Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Prawo Mroku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 2016
Ebook
24,00 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Prawo Mroku - ebook

Prawo Mroku. Piekło to dopiero początek.

Niebo stanęło w płomieniach. Jasny słup światła przecinający powietrze od ziemi do chmur był piękny i przerażający jednocześnie. Ludzie zastanawiali się, czy to nie przypadkiem Najwyższy przedstawia im właśnie pierwszy akt końca świata, ale potem przypominali sobie, że przecież ich opuścił. Ktoś lub coś innego było winne temu zjawisku.

Tymczasem w Piekle zwariowała cała aparatura, a wyładowania energetyczne wskazywały, że nastąpiło nieautoryzowane przedostanie się przez barierę. Odpowiedzialny za to Obiekt natychmiast postanowiono zbadać. Znalazło się kilku chętnych, ale tylko jeden zaproponował władcy układ: jeśli jego teoria dotycząca kłopotu z barierą, którą przekraczają dusze, okaże się nieprawdziwa, da się rzucić Cerberom na pożarcie. Władca Podziemi nie mógł nie przystać na tak kuszącą propozycję.

Izabela Kamieńska – sanskrytolog, religioznawca, nieustanny poszukiwacz wiedzy (w trakcie doktoratu z socjologii). Pisze od zawsze i nie wyobraża sobie inaczej. Po zwiedzeniu połowy świata postanowiła zrobić użytek ze swojej wyobraźni i doświadczeń i wydać swoją pierwszą książkę „Prawo Mroku”. W wolnych chwilach katuje się na siłowni, rowerze i jodze, bo nie umie wysiedzieć na miejscu. Za dużo czyta, za dużo myśli i za dużo chce na raz. Na drugie powinna mieć "oksymoron", ale mama się powstrzymała.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-318-0
Rozmiar pliku: 1 010 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Wysoko na niebie rozbłysło światło. Choć był wieczór i cykady już dawno zaczęły swój koncert, niebo stanęło w płomieniach. Prości ludzie wychodzili z domostw, by z niepokojem w oczach oglądać to widowisko. Żegnali się i spluwali za siebie, na wszelki wypadek. Na horyzoncie widać było biegnący od ziemi snop jasnego światła, który wdzierał się w kłębowisko chmur. Te zaczęły się wokół niego układać w kręgi. Wszystkie ptaki z pobliskiego lasu zerwały się do lotu, jakby uciekając przed tym dziwnym światłem. Kiedy zniknęły na tle nieba, nastała dziwna cisza. Powietrze wibrowało, a od dziwnego zjawiska nie sposób było oderwać oczu. Było jednocześnie piękne i przerażające. Już nie dało się rozpoznać, czy to światło wzbijało się w niebo, czy to z nieba spadał na ziemię boski blask. Teraz już wszyscy chłopi, nawet ci mało wierzący, zaczęli padać na kolana. „Niech Najwyższy nas ocali” – szeptali jedni. „Niech nas jeszcze oszczędzi i nie da umrzeć, kiedy żniwa w przededniu” – modlili się drudzy.

Światło zniknęło. Tak nagle, że niektórzy wciąż mieli je przed oczami. O jego niedawnej obecności świadczyła jedynie dziwna dziura w chmurach, jakby oko boże. Ludzie spoglądali po sobie, zastanawiając się: Czyżby Armagiedon się już skończył? A może Najwyższy, słysząc nasze gorliwe modlitwy, zaniechał końca świata? – myśleli. Nie, przecież Najwyższy nas opuścił – poprawiali się za chwilę.

Przed wrotami klasztoru stał bardzo chudy mężczyzna odziany w czarno-złote szaty, które wisiały na nim jak na wieszaku. Z zamyślonym wyrazem twarzy oglądał całe wydarzenie, a potem zwrócił się do stojącego za nim chłopaka w czerwonej koszuli:

– Powiadam ci, Zachary, że z tego nic dobrego nie będzie.

– Ależ, panie. Tak piękne światło nie może nieść ze sobą nic złego – odpowiedział mu sługa, gniotąc w dłoniach czapkę, którą zdjął w wyrazie szacunku.

– To piękne światło, jak zauważyłeś, powstało na ziemi. Skąd według ciebie mogło się wziąć?

– Od Najwyższego – zaryzykował sługa.

– Wiesz przecież, że Najwyższy nas opuścił.

– Może powrócił?

– Bzdura. Czułbym to. Ja i cały zakon. Powrót Najwyższego zapowiedziany jest milionem innych znaków, nie jakimś tam snopem światła w środku lasu. Co to jest za miejsce? – Wyciągnął palec przed siebie.

– To będzie jakaś wioska, panie.

– Wiem, że wioska. Pytam się: jaka?

– Nie wiem, panie. Nie stąd jestem. Matka moja zza morza pochodzi i tylko dlatego, że zaraza na nasze miasto spadła, uciekła statkiem handlowym…

Mężczyzna obrócił się, patrząc surowo na chłopaka.

– Nie interesuje mnie historia twojego życia. Dowiedz się, co to za miejsce. I przesta ń nazywać mnie panem.

– Tak, panie, to znaczy: najwyższy kapłanie. – Sługa skłonił się, założył czapkę na głowę i odwrócił się, by odejść.

– Nie teraz, głąbie. Teraz pora na moją kąpiel.

– Tak, panie…kapłanie.

2

Przed dużymi, żelaznymi wrotami stało kilkoro wyraźnie podekscytowanych ludzi. Jedni mieli na sobie czarne płaszcze z naszytymi na nie czerwonymi emblematami wież, inni – srebrno-czerwone chitynowe zbroje, jeszcze inni ubrani byli w zwykłe garnitury i ciężkie okrycia chroniące przed niespodziewanymi zmianami temperatur. Wszyscy niecierpliwie czekali, aż drzwi się otworzą.

– To niesłychane – powiedział jeden z nich.

– Dobrze, że tak szybko zareagowaliśmy – dodał kolejny.

Wrót pilnowało dwóch rosłych strażników, w czarnych, lśniących zbrojach. W dłoniach trzymali inkrustowane halabardy, w każdym momencie gotowe do zagrodzenia drogi nieproszonym gościom lub przywalenia takim w łeb. Przez szpary w hełmach obserwowali czekających ludzi.

– Panowie, proszę nas wpuścić. To jest sprawa największej wagi. – Mężczyzna w płaszczu z wizerunkiem wież próbował pertraktować.

Strażnicy nawet się nie poruszyli.

– Zostaw, Broca. Musimy czekać.

– Ale…– Mężczyzna zrobił krok w przód, chcąc przekonać strażników, że muszą otworzyć drzwi. Cofnął się jednak szybko, kiedy halabarda jednego z nich poruszyła się, odbijając światło świec znajdujących się w stojącym nieopodal kandelabrze.

Nagle rozległ się głuchy dźwięk wybuchu. Wszyscy prócz strażników podskoczyli zaskoczeni. W miejscu, z którego doszedł ich odgłos, pojawiła się wysoka sylwetka. Trochę skryta w mroku, a trochę jakby sama z siebie pozbawiona światła. Mężczyzna miał na sobie ciężką, czerwoną pelerynę zwisającą przez jedno ramię oraz dziwnie przylegający do ciała czarny pancerz. Twarz przybyłego niknęła w cieniu słabo oświetlonego holu.

– Czemuż zawdzięczam tak liczne przybycie panów? – zapytał, zupełnie niezaskoczony ich obecnością.

Interesanci rozstąpili się, kłaniając mu się delikatnie, kiedy przechodził. Żelazne wrota rozsunęły się same. Na ich skrzydłach wykute były runy i znaki, jakich nikt już dawno nie używał w tym miejscu. Runy, które opowiadały początek Piekła, i znaki, które miały moc. Stara, dobra, użyteczna magia. Czy ktoś jeszcze potrafiłby ją wskrzesić? – zastanawiał się czasem władca i obiecywał sobie, że zajmie się tym tematem później. „Później” jednak ma to do siebie, że zawsze jest zawieszone w przyszłości i jakoś nigdy nie nadchodzi.

– Panie, chyba oczywiste jest, dlaczego wszyscy się tutaj zebraliśmy – odpowiedział na retoryczne pytanie Broca.

Władca spojrzał na niego ze znudzeniem.

– Czyżby?

– To coś. To, co się stało… – Mężczyzna w srebrno-czerwonej zbroi nie potrafił znaleźć słów.

– Moje narzędzia i maszyny całkowicie zwariowały – wykrzyczał już całkowicie zaaferowany Broca. – Jedna zaczęła się trząść, a druga wydawać z siebie dziwne dźwięki. Takie jakby „uuuuoooouuuuoooooo”.

– Ach tak?

– Tego nie można zlekceważyć – dodał mężczyzna w takim samym płaszczu z czerwonymi wieżami.

Wszyscy próbowali nadążyć za narzucającym tempo władcą.

– Owszem. Nie można.

– Panie?

– Słucham cię, Lucerniuszu?

– Śmiem podejrzewać, że to mógł być atak.

– Ach tak? – Władca uśmiechnął się, siadając na szerokim tronie. Dopiero teraz jego głowa znalazła się w świetle świec.

Wzrok wszystkich obecnych zaczął gorączkowo krążyć po ścianach, kolumnach i sobie nawzajem. Świecące się na pomara ńczowo oczy władcy świdrowały mózg jak rozpalony gwóźdź.

– Tak. A nawet powiem więcej. – Lucerniusz gapił się na swoje nogi. – Takie zawirowania energetyczne, takie wyładowania, fakt, że maszyneria zwariowała, to coś więcej niż próba ataku. To skuteczne przedarcie się przez barierę.

– Owszem – przytaknął władca i ziewnął nieznacznie.

Wszyscy, jak na komendę, przestali na chwilę oddychać. Mężczyzna od wyjącej aparatury to otwierał, to zamykał usta, rozglądając się dookoła.

– Zarówno ty, Lucerniuszu, jak przystało na czujnego generała, jak i członkowie Akademii – wskazał dłonią Brocę i stojącego obok mężczyznę – oraz nasz zawsze zorientowany szef wywiadu ze świtą…

Wzrok wszystkich przesunął się na trójkę mężczyzn w garniturach i ciężkich, szarych płaszczach z futrem.

– …wszyscy macie rację.

– W sensie, że chcesz, panie, powiedzieć, że zostaliśmy zaatakowani? – Starał się zrozumieć władcę wyjątkowo brzuchaty Lucerniusz, którego prędkość myśli czasem odpowiadała prędkości jego nóg.

– Nie. W żadnym wypadku.

Wszyscy popatrzyli się po sobie zdezorientowani. Generał złapał się za brzuch i odchrząknął.

– Nie wiem, czy dobrze zrozumieliśmy, panie. Ktoś lub coś, co nie powinno przedostać się przez barierę, przedostało się przez nią, ale to nie jest atak?

– Dokładnie tak, jak powiedziałeś, Lucerniuszu.

3

– Tak myślałem, że kogoś mi w tym tłumie brakowało.

Zza masywnej kolumny z czarnego granitu wyłoniła się postać w kapturze. Zbliżyła się do tronu i złożyła zwyczajowy pokłon.

– Wiesz, panie, że nie przepadam za tłumami.

– Ani tłumy za tobą, Gerdargu. Czego chcesz? – Władca poruszył się na tronie. Nie da się długo siedzieć na tym twardym kamieniu. Nie wiem, jak znosił to mój poprzednik, ale dupę miał albo równie twardą, albo z puchu. Albo pozbawioną czucia – pomyślał władca i zaśmiał się w duchu. – Streszczaj się, bo mam inne rzeczy do roboty. – Jego lewy pośladek zaczynał mrowić.

– Wiesz, w jakim celu do ciebie przyszedłem.

– Wiem, ale ty i tak pewnie zechcesz to ubrać w te swoje uczone słowa. Powiedziałem: szybko.

– Tak, panie. Anomalia, która nam się przydarzyła. Ewenement, który tak bardzo poruszył tłumy, jak sam zauważyłeś, zaciekawił i mnie.

– Nie wątpię.

– Z tym że ja wiem, co spowodowało wyładowania.

– Gratuluję, Gerdargu. Twoja przenikliwość wręcz poraża. Czego chcesz, się pytam?

– Chcę zbadać Obiekt.

– A któż by nie chciał? Widziałeś, ilu chętnych przyszło. Członkowie Akademii, twoi koledzy po fachu, tak jak ty myślą, że mają pierwsze ństwo do tego, jak to się wyraziłeś, Obiektu. Zarówno szalony Broca, jak i MacLeaf mają do niego nawet trochę więcej praw niż ty, biorąc pod uwagę staż. Dlaczego miałbym oddać go tobie?

– Mam pewną teorię dotyczącą bariery i kłopotu, jaki z nią mamy. Śmiem wierzyć, że gruntowne przebadanie Obiektu pozwoli poznać nam przyczynę, dla której nie możemy przerzucić przez nią dużej liczby dusz naraz.

Władca podrapał się po gładko ogolonej brodzie. Gerdarg to znakomity chirurg i zasłużony członek Akademii, ale też wolny umysł. Nie zawsze możliwy do skontrolowania. Czy powinienem mu ufać aż tak bardzo?

– A co, jeśli teoria okaże się nieprawdziwa?

– Każ mnie rzucić Cerberom.

– Ach tak? – Oczy siedzącego na tronie mężczyzny zapłonęły na czerwono.

Najtrudniejsze dla nowego władcy okazało się ukrywanie podniecenia. Potężne pokłady energii, jakie wchłonął w siebie przejmując rządy w Piekle, miały swoje odbicie w całej jego fizjonomii. Nagle jego ciało przestało być jego, a zaczęły w nim krążyć dziwne, gorące prądy, jedne rzeczy wydłużając, inne skracając, a jeszcze innym nadając dziwny kolor. Oczy zmieniły się najbardziej. Swoim potwornie jaśniejącym wzrokiem mógł teraz przenikać nieustannie panujące w Podziemiu ciemności. Nic już się przed nim nie ukryło w mroku. Nic i nikt. Ale w tym momencie miał problem, żeby dojrzeć schowaną pod kapturem twarz chirurga. Jest odważny czy głupi? – pomyślał.

– Wiesz, że drugiego spotkania z Cerberami prawdopodobnie nie przetrwasz.

– Jak mówiłem, wierzę, że moja teoria okaże się prawdziwa.

– I jesteś w stanie zaryzykować wszystko dla wiary?

– Tym razem tak.

4

Łódź kołysała się lekko na wodach rzeki. Ciemność roztaczająca się po obu jej brzegach była tak nieprzenikniona, że przewoźnik już dawno przestał wypatrywać w niej czegokolwiek. Jego zadaniem było pływanie od jednego brzegu do drugiego, z jednej strony na następną, i przewożenie tych, którzy mieli nieszczęście trafić w to miejsce. Żaden powiew wiatru ani żaden odgłos nie pojawiały się nigdy w tej niegościnnej, wyludnionej, prawie bezkresnej jaskini. Jedynym dźwiękiem towarzyszącym przewoźnikowi i jego klientom był cichy szum płynącej wody. Styks jest dziś wyjątkowo spokojny – pomyślał Charon i spojrzał na leżące w jego nogach ciało. Początkowo zdziwił się, kiedy, przybiwszy do brzegu po podróżników, zobaczył je na gołej, zimnej ziemi. Ludzie zwykle byli przestraszeni, niemi, nieśmiali, w większości srający ze strachu w gacie, ale zawsze przytomni. Jedni wrzeszczeli, że chcą do mamusi, inni, że tak nie powinno być i żądają powrotu do domu, do Nadziemia. Jeszcze inni próbowali uciekać (zawsze jednak dopadała ich ciemność, która tutaj, na dole, jest niemal materialna). Czasem ktoś próbował go pobić, wyrzucić z łódki, wyzywał od najgorszych lub błagał o litość – nikt jednak nie leżał nieprzytomnie, czekając, aż stary przewoźnik wyjdzie ze swej równie starej, zmurszałej łódki i stękając z wysiłku, wciągnie go do środka. Potem starzec przestał się nad tym zastanawiać, bo nie należało to do jego obowiązków. On tylko przewozi te niecnoty z brzegu na brzeg i nie martwi się o to, co się z nimi dzieje dalej. Nie miałoby to sensu. Swoją pracę zawsze lepiej wykonywać bez zbędnych pyta ń, bez utrudnie ń. Jest dusza, to trzeba ją przetransportować. Przytomna czy nieprzytomna, to już żadna różnica.

Łódź wbiła się w dno. Mężczyzna przysunął ją wiosłem jeszcze bliżej brzegu. Zwykle w tym momencie przewożony sam wyskakiwał jak najszybciej, by uciec od jego szkaradnej twarzy. Od garbatej, skulonej postaci łypiącej ciekawie jednym okiem i ziejącej pustką drugiego oczodołu. Od suchych, popękanych, pokrytych polipami, szarych ust, układających się w złowieszczy uśmiech i odsłaniających zielone kikuty zębów. Wtedy ponownie odpychał się od brzegu i zawracał. I tak w kółko, w tę i z powrotem. Nie wiedząc, gdzie jest koniec, gdzie początek. Nie pamiętając już, kiedy był początek i nie mając pewności, czy jakiś koniec nadejdzie.

Teraz znów musiał sam wygramolić się z łódki. Wskoczył do sięgającej mu do kolan wody i zarzucił sobie na garb bezwładne ciało. Skulony, z nosem niemal w wodzie, dotarł na brzeg i bez zbędnych ceregieli zrzucił z siebie ciężar, jednocześnie wciągając z wysiłku powietrze. Gdy wyprostował się, przynajmniej na tyle, na ile pozwalały mu wykrzywione plecy, i zobaczył, kto oprócz niego znajduje się na brzegu, upadł na kolana. Wysoki, wystający niemal całą głowę nad otaczających go strażników mężczyzna wyglądał, jakby w jakiś sposób stapiał się z otaczającą go ciemnością.

– Dobrze się spisałeś, Charonie.

– Och, dziękuję, panie mój – wychrypiał starzec.

– To dla nas ważna dusza i bardzo się cieszę, że sam nie musiałem wypływać na tamten brzeg.

– Zawsze do usług, mój panie. – Wciąż skulony w pokłonie starzec zobaczył, że ktoś podniósł ciało z ziemi.

– No to do roboty, Charonie. Co chwilę umierają nędzne dusze, czekające tylko, aby tu przyjść.

– Tak, panie. Żegnaj. – Charon wrócił do łodzi i, odepchnąwszy się wiosłem, popłynął na drugą stronę rzeki. Jednym okiem patrzył jeszcze, co się działo z ciałem dziwnego chłopaka, ale im bardziej się oddalał, tym większy otaczał go mrok. Wkrótce znów został kompletnie sam w ciemnościach.

5

Z dzienników Ponurego Maurycego

Zaiste wielki to dzie ń, gdyż w mej głowie powstał fantastyczny pomysł. Dla przyszłych pokole ń i dla przyszłości naszego zawodu, ja, czyli Maurycy Pickleton, naukowiec, medyk i szarlatan Piekła, postanowiłem pozostawić księgę pełną wspomnie ń, eksperymentów natury medycznej, i nie tylko, oraz wszelkich innych, bardzo potrzebnych rzeczy dla kontynuatorów mego dzieła – przyszłych naukowców. Moi Drodzy, to dla Was.

Możecie uznać to dzieło za Wasz podręcznik, przewodnik po życiu, ja natomiast postaram się zawrzeć w nim wszystko, podejmując się pisania najprawdziwszej prawdy, choćby była nieprzyjemna i brutalna.

Ale zanim przejdę do opisywania swoich eksperymentów, przestawię się Wam troszkę, gdyż znać autora podręcznika swego życia, to lepiej niż znać samego siebie.

Umarłem już dawno temu. Trafiłem do Piekła jako nic nie znacząca, szarawa i bardzo przestraszona dusza. Długo też zajęło mi ogarnięcie się w tym potwornym świecie. Kilka razy nawet byłem niesłusznie rozrywany, wielokrotnie przypalany. Chyba nie muszę Wam wyjaśniać, że jak już się trafi do Piekła, to nie da rady umrzeć po raz drugi. Ból fizyczny pozostaje ten sam, ko ńczyny odrastają, a ciało regeneruje się w męczarniach. O ile jednak przypalanie, rozrywanie, krojenie, kawałkowanie itp. do przyjemnych nie należą, nijak się to ma do najstraszniejszej piekielnej kary, jaka dotyka tylko największych nieszczęśników. Ogary piekła. Cerbery. Bestia ogniem ziejąca, która ze względu na trzy głowy często w liczbie mnogiej jest nazywana. Koszmar koszmarów. Spotkanie z tymi potworami pozostawia niemożliwe do zagojenia się ślady, blizny i znaki na całą wieczność, a i rekonwalescencja jest długa i nieprzyjemna. Odrastanie ko ńczyn może trwać miesiącami, a boli to tak potwornie, że marzy się o śmierci. O ironio, marzy się o śmierci w Piekle. Tylko raz naderwali mnie tak, że tydzie ń regenerowała mi się tkanka miękka na lewym biodrze, ale widziałem niecnoty, którym całe ko ńczyny w powolnych męczarniach wykształcały się na nowo. Widok zaiste nie najpiękniejszy.

W każdym razie moja wiedza, przydatność i determinacja zostały zauważone i zostałem członkiem szlachetnej Akademii. Teraz tak sobie myślę, że było to najokropniejsze kilkaset lat mojego nieżycia. Wyszydzany, szykanowany i poniżany, nie bacząc na przeciwności, trułem jednych, sztyletowałem innych i piąłem się na szczyt, aby tam zrzucać innych z dachu budynku. Ostatecznie udało mi się zostać asystentem jednego z najznamienitszych szarlatanów Piekła, samego Gerdarga von Vitzeela, który nie raz miał ze mnie pożytek i pociechę w pracy.

Ów szarlatan ma facjatę nie z tej ziemi – wynik nieszczęśliwego rzucenia ogarom, o których wspomniałem – jednak posiada wiedzę jak mało kto. Wiele się przy nim można nauczyć rzeczy pożytecznych i tych mniej właściwych również. Jesteśmy niczym partnerzy w zbrodni i wspólnie nauczamy młode, niesforne dusze czarostwa, szarlata ństwa i wszelkiego łajdactwa. I nikt już mnie nie wyszydza, a wszyscy raczej się mnie boją.

Jest jednak jedna osoba w Piekle, przez którą żałuję, że nie możemy umrzeć, bo byśmy już dawno pojedynek na śmierć i życie odbyli. MacLeaf. Przybył tu wcześniej niż ja, więc i kontakty sobie lepsze wyrobił. Władca na niego przychylniejszym okiem patrzy ze względu na rangę, co mnie najmocniej frasuje, gdyż jak mam skrzydła rozwinąć, jak on mu ciągle do ucha truciznę sączy? Och, gdybym tu przybył kilkadziesiąt lat wcześniej, to też bym na szczycie Wdowiego Wzgórza stanął i przeciw staremu porządkowi się zbuntował. I też by mnie władca jak przyjaciela traktował. A tak? Musiałem się giąć i w tyłek wszystkim włazić, żeby choć skraj jego szaty zobaczyć. Na szczęście te czasy mam już za sobą. A ty, młody przyjacielu, wiedz, że życie w Piekle to udręka niesłychana. Że trzeba być wiecznie czujnym, bo nie wiesz, z której strony nieprzyjaciel czyha, by ci nóż w plecy wbić. Oczywiście, że i ja tak robiłem, taka jest kolej rzeczy, ale przychodzi moment, że te noże, z których zatruta krew spływa, można odłożyć na szafeczkę nocną i iść ulicami, dumnie wznosząc głowę. Ja właśnie do takiego momentu doszedłem. I teraz, w tym dzienniku, chcę zawrzeć swe słowa, metody i działania, abyś i ty trochę mej wiedzy i doświadczenia uszczknął i może szybciej na szczyt dotarł.

6

– Nie stójcie tak. Wsadźcie go do worka.

Dwóch mężczyzn w zbrojach wzięło się za pakowanie nieprzytomnego ciała do dużego, płóciennego worka. Kotara w oknie stojącej obok lektyki rozsunęła się. W mroku panującym w jej wnętrzu zaświeciły się dwa ślepia.

– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Szkoda by było tracić twoje zdolności. Zawsze możesz oddać go Akademii i uniknąć kary za niepowodzenie.

– Panie – Gerdarg ukłonił się, słysząc komplementy pod swoim adresem – to, co planuję uczynić, powinno być zachowane w sekrecie. Poza tym zbyt wiele osób mogłoby mi przeszkodzić w udowodnieniu teorii i…

– I nie chcesz, by twój sukces miał zbyt wiele matek.

– Jedną matkę i jednego ojca, panie. Jak przystało.

– A więc dobrze. Moja gwardia nie piśnie ani słówka, prawda? – Władca zadał retoryczne pytanie, z którego sam natychmiast się roześmiał.

Kilku pasowanych rycerzy w zbrojach koloru starego srebra miało zaszczyt pełnić służbę jako osobista gwardia władcy. Zaszczyt i przekle ństwo jednocześnie, gdyż każdemu z nich regularnie odcinano odrastający wciąż język, aby nigdy nic niechcący im się nie wymsknęło.

– Nie wątpię, panie. – Gerdarg także spróbował się roześmiać. Od kilku godzin targały nim wątpliwości, czy aby na pewno dobrze robi, zabierając się za to samemu. A niech mnie strzelą palącym batem. Wóz albo przewóz.

– Kiedy to badanie Obiektu zostanie zako ńczone?

Jeden z gwardzistów zarzucił sobie worek na ramię.

– Najszybciej jak się da.

– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

– Trudno powiedzieć, panie. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z Samowolcą.

– Samowolcą? Mówisz o tym Obiekcie?

– Tak, oczywiście. Rzadko się zdarza, żeby ktoś sam oddawał duszę diabłu. Pozwoliłem sobie użyć dawnej nazwy.

Władca zamyślił się i powiedział:

– Rzeczywiście już dawno nikt tego nie robił. Co najmniej od czasów Mefistofelesa.

Gerdarg zaśmiał się nerwowo. O Mefistofelesie czytał tylko w książkach. Jego postać wydawała mu się tak samo realna jak czarne jednorożce strzelające ogniem z dupy. Ale skoro władca tak mówi…

– Stąd to poruszenie – przytaknął Gerdarg. Nie chciał już kontynuować tej rozmowy. Denerwował się tym, co ma dalej zrobić. Czy wszystko się powiedzie? Chciał znaleźć się już w pracowni i zabrać się za badanie tego całego Obiektu. Przestąpił z nogi na nogę, czekając, aż władca zwolni go do Akademii.

Tamten jednak był myślami daleko.

– Zapewniam cię, panie, że to, co mam zamiar uczynić, przysłuży się całemu Podziemiu.

Władca wyrwał się z zamyślenia.

– Nie oczekuję po tobie niczego innego. Jeśli ci się powiedzie, zostaniesz odpowiednio wynagrodzony. Mianuję cię moim drugim doradcą, albo i nawet zastępcą.

Gerdarg przez chwilę miał wrażenie, że wąska linia ust władcy ułożyła się w niewielki łuk. Jakby uśmiech.

– A jeśli nie, to cóż, sam wiesz, na co się zgodziłeś. Idź już. Robota czeka.

Gerdarg wraz z dwoma gwardzistami ruszył w stronę wyjścia znad Ponurych Brzegów.

– Czekaj! Kiedy Obiekt się już obudzi – zawiesił głos na chwilę – natychmiast przyślesz go do mnie. Musimy przecież odpowiednio przyjąć naszego nowego, bardzo ważnego gościa…

7

Pośrodku dużej, zimnej sali pełnej regałów z poustawianymi na nich przeźroczystymi kolbami – pełnymi różnokolorowych, niebezpiecznych substancji – lub pustymi – czekającymi, by je owymi substancjami zapełnić – stał stół. Na oświetlonym magicznymi świetlikami stole leżało nieruchome, nagie ciało. Wkoło niego zebrała się grupka ludzi ubranych w białe, lub mniej białe, kitle, starających się wyglądać profesjonalnie. Jeden z nich otwierał oczy badanemu ciału i przez wielką lupę próbował znaleźć w nich jakąś formę świadomości. Drugi, zaglądając w usta, liczył dziurawe i połatane zęby. Trzeci szukał anomalii, macając brzuch, a czwarty, znający się na kośćcu ludzkim, badał odruchy bezwarunkowe dolnej części ciała pacjenta. Piąty krążył między nimi i spisywał na kartce papieru wyniki obserwacji drobnymi, czerwonymi runami.

– To niesamowite! – wykrzyknął jeden.

– Co takiego? – Podchwycił spisujący.

– Nie ma wyrostka robaczkowego.

– Jesteś pewien? – zapytał kolejny, odrywając się od liczenia palców u stóp.

– Proszę sprawdzić samemu – oburzył się macający organy wewnętrzne.

– Panie kolego, nie kwestionuję pa ńskiego zdania, aczkolwiek nie widzę blizny po operacji.

– Drogi kolego – lekarz oskarżony o błąd poprawił okulary na nosie – mniemam, iż czytał pan moją pracę dotyczącą wpływu przekroczenia bariery na organy wewnętrzne.

– Panie kolego, owszem, czytałem, lecz jak już panu wspominałem, nie zgadzam się z twierdzeniem, aby materializujące się ciemności mogły poprzesuwać wnętrzności.

– Jeśli w jakiejś przestrzeni, jak pan słusznie zauważył, materializuje się coś, co z natury nie jest substancją stałą, to jeśli weźmiemy pod uwagę masę ciała, masę napierającej na ciało ciemności i dodamy do tego pęd, z jakim ciało spada…

– Panowie! – przerwał „okulista”. – Chyba coś znalazłem.

– Gdzie? –„Dentysta”, do tej pory nie zwracający na nic uwagi, wynurzył się z jamy ustnej.

Wszyscy lekarze stłoczyli się nad głową badanego.

– O tu, tu, zaraz przy źrenicy. Niech panowie spojrzą, jakiś taki dziwny przesmyk.

Wszystkich pięciu w skupieniu wpatrywali się w owy przesmyk, kiedy do sali wszedł mężczyzna w kapturze na głowie.

– Znaleźliście coś? – zapytał.

Wszyscy podskoczyli przestraszeni i zobaczywszy, kto zaszczycił ich swoją obecnością, skulili się i zebrali w grupie.

– Kilka ciekawych rzeczy – odważył się odezwać „sekretarz”.

– Mianowicie?

– No pan A. – wskazał na „okulistę” – zauważył przesmyk w oku, zaraz pod rogówką.

– Przesmyk, powiadasz? – odparł oschle zakapturzony i podszedł do stołu. – O tu?

– Tak, właśnie w tym miejscu.

Mężczyzna obrzucił obecnych wzgardliwym spojrzeniem, którego nie było widać spod okrywającego go kaptura, i zebrał pajęczynę zwisającą z sufitu aż na wysokość ich głów.

– A teraz? – zapytał, strzepując pajęczynę z dłoni.

– O, już nie ma – powiedział „okulista”, uśmiechając się głupio.

– Znaleźliście coś, co chociaż trochę nadawałoby się na problem medyczny?

– Pan B. zauważył, że nie ma wyrostka robaczkowego – powiedział „sekretarz” trochę nieśmiało.

Zakapturzony pomacał brzuch, zwiesił głowę i wysyczał:

– Wy niedorajdy sko ńczone! Słonia byście nie znaleźli, gdyby stał między wami. Wyrostek jest po drugiej stronie!

– Mówiłem panu – szepnął mężczyzna od kośćca do ucha panu B.

– Zjeżdżaj pan – zripostował B.

– C., jakieś uwagi na temat jamy gębowej? – zapytał zakapturzony.

– Eee – zawahał się „dentysta”.

Kiedy Gerdarg się wkurza, lepiej go nie denerwować.

– Tak więc… Eeee… Nie do ko ńca jestem pewien, ale chyba nie. Znalazłem tylko całkiem niezłe tereny próchniczne i kawałek mięsa za lewym, górnym trzonowcem.

– Cudownie. Fantastycznie. Prawdziwa plejada naukowców! Maurycy – zwrócił się do piszącego – proszę cię, wypierdol te niedorajdy z mojego gabinetu, póki jeszcze nic nie zniszczyły, albo każę was wszystkich rzucić Cerberowi!

„Naukowcy” popatrzyli po sobie. Doktor Gerdarg często się denerwuje i jeszcze częściej podnosi głos, ale nie zawsze grozi najstraszniejszymi karami Piekła. „Okulista”, „dentysta”, dwóch pozostałych lekarzy i Maurycy przełknęli głośno ślinę.

– Do niczego się nie nadajecie, konowały. Wynocha stąd! – krzyknął Gerdarg, a kaptur zsunął mu się odrobinę z głowy.

Wszyscy odsunęli się od niego nieświadomie, próbując ukryć obrzydzenie cichym kaszleniem. Połowa ospowatej twarzy Gerdarga znajdowała się w cieniu, za to druga połowa, wyglądająca jak po oparzeniu, napięła się w wyrazie niezadowolenia i wyglądała, jakby za chwilę miała się rozerwać. Pan B. ze strachu ugryzł się w rękę.

– Przepraszam, panie doktorze. – Skulił się w sobie Maurycy.

– Chciałeś być moim asystentem, żeby się czegoś nauczyć. Na cholerę przyjąłeś tę bandę debili?

– To taki eksperyment.

– Jak masz zamiar z nimi eksperymentować, to zamknij ich w klatce i wstrzykuj trucizny, ale nie pozwalaj im wędrować beztrosko po Akademii, bo ktoś się kiedyś poważnie wkurzy.

Maurycy szepnął coś na ucho odpowiedzialnemu za nieznalezienie wyrostka robaczkowego i wszyscy jego „asystenci” wyszli z pomieszczenia, starając się nie potknąć o nic ani nie zrzucić niczego z półek.

– Ty też się wynoś. Masz chyba jakieś lekcje do poprowadzenia.

– Mam?

– Tak. Moje. Ja popilnuję chłopaka.

Gerdarg został sam na sam z ciałem, ze świecącymi kuleczkami wiszącymi w powietrzu i smrodem formaliny. Nagle ciało poruszyło się. Gerdarg zastygł w oczekiwaniu na kolejny ruch. To za wcześnie – pomyślał. Nie zdążyłem zbadać mózgu. Ręka leżącego powędrowała do jego głowy.

8

Z dzienników Ponurego Maurycego

Dziś zawołał mnie do siebie mój drogi przyjaciel Gerdarg. Potrzebna mu była moja pomoc w niecodziennym problemie. Otóż dotarł do nas z Nadziemia dziwny osobnik. Niby dusza potępiona, niby taka sama jak wszystkie inne, a jednak zupełnie od nich odmienna. Nie wyjawię chyba ogromnej tajemnicy, kiedy powiem, iż całkowicie nieprzymuszone oddanie duszy diabłu to nie jest codzienność. Ba, to rzadkość nad rzadkości. Tak się składa bowiem, iż ludzie (żyjący) strasznie są do swojego słabego życia przywiązani i za nic w świecie nie chcą się go łatwo wyrzekać. A jak jeszcze ktoś wspomni o wiecznych karach, to od razu bieleją na twarzy i się wymykają chyłkiem, żeby zupełnie o tym nie rozmawiać. Tak. Namawianie żyjących do zaprzedania duszy diabłu to robota ciężka jak charakter naszego władcy, a do tego niewdzięczna i tylko niewielu takich jest w Piekle, co potrafią sobie z ludźmi radzić. Dlatego rozumiesz, drogi czytelniku, iż dusza, która sama z siebie postanowiła się diabłu zaprzedać, jest nie lada cudakiem.

Takiego więc osobnika kazał mi doktor Gerdarg zbadać i swój osąd na jego temat przedstawić. Ponieważ jestem nie tylko jego asystentem, ale również samodzielnym wykładowcą Akademii, posiadam swoich własnych asystentów, których sobie dobrałem pod względem wiedzy i użyteczności. Od razu ich zwołałem i kazałem swoje cuda czynić. To banda obiboków i durni, ale z racji tego, że byli kiedyś lekarzami, pomyślałem, że mi się przydadzą. Kiedy tylko przestaliśmy grać w karty, a oni schowali zdobyte obole, udaliśmy się do gabinetu doktora Kaptura. Z racji jego nieciekawego wyglądu nosi on zawsze na głowie kaptur i ściąga go tylko, jak bardzo chce kogoś przestraszyć. Sam nie raz miałem nieprzyjemność stanąć z nim twarzą w twarz i przyjrzeć się tym bruzdom i bliznom, które pozostawiły na nim zęby i pazury Cerberów. Tak. To nieprzyjemny widok.

Kazałem swoim asystentom zbadać pacjenta, a sam zapisywałem wyniki ich oględzin. Od razu wzięli się do roboty – jak dzieci do nowej zabawki. To pukali, to macali, to podnosili i opuszczali ko ńczyny. Aż miło było popatrzeć, jak dobrze się bawią.

– Jakie wyniki? – zapytałem, siadając naprzeciwko nich. Z torby wyciągnąłem czarny zeszycik, w którym postanowiłem notować wszelkie informacje.

Lubię sporządzać na bieżąco notatki, żeby mi nic z głowy nie wyleciało i żeby panu Gerdargowi całą relację zdać, niczego nie pomijając, taki jestem rzetelny.

Niestety, moi asystenci nie znaleźli nic ciekawego. Pan A. myślał, że Obiekt nie posiada wyrostka robaczkowego i od razu wdał się w dyskusję z panem C. (Nazwałem swoich asystentów literkami alfabetu, ponieważ nieustannie myliłem Franciszka z Gustawem, ale od kiedy wypaliłem im literki na czołach, już się nie mylę. Niezmierzona jest moja przenikliwość umysłu).

Nie udało mi się obejrzeć okazu osobiście, ponieważ kiedy tylko zjawił się doktor Kaptur, przejął pieczę nad badaniem i odesłał nas do innych zada ń. Oczywiście zawczasu dokładnie wysłuchał naszych spostrzeże ń i moich uwag na temat stanu zdrowia rzeczonego pacjenta. Niezmiernie cieszę się, że tak dobrze nam się razem pracuje.

9

– Moja głowa. – Chłopak otworzył oczy.

Nad jego głową unosiły się jakieś dziwne, okrągłe światełka, a coś, na czym leżał, było gładkie i zimne. Czaszka pękała mu od nieziemskiego bólu.

– Witaj. – Usłyszał czyjś nieprzyjemny głos. Odwrócił głowę i jak przez mgłę zobaczył siedzącą zakapturzoną postać.

– Gdzie ja jestem?

– W Piekle.

– Słucham?

Postać milczała. Miała splecione dłonie i miarowo machała kciukami.

Oczy chłopaka zaczynały przyzwyczajać się do tego jaskrawego światła. Widział stojące przy ścianie regały i kontury czegoś, co na nich stało. Spróbował się poruszyć. Całe ciało miał tak skostniałe, jakby tydzie ń leżał w śniegu.

– Jak się nazywasz? – zapytała postać.

– Nie wiem, nie pamiętam.

– Jak się czujesz?

– Źle, jak mam się czuć? Dlaczego jestem nagi? Gdzie ja jestem?

– To długa historia.

Chłopak zaczął machać głową na boki, gdyż była to jedyna część jego ciała, jaka się ruszała.

– Spokojnie. – Gerdarg podszedł do niego. – Na wszystko przyjdzie czas. Tutaj mamy go pod dostatkiem.

– Gdzie ja jestem? Dlaczego nie mogę się ruszyć? O Najwyższy…– Nagle jego głos się urwał, a wzrok utkwił w jednym miejscu na suficie. – O Prześwięty, co ja zrobiłem…

– Ciii…– Doktor próbował go uspokoić, przygotowując jednocześnie strzykawkę z brązowym płynem. – Na razie o nic się nie martw.

– Przesta ń! Co ty robisz?!

– Nie bój się. To ci pomoże odpocząć jeszcze trochę. – Gerdarg pstryknął palcami w strzykawkę i skierował ją w stronę swojego pacjenta.

– Nie chcę odpoczywać. Chcę umrzeć! Chciałem umrzeć. Dlaczego nie umarłem?

– Umarłeś, chłopcze. W każdym tego słowa znaczeniu. A teraz pozwól mi robić to, co do mnie należy…– Gerdarg wbił strzykawkę w jego ramię.

Białe światełka zaczęły powoli blaknąć, powieki chłopaka zaczęły opadać, a stół przestał być nieznośnie zimny.

– …czyli zadbać o moją własną dupę – doko ńczył cicho doktor.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: