nie był zaangażowany nikt więcej i że wystrzał miał charakter wypadku. Doszło do niego w amerykańskiej strefie okupacyjnej, w domu należącym do obywatela Stanów Zjednoczonych, ofiarą była Amerykanka i w sprawę nie był uwikłany żaden Austriak, dlatego władze, być może dość niekonwencjonalnie, uznały za rozsądne potraktować ten incydent tak, jakby nie wydarzył się na terenie kraju. Nie chciały wprowadzać napięcia do austriacko-amerykańskich stosunków w ostatnim okresie okupacji, która miała się niebawem zakończyć. Z tego też powodu sprawę uznano oficjalnie za zamkniętą.

Nie przeszkodziło to prasie brukowej wysłać młodych reporterów do regionu Waldviertel w Dolnej Austrii, ażeby zdobyli jak najwięcej informacji na temat okoliczności wypadku. Sama wzmianka o milionerze i dziewczynie z socjety dodawała sprawie smaczku, którym grupa czytelników bardziej zainteresowanych „ludzkim aspektem” niż prawnymi niuansami z pewnością by się rozkoszowała. Milionerzy cieszą się znacznym prestiżem i zawsze dobrze się o nich czegoś dowiedzieć. Jakby samo czytanie o tych ludziach użyczało odrobiny ich blasku bezbarwnej przeciętności życia czytelników, zwłaszcza gdy towarzyszy temu odrobina satysfakcji, że spotkało ich coś nieprzyjemnego lub zostali uwikłani w jakiś skandal. Dziewczyna z socjety budzi podobne emocje. Maszynistki i młode sprzedawczynie z zazdrością chłoną aurę luksusowego życia: kosztownych strojów, długich, zadbanych paznokci oraz wolności od rutyny, zatłoczonych tramwajów i tanich posiłków; śmierć od kuli jest w ich życiu równie mało prawdopodobna.

Młodzi reporterzy poznali nazwisko właściciela rezydencji, pana Kanakisa, oraz ofiary wypadku, panny Larsen. Odkryli też, że w owym czasie w feralnym domu przebywało kilkoro młodych ludzi i że w parku wczesnym rankiem widziano pewnego młodzieńca, który nie był gościem. Nie udało się go zidentyfikować i prawdopodobnie nie miał nic wspólnego ze sprawą. Dziennikarze dowiedzieli się jednak, że dziewczyna podobno zaręczyła się z panem Kanakisem i miała zostać jego żoną. Obcojęzyczne nazwiska bohaterów niewiele mówiły ogółowi wiedeńczyków, z wyjątkiem starszego taksówkarza, który często zatrzymywał się w pobliżu opery. Potrzebował chwili, by przetrawić informacje, po czym odwrócił się do swojego młodego sąsiada i powiedział:

– Kanakis? Oczywiście, że wiem, kto to jest. To pewnie syn, nie, raczej wnuk Kanakisa, u którego mój ojciec pracował jako stangret. Mieszkali tam, w domu na rogu Ringstrasse, naprzeciwko hotelu Bristol. Mieli wielkie mieszkanie zajmujące całe pierwsze piętro. Tak mówił ojciec. To byli Grecy, bardzo bogaci. Trzymali konie i powozy na dziedzińcu. Pamiętam, że jako mały dzieciak siedziałem z dziadkiem na skrzyni, gdy wyprowadzano konie, żeby się rozruszały pod nieobecność rodziny. To było o wiele bardziej ekscytujące niż to. – Ruchem głowy wskazał taksówkę. – Kanakis. No jasne, że wiem, kim jest Kanakis.

Jego młody kolega nie był zbytnio zainteresowany tymi wspominkami.

– W każdym razie wygląda na to, że się wpakował w niezłe tarapaty – zauważył. – Zastrzelił narzeczoną. Ma szczęście. Amerykanie unieważnili sprawę.

– Nie zastrzelił jej. To był wypadek. Tak mówią.

– A skąd ty to wiesz? Idę o zakład, że to zrobił. Pewnie miała romans z jednym z tych młodych gości w domu i był zazdrosny. Grecy są bardzo porywczy. Zresztą, kogo to obchodzi?Rozdział 1

Gdy pociąg ruszył z wielkiej, rozbrzmiewającej echem hali Dworca Centralnego w Zurychu i nabierał prędkości, jadąc na wschód wzdłuż brzegu jeziora, profesor Adler wiedział, że nie ma już odwrotu. Powziął postanowienie, wracał. Tak długo, jak pociąg stał w Zurychu, profesor powtarzał sobie, że jeszcze może wysiąść. Tuż za oknem jego przedziału sypialnego znajdował się peron. Stał tam nawet bagażowy, który spoglądał wyczekująco na dwie wielkie walizki oraz płaszcz i kapelusz wiszące na mosiężnym haczyku naprzeciwko wąskiego, obitego czerwonym aksamitem siedzenia. Wystarczyłby najmniejszy gest albo uśmiech, a bagażowy znalazłby się obok profesora. Ciągnąłby jego bagaż i mówił do niego z gardłową intonacją i śpiewną modulacją szwajcarskiego niemieckiego, którego Adler nie słyszał od tak wielu lat. Profesor jednak nie odrywał wzroku od walizek, choć pokusa wyciągnięcia ku nim ręki była bardzo silna. Przez kilka sekund miał głęboką świadomość wolności wyboru. Wtem, gdy narastające napięcie było niemal nie do zniesienia, pociąg szarpnął i ruszył. Profesor znowu usiadł. Był sam w przedziale drugiej klasy, który zaprojektowano z myślą o dwojgu pasażerów. Pociąg nie był przepełniony i Adler miał dla siebie cały przedział od początku podróży, czyli od chwili, gdy wsiadł do wagonu w Paryżu. Pociągi dalekobieżne w Europie Środkowej uruchomiono ponownie dopiero niedawno i podróżowało nimi jeszcze niewiele osób.

Adler siedział przy oknie i patrzył na oddalający się płaski brzeg Jeziora Zuryskiego, łąki usiane jabłoniami i schludne wiejskie domy z dwuspadowymi dachami, które przesuwały się za oknem z coraz większą prędkością. Walizki leżały na półce nad jego głową. Poczucie możności działania zgodnego z własną wolą i towarzyszące mu napięcie w klatce piersiowej minęły. Zamiast tego Adler czuł się jak automat, jakaś machina, którą dawno temu zaprogramowano do określonego zachowania, wypełniania instrukcji i postępowania zgodnie z planem, który właśnie realizował. Równocześnie umysł miał jasny i mógł się nad tym zastanawiać oraz utrzymywać, że zarówno niegdyś, jak i obecnie jest panem samego siebie.

Naturalnie mógł wysiąść w Zurychu. Długa podróż z Ameryki właśnie do tego miejsca wyglądałaby wysoce wiarygodnie. Mógłby zadzwonić do znamienitego kolegi, z którym korespondował na temat różnych metod badania struktury pewnych cząsteczek w konkretnym typie komórki hormonalnej. Dla wszystkich byłoby zrozumiałe, że chciał porozmawiać osobiście z profesorem Schmidtem i na własne oczy zapoznać się z jego pracą w laboratorium. Jeżeli żona przypadkiem powiedziałaby komuś, że Adler wraca właśnie do Wiednia, uznano by, że źle zrozumiała jego intencje lub rozmyślnie je wypaczyła. Jego najbliżsi znajomi wiedzieli, że on i Melanie prawie ze sobą nie rozmawiali i że żona była zaciekle przeciwna jego wyjazdowi. Gdyby więc oskarżyła go przed przyjaciółmi o to, że ją porzucił – on, ten szaleniec, człowiek nieodpowiedzialny i sentymentalny, jak go nazywała – i postanowił wrócić do tego „prowincjonalnego państewka, które się ich pozbyło”, mógłby powiedzieć, że nigdy nie zamierzał tam jechać. Udał się do Szwajcarii na spotkanie z profesorem Schmidtem.

Lecz zostawił Zurych za sobą. Nie wysiadł i takie wyjaśnienie jego poczynań było już nie do obronienia. Czy rzeczywiście? Arlberg Express, w którym siedział, zatrzyma się dopiero w Buchs, przy granicy. Miasto leży nad Renem, jeszcze na terytorium Szwajcarii. Drugi brzeg rzeki znajduje się już w Austrii. Profesor, gdyby zechciał, mógłby wysiąść w Buchs i poczekać na pociąg jadący do Zurychu. Nikt by się o niczym nie dowiedział. A nawet jeśli, to jakie by to miało znaczenie? Zadumał się głęboko nad strukturą chemiczną pewnych wydzielin i nie zauważył, że wyjechali z Zurychu, po czym nagle znalazł się w Buchs. Tak by powiedział. Był roztargnionym naukowcem, takim, który szukał okularów, gdy miał je na nosie. Uśmiechnął się do siebie. To doprawdy komiczne! Z kim się spiera, kogo próbuje przekonać? Nie musi się tłumaczyć ze swojego postępowania przed nikim. Nawet przed Melanie. Tym bardziej przed nią. Nigdy go nie rozumiała i nie podjęła najmniejszego wysiłku w tym kierunku. Nie pojmowała jego uczuć, a nawet gdyby je pojmowała, nie przywiązywałaby do nich wagi.

Odkąd zamieszkali w Ameryce, Melanie wiodła osobne życie. Została gorseciarką i odniosła wielki sukces. Nagle ta nijaka, wyglądająca na potulną istotę kobieta, która była jego żoną, odkryła w sobie talent do robienia interesów. Zaczęła brać miarę i realizować specjalne zamówienia, a kobiety przybywały do niej tłumnie – najpierw do ich malutkiej bawialni w mieszkaniu przy obskurnej ulicy w Upper West Side, a obecnie do eleganckiego salonu przy Madison Avenue. Profesor początkowo czuł dla niej wdzięczność, bo umożliwiła im dobry start w Nowym Jorku, a zanim on zaczął zarabiać choćby skromną pensję i zdobył stanowisko asystenta na oddziale patologii w szpitalu sponsorowanym przez żydowską fundację, minęło dużo czasu.

To było coś, co go zupełnie zaskoczyło – ów silny antysemityzm obecny w wielu dziedzinach amerykańskiego życia, nawet w kręgach akademickich i medycznych. W Wiedniu go w zasadzie nie zaznał. Oczywiście antysemityzm był tam właściwie od zawsze, ale w tak łagodnej formie, że niemal można by o nim zapomnieć do czasu, gdy za sprawą Hitlera stał się wielki i przerażający. Profesor nie był przygotowany na zetknięcie się z nim w Ameryce, gdzie – choć nie istniała tam groźba fizycznej eksterminacji – miało się ciągle świadomość jego istnienia i przypominał stłumiony ból zęba, którego nie da się całkiem zignorować. Antysemityzmem nie były przesiąknięte polityka ani biznes, w którym swobodnie rozkwitała Melanie. Stopniowo przyciągała klientelę z modnych, a wreszcie z najbardziej ekskluzywnych kręgów i obsługiwała kobiety, których nazwiska jaśniały niczym gwiazdy w rubrykach towarzyskich i były szeroko znane. Oczywiście nie zapraszały jej na kolacje, ale ona czerpała niebywałą satysfakcję z poniżania ich w swoim salonie, zwłaszcza tych, które nie były już młode i szczupłe, a właśnie takie kobiety stanowiły większą część jej klientek.

– Proszę się rozebrać, pani Waterhouse. Nie zrobię gorsetu, jeśli nie będę widziała, na jaką sylwetkę. Tak, proszę zdjąć wszystko, majtki i biustonosz też. Cóż za paskudny biustonosz! Nic dziwnego, że wygląda pani, jakby miała na klatce piersiowej wałek. O, proszę. Tak jest lepiej. Muszę obejrzeć ciało.

Biedna kobieta stała przed nią naga, trzęsąc się pomimo panującej w pomieszczeniu iście tropikalnej temperatury, a Melanie obchodziła ją, oceniała i czyniła uwłaczające komentarze:

– Nie ma pani sylwetki Wenus, prawda, pani W.? Nie wszystkie możemy być pięknościami, zwłaszcza gdy się starzejemy. A spotka to każdą z nas. Przecież z tego powodu przyszła pani do mnie, prawda? Nie potrzebowałaby mnie pani, gdyby była szczupła i smukła. Dzięki pani niedoskonałościom zarabiam na życie, więc nie powinnam się ich czepiać, prawda? Powinnam im zaradzić. Tego pani ode mnie oczekuje. Pan W. też nie jest adonisem, więc jakie ma podstawy do narzekania? Lewe biodro jest obfitsze od prawego, czy tak? I lewa pierś. Wyrównamy to i wygładzimy wałeczek nad talią. Wezmę miarę. Nie chcemy, by oglądały panią wścibskie oczy. Zajmę się też przymiarkami. Moje asystentki pracują wyłącznie przy szyciu i konstruowaniu. Bardzo dobrze. Umawiamy się na pierwszą przymiarkę dokładnie za tydzień.

Podawała astronomiczną cenę, wobec której klientka protestowała:

– Doprawdy, pani Adler, słyszałam, że jest pani droga, ale domyślałam się, że…

– Przykro mi, pani Waterhouse, lecz pani przypadek jest bardzo trudny. Jeśli życzy sobie pani zrezygnować z projektu… Nikogo do niczego nie zmuszam, nawet jeśli zajęłam się już sprawą.

Pani Waterhouse, która poddała się już torturom, składała zamówienie i trzy tygodnie później promieniała z zachwytu. Było jej niezwykle wygodnie, krawcowa gratulowała jej figury, strój po prostu sam się na nią wsuwał, a ona poruszała się z cudowną swobodą. Następne pół tuzina potencjalnych klientek usłyszało o „tej okropnej kobiecie” robiącej bajeczne gorsety, dla których warto znosić najgorsze upokorzenia.

Właśnie o tym rozmyślał profesor Adler – a nie o strukturze komórek hormonalnych – gdy pociąg zaczął zwalniać, zbliżając się do Buchs. Pewnego dnia, gdy Melanie była w wesołym nastroju, przytoczyła mu taką typową rozmowę z jedną z najbardziej nieustępliwych klientek. Kiedy o tym opowiadała, zrobiło mu się niedobrze, być może nie z powodu samej sytuacji, która mogła nawet uchodzić za komiczną, tylko z powodu lubości malującej się na twarzy jego żony, gdy o tym mówiła. Melanie zarabiała mnóstwo pieniędzy i życzył jej szczęścia – miała prawo żądać tak wygórowanych cen za swe doskonałe produkty. Jednak triumfując z powodu upokarzania swych klientek, upokarzała też jego. Poczucie moralnej przyzwoitości buntowało się w nim przeciwko takiemu zachowaniu i przeciwko osobie jego żony. Pojął, że rosnący luksus, który ich otaczał: meble, przysmaki, stroje żony i córek, był opłacany z pieniędzy zdobywanych w niegodny według niego sposób. Jego własny wkład w ten styl życia stawał się proporcjonalnie coraz mniejszy.

Przez długi czas niczego nie zauważał, pochłonięty pracą i trwający przy swoich nawykach. Dopiero gdy Melanie zaproponowała kupno mieszkania w jednym z luksusowych bloków, które właśnie budowano, a on, zaskoczony, z całą naiwnością odparł, że na pewno ich na to nie stać, jego oczy zostały zdecydowanie i brutalnie otwarte. Wzdrygnął się na samo wspomnienie tamtej sceny. Melanie zaatakowała go naprawdę jadowicie: ależ naturalnie, że ich na to stać, choć bynajmniej nie dzięki niemu. Nie dawała wiary jego zapewnieniom, że nie wiedział, ile zarabiała. Czy wyobrażał sobie, że przez ostatnie lata żyli na takim poziomie dzięki jego śmiechu wartej pensji? Czy kiedykolwiek podjął choć najmniejszy wysiłek w celu uzyskania podwyżki? A może tak, i wstydził się, że spotkał się z odmową? Jego żona musiała zakładać, że nie był więcej wart. Oświadczyła, że w tym kraju porażka jest porażką, a sukces sukcesem i zarówno jedno, jak i drugie ma swoją przyczynę. Można dziękować tylko sobie. I tylko siebie winić. Adler mógł dziękować swojej szczęśliwej gwieździe, że był jej mężem i ojcem jej córek i że mógł nadal ślęczeć nad notatkami w tym cuchnącym mieszkaniu, w którym zaczynali.

To nie było prawdą. Gdy dostał pracę w szpitalu, przenieśli się do przyzwoitego mieszkania, małego, ale całkiem odpowiedniego. Oczywiście nie w żadnej modnej dzielnicy. Nie przejmował się tym i nie domyślał się, że jej to przeszkadza. Potem zaczęła rozwijać swoją działalność i jej wkład w domowe dochody był mile widziany, zwłaszcza że pomagał w kształceniu dziewczynek. Ale teraz? Dziewczęta dorosły i stanęły po stronie matki. Były bystre, miały smykałkę do interesów, kochały pieniądze i ich celem była dobra zabawa. Miały pracę i chłopaków. Jedna pracowała w domu towarowym, a druga w agencji podróży. Nie mówiły już po niemiecku, choć był pewien, że rozumiały ten język – niemożliwe, żeby nie rozumiały, skoro Melanie i on nadal posługiwali się nim w domu. Adler podejrzewał, że nigdy nie pozbył się w swojej angielszczyźnie wiedeńskiego akcentu, za to Melanie celowo podkreślała w swej mowie amerykański akcent i intonację. Uciekając się do przesady, zdołała ukryć wszelkie ślady swojego pochodzenia, słyszalne być może tylko dla najbardziej wprawnych uszu. Po dziś dzień profesor nie rozpoznawał jej głosu, gdy słyszał go przez telefon lub z drugiego pokoju.

A jednak gdy powiedział jej, że wraca do Austrii, potępiła go, jakby groziła jej utrata jedynego wsparcia, na jakie mogła liczyć, i opieki. Urządzała mu scenę za sceną. Dlaczego ją porzuca? Czy nie była dla niego dobrą żoną – wierną, lojalną i pracowitą? Co takiego może jej zarzucić, że chce ją zostawić, zniszczyć ich małżeństwo po ponad dwudziestu latach?

Początkowo przekonywał, że nie pragnie jej porzucić, tylko wrócić do domu. Może wybrałaby się razem z nim? Albo obiecała, że do niego dołączy, gdy się tylko tam urządzi? Ta sugestia rozwścieczyła ją jeszcze bardziej. Nie zaskoczyło go to.

Wspominał to wszystko, siedząc przy oknie i wyglądając na łąki, jabłonie, krowy, schludne wioski i rozrzucone tu i ówdzie obejścia. Przyznał się przed sobą, że tamta propozycja nie była szczera. Jego żona nigdy by nie porzuciła stylu życia, któremu oddawała się z takim zapałem, finansowego sukcesu i niezależności. Tak naprawdę nie chciał, żeby z nim wyjechała. Byłaby nieszczęśliwa, gdyby znowu musiała mieszkać w Wiedniu. On sam nie był pewien, czy nie będzie nieszczęśliwy. Nie wiedział, jak mu się tam ułoży, czy się zaadaptuje. Melanie była pewna, że przeżyje straszne rozczarowanie. Może miała rację. Lecz nie potrafił oprzeć się pragnieniu, by tam jechać, i dlatego zaproponował, żeby się z nim rozwiodła. Zrobił to w dobrej wierze, ale tylko jeszcze bardziej podsycił jej złość, o ile było to w ogóle możliwe. Wizja rozwodu ją przerażała i doprowadzała do pasji. Zdawało się, że pod cienką warstewką emancypacji, pomimo przykładów, które obserwowała wokół siebie, trwały w niej stare atawistyczne zasady wiary i tradycji. Była jego żoną. Nie zamierzała godzić się na porzucenie – a tak by się poczuła – nawet jeśli w rzeczywistości to ona porzucała męża. Następnie pozwoliła sobie na absurdalne oskarżenia. „Jedź, jedź, jeśli musisz – krzyczała – i znajdź sobie jakąś głupią, roześmianą latawicę, młodszą i ładniejszą ode mnie, która przez lata pracowałam niewolniczo na utrzymanie domu i wychowanie twoich dzieci. Znajdź jakieś łagodne, zmysłowe stworzenie, które na nowo rozpali twój słabnący apetyt. Ale zadbam o to, żebyś jej nie poślubił, nie za mojego życia. Nie poślubisz tej zdziry!”.

To było wszystko. Sytuacja odarta z wszelkiej godności, obrzydliwa i po prostu komiczna. Myśl o odbudowaniu życia miłosnego nawet nie postała mu w głowie.

Pociąg zwalniał. Profesor Adler wyrwał się z obsesyjnej zadumy i po raz kolejny dostrzegł widok rozciągający się przed jego oczami. Buchs. Wyszedł na korytarz i opuścił okno, żeby wychylić się na zewnątrz. W dawnych czasach pociąg stał tu niemiłosiernie długo z powodu formalności celnych. Pamiętał wakacje, które jako małe dziecko spędził ze swoimi rodzicami w Lucernie. Jakże długa była ta podróż, jakże był znudzony i zniecierpliwiony, gdy tkwili na tej nijakiej stacji, na której nie było na czym zawiesić oka z wyjątkiem skrzynek z czerwonymi pelargoniami ozdabiającymi okna domu naczelnika stacji. Wychylił się i wyciągnął szyję, żeby sprawdzić, czy i teraz zobaczy jakieś pelargonie, ale jego wagon stał dość daleko, poza tym zapadał już zmierzch. Niczego nie widział. Nie pamiętał już, że nie tak dawno zastanawiał się, czyby nie wysiąść z pociągu przed przekroczeniem granicy. Zanim miał czas sobie o tym przypomnieć, pociąg ruszył. Postój na stacji trwał zaledwie pięć minut.

Niebawem przekroczyli wąską rzekę i zaczęli się zbliżać do gór. Równie nagle co nieoczekiwanie Kunona Adlera zalała fala nieokreślonej emocji. Lęk? Ale przed czym? Przypominała fizyczne mdłości, mentalny mrok. Już nie był automatem, tylko zwierzęciem, spiętym, czujnym, przepełnionym emocjami i pozbawionym rozumu. Usłyszał kroki w wąskim korytarzu i głos w sąsiednim przedziale:

– Austriacka kontrola paszportowa!

Słowa powtórzono chwilę później w drzwiach jego przedziału.

Wsuwając dłoń do kieszeni na piersiach po paszport, Adler spojrzał na mężczyznę stojącego w drzwiach. Był młody. Spod mundurowej czapki z daszkiem wyłaniała się gładka twarz o prostym nosie i raczej delikatnych czerwonych ustach pod cienkim wąsikiem. Szare oczy uśmiechały się do niego. Chłopak był przystojny. Lecz jego głos, intonacja uderzyły w czuły punkt w gardle Kunona Adlera, nie, nie w gardle, gdzieś niżej, tam, gdzie oddech i pożywienie wpadają w otchłań ciała, w jakiś niedostępny dla świadomości, niepodlegający kontroli punkt, być może w splot słoneczny. Ten głos, ten akcent, miękki i ostry zarazem, przymilny i nieco wulgarny, pobudzający ucho tak jak pewien rodzaj kamienia pobudza zmysł dotyku – steatyt o chropawej strukturze, gąbczasty i lekko tłusty na powierzchni – austriacki głos. „Austriacka kontrola paszportowa!”.

Kuno Adler podał pogranicznikowi swój amerykański paszport w sposób, który można było zinterpretować jako lekko wyzywający, jakby oczekiwał, że chłopak zakwestionuje jego autentyczność. Młodzieniec przekartkował go, spojrzał na zdjęcie, po czym przyglądał się Adlerowi przez, jak się wydawało, nieznośnie długą chwilę, pewnie dwadzieścia sekund. Przechylał głowę, by popatrzeć na niego z każdej strony. No dobra! To jasne, że widzi, iż jestem Żydem, uciekinierem, pomyślał Adler. I co z tego?

– Wraca pan? – zapytał mężczyzna, zamykając paszport i oddając mu dokument.

Adler zamierzał odpowiadać na wszelkie pytania po angielsku, ale z jakiegoś powodu nie mógł tego zrobić.

– Ja – odpowiedział niemieckim równie miękkim jak młody Austriak. – Wracam.

– Powodzenia! – rzucił pogranicznik, uśmiechnął się i cofnął za drzwi.

Co on miał na myśli? Czy to była ironia? Ostrzeżenie? Raczej nie. Brzmiało to przyjaźnie. Muszę się mieć na baczności, pomyślał Adler, nie mogę być nadwrażliwy i taki podejrzliwy. Ale też nie mogę być łatwowierny. Muszę się ostrożnie rozglądać. To nie będzie łatwe. Być może trudniejsze, niż oczekiwałem.

Przyszedł celnik. Zerknął na walizki.

– Tylko rzeczy osobiste? Żadnej herbaty albo kawy?

– Ani kawy, ani herbaty – odparł Adler i mężczyzna cofnął się, zamykając za sobą drzwi przedziału.

Ściemniło się. Profesor przycisnął twarz do szyby. Góry za oknem były takie wysokie i takie bliskie, że widział tylko mrok tu i ówdzie rozpraszany światłem padającym z okien domów stojących samotnie na stokach. Trzeba było wyginać szyję, żeby dostrzec słabą poświatę na niebie nad skalistymi szczytami. Adler zapalił światło i poprosił pracownika obsługi pociągu, żeby pościelił mu łóżko. Wyszedł na korytarz. Zapomniał pójść do wagonu restauracyjnego na kolację, zignorował wzywający go dzwonek, pochłonięty obsesyjnymi wspomnieniami scen, które zostawił za sobą. Nie przejął się tym, bo nie był głodny. Pogryzał czekoladę. Szwajcarską. Kupił ją przez pamięć dawnych czasów.

Położył się na łóżku i próbował w wyobraźni nawiązać kontakt z krajem przesuwającym się za otaczającym go pudełkiem z polerowanego drewna i tapicerki. Pociąg przemierzał land Vorarlberg, a potem wjechał na długą przełęcz Arlberg; po drugiej stronie rozciągał się już Tyrol. Magiczne nazwy! Nigdy nie był w tych regionach Austrii i jedyne, co potrafił w tym momencie, to wyobrazić sobie mapę, która wisiała w klasie jego pierwszej szkoły. Przez jakiś czas jego imaginacja koncentrowała się na owej mapie: jej kontur miał z grubsza kształt rombu. Górny wierzchołek figury był zarysowany najwyraźniej i stanowił zwieńczenie kwadratu zawieszonego na jednym z wierzchołków – Królestwo Czech. Wschodnia krawędź była zaokrąglona i bezkształtna, południowa nierówna i poszarpana, a całą powierzchnię podzielono na kawałki o różnych kształtach, wielkościach i kolorach, dzięki czemu przypominała patchwork.

Pamiętał opisującą ów podział formułę: królestwa i landy reprezentowane w parlamencie, przez wieki dziedziczone jako ojcowizna lub zdobywane jako wiano przez rodzinę Habsburgów. We wschodniej części mapy znajdował się największy, najbardziej zaokrąglony fragment jednego koloru, ujęty w dwa wrzynające się weń ramiona szczypiec: Królestwo Węgier.

Jakie to dziwne, pomyślał Adler, że te wczesne wspomnienia pozostają w pamięci niezmienione przez późniejsze doświadczenia. Zaraz po tym, jak skończył szkołę podstawową, Cesarstwo Austro-Węgierskie przestało istnieć. Kontury na mapie starto i wykreślono nowe. Znał je oczywiście, ale nigdy nie stały się obrazami w jego umyśle, podczas gdy ta pierwsza mapa, już przestarzała, zanim jeszcze wkroczył w dorosłość, na trwałe wyryła się w jego pamięci.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: