Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pozaziemska technologia starożytności - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pozaziemska technologia starożytności - ebook

Ignorowane przez naukę dowody, że najnowocześniejsze zdobycze  techniki  są  powtórzeniem  osiągnięć  prehistorii

• Elektrownia jądrowa sprzed dwóch miliardów lat.

• Mikrotechnologia w epoce kamienia.

• Wizerunki astronautów i rakiet w świątyniach Majów.

• Gwiezdne Wrota w peruwiańskich Andach – dzieło pozaziemskiej cywilizacji.

• Ruiny pozostawione przez przybyszów z kosmosu odnalezione przez chińskich archeologów.

• Minotaury i sfinksy istniały naprawdę jako efekt inżynierii genetycznej.

• Starożytni Egipcjanie podróżowali do Australii – znali mapę świata dzięki komputerom.

Hartwig Hausdorf przemierzył wszystkie kontynenty, by zebrać zaskakujące fakty z przeszłości naszej cywilizacji. W Chinach, Indiach, głębinach Morza Egejskiego, dżunglach Afryki i Ameryki Środkowej natrafił na niezbite dowody kontaktów Ziemian z technologią poza-ziemską. Oficjalna nauka pomija milczeniem takie odkrycia, jak rysunki skalne przedstawiające hełmofony kombinezonów kosmicznych czy opisy wybuchu jądrowego w starożytnych indyjskich księgach. Wyniki badań tych zdumiewających znalezisk mogłyby zachwiać ustaloną wersją historii świata. Okazałoby się, że  Hiroszima  nie  była  pierwszą  ofiarą  zagłady  atomowej...

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-6329-8
Rozmiar pliku: 5,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kilka słów do czytelników

Horyzont wielu ludzi jest kołem o promieniu równym zero. Nazywają to punktem widzenia.

Albert Einstein (1879–1955), fizyk i laureat Nagrody Nobla

Istnieją rzeczy, których lepiej byłoby nie odkrywać. I artefakty, których nie powinno się wykopać z ziemi czy wydobyć z morskich głębin. Sieją tylko niezgodę i prowadzą do sporów z tymi, którzy polegają na tak zwanym zdrowym rozsądku.

Jeśli przedstawi się im fakty oraz odkrycia, które absolutnie nie pasują do przyjętego przez nich z góry i utrwalonego oglądu świata, często interesująco reagują. Są wśród nich tacy, którzy nigdy nie tracą stoickiego spokoju. Uśmiechają się zagadkowo, kręcą sceptycznie głową i „wyjaśniają” współczującym tonem, że takie rzeczy przecież w ogóle nie istnieją. Ponieważ – co oczywiste – nie powinno istnieć to, co istnieć nie może.

Inni reagują gwałtowniej. Zdjęci świętym gniewem, określają ludzi, którzy podejmują naprawdę niezwykłe tematy, mianem stukniętych i odsyłają przytaczane przez nich argumenty do świata baśni, nie kłopocząc się zweryfikowaniem ich zasadności. Dyskutowanie z nimi z reguły jest bezcelowe, bo jakiekolwiek rzeczowe podejście ustępuje miejsca emocjom, owi oponenci zaś w ferworze polemik wyobrażają sobie, że wyruszają na krucjatę przeciwko treściom, które – powtórzmy to jeszcze raz – nie powinny istnieć, ponieważ po prostu istnieć nie mogą.

Jak niebezpieczna dla przyjętego światopoglądu siła musi tkwić w niektórych rzeczach, skoro ciągle wielu nam współczesnych postrzega je jako mroczne zagrożenie. Ci sami ludzie nie obruszają się natomiast wcale, kiedy międzynarodowe koncerny naftowe uderzają ich po kieszeni, codziennie, na stacjach benzynowych. Nie buntują się, gdy są ustawicznie wyprzedawani za bezcen przez swoich „demokratycznie wybranych przedstawicieli”. Ci sami ludzie potrafią zapalać się podziwu godnym gniewem, gdy kilku niepokornych wolnomyślicieli zaprezentuje konkretne fakty, za sprawą których pokaźną część naszej z trudem zdobytej szkolnej wiedzy można by doprowadzić ad absurdum (do punktu, gdzie jej fałszywość staje się oczywista).

Dokąd nas zawiedzie zapoznanie się z relacjami na takie tematy, jak:

– prastare posągi w dżungli Ameryki Środkowej wyposażone w przyrządy przypominające „ramiona robotów”, stosowane dziś w nowoczesnych laboratoriach do prowadzenia niebezpiecznych dla życia człowieka prac;

– „Gwiezdne Wrota” w peruwiańskich Andach; według indiańskich legend sprzed tysięcy lat w tym miejscu zachodzą takie same zjawiska, jakie ukazano w filmie i serialu telewizyjnym Gwiezdne wrota;

– majstersztyki metalurgii starożytnych Indii – obiekty wytworzone ze stopów wręcz „niemających prawa istnieć”, które są zaprzeczeniem całej naszej wiedzy o prehistorycznej technice;

– instalacja z zamierzchłej przeszłości, której daty powstania nie da się określić; oficjalne czynniki Chińskiej Republiki Ludowej nadały jej miano „ruin pozostawionych przez ludzi spoza Ziemi”.

Zamierzam przedstawić czytelnikom zdumiewająco liczne znaleziska i fakty mające ze sobą wiele wspólnego. Nie pasują one do odziedziczonego przez nas obrazu minionych dziejów, wzbudzają ostre kontrowersje. Ponadto, w opinii wielu, lepiej byłoby nie wyciągać ich na światło dzienne. Rozsądniej byłoby zakopać je dwa razy głębiej. Zamknąć wieko pudła, by znów zapanował w nim ład i porządek.

Jak bardzo bulwersujące muszą być niektóre spośród tych niewygodnych faktów, skoro już samo ich istnienie wywołuje tak gorące dyskusje. Przyznaję, że ogromną radość sprawia mi penetrowanie za ich pomocą paradygmatu, który już dawno temu odszedł całkowicie do lamusa i został uznany za „konstrukcję pomocniczą”, już anachroniczną. Z tej właśnie przyczyny zjeździłem świat wzdłuż i wszerz, by samemu przekonać się o istnieniu rzeczy tu opisanych. Postanowiłem poznać opinie ekspertów, którzy szukają śladów tego, co niewiarygodne, na przykład „starych jak świat” reaktorów jądrowych z geologicznych początków Ziemi albo świadectw niepojętej dla nas wysokorozwiniętej metalurgii starożytnych Indii.

Już nie pora na spekulacje. Przedstawiam tu nowe fakty. Należy wreszcie odrzucić stary, przekazany nam przez poprzedników obraz dziejów. Także najbardziej konserwatywni naukowcy, zamknięci w wieży z kości słoniowej, w końcu uświadomią sobie, że niewygodne fakty są niczym korzenie rozsadzające asfalt. Pewnego dnia, niezbyt już odległego, ta potężna siła zacznie niepowstrzymanie torować sobie z góry wytyczoną drogę, nie zważając na wszystkich, którzy najchętniej, jak zawsze, skryliby się przed naszymi spojrzeniami. Albowiem, jak słusznie powiedział Jonathan Swift (1667–1745): „Człowiek nigdy nie powinien wzbraniać się przed przyznaniem do pomyłki. W ten sposób okazuje, że się rozwija, że dzisiaj jest mądrzejszy, niż był wczoraj”.1. Na początku był atom

Elektrownia jądrowa sprzed dwóch miliardów lat

Prawdopodobieństwo, że w ciągu liczącej prawie cztery miliardy lat historii życia na naszej planecie odwiedził nas ktoś z zewnątrz, jest bardzo duże. Naszą powinnością jest odnaleźć ślady oraz wskazówki potwierdzające te odwiedziny.

Doktor Johannes Fiebag (1956–1999), pisarz i naukowiec

Jednym z najbardziej skomplikowanych osiągnięć technicznych, jakich dokonał ludzki umysł, są elektrownie jądrowe, nie bez powodu mające jednak licznych przeciwników. Nie wytwarzają one energii z surowców kopalnych, jak węgiel kamienny czy ropa naftowa, ani z jej czystych źródeł, jak energia wiatru czy wody. Ich działanie opiera się na rozszczepianiu jąder pierwiastków ciężkich, silnie promieniotwórczych, w wyniku kontrolowanej, bez końca spowalnianej reakcji łańcuchowej. Jednak, jak dotąd, człowiek nie zdołał opanować w pełni metody występującej od dawien dawna we wszystkich gwiazdach stałych we wszechświecie – syntezy jądra atomowego – dlatego kolejne pokolenia będą musiały uporać się z wieloma problemami spowodowanymi silnie promieniującymi odpadami powstającymi w trakcie pracy takich elektrowni. To rezultat naszej zbyt długo trwającej bezkrytycznej wiary w postęp techniczny. Jak ogromne jest zagrożenie, świadczy wielka katastrofa, do jakiej doszło w elektrowni atomowej w Czarnobylu na Ukrainie w 1986 roku, i liczne przypadki, kiedy od katastrofy było o włos, czego przykładem jest zbudowany według „bezpiecznych” zachodnich standardów reaktor Forsmark w Szwecji, który w 2006 roku omal nie eksplodował. Wspominam o tym tylko na marginesie, gdyż walkę z nuklearną bombą zegarową prowadzą światowe organizacje zaangażowane w ochronę środowiska.

Zamierzam jednak przedstawić czytelnikom minimum wiedzy o promieniotwórczości, bowiem temat, który tu poruszam, dotyczy tej dziedziny wiedzy. Poza tym zawiedzie nas ku niewiarygodnie odległym epokom w historii Ziemi, z zarania dziejów naszej planety.

Francuski uczony Antoine Henri Becquerel (1852–1908) już w 1896 roku odkrył promieniotwórczość naturalną. Wspólnie z małżeństwem badaczy Piotrem Curie i Marią Skłodowską-Curie otrzymał w 1903 roku Nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki, jego nazwisko zaś dało nazwę jednostce promieniowania substancji radioaktywnych. Fizycy kontynuowali badania w tej dziedzinie, aż 17 grudnia 1938 roku niemiecki fizykochemik Otto Hahn wraz z asystentem Fritzem Strassmannem dokonali pierwszego rozszczepienia jądra atomowego izotopu uranu 235 (²³⁵U). Przy zastosowaniu najprostszych środków Hahn i Strassmann w laboratorium Instytutu Cesarza Wilhelma w Berlinie zaobserwowali nieznany dotąd proces rozpadu jądra, który nie dawał się zahamować.

Cztery lata później, 2 grudnia 1942 roku, fizyk atomowy i laureat Nagrody Nobla Włoch Enrico Fermi (1901–1954) wraz z asystentami uruchomił w Chicago pierwszy reaktor jądrowy. Zbudowano go – cóż za bezgraniczna lekkomyślność – pod trybuną dla widzów na stadionie tamtejszego uniwersytetu.

Potem była Hiroszima. Technologię, która została opracowana zaledwie kilka lat wcześniej, wykorzystano niegodziwie do unicestwienia ponad 100 000 ludzkich istnień. Po tej niedającej się ująć w słowa potworności dr Jacob Robert Oppenheimer (1904–1967), w Stanach Zjednoczonych obdarzony przydomkiem ojca bomby atomowej, ze wszystkich sił i całym sercem przeciwstawiał się wszelkiemu wykorzystaniu energii jądrowej: „W głęboko pojętym sensie tego słowa (…) my naukowcy poznaliśmy teraz, czym jest grzech”¹. Nic nie było już takie, jak przedtem. Otworzono puszkę Pandory. I nikt nie zamierzał zamknąć jej ponownie.

Wróćmy jednak do „pokojowego” wykorzystania energii jądrowej i do kilku pytań, jakie wiążą się z technicznym know-how.

Jak działa…

Co dzieje się za metrowej grubości żelbetowymi ścianami reaktora jądrowego? Jakie złożone procesy zostają uruchomione, dzięki którym elektrownia jądrowa wytwarza prąd elektryczny? Jakie czynniki trzeba do siebie dopasować, żeby wszystko przebiegało zgodnie z planem?

W materiale rozszczepialnym – na ogół jest to uran o liczbie masowej 235 – jądra atomów ulegają rozszczepieniu w wyniku bombardowania neutronami w stanie wolnym, przy czym oprócz cząstek jądra po jego rozpadzie powstają kolejne wolne neutrony. Przelatują one z wielką energią w bezpośredniej bliskości jąder atomowych i rozszczepiają kolejne jądra. Powstaje niekończący się ciąg rozszczepień: ruszyła reakcja łańcuchowa.

Gdyby jej przebiegu nie wyhamowano, w ułamku sekundy doszłoby w reaktorze do siejącej spustoszenie eksplozji w temperaturze wielu milionów stopni Celsjusza. Reaktor stałby się bombą atomową. Z tego powodu niezbędna jest niezwykle precyzyjna ingerencja z zewnątrz, a wzajemna proporcja zastosowanych substancji musi być określona z absolutną dokładnością. Naprawdę skomplikowanym procesem w owej technice jest zatem sterowanie reaktorem, czyli spowalnianie przebiegu rozszczepiania jąder. Mówiąc w dużym uproszczeniu, w reaktorze jądrowym zachodzi eksplozja jądrowa wydłużana w nieskończoność. Piekło w zwolnionym tempie, innymi słowy.

Muszą zostać spełnione określone warunki z bezwzględną precyzją, aby kontrolowane wytwarzanie energii nie przemieniło się w niszczący wszystko kataklizm. Prędkość reagujących neutronów trzeba więc wyhamowywać. Służą temu tak zwane moderatory (spowalniacze). Są to wprowadzane do reaktora substancje, które mają jądra atomowe o małej masie atomowej – woda, ciężka woda lub grafit. Wyhamowywanie odbywa się poprzez wsuwanie lub wysuwanie prętów regulacyjnych w rdzeniu reaktora, co pozwala utrzymać przebieg reakcji w kontrolowanym zakresie. W bezpośrednim otoczeniu układu nie powinien znajdować się materiał pochłaniający neutrony, ponieważ mógłby doprowadzić do wygaszenia reakcji łańcuchowej. Konieczne jest zatem zastosowanie środka chłodzącego (chłodziwa), który transportuje parę powstałą w rezultacie wyzwalania energii cieplnej do konwencjonalnej turbiny².

Wszystkie te procesy muszą być nieustannie i bezbłędnie sterowane i kontrolowane przez personel techniczny. Niczego nie można pozostawić przypadkowi, gdyż wszystko rozgrywa się w skrajnie ograniczonym zakresie licznych współdziałających czynników. Na przedstawionych wyżej podstawach opiera się funkcjonowanie reaktora jądrowego. Znając je, łatwiej zrozumiemy znaczenie przedstawionych dalej faktów, wśród których znajduje się fakt wręcz nie do uwierzenia – w niewyobrażalnie odległej epoce we wczesnych dziejach naszej planety istniały sprawnie działające reaktory jądrowe.

Tajemnica z Oklo

Pierrelatte to miejsce leżące około 160 kilometrów na północ od Marsylii, miasta portowego we Francji. Znajduje się tam laboratorium CEA (Commissariat à l’Énergie Atomique), gdzie 7 czerwca 1972 roku dokonano odkrycia, z którego wysnuto sensacyjne wnioski. Chemik Henri Bouzigues wspólnie z kilkoma kolegami poddawali analizie dostarczoną do pracowni próbkę gazu o nazwie sześciofluorek uranu. Ten bezbarwny gaz jest zazwyczaj wykorzystywany do rozdzielania izotopów uranu o różnej liczbie masowej³. Ze zdumieniem stwierdzono, że w badanej próbce rozszczepialny izotop ²³⁵U występował w nieco mniejszej proporcji, niż stwierdzano dotąd. Próbka zawierała „tylko” 0,7172% tego izotopu zamiast 0,7202%. W liczbach bezwzględnych wyraża się to następująco: na 100 000 atomów uranu było tylko 717 atomów izotopu ²³⁵U zamiast 720 atomów^(4,\ 5).

W zasadzie śmiesznie małe odchylenie, które ktoś inny przypisałby błędowi pomiaru i wzruszywszy ramionami, przeszedłby nad tym do porządku dziennego. Lecz nie Henri Bouzigues. Był przekonany, że coś się nie zgadza, dlatego zaczął dochodzić przyczyny tego osobliwego faktu.

Dalsze analizy próbki pozwoliły stwierdzić, że ta na pierwszy rzut oka nieznacznie zmniejszona zawartość rozszczepialnego ²³⁵U nie była wynikiem błędu pomiaru ani błędu w przeróbce naturalnego uranu, dzięki której przechodzi on w postać sześciofluorku uranu. W jeszcze mniejszym stopniu wchodziło w grę „zanieczyszczenie” uranu, którego używa się w nowoczesnej elektrowni jądrowej jako paliwa. Tajemnicze odchylenie musiało mieć inną przyczynę.

Rozpoczęto więc skrupulatne poszukiwania owej przyczyny, które przez dwa miesiące z zapartym tchem prowadzili Henri Bouzigues i jego koledzy, a także ściągnięci do laboratorium CEA eksperci. Najpierw prześledzono drogę dostawy uranu, w którym procentowy udział rozszczepialnej frakcji odbiegał od normy. Wszystkie tropy prowadziły do Gabonu, położonego na równiku kraju w Afryce Zachodniej, a tam do kopalni w Oklo zlokalizowanej niedaleko miasta Franceville (fot. 1–3). Francusko-gabońskie konsorcjum COMUF (Compagnie des Mines d’Uranium de Franceville) wydobywało tam rudę uranu metodą odkrywkową. W rezultacie dokładniejszych dociekań ujawniono, co następuje: COMUF wymieszało przerabianą przez nich rudę uranu ze znaczącą ilością materiału pobranego z zasobnych w uran „soczewek”, znajdujących się na terenie kopalni Oklo. Firma opóźniała się z dostawami, ponieważ nie dysponowała dostateczną ilością innej rudy. I właśnie ten pobrany z „soczewek” materiał okazał się odpowiedzialny za odbiegający od normy skład przebadanej próbki sześciofluorku uranu!³ Na terenie kopalni odkrywkowej przerwano wydobywanie rudy i przeprowadzono dogłębne badania geochemiczne. Świdry wgryzały się w twarde skały i pobierały kolejne próbki. Po ich przebadaniu naukowcy stwierdzili obecność początkowo sześciu inkluzji (wrostków) o soczewkowatym kształcie, w których zawartość izotopu ²³⁵U była znacząco mniejsza.

Nasuwało się tylko jedno wyjaśnienie. Dzięki znanej wartości okresu połowicznego rozpadu radioaktywnego materiału dało się z dużą dokładnością obliczyć, że zawartość izotopu uranu o liczbie masowej 235 wynosiła około 3% przed około 2 miliardami lat. W owym czasie – wysnuli wniosek fizycy obalający dotychczasowe poglądy – na terenie dzisiejszej kopalni Oklo musiały przebiegać dokładnie takie same procesy rozszczepienia jądra atomowego, jakie obecnie przeprowadza się, by wytwarzać ciepło służące do produkcji prądu elektrycznego. Innymi słowy: przed dwoma miliardami lat – paleontolodzy nazywają ten czas erą prekambryjską – w rejonie Oklo pracowała autentyczna elektrownia jądrowa złożona z oddzielnych bloków z reaktorami!^(6,\ 7)

Pochodzenie naturalne czy sztuczne?

Kiedy latem 1972 roku zaczęto sobie uświadamiać, że przed niewyobrażalnie odległym czasem przebiegała tu prawdziwa jądrowa reakcja łańcuchowa, postanowiono prowadzić poszukiwania dalszych śladów. Do dzisiaj w niecce Oklo na południowym wschodzie Gabonu odkryto ogółem 14 tego typu kopalnych reaktorów jądrowych. Kolejny znajduje się w Bangombé, w odległości około 30 kilometrów od Oklo. Takiego fenomenu, jak dotąd, nie stwierdzono w żadnym innym miejscu świata. Tylko tutaj, w równikowej Afryce, na niewielkiej powierzchni występuje kilkanaście owych reaktorów. Osobliwość? Nie, skoro jest to tak znacząca liczba. Czysty przypadek? Jeżeli nawet, to potrafi niektórym zatruć życie.

Większość naukowców uznaje zagadkowe reaktory z Oklo za nic innego jak wybryk natury, co prawda niewiarygodnie rzadki. W okresie, w którym powstało życie na naszej planecie, zaczynając od prymitywnych jednokomórkowych organizmów żyjących w morzach, koncentracja uranu zwiększała się wskutek wymywania i wzbogacania. Jakie dokładnie procesy – w ujęciu konwencjonalnej fizyki – doprowadziły do tego, że nieoczekiwanie i do pewnego stopnia „z niczego” powstała niegdyś technologia, nad którą nadzór wymaga od nas dzisiaj ogromnego wysiłku? Musiały zostać spełnione pewne warunki; przyznają to nawet przedstawiciele oficjalnej nauki, którzy wierzą w przypadek. Według nich sama natura zatroszczyła się na przykład o dostateczne zwiększenie koncentracji uranu. Ich zdaniem uran miał się nagromadzić na dnie ówczesnego pramorza na obszarze dzisiejszego Gabonu. Albo też – twierdzą – wszystkie osady uranu powstały w rezultacie wymywania tego pierwiastka z granitu (który jeszcze do dziś zawiera niewielkie ślady uranu) lub są pochodzenia wulkanicznego. Ponieważ dzisiaj fizycy atomowi znają bardzo dokładnie okres połowicznego rozpadu substancji radioaktywnych, można było ustalić, że przed około 2 miliardami lat zawartość rozszczepialnego izotopu ²³⁵U wynosiła w tych osadach prawie 3%. Jest to dokładnie taka sama ilość, o jaką dzisiaj musi zostać wzbogacony uran izotopu ²³⁵U, żeby nadawał się na paliwo do reaktorów jądrowych. Kolejnymi warunkami naturalnymi, jakie musiały zostać spełnione, była wysoka zawartość uranu w rudzie – od 10 do 20% – oraz duża porowatość skały. Ponadto musiała być do dyspozycji woda jako spowalniacz. A w bezpośrednim otoczeniu potrzebna była dokładnie określona zawartość takich pierwiastków, jak wanad, chrom lub bor, które pochłaniałyby częściowo neutrony w celu spowolnienia przebiegu reakcji łańcuchowej. W przeciwnym razie doszłoby bowiem do wybuchu – jednego, ale za to o kolosalnej sile.

Następnie przyjęto założenie, że z rozszczepialnego uranu ²³⁵U w trakcie reakcji łańcuchowej w rezultacie bombardowania neutronami nie powstaje rozszczepialny pluton, który rozpada się do uranu ²³⁵U. Pluton stał się znany dopiero wtedy, gdy człowiek poznał rozszczepienie jądra atomu. Na takiej samej zasadzie, na jakiej dzisiaj działają reaktory szybko powielające, „naturalne reaktory” z Oklo czerpały paliwo jądrowe przez długi czas. Wszystko to rozgrywało się głęboko pod ziemią, kiedy zaś przebiegała reakcja łańcuchowa, „soczewkowate” inkluzje wzbogacały w ²³⁵U uran naturalny, przykryty potężnymi pokładami geologicznymi, na głębokości 3000–4000 metrów pod powierzchnią Ziemi. Ciśnienie na tej głębokości wynosi 300–400 barów, odpowiada więc ciśnieniu, jakie panuje w trakcie przebiegu reakcji łańcuchowej w ciśnieniowych reaktorach wodnych. W takich warunkach woda, służąca za spowalniacz – ogrzana do około 370º Celsjusza, czyli do minimalnej temperatury warunkującej zajście reakcji łańcuchowej – pozostawałaby w stanie ciekłym i hamowała powstające w reakcji łańcuchowej coraz to nowe neutrony. Dzięki temu kolejne jądra atomowe mogłyby ulegać rozszczepieniu, co podtrzymywałoby przebieg reakcji łańcuchowej⁸.

Zbyt wiele przypadków

Przyznaję, powyższa argumentacja brzmi ze wszech miar przekonująco, zwłaszcza wtedy, gdy dyskretnie wskaże się na fakt, że 2 miliardy lat temu koncentracja uranu ²³⁵U była znacznie wyższa niż dzisiaj. A jednak te argumenty nie są w stanie przekonać mnie do tezy o naturalnym powstaniu owych reaktorów.

Jakie statystyczne nieprawdopodobieństwo chce się przypisać przypadkowi? Na powierzchni Ziemi uran został wymyty i wzbogacony. Przetrwał tam, z niczym nie reagując, by w rezultacie przeobrażeń geologicznych po kilkuset milionach lat znaleźć się na głębokości około 4000 metrów. Później wystąpiło tam jednocześnie, znów czystym przypadkiem, kilka czynników, które spowodowały naturalne stopienie się rdzenia reaktora. O fakcie, że mamy do czynienia z procesami zachodzącymi w dwóch różnych typach reaktorów, nie wspomina się celowo.

Reaktor jądrowy powielający czy jądrowy reaktor ciśnieniowy wodny: którą opcję należałoby wybrać? Wychodząc z przekonującego założenia, że zgodnie z prawami statystyki prawdopodobieństwo pojawienia się jednego tylko czynnika o właściwych parametrach jest bardzo małe, otrzymujemy proporcję 1:10 000. Jak miałyby się sprawy, gdyby wszystkie warunki musiały być spełnione? Gdyby choć jeden z nich nie został spełniony, można zapomnieć o reakcji łańcuchowej. Prawdopodobieństwa nie sumują się – jak wiadomo, należy je przemnożyć. Każdy, kto wypełniał choć jeden raz kupon totolotka, wie o tym. Astronomicznie wysokie liczby określają prawdopodobieństwo pojawienia się szóstki. Ale to jeszcze nie wszystko, co należy uwzględnić w sprawie reaktorów naturalnych.

W kopalniach w rejonie Oklo odkryto też produkty rozszczepienia uranu, takie jak pluton. Ten pierwiastek, zaliczany do tak zwanych transuranowców, po raz pierwszy wytworzono sztucznie w 1945 roku w rezultacie bombardowania jąder atomów neutronami. Pluton w naturze w zasadzie nie występuje. Próbki z Oklo wykazały ponadto obecność czterech pierwiastków śladowych, których izotopy występują tylko podczas prowadzonych współcześnie reakcji rozszczepiania jąder atomowych. Były to europ (Eu), kiur (Cm), neodym (Nd) oraz samar (Sm)⁷.

Istnienie jednego reaktora powstałego w sposób naturalny jeszcze bym uznał za możliwe, choć wymaga ono spełnienia licznych warunków, z których każdy – nie wolno o tym zapominać! – gdyby nie został spełniony, spowodowałby fiasko przedsięwzięcia. Jeśli tylko jeden z czynników uległby nieznacznemu odchyleniu, to nie doszłoby do reakcji łańcuchowej. Czternaście takich reaktorów w okolicy Oklo i jeszcze jeden w oddalonym o zaledwie 30 kilometrów Bangombé musi jednak wstrząsnąć posadami najgłębszej nawet wiary w przypadek.

Dyskusje pełne kontrowersji

Hansjörg Ruh, szwajcarski dziennikarz, któremu zawdzięczam wiele informacji na temat stanowiska Oklo, miał przed paroma laty okazję obejrzeć na własne oczy owe miejsca eksploatacji rudy uranu. Uruchomiona tam w 1970 roku kopalnia odkrywkowa pozostawiła wyraźne blizny na obszarze niecki Oklo, pierwotnie porośniętej gęstą równikową dżunglą. Powstało wyrobisko długości jednego kilometra, szerokości pół kilometra, o głębokości nieco przekraczającej 300 metrów. Miąższość pokładu zawierającego uran, eksploatowanego tam przez lata, wynosiła od 5 do 8 metrów, a pokład ten przebiegał pod kątem 45 stopni w stosunku do poziomu gruntu. W lutym 1985 roku konsorcjum COMUF podjęło decyzję o dalszym wydobywaniu rudy uranu wyłącznie przez eksploatację podziemną i wybudowało szyby górnicze.

Szwajcar, tak samo jak wszyscy w grupie zwiedzających, otrzymał kombinezon ochronny i zszedł po naturalnym stoku, co wymagało nie lada odwagi, do miejsca, w którym zaczynał się zjazd do podziemnej części kopalni. Był to istny zjazd do piekielnych czeluści na głębokość 3 kilometrów pod ziemią. Celem wyprawy był tak zwany reaktor numer 10 w kopalni uranu w Oklo.

Geolog, który oprowadzał grupę, skierował wskaźnik na soczewkowate przebarwienie w litej skale, które na pewno uszłoby uwagi kogoś niewtajemniczonego. Choć pozostałości przebiegającej tu niegdyś reakcji łańcuchowej wyglądają dzisiaj niepozornie, fachowiec rozpozna, że przed 2 miliardami lat była tu wytwarzana energia na ogromną skalę. Jeśli reakcja łańcuchowa, jak przyjmują eksperci, trwała łącznie kilkaset tysięcy lat, świadczy to, moim zdaniem, raczej o wysoko rozwiniętej technologii niż o czystym przypadku czy też „wybryku natury”.

Kiedy zwiedzający opuścili podziemny świat, zaprowadzono ich do pozostałości „reaktora nr 2” (numeracja odpowiada kolejności odkrywania reaktorów). Od strony wąwozu można było dostrzec na przeciwległym stoku przypominający bunkier płaszcz z żelazobetonu, pod którym resztki reaktora chroniono przed dalszym wietrzeniem. To wzmocnienie miało ponadto nie dopuścić do tego, żeby struktura, znaleziona w rezultacie odkrywkowej eksploatacji, rozpuściła się i osunęła w dół zbocza. Kwestia ochrony przed radioaktywnym promieniowaniem nie odgrywała żadnej roli w trakcie budowy betonowej osłony.

Hansjörg Ruh jest przekonany o naturalnym powstaniu reaktorów z Oklo. Jego zdaniem reaktory, mające dzisiaj postać soczewkowatych inkluzji, powstały w rezultacie ich usytuowania w pokładzie rudy uranu „w najbardziej niekorzystnym dla budowy elektrowni jądrowej miejscu”³. Jakiż jednak wysiłek zniechęciłby przedstawicieli pozaziemskiej inteligencji, w której oczach Ziemia była planetą pozbawioną życia, do zbudowania jądrowej instalacji jak najbliżej źródeł nuklearnego paliwa? Być może hipotetyczni budowniczowie elektrowni zaszli nieporównanie dalej w technice ochrony i bezpieczeństwa niż nasi inżynierowie u schyłku XX i na początku XXI stulecia.

Podobne założenie pozwoliłoby również odeprzeć drugi zarzut Hansjörga Ruha, który odnosi się do skupienia sześciu reaktorów na odcinku długości zaledwie 150 metrów. Z pewnością dzisiaj żaden konstruktor elektrowni jądrowej nie postawiłby atomowych bloków tak blisko jeden od drugiego, ponieważ, jak wykazała wielka katastrofa w Czarnobylu, gdy dochodzi do stopienia rdzenia reaktora, metrowej grubości mur z żelbetonu również stapia się błyskawicznie. Ale cóż mogło pozostać z ochronnego płaszcza największej nawet grubości po upływie prawie 2 miliardów lat?

Szwajcar wskazuje wreszcie na jeszcze kilka odchyleń od normy pod względem rozmiarów. Rdzenie dzisiejszych reaktorów mają średnicę 2–3 metrów, wysokość około 4 metrów. Reliktowe reaktory z Oklo są różnych rozmiarów i mają – dzisiaj! – grubość około metra, przy długości maksymalnie 20 metrów. Do jakich wszakże geologicznych przeobrażeń doszło w ciągu wielu milionów lat! Doktor Johannes Fiebag (1956–1999), przedwcześnie zmarły geolog i autor popularnonaukowych książek, uważał natomiast za daleko bardziej prawdopodobne sztuczne, będące wynikiem zastosowania rozwiązań technicznych, pochodzenie reaktorów z Oklo. Wątpił w możliwość samoczynnego zapłonu uranu w rezultacie kaprysu natury. Jako fachowiec szacował, że dopiero na głębokości co najmniej 11 000 metrów zapewnione byłoby niezbędne do takiego zapłonu ciśnienie. Z punktu widzenia geologa w żadnej z minionych epok nie pojawiła się możliwość, żeby wypłukany materiał – początkowo osadzony na powierzchni – dotarł potem na tak dużą głębokość⁹. Doktor Johannes Fiebag przedstawił konkretne argumenty:

Przed około 1,7 miliarda lat przebiegała wprawdzie orogeneza karelsko-svekofeńska, jednak ograniczyła się ona wyłącznie do tworzenia łańcuchów górskich w dzisiejszych krajach Europy Północnej. Na obszarze Afryki Zachodniej nie działo się nic w tamtym okresie – któż zatem zatroszczył się o przemieszczenie pokładów w dół o tak wiele tysięcy metrów? Poza tym stopień wypalenia paliwa, procesy technologiczne oraz inne czynniki dość dokładnie odpowiadają warunkom, jakie są dzisiaj wytwarzane w ciśnieniowych reaktorach wodnych”¹⁰.

Opuszczone i zatopione

Dyskusję wokół otoczonej tajemnicą prastarej elektrowni jądrowej w Oklo można nazwać „kontrowersyjną”. Podobnie jak doktor Johannes Fiebag, autor tej książki również skłania się ku tezie o sztucznym pochodzeniu elektrowni, które należy przypisać nieznanym przybyszom w zamierzchłych pradziejach Ziemi.

W nieskończenie dawnych czasach na bardzo młodej, trzeciej planecie niewielkiego Układu Słonecznego, usytuowanego na obrzeżach jednej ze spiral Drogi Mlecznej, wylądowała załoga pozaziemskiej, międzygwiezdnej wyprawy kosmicznej. Być może badawcza ciekawość sprowadziła tu tych astronautów. Prawdopodobnie pojawiła się potrzeba dostarczania przez dłuższy okres dużych ilości energii. Przybysze zbudowali więc potężną elektrownię jądrową, wykorzystując istniejące tu zasoby surowcowe. Nie musieli przy tym obawiać się narażenia życia potencjalnych mieszkańców planety – albowiem życie na Ziemi dopiero się zaczynało – były to prymitywne jednokomórkowce, które przez następne 1,5 miliarda lat nie opuszczały wodnego środowiska. W ramach długofalowego eksperymentu tam, gdzie było to możliwe, położono podwaliny pod powstanie przyszłej biosfery młodej planety⁷, jednak ta ostatnia teza jest wyłącznie jedną z hipotez spośród wielu innych.

Być może „oni” przybyli tu ponownie. Albowiem osobliwe i niepojęte z punktu widzenia naszej konwencjonalnej wiedzy artefakty, które raczej nie pochodzą z tego świata, dość często są odkrywane na naszej planecie…

Wątpię, czy kiedykolwiek zdołamy wyjaśnić, co wydarzyło się rzeczywiście w okolicy Oklo przed niemal 2 miliardami lat. Nie zamierzam jednak ukrywać przed czytelnikami tego, co się stało w ostatnich latach z reaktorami w Gabonie.

W maju 1997 roku na łamach czasopisma „Nature” kilku europejskich naukowców zwróciło się do opinii publicznej z dramatycznym apelem. Reaktory dokładnie badane od 1972 roku znalazły się nagle, wszystkie bez wyjątku, w poważnym zagrożeniu, przede wszystkim zaś odkryty w 1986 roku w Bangombé, w odległości 30 kilometrów od Oklo, gdyż planowano tam wtedy rozpoczęcie eksploatacji złoża. Do tamtego momentu pozostawał nietknięty, pominąwszy kilka prób wierceń. Autorzy artykułu w „Nature” żądali kategorycznie od czynników decyzyjnych ze sfery nauki, gospodarki i polityki, żeby przynajmniej ten jeden reaktor objęto ochroną. Wzięli również poważnie pod uwagę propozycję uiszczenia zapłaty wspomnianemu już konsorcjum COMUF w wysokości około 20 milionów franków francuskich (nieco ponad 3 miliony euro) jako zadośćuczynienie za utratę spodziewanych zysków (kwota jeszcze do zebrania). W ten sposób przedsiębiorstwo, zajmujące się pozyskiwaniem paliwa jądrowego, w którym większościowe udziały posiadały skarb państwa Gabonu oraz spółka francuska – argumentowano dalej – mogłoby zrezygnować z eksploatacji złóż uranu w Bangombé¹¹.

W końcu jednak udało się to nawet bez finansowego wsparcia ze strony tych, którzy zgodnie z planem mieli stanowić ostatnią deskę ratunku. Na posiedzeniu rady nadzorczej COMUF 12 grudnia 1997 roku podjęto decyzję o rezygnacji z eksploatacji uranu w Bangombé, co oznaczało ocalenie odkrytego w ostatniej kolejności pradawnego reaktora¹².

Niestety, pozostałych 14 reaktorów – usytuowanych w kopalni Oklo – zniknęło, chociaż nie prowadzi się już w ich pobliżu eksploatacji uranu. Dwudziestego trzeciego grudnia 1997 roku, zaledwie dwa tygodnie po podjęciu decyzji o zachowaniu Bangombé, COMUF wstrzymało również wydobycie rudy uranu w Oklo. Ceny uranu na rynku światowym spadły, powoli zaś wyczerpywane nadające się do eksploatacji pokłady rudy uranu nie obiecywały osiągania dalszych zysków. Miało to brzemienne skutki: COMUF wyłączyło pracujące w kopalni pompy odwadniające. Fachowcy oświadczyli wtedy, że w ciągu trzech lat wody gruntowe zaleją i wypełnią całe wyrobisko powstałe w rezultacie wydobywania urobku. Dzisiaj powstałe w tym miejscu jezioro ukrywa największą tajemnicę Czarnego Lądu.

Pozostał tylko jeden z opisanych powyżej reliktów, które zarówno wśród laików, jak i fachowców wzbudziły tak daleko sięgającą dyskusję. Przedstawiciele konserwatywnej nauki z mozołem powoływali się w niej na „zbiegi okoliczności”, ponieważ zawsze znajdą się rzeczy, które nie powinny istnieć, ponieważ istnieć nie mogą.

Upiorne cienie

Inny kontynent – mówiąc dokładnie, subkontynent indyjski – również nosi ślady dokonywania tam niegdyś rozszczepiania jąder atomowych. Nie mają te ślady wprawdzie tak sędziwego wieku jak relikty z afrykańskiego Oklo, lecz są na tyle pradawne, że mieszkańców naszej planety trudno uznać za ich wytwórców.

Są to ślady – także w przeciwieństwie do prastarej elektrowni atomowej w Gabonie – które pozwalają wnioskować o niszczycielskim użyciu technologii nuklearnej.

Na obszarze, który obejmuje Indie, Pakistan, zachodnie Chiny, a także w Iraku, archeolodzy natrafili na powtarzające się regularnie zeszklone pokłady zaczynające się od określonej głębokości. Stopione szkliwo mające zieloną barwę jest podobne do zeszklonego piasku, jaki pozostawiły pierwsze próbne eksplozje bomby atomowej przeprowadzone na pustyni w Nevadzie.

Wspomnianego już ojca bomby atomowej, Jacoba Roberta Oppenheimera, w trakcie dyskusji w 1952 roku studenci spytali, czy rzeczywiście bomba próbna z Alamogordo, odpalona 16 lipca 1945 roku, była pierwsza. Odpowiedź Oppenheimera brzmiała dość zagadkowo: „No cóż, tak. W każdym razie w nowszych czasach”¹³. Z Indii, gdzie jeszcze spora część regionów, zwłaszcza położonych w strefie klimatu subtropikalnego, nie została całkowicie przebadana, badacze i podróżnicy donosili o przejmujących grozą znaleziskach. Na przykład podróżnik nazwiskiem De Camp odkrył ruiny, które nosiły ślady tak ogromnego zniszczenia przez ogień, że niemożliwe było, by spowodował je konwencjonalny pożar. Kilka formacji skalnych wyglądało wręcz tak, jakby zostało stopionych lub wydrążonych jak cynowe płyty spryskiwane płynną stalą. Owe ruiny miały znajdować się na obszarze położonym między rzeką Ganges a pobliskim pasmem górskim Radżmahal. Jest to niezbadany jeszcze w dużym stopniu region w Bengalu Zachodnim, niedaleko od granicy z Bangladeszem, wcześniej nazywanym Pakistanem Wschodnim. Całą tę okolicę przecinają dopływy oraz boczne odnogi Gangesu. Przebrnięcie przez ten teren możliwe jest wyłącznie w miesiącach bez opadu monsunowych deszczy. Przez resztę roku wysoki poziom wód udaremnia wszelkie próby dotarcia tam. Mętne brunatne nurty przelewają się przez deltę Gangesu i wpadają do Zatoki Bengalskiej. Ponadto w świecie miejscowej fauny nie brak jadowitych węży oraz innych groźnych stworzeń.

Nieco dalej na południe, jeszcze w czasach wielkości Imperium Brytyjskiego, oficer J. Campbell natknął się na podobne ruiny. Były to lata 20. XX wieku. Wagę jego odkrycia jesteśmy w stanie pojąć w pełni dopiero od czasu tragedii Hiroszimy i Nagasaki. Na częściowo stopionej na szkliwo ziemi wewnętrznego dziedzińca tych pozbawionych nazwy ruin widoczny był wyraźny cień, przypominający zarys ludzkiej sylwetki¹⁴.

Wyjaśnienie tego zjawiska jest równie potworne, co już nam znane. W zniszczonej 6 sierpnia 1945 roku od wybuchu bomby atomowej japońskiej Hiroszimie władze miejskie urządziły park pamięci. W epicentrum dawnej eksplozji ocalało kilka ścian niemal nienaruszonych. Można na nich dostrzec zarysy ludzkich sylwetek – niewyraźne kontury ludzi, którzy w ułamku sekundy po prostu wyparowali. Trwało to jednak dostatecznie długo, by do stojącej za nimi ściany dotarła odrobinę mniejsza ilość energii świetlnej niż na sąsiednie, niezasłonięte partie muru.

Tak powstał – na tej samej zasadzie jak w technice fotograficznej – makabryczny obraz człowieka w milisekundzie jego śmierci w atomowej pożodze.

Również inni podróżnicy penetrujący Indie składali relacje, że w niedostępnych rejonach subkontynentu odkrywali miasta zamienione w ruiny, które niemal całkowicie pochłonęła tropikalna dżungla. Opisywali mury budynków jako „podobne grubym taflom kryształów”, uszkodzonym i przewierconym przez nieznaną siłę¹⁴.

Eksplozje jądrowe w starożytnych Indiach

Jakie mrożące krew w żyłach tajemnice skrywa przed naszymi oczyma pochłaniająca wszystko pierwotna dżungla tego położonego w południowej Azji kraju? Jeśli dżungli udało się zatrzeć przed nami ślady innych miejsc przypominających o tragedii w zamierzchłych pradziejach, to pradawne eposy indyjskie zawierają zdumiewająco wiele świadectw, bardzo wymownych.

Żaden inny kraj ani żaden inny naród nie jest w stanie odwoływać się do tak licznych i obszernych tekstów z zarania dziejów jak Indie oraz ich mieszkańcy. Nawet Stary Testament wydaje się zaledwie cienkim brewiarzem wobec tego ogromu informacji. Te starohinduskie eposy to Mahabharata, Samarangana Sudradhara, Vymaanika Shastra, by podać kilka tylko przykładów.

Kiedy po raz pierwszy zapisano je w języku sanskryckim starych Indii, o ich wieku już krążyły legendy. Wszystkie opowiadają o obiektach latających, sprawiających wrażenie wytworów wysoko rozwiniętej technologii, które wydają się pochodzić z dzieł science fiction, a nie z epoki, w której podróże odbywały się pieszo lub konno.

Znajdziemy w nich również relacje o unicestwiającej wszystko „broni bogów”, która jest wystrzeliwana z latających machin i dziesiątkuje wroga w sposób, który nasuwa nam porównanie ze współczesną bronią masowego rażenia. Jeszcze do niedawna te starohinduskie eposy postrzegano tak, jak w XIX wieku, kiedy to przetłumaczono pierwsze fragmenty z sanskrytu na język angielski. Gorliwi, ale też nie wolni od uprzedzeń naukowcy z różnych dziedzin przystąpili do pracy z nastawieniem, że wyłącznie zachodnie cywilizacje czasów nowożytnych dysponują wysokim poziomem wiedzy oraz wyrafinowaną technologią. Nadmiernie zadufani, komentowali strofy, w których była mowa o supernowoczesnych, jak wynikało z tekstu, rodzajach broni, jako „androny i brednie” albo jako fragmenty, które „można pominąć, albowiem zawierają wyłącznie czyste fantazje”.

Co jednak powinni sądzić ludzie, którzy byli świadkami zrzucenia dwóch bomb atomowych na dwa duże japońskie miasta portowe w sierpniu 1945 roku, unicestwione w ułamku sekundy, kiedy czytają o broni, jaką przedstawiono w tych prastarych strofach? W księdze 5 Mahabharaty znajduje się drastyczny opis użycia broni, która w nieodparty sposób przywodzi na myśl koszmar Hiroszimy i Nagasaki:

Słońce zdawało się obracać po okręgu. Od żaru, jakim raziła ta broń, ziemia nurzała się w gorącości. Słonie płonęły żywym ogniem i uciekały na oślep w panice. (…) Szalejące ognie powalały drzewa rzędami, niczym pożar lasu. (…) Konie i rydwany padły pastwą płomieni; wszystko wyglądało tak, jakby przeszła wszechogarniająca pożoga. Tysiące wozów uległo zniszczeniu, potem na ziemię opadła głęboka cisza. Rozciągał się przerażający widok. Ciała poległych były zniekształcone na skutek potwornego gorąca, nie przypominały już wcale ludzi. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy tego rodzaju budzącej grozę broni i nigdy przedtem nie słyszeliśmy o tego rodzaju broni. (…) Jest niczym promienista błyskawica, niszczycielski zwiastun śmierci, który zamienia w popiół wszystkich krewnych Vrischni i Andhaka. Zwęglone ciała były nie do rozpoznania. Tym, którzy uszli z życiem, wypadły włosy i paznokcie. Wyroby garncarskie rozpadały się bez powodu, ptaki, które przeżyły, zrobiły się białe. Po krótkim czasie żywność stała się trująca. Z nieba padł grom i zamienił się w pył¹⁵.

W innym miejscu tego eposu natrafiamy na opis zastosowanej już broni o nazwie agenya, która jest przedstawiona bardzo podobnie, chociaż jeszcze bardziej dramatycznie:

Rozległ się jeden jedyny wystrzał, w którym skupiła się moc całego wszechświata. Rozżarzony do białości słup dymu i płomieni, tak jasny jak dziesięć tysięcy słońc, uniósł się w pełnym blasku. Była to nieznana broń, żelazny topór pioruna i kolosalny zwiastun śmierci, który zamienił w popiół całe plemię Vrischni i Andhaka. Ciała były do tego stopnia spalone, że nie dało się ich rozpoznać. Wypadły im włosy i paznokcie, gliniane wyroby rozpadały się bez przyczyny, zaś ptaki przebarwiły się na biało¹⁵.

W obliczu takich scen przychodzą nam spontanicznie na myśl budzące trwogę odkrycia podróżników i poszukiwaczy przygód. Jak już wspomniano wcześniej, gęsta tropikalna dżungla skrywa pod baldachimem liści naprawdę potworne tajemnice.

Radioaktywne ślady

Na szczęście nie wszystkie ślady, które mogą potwierdzić prawdziwość treści starohinduskich mitów o bogach, zaginęły w maskującym wszystko biotopie lasu deszczowego. Nadszedł czas ich ponownego odkrycia. Dwa wiele obiecujące tropy prowadzą do innej części Indii – do Kaszmiru, kości niezgody między Indiami a Pakistanem, mocarstwami atomowymi dysponującymi supernowoczesną bronią jądrową.

Z powodu eksponowanego położenia i bliskości Himalajów, kolosalnego łańcucha górskiego, Kaszmir bywa nazywany azjatycką Szwajcarią. Dążenia niepodległościowe oraz spory graniczne z sąsiadującymi Pakistanem i Chinami zakłócają jednak idyllę przedgórza ośmiotysięczników z pasma Karakorum. W indyjskiej części Kaszmiru miasta Dżammu i Śrinagar – to drugie podczas gorących miesięcy – dzielą się obowiązkami stolicy stanu, który nosi oficjalną nazwę Dżammu i Kaszmir.

Niedaleko od Śrinagaru, który z powodu licznych przecinających go kanałów znany jest także jako Wenecja Wschodu, znajdują się świątynie Parhaspur i Marand. Oba miejsca są już tylko ruinami, lecz zwłaszcza to pierwsze budzi grozę. Pośrodku świątynnego założenia znajdują się szczątki piramidy, która przypomina płaskie na szczycie piramidy schodkowe Majów z położonego w Ameryce Środkowej półwyspu Jukatan. Do dziś widać wyraźnie dolne tarasy budowli.

Jednak w obrębie wielu kilometrów wokół tych ruin można odnieść wrażenie, że miejsca te doświadczyły niszczycielskich bombowych nalotów. Upływ czasu nie byłby w stanie spowodować tak ogromnych spustoszeń. Tylko eksplozja o potężnej mocy mogła pozostawić po sobie tak rozległe rumowisko.

Czy była to eksplozja jądrowa? Czy istnieją wskazówki usprawiedliwiające tego rodzaju przypuszczenie?

Erich von Däniken, szwajcarski badacz bogów i wolnomyśliciel, w minionych latach wielokrotnie odwiedzał ruiny świątyń Marand i Parhaspur. Był wyposażony w licznik Geigera-Müllera do mierzenia poziomu promieniowania radioaktywnego. To, co udało mu się odkryć w trakcie wizji lokalnych w tych ponurych miejscach, opisał w bestsellerze Beweise (Dowody):

Penetrowaliśmy teren metr po metrze. Nagle na przedłużeniu linii bramy głównej licznik zaczął wibrować jak szalony. Przez kilka sekund w słuchawkach rozbrzmiewało głośne, nieprzyjemne dla ucha trzeszczenie. Wróciłem z przyrządem do punktu wyjścia. Zjawisko powtórzyło się przy ponownym przejściu, dokładnie w tym samym miejscu. Obszar radioaktywnego promieniowania miał szerokość 1,5 metra. Jaka była jego długość? Powoli przesuwałem się w lewo i prawo pod kątem prostym. Trzaski w słuchawkach nie ustawały, chociaż były nieregularne i na chwilę nawet całkiem ucichły. Wydawało się, że instrumenty pomiarowe dostały obłędu. Posługiwałem się zestawem przenośnym z monitorem typu TMB2.1 firmy Münchner Apparatebau. Aparatura ta służy do pomiaru i kontrolowania poziomu promieniowania alfa, beta, gamma oraz promieniowania neutronowego. Zredukowałem liczbę wpadających promieni na pięćdziesiątą część sekundy. Nastąpiła niewielka zmiana. W określonych miejscach jednak wskazówka trzymała się uparcie na końcowym zakresie podziałki¹⁶.

Wskazania przyrządu były jeszcze bardziej wyraźne, kiedy Erich von Däniken i jego towarzysze przystąpili do badania ważącego wiele ton bloku skalnego, obrobionego z taką precyzją, iż można go było niemal uznać za współczesny blok z lanego betonu (obrobione w ten sposób struktury spotyka się poza tym w dużej liczbie w osadach Tiahuanaco oraz Puma-Punku nad jeziorem Titicaca w wysokich Andach w Boliwii). Boczny wymiar bloku wynosił 2,80 metra, wysokości nie dało się określić, ponieważ fundament tkwił głęboko w ziemi. W pobliżu bloku wskazówka licznika Geigera-Müllera reagowała ze szczególną żywiołowością.

Wszystko to rozgrywało się w ruinach świątyni Marand w odległości około 30 kilometrów od Śrinagaru. Kilka dni potem van Däniken z dwójką archeologów udał się na teren ruin świątyni Parhaspur, też położonej niedaleko od Śrinagaru. Tam uzyskano podobne wyniki w przypadku trzech kamiennych bloków – uderzająco podobnych do wspomnianego kamiennego prostopadłościanu z Marand. Licznik Geigera-Müllera reagował z tą samą gwałtownością.

Erich von Däniken przypuszczał swego czasu, że być może w ziemi znajdują się radioaktywne rudy; później udało się znaleźć żyłę z rudą uranu. Jednakże te pokłady zawierały uran w ilościach, jakie mogły stanowić stężenie wyrażone co najwyżej w promilach. Przyrządy pomiarowe również nie reagowały z taką żywiołowością, jaką zaobserwowano w Parhaspur i Marand. Na tej podstawie uważam, iż nie da się wykluczyć, że opisane tu ruiny świątyń były kiedyś widownią nuklearnej zagłady, której szczegóły były do tego stopnia przerażające, że w najprawdziwszym sensie tego słowa w niezatarty sposób wycisnęły ogniste piętno na mitach i przekazach tej części świata.

Powinniśmy wystrzegać się lekkomyślnego wkładania takich opowieści między bajki, pomni wypowiedzi o niegdysiejszej obecności pozaziemskiej inteligencji oraz o jej zaawansowanej, wysoko rozwiniętej technologii.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: