Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pozwól jej odejść - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pozwól jej odejść - ebook

Do czego byłabyś w stanie się posunąć, żeby mieć rodzinę?

Czy są takie tajemnice, których nie wolno zdradzić najbliższym?

Zoe McAllister, zagubiona i zrozpaczona młoda kobieta, w środku zimy płynie promem na wyspę Rottnest. Tuli do piersi małe dziecko, umierając ze strachu, że odszuka ją tam jej mąż albo że jej siostra da znać na policję.

Wiele lat później, na tej samej wyspie, młoda dziewczyna imieniem Louise zostaje znaleziona w zaroślach, nieprzytomna i całkiem sama. Helikopter pogotowia ratunkowego zabiera ją na stały ląd. Po wyjściu ze szpitala Louise wraca do domu, gdzie przypadkowo podsłuchuje rodziców rozmawiających o jej przeszłości i o decyzjach, które podjęli. Ich sekrety, które stopniowo wychodzą na jaw, zaszkodzą niejednej rodzinie, a życie Louise zmieni się na zawsze.

„Pozwól jej odejść” to porywająca, pełna emocji opowieść o więzach rodzinnych, groźnych tajemnicach i krętych ścieżkach miłości. Łączy w sobie elementy literatury sensacyjnej i obyczajowej, a czytelnik jeszcze długo po lekturze zadaje sobie pytanie: co ja bym zrobił w takiej sytuacji? 

Dawn Barker to specjalistka od tajników kobiecej duszy, a jej powieść przesycona jest emocjami, które zaprzątają uwagę czytelnika aż do ostatniej strony. 

„The West Australian”

Tajemnicza i wciągająca fabuła stawia pytania o cenę macierzyństwa i kwestie etyczne z nim związane. Autorka wkracza w cień otaczający domowe ognisko, a czytelnik jeszcze długo po lekturze nie może pozbyć się wątpliwości co do własnych zasad moralnych.

„Scoop” 

Zapada w pamięć na długo (…)  Mocna analiza macierzyństwa oraz życia pełnego tajemnic i kłamstw.

„WHO”

Odwołując się do swojego doświadczenia z zakresu psychologii, Dawn Barker napisała fascynującą opowieść o złożoności relacji międzyludzkich i zawiłych problemach dotyczących zdrowia psychicznego.

„Good Reading” 

Powieść porywająca, wciąga już od pierwszej strony (…) Nie można się od niej oderwać.

„Australian Independent Booksellers”

Doktor Dawn Barker jest psychiatrą dziecięcym. Wychowała się w Szkocji, studiowała medycynę na uniwersytecie w Aberdeen. W 2001 roku przeprowadziła się do Australii, ukończyła specjalizację z zakresu psychiatrii i zaczęła pisać. Mieszka w Perth w Australii Zachodniej z mężem i trójką małych dzieci. „Pozwól jej odejść” to jej druga powieść.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-557-6
Rozmiar pliku: 623 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Zoe odwróciła się i ogarnęła spojrzeniem morze. Stała przygarbiona, tuląc podbródek do główki niemowlęcia, maleńkiej dziewczynki, którą przyciskała do piersi, jak gdyby były jednym ciałem, jak gdyby mogła schować ją w swoim sercu, skąd nikt jej nie zabierze. Czy to właśnie by czuła, gdyby ją urodziła? Najchętniej zamknęłaby Louise w takim miejscu, gdzie na zawsze pozostałaby maleńkim dzieckiem, nieświadomym otaczającego je świata. Tam dziewczynka miałaby pewność, że Zoe nigdy nie pozwoli jej odejść. Kiedy były same, tylko we dwie, nie liczył się nikt inny: ani siostra Zoe, ani nawet jej mąż.

Zebrała długie poły swojego swetra i otuliła nimi Louise, skuloną w nosidełku. Nasiąknięte wilgocią kosmyki włosów, porwane podmuchem morskiego wiatru, smagnęły Zoe po twarzy i przylgnęły do mokrych policzków. Chwyciła sweter jedną dłonią, a drugą zgarnęła włosy, które skręciła w palcach i wepchnęła za kołnierz. Wiedziała, że nie powinna wynosić Louise na zewnątrz, gdzie mocno wiało, ale na pokładzie mogła przynajmniej utkwić wzrok w linii horyzontu i mieć nadzieję, że mdłości ustąpią. Nie chciała wymiotować. Nie było przy niej nikogo, kto przytrzyma dziecko, gdy ona zacznie wymiotować zgięta wpół. Poza tym nie przyszło jej do głowy, żeby wrzucić do torby podręcznej ubrania na zmianę, także w walizce leżącej obecnie w bagażowni miała tylko kilka rzeczy zapakowanych w pośpiechu.

Prom uniósł się na fali i przez chwilę wydawało się, że zawisł w powietrzu. Zoe zobaczyła, jak przed dziobem otwiera się głęboka, ciemna dolina. Potem kadłub opadł. Poczuła szarpnięcie w żołądku i chwyciła się poręczy; prom stoczył się po zboczu fali, po czym uderzył w powierzchnię oceanu, a siła wstrząsu odbiła się głębokim echem w kościach i zębach Zoe, która starała się oddychać ustami, aby nie czuć obrzydliwego smrodu spalin z silników. Uniosła twarz, by zaczerpnąć świeższego powietrza, ale natychmiast mdłości zamąciły jej w głowie i chwyciły za gardło, grożąc torsjami. Płynęła tym promem już kiedyś, dawno temu; przez całą drogę do Perth wymiotowała do białych papierowych torebek, a Lachlan masował jej plecy. Wtedy potrafiła znieść nudności, bo były potwierdzeniem, że nosi w sobie dziecko. Kiedy ustały, powinna poczuć ulgę, lecz wiedziała, że nastąpiło to za szybko, zbyt nagle. Po raz kolejny – który to już? – nie zdołała utrzymać ciąży.

Znów utkwiła wzrok w horyzoncie, czekając, aż ukaże się wyspa Rottnest. W pogodny dzień widywała ją przez okna samochodu w drodze do Fremantle; szosa biegła równolegle do ciągnących się całymi kilometrami białych plaż, a wyspa wyłaniała się w oddali z Oceanu Indyjskiego. Czasem w rozmigotanym powietrzu widziało się dwie wyspy, a niekiedy nawet trzy, jedną na drugiej, drżące na tle błękitnego nieba. W dzieciństwie Zoe słyszała od Nadii, że ten miraż to dzieło duchów więzionych tam skazańców, którzy zmarli na wyspie z zimna, głodu i wyniszczających chorób, samotnie, w cuchnących wilgocią celach – a także tych, których rozszarpały białe żarłacze, gdy próbowali uciec. Nadia mówiła, że to złudzenie optyczne przypomina syreni śpiew: w ten sposób duchy wabią przepływające statki, kierują je na rafę koralową, aby się rozbiły. Podobno głosy zmarłych więźniów są uwięzione w muszlach porozrzucanych na plażach Rottnest. Nadia ostrzegała Zoe, żeby nie trzymała tych muszli długo przy uchu, bo spadnie na nią klątwa. Gdy przyjeżdżały tam na wakacje, Zoe leżała w nocy na dolnym posłaniu ich piętrowego łóżka i nie była w stanie zasnąć, bo mogłaby przysiąc, że słyszy upiorny śpiew w szepcie fal muskających piasek na brzegu. Zaciskała wtedy piąstki, trzymając kciuki za wszystkich kapitanów przemierzających ocean, życząc im, aby zobaczyli światło latarni morskiej i nie skończyli na dnie zatoki.

Prom podskoczył na fali, a Zoe ponownie chwyciła się poręczy. Metal był zimny i śliski od rozpylonej w powietrzu wody. Rozsunęła nieco stopy i starała się uginać nogi w kolanach zgodnie z ruchami pokładu, aby jej tułów, a wraz z nim dziecko, pozostały nieruchome. Przytrzymała się poręczy jedną dłonią, by poprawić różową wełnianą czapeczkę na główce Louise. Ze wszystkich stron otaczał je ocean, burzył się i kłębił. Nawet latem, gdy jego wody były turkusowe i spokojne, Zoe nie lubiła wypływać na głębinę. Musiała czuć pod stopami grunt, piaszczyste dno, nie wodorosty kołysane falą pływową, i nie skały, gdzie można natknąć się na trujący kolec jakiejś ryby albo parzącą mackę meduzy.

Otarła oczy wierzchem wolnej dłoni; na skórze pozostała wilgoć, łzy rozpłynęły się wśród kropel słonej, kleistej wody morskiej, którą miała na policzkach, czerwonych i szczypiących od wiatru i chłodu. Rzuciła okiem za siebie i zajrzała do pomieszczenia dla pasażerów przez zalaną słoną wodą szybę w drzwiach. Na promie było tylko kilka osób. Jedno miejsce zajmował rozwalony niedbale wysoki, szczupły mężczyzna w jaskrawej kurtce, ze słuchawkami na uszach. Wyglądał przez okno, kiwając lekko głową w rytm swojej muzyki. Para w średnim wieku usiłowała robić zdjęcia przez okno, nie zważając na kołysanie. Kobieta o rumianej twarzy i ciemnych, mocno ściągniętych, kręconych włosach gawędziła ze stewardem przy barze.

Zoe zachwiała się znów, gdy prom przechylił się na prawo. Prawa burta to bakburta czy sterburta? Lachlan na pewno to wie. Nie, poprawka: kiedyś wiedział. Od dawna nie wypływał na ryby albo na langusty.

Przed dziobem promu wyspa rosła w oczach: wyłoniły się białe plaże, molo, latarnia. Wiatr wzbijał w powietrze chmury piasku i obsypywał nim najeżone skałami wybrzeże. Zoe chciała zawołać kogoś, poprosić o pomoc. Wolała nie być tutaj sama, ale co jej pozostało? Wzdrygnęła się i westchnęła ciężko. Nie jestem przecież sama, upomniała się w duchu. Jest ze mną Louise. Moja córka. Moja i tylko moja.

Prom płynął już wolniej, zbliżał się do molo. Zoe wróciła chwiejnym krokiem do pomieszczenia dla pasażerów, wstrzymując oddech, żeby nie czuć stęchlizny z wiecznie wilgotnych siedzeń. Stąpając niepewnie, zeszła po stromych schodach prowadzących do wyjścia. Stanęła za plecami turystów, gdy steward opuszczał pochylnię, a potem przeszła ostrożnie po śliskiej kładce, jedną dłoń cały czas trzymając na plecach Louise. Wzdrygnęła się na ryk wiatru. Po lewej stronie miała nadbrzeżny pub z ogródkiem piwnym; było tam pusto, plastikowe krzesła, odwrócone do góry nogami, stały oparte o stoły. Obejrzała się za siebie, w stronę promu. Załoga była zajęta wyładunkiem, właśnie pojawiła się paczka z gazetami i czasopismami. Skraj papierowego opakowania łopotał na wietrze i obijał się o plastikową taśmę spinającą paczkę. Obok stanęły skrzynki z piwem i winem, pudła z chlebem. Rowery.

Zoe przełknęła ślinę i spojrzała w kierunku, gdzie majaczył stały ląd. Na linii horyzontu sterczały potężne czerwone dźwigi w porcie miasta Fremantle oraz wyniosłe araukarie na plaży Cottesloe, gdzie latem wiele razy widziała na własne oczy, jak tysiące ludzi wskakują do wody, aby pokonać wpław dwadzieścia kilometrów, które ona właśnie przepłynęła na pokładzie promu. Lachlan też kiedyś tego dokonał, w czteroosobowej ekipie. Zoe przypomniała sobie wczorajszy dzień i jego twarz: stał nad nią, oczy miał pełne nienawiści, a zęby mocno zaciśnięte. Czy on się w ogóle zorientował, że jej nie ma? Raczej nie; myśli pewnie, że Zoe pojechała do rodziców. Ciekawe, co oni sobie pomyślą, kiedy zrozumieją. A Nadia? Czy spróbują ściągnąć ją z powrotem? Strach ścisnął ją za gardło; starała się go pokonać, powtarzała sobie w duchu, że przecież nie wiedzą, gdzie jej szukać.

Z tylnej kieszeni dżinsów wyjęła telefon, rzuciła okiem na wyświetlacz. Lachlan nie zadzwonił. Próbowała wmówić sobie, że czuje ulgę, ale była rozczarowana. Zacisnęła mocno pięści, aż paznokcie wbiły się w skórę. Nie zamierzała dołączyć do tych kobiet, które usprawiedliwiają swoich mężów. Lachlan wszystko popsuł; poszedł Nadii na rękę.

Zoe zarzuciła torbę na ramię i przytuliła na chwilę policzek do główki Louise, do jej drapiącej wełnianej czapeczki. Mój skarb, pomyślała. Nie pozwolę, żeby Nadia cię zabrała, nie teraz, kiedy tyle razem przeszłyśmy.

Patrzyła, jak obsługa ładuje jej bagaże do furgonetki dostawczej, która była jednym z nielicznych pojazdów mechanicznych na wyspie. Zoe ruszyła przed siebie, pod górę, do informacji turystycznej, gdzie miała odebrać klucze do wynajętej kwatery. Zacisnęła mocno powieki, mając nadzieję, że nie ma opuchniętych, zaczerwienionych oczu. Gdyby jej tutaj szukali, ktoś potwierdziłby pewnie, że owszem, widział kobietę z małym dzieckiem. Przypłynęła sama. Płakała. Zoe odetchnęła głęboko i przyspieszyła kroku. Nie, nikomu nie przyjdzie do głowy szukać ich tutaj. A ona potrzebowała gdzieś się zaszyć, na jakiś czas, żeby przemyśleć sprawy i zadecydować, co zrobi. Z Lachlanem. Z Nadią.

Z Louise.ROZDZIAŁ PIERWSZY

TRZY LATA WCZEŚNIEJ

Zoe zatrzymała się na schodku przed drzwiami domu rodziców, przyglądając się dwóm balonom z helem, które przywiązano do klamki. Ze środka dobiegał stłumiony rytm muzyki, przez który przebijały się śmiechy i pobrzękiwanie kieliszków. Już się zaczęło.

– Wszystko gra? – Lachlan stanął obok i delikatnie wziął ją za rękę.

Odpowiedziała mocniejszym uściskiem, ale nie ruszyła się z miejsca.

– Chyba nie dam rady.

– Pokażemy się tylko i zaraz wracamy do siebie. Obiecuję. – Puścił jej dłoń i objął ramieniem w talii.

Zoe skinęła potakująco głową i zamknęła na chwilę oczy. Wiedziała, że jeśli tam nie wejdzie, to potem będzie musiała odpowiedzieć na stanowczo zbyt wiele pytań. Otworzyła oczy i spojrzała na Lachlana, przywołując uśmiech na twarz. On też się uśmiechnął i otworzył drzwi. Przed nimi znajdował się wąski korytarz, w którym zobaczyli kolejne balony; na ich napiętych, metalicznoniebieskich powłokach widniały rozciągnięte, zniekształcone cyfry, szóstka i zero, a każdy z nich unosił się na sznurku przyciśniętym książką. Ten pomysł mama Zoe musiała podpatrzyć w jakimś magazynie. Zoe przestąpiła próg i zaczęła odganiać się od balonów, które ją otoczyły. Lachlan wszedł za nią i zamknął drzwi.

Muzyka to był oczywiście Paul Simon, ulubieniec jej ojczyma. Na każde łupnięcie głębokich basów jej ciało odpowiadało wibracją. Hałas przenikał ją na wskroś, gruchotał aż w miednicy, nie jak dźwięk, raczej jak wiertło. Najchętniej odwróciłaby się na pięcie i uciekła, ale zamiast tego ruszyła, powłócząc nogami, przed siebie, tam, gdzie impreza trwała już w najlepsze.

Kiedy weszli do kuchni, Zoe zmusiła się do uśmiechu i uniesienia ręki na powitanie swojej mamy Rosemary. Mama była u fryzjera, bo jej jasnopopielate włosy nie drgnęły, kiedy stawiała na stole blachę krokietów z mięsem. Zauważywszy Zoe i Lachlana, pomachała im i też się uśmiechnęła. Zoe poczuła nagłą chęć, aby podbiec do niej i powiedzieć, co się stało, ale mama już zdążyła się odwrócić, aby pokazać coś dwóm nastolatkom zatrudnionym jako kelnerki. To zresztą nie był dobry moment na zwierzenia.

Maszerowała dalej, czując w talii rękę Lachlana. Otwarta kuchnia wychodziła wprost na salon. Wszystkie meble zsunięto pod ściany, a drzwi balkonowe stały otworem; na drewnianym tarasie było aż gęsto od ludzi.

Lachlan nachylił się do jej ucha.

– Napijesz się czegoś?

Przytaknęła, a on poszedł po drinki. Zoe czekała bez ruchu, bała się, że nie jest w stanie zrobić choćby kroku bez jego pomocy. Jeden kieliszek nie zaszkodzi, pomyślała, na pewno nie dzisiaj.

Mijali ją różni ludzie, kilka osób się przywitało. Odpowiadała machinalnie, całkiem odruchowo. Wrócił Lachlan z butelką piwa w jednej dłoni, a w drugiej – własnym oczom nie wierzyła – kieliszkiem szampana. Upiła mały łyczek, a potem większy, skrzywiła się, gdy bąbelki zaczęły pękać jej w ustach. Przełknąwszy jeszcze trochę, wyszła w ślad za Lachlanem na taras.

Martin, jej ojczym, stał nad grillem, w ręku ściskał długie szczypce. Taras był rzęsiście oświetlony, przez co nos Martina wydawał się czerwony i lśniący, a policzki zarumienione. Nagle ktoś coś do niego powiedział, a on odrzucił głowę w tył i wybuchnął śmiechem. Zoe uśmiechnęła się, tym razem szczerze. Miał na sobie fartuch, który dostał od niej i od Nadii na Dzień Ojca: widniały na nim tors, tułów i uda kulturysty. Martin skończył sześćdziesiąt lat. Zoe nie umiała wyobrazić sobie siebie w tym wieku. Niewykluczone, że nie doczeka sześćdziesiątych urodzin, a nawet jeśli, to kogo zaprosi za te dwadzieścia cztery lata? Rodzice najprawdopodobniej nie dożyją tego dnia. Dzieci mieć nie będzie. Wnuków też nie.

Otrząsnęła się z ckliwych myśli i jednym haustem dokończyła szampana. To był wieczór Martina. Odstawiwszy pusty kieliszek, odnalazła dłoń Lachlana. Razem podeszli do jej ojczyma, a ona dotknęła jego ramienia.

– Wszystkiego najlepszego. – Wspięła się na palce, żeby pocałować go w policzek, a następnie sięgnęła do torebki i wręczyła mu paczuszkę w lśniącym, srebrnym opakowaniu.

– Witajcie! – zawołał Martin. – Kiedy przyszliście? O, dziękuję! – Odłożył szczypce i zaczął otwierać prezent.

– Przed chwilą – wyjaśniła Zoe. – Mam nadzieję, że przypadną ci do gustu, nie wiedziałam…

Martin uśmiechnął się szeroko i obrócił otwarte pudełko, aby światło odbiło się w błyszczących spinkach do mankietów.

– Piękne, Zoe!

– Naprawdę? – Uśmiechnęła się. – Zawsze mogę…

Martin objął ją i pocałował w czoło.

– Doskonały wybór. – Spojrzał na Lachlana, położył mu dłoń na ramieniu. – Lachie! Fajnie, że jesteś! Kiedy wróciłeś z Kalgoorlie?

– Najlepszego! – powiedział Lachlan. – Przyjechałem wczoraj wieczorem, na dwa tygodnie.

– W samą porę! Cieszę się, że zdążyłeś. Masz piwo?

– Mam! – Lachlan pokazał swoją butelkę, rozejrzał się po ogrodzie. – Niezła frekwencja…

Panowie gawędzili, a Zoe zignorowała otaczający ją hałas i się wyłączyła. Lachlan wcale nie wrócił „w samą porę” na urodziny Martina. Owszem, zdążył na wizytę u doktora Patela, do którego byli zapisani na dziś rano, ale już od dobrych kilku lat nie zawsze mogła liczyć, że będzie przy niej w razie potrzeby. Ileż to razy budziła się i nie mogła się ruszyć, bo stawy rwały piekącym bólem, a spuchnięta twarz paliła od sinej wysypki, co mogło oznaczać tylko jedno – że toczeń znów atakuje? Ile razy pędziła do łazienki zgięta wpół i błagała w myślach, aby na papierze nie znaleźć krwi, choć dobrze wiedziała, że znajdzie? Nie było go przy niej, gdy skręcała się z cierpienia i żalu. Jasne, proponował, że zwolni się z pracy i wróci wcześniej, ale zaraz potem dodawał, że wolałby nie mówić kolegom z kopalni, co się dzieje, a poza tym ktoś inny musiałby wziąć za niego zastępstwo kosztem własnego czasu z żoną i dziećmi. Ostatnim razem Zoe powiedziała mu, żeby tego nie robił, że zdążyła się już przyzwyczaić i da sobie radę. Nie mówiła szczerze.

– Miło mi, że ci się podobają – zwróciła się do Martina, ale jej nie słyszał, zajęty rozmową z Lachlanem. Wyjęła pudełko z jego dłoni. – Zaniosę do środka.

W drodze do domu wzięła kolejny kieliszek z tacy niesionej przez kelnerkę. Przeszła przez kuchnię, skręciła w korytarz prowadzący do sypialni rodziców. Uchyliła drzwi i wślizgnęła się do środka. Pokój od lat wyglądał dokładnie tak samo, a Zoe czuła się nieswojo, gdy tak stała na skraju ciemnoczerwonego perskiego dywanu i patrzyła na łóżko przykryte szarą narzutą w kwiaty, którą pamiętała z dzieciństwa. Kiedy ona i Nadia były małe, miały zakaz wchodzenia do sypialni rodziców. Drzwi były zawsze zamknięte; to miejsce należało do mamy Zoe. Martin mógł się wyrwać do swojej pracy w banku, na golfa albo do pubu, a tymczasem mama robiła, co mogła, aby podźwignąć z ruin dwie rozbite rodziny. Z pewnością nie było jej łatwo, kiedy wyszła za wdowca i musiała wychowywać dziecko innej kobiety jak swoje własne, zwłaszcza że na gzymsie kominka zawsze stało zdjęcie mamy Nadii. A później, gdy Zoe miała piętnaście lat i zdiagnozowano u niej toczeń, to właśnie ona jeździła z nią po lekarzach, spała obok jej łóżka i zmuszała do przyjmowania leków, których dziewczyna nie chciała brać, bo zaczęła od nich tyć i dostała trądziku. Zoe przypomniała sobie, jak odnosiła się w tamtych czasach do mamy, i aż się zaczerwieniła, a potem odetchnęła głęboko. Po co teraz o tym myśleć? Było, minęło. Postawiła prezent na szafce po stronie Martina, obok stosiku powieści sensacyjnych, i wyszła.

Zamknąwszy za sobą drzwi, pociągnęła kolejny łyk z kieliszka. Policzki miała rozgrzane; szampan uderzył jej do głowy. Ni stąd, ni zowąd poczuła się kompletnie rozbita. Musiała znaleźć Lachlana. Z wysiłkiem zaczerpnęła powietrza. To był błąd, że oddaliła się od niego, nawet na chwilę. Wiedziała, że on ją kocha, ale czy jeszcze będzie ją chciał? Z nim przecież wszystko było w porządku. Mógł mieć dzieci z inną kobietą, gdyby tego zapragnął.

Ruszyła energicznie przed siebie, aby jak najszybciej wrócić na imprezę, lecz nagle potknęła się na szpilkach.

– Cholera!

Zatoczyła się, walnęła ramieniem o ścianę i rozlała szampana. Najchętniej nie broniłaby się przed upadkiem, rzuciła na podłogę, skuliła w kącie i zaczęła płakać.

– Co ci jest, ciociu? – zapytał cichy głosik.

Zoe opuściła głowę.

– O, hej, Charlotte. Ależ ze mnie gapa, o mało się nie przewróciłam! Jak się masz?

– Dobrze.

Zoe przyklękła, chcąc znaleźć się na wysokości wzroku siedmioletniej siostrzenicy.

– Masz śliczną sukienkę.

Charlotte, chociaż trochę zawstydzona, uśmiechnęła się i rozłożyła rączkami zieloną spódniczkę. Nadia zawsze umiała ubrać swoje dzieci. Zoe chciała przytulić małą i pogłaskać ją po brązowych włoskach, ale obawiała się, że tego nie wytrzyma i się rozklei.

– Gdzie twój brat i siostra?

Dziewczynka wzruszyła ramionami.

Zoe oparła dłonie na kolanach i wstała, po czym oparła się o ścianę. Wyprostowała energicznie jedną nogę, a potem drugą, by pobudzić krążenie.

– Przyjdę później i pobawię się z wami, dobrze? – zaproponowała.

Charlotte skinęła głową i pobiegła dalej. W głębi korytarza znajdowały się jeszcze dwa pokoje; tam pewnie bawili się Violet i Harry. Zoe najchętniej usiadłaby sobie w drzwiach, tak, żeby nikt jej nie zauważył, i patrzyła na nich. Zdawała sobie jednak sprawę, że nie zniosłaby tego.

Po powrocie do salonu nie wypatrzyła Lachlana na zatłoczonym tarasie. Nie miała siły przepychać się przez tłum, więc wróciła do kuchni i nalała sobie białego wina do kieliszka po szampanie. Żeby pokazać, że nie siedzi bezczynnie, zaczęła porządkować rzeczy na stole. Zamierzała wkrótce opuścić przyjęcie. Po torcie i przemowie solenizanta mogła się pożegnać.

Nagle ktoś dotknął jej ramienia. Już po zapachu perfum poznała, kto za nią stoi. Odwróciła się.

– Nadia – powiedziała. – Jak się miewasz?

Jej przyrodnia siostra była ubrana w grantową sukienkę z jedwabiu albo czegoś podobnego, przewiązaną w talii. Cerę miała gładką, oczy wymalowane idealnie prostymi kreskami, a usta pociągnięte lśniącym błyszczykiem. Jasnobrązowe włosy zaczesała w ciasny kok, zostawiając po bokach kosmyki. Zoe wyprostowała się, bo zauważyła nagle tłustą plamkę z przodu swojej sukienki; przetarła ją palcem. Kiedyś ludzie mówili, że ona i Nadia są do siebie podobne, choć nie miały żadnych wspólnych genów. Teraz jednak już nikt by nie pomyślał, że są spokrewnione. Owszem, miały na to wpływ leki, które musiała przyjmować Zoe, za sprawą których przybrała na wadze, wyblakła i miała zawsze podkrążone oczy, ale jej mizerny wygląd nie wynikał jedynie z problemów zdrowotnych. To żal przesączył się do krwi i odcisnął na Zoe swoje piętno. Wypiła łyk wina i stanęła prosto.

– Wszystko w najlepszym porządku – odpowiedziała Nadia. – A co u ciebie? Lachlan też tu jest?

– Tak, przyleciał wczoraj wieczorem. Rozmawia na tarasie z twoim tatą.

– Na długo wrócił?

Zoe wzruszyła ramionami.

– Jak zwykle. Dwa tygodnie tutaj, dwa tygodnie tam.

Nadia zmarszczyła nos, co miało wyrażać współczucie.

– A gdzie Eddie? – zapytała Zoe.

Siostra machnęła dłonią, nie wskazując żadnego konkretnego kierunku.

– Gdzieś tu się kręci. Pewnie wisi na telefonie, przyjechał prosto z pracy. Czasami wolałabym, żeby on też pracował daleko, tak jak Lachlan. Kiedy go nie ma, jest ciężko, ale przynajmniej gdy wróci, masz go dla siebie przez cały czas. Eddie pracuje praktycznie bez przerwy, codziennie, a do tego musi bywać na różnych kolacjach, całymi nocami rozmawia przez telefon albo pisze mejle…

– Na pewno ci trudno – ucięła szorstko Zoe.

Nadia zmarszczyła brwi. Zoe potrząsnęła lekko głową, a potem westchnęła.

– Przepraszam. Miałam beznadziejny dzień. Napijesz się czegoś?

– Bardzo bym chciała, ale przyjechałam samochodem. Nie wiem, o której dzieciaki padną, a jutro przed południem idziemy na urodziny do koleżanki Violet…

Był czas, kiedy Zoe uwielbiała takie rozmowy i opowieści siostry o tym, jak wygląda macierzyństwo, a ona marzyła, że sama też tego doświadczy. Teraz jednak nie miała ochoty słuchać, ile to Nadia ma na głowie. Boże, ile by dała, żeby móc to przeżyć, poznać. Ale co mogła powiedzieć?

Poczuła łzy wzbierające pod powiekami, więc położyła dłoń na ramieniu Nadii i przerwała jej w pół słowa.

– Przepraszam, muszę do toalety. Później pogadamy.

I zanim przyrodnia siostra zdążyła coś odpowiedzieć, Zoe obróciła się na pięcie i odeszła.

* * *

Dwie godziny później Zoe znów była w kuchni. Jej mama szukała czegoś w szufladzie. Na przykrytej folią aluminiową desce do krojenia stał lukrowany tort. Na szczycie, w charakterze dekoracji, umieszczono dwie niebieskie plastikowe cyfry – szóstkę i zero – oraz miniaturową torbę na kije golfowe. Dookoła, wzdłuż krawędzi, w biały lukier wbito w równych odstępach cienkie niebieskie świeczki; jedna z nich, Zoe widziała to wyraźnie, stała krzywo. Po zapaleniu, kiedy ciepło zmiękczy lukier, musiała spaść. Zoe roześmiała się głośno, chociaż dotarło to do niej dopiero po chwili; mama uniosła głowę, zmarszczyła brwi i skinęła na nią.

– Nie mogę znaleźć zapałek. Bóg jeden wie, gdzie Martin je wsadził. Czy Lachlan ma zapalniczkę?

– Myślałam, że tego nie pochwalasz. – Zoe też nie lubiła nałogu męża, i tak mieli dość problemów.

– Zoe! Owszem, nie pochwalam, ale muszę zapalić te cholerne świeczki! – Rosemary poczerwieniała, zacisnęła mocno usta.

– Mam ją w torebce. Poczekaj chwilę.

Zoe przyniosła zapalniczkę i podała mamie. Rosemary trąciła kciukiem metalowe kółeczko, raz i drugi, potem potarła kciuk palcem wskazującym i pokręciła głową. Zoe oparła się o lodówkę i czekała. Rosemary spróbowała jeszcze raz, bez skutku, wreszcie spojrzała z gniewem w oczach na córkę.

– Pomóc, mamo? – zapytała Zoe.

– To chyba jasne! A ty stoisz i się gapisz.

Zoe wzięła od matki zapalniczkę i płomień pojawił się za pierwszym dotknięciem.

– Świeczki też mam zapalić?

Rosemary zmrużyła oczy.

– Poproszę. Dużo dzisiaj wypiłaś?

Zoe uniosła brwi, po czym po kolei zapaliła wszystkie świeczki, starając się opanować drżenie rąk.

– Dziękuję – powiedziała Rosemary. – Mogłabyś zgasić światło?

– Oczywiście. – Zoe wyszła z kuchni i wyłączyła całe oświetlenie. Ktoś zatrzymał płytę z muzyką. Rozległo się kilka pisków i krzyków, a potem gwar ucichł.

– Happy birthday to you… – zaintonowała Rosemary.

Salon wypełnił się śpiewem: rozbrzmiały donośne głosy mężczyzn, przymilne dyszkanty starszych pań i piskliwe fałszowanie dzieci. Zoe nie śpiewała, przysłuchiwała się tylko ze łzami w oczach. Zamrugała nimi i jak przez mgłę dostrzegła mamę, która maszerowała z kuchni z tortem w dłoniach na dwór, gdzie Martin czuwał nad grillem. Wyobraziła sobie, że mama nagle się potyka, tort ląduje na podłodze, lukier i biszkopt rozpryskują się na wszystkie strony, a płomyki pełzną po podłodze, toną w beżowym dywanie, by za chwilę wskoczyć na obicie kanapy. Potrząsnęła głową, aby zmobilizować zamglony wzrok. Martin właśnie zdmuchiwał świeczki. Urodzinową pieśń zastąpiły wiwaty. Ktoś włączył z powrotem światło, a jubilat zabrał głos. Zoe żałowała, że nie może podbiec do ojczyma, żeby wziął ją na ręce, jak dawniej, kiedy była mała. Brał ją na ręce i znikały wszystkie problemy. Pod wpływem impulsu wyszła na taras.

Nadia już tam była; uśmiechała się promiennie do ojca, na rękach trzymała Harry’ego. Trzylatek objął mamę za szyję i oparł jasną główkę na jej ramieniu. Ciemne oczy, chociaż lekko przekrwione ze zmęczenia, miał szeroko otwarte. Zoe przełknęła ślinę i przeniosła wzrok na Martina, który przywołał ją do siebie skinieniem głowy.

– …i moje cudowne córki…

Kiedy Zoe podeszła, objął ją ramieniem, a drugim przygarnął Nadię z Harrym. Obok stała Rosemary i gładziła po główkach swoje dwie wnuczki. Idealna rodzinka, pomyślała Zoe z nagłym błyskiem w oku. Otóż nie, wcale nie była idealna. Widziała wyraźnie, tak jak się widzi lity, masywny obiekt, tę przepastną wyrwę ziejącą w miejscu, gdzie powinny stać jej własne dzieci. Przytłaczał ją ciężar pustki, od którego bolały ramiona i rwały mięśnie szyi. Była pewna, że na zdjęciu, które ktoś przed chwilą zrobił, ukaże się widmowy zarys dziecięcej postaci u jej kolan, jak na starym dagerotypie z epoki wiktoriańskiej, albo może trzy maleńkie cienie na tle jej serca. Trójka, którą straciła. Straciła, cóż za słowo – jakby przegrała je w jakiejś grze. Oddałaby wszystko, żeby móc zatrzymać je przy sobie, wewnątrz siebie, tak długo, aż będą mogły żyć samodzielnie.

Spojrzała na Martina, który właśnie kończył swoją mowę. Goście nagrodzili go huraganem oklasków i gwizdów, a potem wrócili do drinków. Kiedy ktoś włączył muzykę, Zoe się wymknęła.

Bolały ją stopy, więc przysiadła na wapiennym murku, okalającym podniesione rabaty, biegnące dookoła ogrodu. Trawnik tonął w szkarłatnych liściach rozkwitłego właśnie w pełni drzewa gatunku płomień Afryki, które rosło w narożniku. Jakaś roślina musnęła jej kark, a wokół unosił się intensywny zapach bazylii. Zoe odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na pulsujące gwiazdy Drogi Mlecznej, przesłonięte kłębami pędzących w górze chmur. Nagle chwyciły ją mdłości, w gardle poczuła kwaśny smak szampana, a oczy zaszły jej mgłą. Pochyliła się nisko, schowała twarz w dłoniach i oparła czoło o kolana; oby tylko przeszło.

– Dobrze się czujesz?

Zoe wyprostowała się powoli. Odchrząknęła. To znów była Nadia.

– W porządku. – Opuściła wzrok, ściągnęła usta i powoli wypuściła powietrze.

– Wypiłaś o jednego za dużo? – zapytała siostra, siadając obok.

– Nie, po prostu gorąco mi się zrobiło.

Nadia skinęła potakująco głową, wyciągając nogi przed siebie.

– Tato chyba dobrze się bawi.

– Aha.

– To mów, co u ciebie?

– No wiesz, po staremu.

Jak miała jej powiedzieć? Przecież kiedy Nadia się dowie, też pęknie jej serce. Zawsze obiecywały sobie, że ich dzieci będą się przyjaźnić, wyobrażały sobie wspólne popołudnia w ogrodzie: one piją herbatę, a gromadka kuzyniątek bawi się u ich stóp. Wszystko przepadło.

– A u ciebie, Nadia? – odpowiedziała pytaniem.

– W zasadzie w porządku. – Nadia westchnęła. – Jestem zmęczona. Naprawdę, czuję, że utknęłam w martwym punkcie. Eddie haruje jak koń, rano muszę zasuwać jak w koszarach, żeby przygotować wszystkich do wyjścia…

Zoe zacisnęła palce na nóżce kieliszka. Nadia wyciągnęła dłoń, dotknęła jej ręki.

– Przepraszam, zachowałam się nietaktownie…

Owszem, pomyślała Zoe, cholernie nietaktownie. Upomniała się jednak w duchu: Nadia nie wiedziała, co rano powiedział doktor Patel. Poza Lachlanem nikt nie wiedział. Poczuła, że musi napić się wody; całkiem zaschło jej w ustach.

– Nic się nie stało – uspokoiła siostrę.

Nadia przekrzywiła głowę.

– Jakieś wieści na wiadomy temat? – zapytała cicho.

– Nie. – Zoe oblała się rumieńcem. Nie teraz, Nadia, prosiła w myślach. Nie zaczynaj.

– Spokojnie, masz jeszcze mnóstwo czasu. Jesteś młoda i byłaś już w ciąży, więc nie ma powodu, żeby miało się nie udać kolejny raz. No, ale Lachlan tyle wyjeżdża, więc może trudno wam się zgrać, rozumiesz… – Nadia uśmiechnęła się i uniosła porozumiewawczo brwi.

Zoe rzuciła jej złe spojrzenie. To nie był czas na żarciki czy aluzje. Ciężki dzień i równie ciężkie tygodnie, miesiące bezcelowego, jak się okazało, oczekiwania, nadszarpnęły jej nerwy i w końcu wybuchnęła.

– Wiesz co, Nadia? Nie wszyscy chcą być tacy jak ty! Jesteś nudna, nudna jak flaki z olejem, ciągle pieprzysz o swoich cudownych dzieciach i mężusiu, że tyle z nimi roboty i że ciągle koło nich biegasz. Co się z tobą porobiło? Tego chciałaś, o tym marzyłaś na studiach?

– Co cię ugryzło, Zoe? Ja tylko chciałam pomóc!

– No jasne, proszę, znów ta stara śpiewka: „ja tylko chciałam pomóc”!

– Zapytałam, co u ciebie, bez żadnych podtekstów! Dobrze, zapomnijmy o tym. – Nadia wstała, urażona i zdezorientowana.

Zoe też poderwała się z miejsca, ale zrobiła to zbyt gwałtownie i zakręciło jej się w głowie. Usiłując złapać równowagę, zrobiła pół kroku i potknęła się o leżącą na ziemi torebkę. Kieliszek wypadł jej z dłoni i roztrzaskał się o kamienny murek. Ostre odpryski poleciały na wszystkie strony, a Zoe upadła na kolana. Rozejrzała się; dookoła, w przyćmionym świetle, lśniło wiele par oczu, jak gdyby otoczyło ją stado nocnych zwierząt, obserwujących, wyczekujących. Zawroty głowy nie ustępowały, do tego wargi zaczęły jej drżeć.

– Przepraszam – wyszeptała. – Chodzi o to, że… Przepraszam.

Muzyka wciąż grała. Widząc rumieniec na twarzy Nadii, Zoe zrozumiała, że siostra jest bliska łez. Zobaczyła, że w ich stronę maszeruje Eddie, w stroju prosto z pracy, niosąc Harry’ego, który wyciąga rączki do mamy. Zacisnęła mocno powieki, a gdy je otworzyła, po policzkach popłynęły jej łzy. Wstała. Na stopach miała lepkie krople wina. Co ja tutaj robię, pomyślała. Trzeba było zostać w domu. Opuściła bezwładnie ręce, całkowicie pozbawiona energii. Usiadła ciężko na murku. Pojawiła się mama ze szczotką i śmietniczką. Przykucnęła, żeby zmieść stłuczone szkło.

Zoe spojrzała na Nadię.

– Przepraszam – powiedziała cicho. – Nie miałam zamiaru się na tobie wyżywać. Chodzi o to, że… próbowaliśmy. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. I nie możemy… a właściwie ja nie mogę… mieć dzieci.

Nadia otworzyła szeroko usta. Skinieniem dłoni dała znak Eddiemu, aby zostawił je same.

– Jak to? – zapytała.

Zoe roześmiała się gorzko, nie zwracając uwagi na to, że cieknie jej z nosa, a po policzkach płyną łzy. Nie zamierzała nikomu dzisiaj o tym mówić, ale naraz zapragnęła wyznać Nadii prawdę. Kiedyś wiedziały o sobie wszystko, ale przez ostatnich kilka lat Zoe stopniowo oddaliła się od siostry. Poczuła, że potrzebuje wsparcia, pragnie zwierzyć się komuś, aby już dłużej niczego nie udawać.

– Straciłam trzy ciąże. Wiecie tylko o pierwszej, potem poroniłam jeszcze dwa razy. Ostatni raz prawie rok temu. Przebadaliśmy się gruntownie. Dzisiaj byliśmy u specjalisty położnika, ale nic już nie da się zrobić.

Nadia usiadła obok i ujęła dłonie siostry w swoje.

– Dlaczego? Co powiedział lekarz?

– Nie wiedzą, jak temu zaradzić. Już nawet nie jest ważne, dlaczego tyle razy poroniłam, bo nowe badania wykazały, że mam początki menopauzy i zero szans na zajście w ciążę. Lekarz sądzi, że to prawdopodobnie efekt uboczny jednego z leków, które przyjmowałam kiedyś na toczeń, ale równie dobrze może to być przypadek i po prostu mam cholernego pecha. Reumatolog natomiast powiedział, że grozi mi niewydolność nerek, zatem ciąża, nawet gdybym zaszła, byłaby zbyt ryzykowna. Czyli już po wszystkim. Koniec.

– Bardzo ci współczuję.

Zoe nie mogła się zmusić, aby spojrzeć na Nadię; wiedziała, że siostra też się rozpłacze. W dzieciństwie były na siebie wyczulone. Nie chciała martwić Nadii, ale cieszyła się, że powiedziała w końcu o swoich problemach. Odetchnęła głęboko kilka razy, nie cofając ręki, którą wciąż trzymała Nadia. Poczuła się trochę spokojniejsza. Chciała wrócić do domu.

– Wszystko w porządku? – odezwał się męski głos.

Uniosła głowę: nad nią stał Lachlan. Uśmiechnąwszy się smutno do Nadii, przykucnął przed Zoe.

– Pojedziemy do domu – zaproponował cicho, z czułością. – Przygotuję ci kąpiel i położymy się wcześniej.

Zoe zdobyła się tylko na skinięcie głową. Lachlan delikatnie pomógł jej wstać, a potem objął w talii i podtrzymując przez cały czas, przeprowadził przez tłum gości do wyjścia.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: