Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przebiegła i ruda - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przebiegła i ruda - ebook

Doskonałe przeciwieństwo damy w opałach: ciesząca się ogromną popularnością gwiazda kina, piękna kobieta, która doskonale panuje nad każdym aspektem swojego życia. Popełniła jednak drobny błąd, który naprawić może tylko jeden człowiek: Travis McGee. Ona ma pieniądze, a on ich potrzebuje, ale spodziewany zastrzyk gotówki to nie jedyny powód, dla którego Travis zamierza wziąć tę sprawę.
Zmysłowa Lysa Dean ściągnęła na siebie kłopoty swoim niedawnym wybrykiem. Podczas orgiastycznej zabawy pozwoliła sfotografować się nago, a teraz ktoś zaczął ją szantażować. Jeśli zdjęcia przedostaną się do mediów, jej związek z bogatym i przystojnym narzeczonym zawiśnie na włosku.
Travis McGee rozpoczyna prywatne śledztwo, w którym pomaga mu asystentka jego klientki. Wkrótce zaczynają ginąć kolejni ludzie, a gdy Travisowi wydaje się, że rozwiązał zagadkę, na jaw wychodzą fakty, które obalają jego teorię.
Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-6578-117-8
Rozmiar pliku: 645 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

Czy Łysa Dean zasługuje na pomoc? Travis McGee nie jest co do tego przekonany. Ale kończą mu się pieniądze i nie może przebierać w zleceniach. A piękna gwiazda filmowa, która kiedyś poszła na całość i teraz jest z tego powodu szantażowana, proponuje niezłe honorarium. Trudno się dziwić: jeśli kompromitujące zdjęcia przedostaną się do prasy, będzie to oznaczało koniec jej hollywoodzkiej kariery i zaprzepaszczenie szansy na ślub z narzeczonym milionerem.

Przyjmując zlecenie, McGee nie wie, że będzie miał za anioła stróża atrakcyjną asystentkę, z którą przemierzy całą Amerykę – od Florydy po Nowy Jork, Las Vegas i Phoenix. I że sprawa jest poważniejsza, niż na początku założył. Że zginą ludzie.JOHN D. MACDONALD (1916-1986)

Jeden z najwybitniejszych twórców amerykańskiego kryminału, z dorobkiem literackim obejmującym prawie 70 powieści oraz kilka zbiorów opowiadań. Zainspirował takich autorów, jak Stephen King, Dean Koontz i Lee Child. W 1980 r. otrzymał najbardziej prestiżową nagrodę literacką w USA – National BookAward.

Światową sławę przyniosła mu seria 21 powieści z prywatnym detektywem Travisem McGee, którego Lee Child uważa za pierwowzór Jacka Reachera.

Po twórczość MacDonalda niejednokrotnie sięgali filmowcy, na przykład powieść The Executioners została zekranizowana aż dwa razy jako Przylądek strachu – najpierw z Gregorym Peckiem i Robertem Mitchumem, a potem z Nickiem Nolte i Robertem de Niro.1

Po południu gwałtowny wiatr z północnego wschodu przyniósł lutowy chłód i przegonił z plaży turystów. Musieli się przed nim schronić i okropnie narzekali. Przygnał szare fale z odległych rejonów Atlantyku i uderzał nimi o brzeg plaży po drugiej stronie szosy z Bahia Mar. Bębnił drobinami piasku o osłony przy drodze, wdzierał się w labirynt przystani, między cumujące łodzie. Łopotał proporczykami. Ze świstem przedzierał się przez takielunek i konstrukcje wieżyczek. To sobotnie popołudnie w Fort Lauderdale turyści musieli spisać na straty. Lepiej było wracać do Scranton.

Zaszyłem się w przytulnej mesie Busted Flush, jachtu, na którym mieszkam, zacumowanego przy kei F-18. Rozkręciłem na maksa ogrzewanie i ubrany w znoszone wełniane portki i starą flanelową koszulę, która po wielu pięknych latach spłowiała na jasny błękit, wyciągnąłem się na dużej żółtej kanapie.

Kilka dni wcześniej wyrzuciłem stare głośniki i wymieniłem je na kolumny AR 3, które zamontowałem na przeciwległej ścianie. Tuner Scott nastawiłem na odbiór stacji WAEZ z Miami. Wzmacniacz Fishera ładnie współpracował z nowymi głośnikami. Nadawali nagranie Columbii, Piątą Szostakowicza. Dyrygował Bernstein. Kawał świetnej heroicznej muzyki. Miałem dość dobrą antenę, by to w pełni docenić. Można było zamknąć oczy i dać się ponieść.

Po drugiej stronie mesy pochylała się nad blokiem do rysowania Skeeter w szarym, zbyt obszernym na nią sztruksowym kombinezonie. Wszystkie jej ubrania zawsze wydawały się na nią za duże. Sądzę, że skończyła trzydziestkę, ale wciąż wygląda na nie więcej niż osiemnaście lat. Ma wiecznie potargane blond włosy, buzię szmacianej laleczki i smukłe, pełne wdzięku ciało nastolatki. Nie jest zbyt zorganizowana, ale całkiem nieźle sobie radzi jako ilustratorka książek dla dzieci występująca pod pseudonimem Annamara. Mój przyjaciel Meyer wypatrzył ją na plaży jakiś rok temu. Ten zarośnięty, paskudnie uroczy typek podczas spacerów brzegiem potrafi zbierać oryginalne osoby, tak jak inni rzadkie okazy muszli.

Skupiona Skeeter wysunęła w kąciku ust czubek języka i ze skupieniem rysowała swawolną mysz polną o imieniu Quimby. Pracowała u mnie na łodzi, bo w jej mieszkaniu trzy przecznice dalej tak śmierdziało po remoncie farbą, że nie dało się wytrzymać, a musiała dotrzymać terminu. Jakiś czas temu, kiedy nie mogłem się pozbierać po utracie kogoś bardzo mi bliskiego, zniosło nas ku sobie i mieliśmy krótki romans. Ale przekonaliśmy się, że nie jesteśmy w stanie tworzyć udanego związku. Najwyraźniej wyzwalaliśmy w sobie nawzajem to, co w nas najgorsze. Starcia stawały się coraz bardziej bolesne i choć czuliśmy, że nie wolno nam tego dać po sobie poznać, oboje z ulgą przyjęliśmy decyzję o rozstaniu. Na szczęście udało się nam przejść na swobodne niezobowiązujące relacje. Od tej pory łączyła nas czuła przyjaźń.

W momentach, kiedy muzyka stawała się szczególnie patetyczna, Skeeter wymachiwała ołówkiem, jakby chciała pomóc Bernsteinowi w dyrygowaniu, a potem wracała do mysiego portretu. Niespodziewanie ujawniła właśnie wielki talent do przyrządzania grogu po marynarsku. Byłem lekko i przyjemnie zrelaksowany napitkiem, który mi podała. Sobie nalała słabszą wersję. Musiała zająć się Quimbym na trzeźwo.

Wśród potężnych dźwięków muzyki nieśmiało odezwał się dzwonek, który zamontowałem razem z łańcuchem na słupku przy moim stanowisku na przystani, przed wejściem na krótki trap…

Podniosłem się i wyjrzałem. Zobaczyłem wysoką dziewczynę w oficjalnym czarnym kostiumie z wyglądającą jak aktówka torebką. Stała wyprostowana, jakby w ogóle nie wiało, jakby chodziła po okolicy, żeby zapisywać kandydatów na studia biznesu i trafiła tu przypadkiem. Kiedy tak się jej ukradkiem przyglądałem, jeszcze raz nacisnęła dzwonek. Widać było, że nie odpuści.

Wyszedłem na tylny pokład i ruszyłem w jej stronę po szerokim, krótkim trapie. Przyjrzała mi się, ale nie umiałbym powiedzieć, jak wypadłem. Różnie bywa. Jestem bardzo wysoki. Życie mnie nie rozpieszczało. Wyglądam na lenia i nie bez powodu. Jak ujęła to raz pewna dziewczyna z Teksasu, robię takie wrażenie, jakbym się wiecznie obijał.

Ta kobieta miała czarne, krótkie włosy. Nawet większość muzyków płci męskiej nosi dłuższe. Spod ciemnych, grubych brwi patrzyły na mnie uważnie ciemne oczy. Podłużna twarz z wydatnymi kośćmi policzkowymi byłaby surowa, gdyby nie perkaty nos i pełne, ładnie zarysowane usta. Robiła wrażenie modnej, kompetentnej i pozbawionej poczucia humoru.

– Czy pan Travis McGee? – spytała aksamitnym, głębokim kontraltem.

– We własnej osobie.

– Dana Holtzer. Nie mogłam się do pana dodzwonić.

– Telefon jest wyłączony, droga pani.

– Chciałabym porozmawiać z panem w sprawie poufnej.

Czasami tak to właśnie wygląda. Widać było po niej kasę. Żadnych zbędnych precjozów, tylko ciężko zarobione pieniądze. Musiała mieć niezłą posadę i nie wyglądała na osobę, która wpadła w tarapaty. Raczej była wysłannikiem takiego kogoś. Gdyby pojawiła się parę miesięcy temu, nie zawracałbym sobie w ogóle nią głowy. Ale teraz trzeba było uzupełnić środki. Wkrótce musiałbym zapolować na jakiś dochodowy problemik. Fajnie, jak coś samo się napatoczy i nie trzeba się trudzić szukaniem.

Ale ostrożności nigdy dosyć.

– Ma pani pewność, że jestem tym, o kogo pani chodzi?

– Wspominał o panu Walter Lowery z San Francisco.

– Co mówił? Jak się ma stary Walt?

– Dobrze, jak sądzę. – Zmarszczyła brwi. – Powiedział, że brakuje mu gry w szachy z panem.

Czyli w porządku. Nigdy w życiu nie graliśmy z Waltem w szachy. W każdym razie nie ze sobą. Ale było to hasło uwierzytelniające, kiedy kogoś mi podsyłał. Zdarzają się wścibscy, szukający guza, różni cwaniacy i zawodowi śledczy. Dobrze jest mieć sposób, aby od razu wykluczyć kontakty z kłopotliwymi osobnikami.

– Proszę wejść, schować się przed wiatrem – powiedziałem, zdejmując łańcuch i zapinając go z powrotem, kiedy prześlizgnęła się obok mnie. Miała smukłą talię, mocne kształtne biodra i poruszała się z gracją naturalną dla wielu kobiet o takiej budowie. Trzymała się prosto, postawa bez zarzutu.

Otworzyłem drzwi i skinąłem, by weszła w grzmiące dźwięki muzyki. Skeeter zerknęła na nią w roztargnieniu, uśmiechnęła się odruchowo i pracowała dalej. Nie wyłączyłem muzyki, tylko przeprowadziłem pannę Holtzer przez mesę i kambuz do małej wnęki, która służyła za jadalnię. Zamknąłem za nami drzwi.

– Kawy? Czegoś mocniejszego?

– Nie, dziękuję – odparła, siadając.

Nalałem sobie kubek kawy i zająłem miejsce naprzeciw niej.

– Nie podejmuję się wszystkich spraw, z którymi ludzie do mnie przychodzą – zacząłem.

– Zdajemy sobie z tego sprawę, panie McGee…

– Wie pani, jak działam.

– Tak sądzę. W każdym razie, wiem, co mówił o tym pan Lowery. Jeśli komuś coś zostanie skradzione, a nie można tego odzyskać na drodze prawnej, pan podejmuje się sprawy za połowę wartości owej rzeczy. Czy to się zgadza?

– Muszę wiedzieć, o co chodzi.

– Oczywiście. Ale wolałabym… aby to wyjaśnił panu kto inny.

– Zgoda. Niech go pani do mnie przyśle.

– To kobieta. Pracuję dla niej.

– Niech przyjdzie.

– To niemożliwe. Muszę zabrać pana do niej.

– Przykro mi. Jeśli jest w takich tarapatach, że mnie potrzebuje, to chyba problem jest na tyle ważny, żeby się tu osobiście pofatygować.

– Ale pan nie rozumie. Naprawdę. Ona po prostu nie może tu przyjść. Porozmawiałaby z panem, gdyby udało mi się do pana dodzwonić. Pracuję dla… Lysy Dean.

Zrozumiałem, o co chodzi. Lysa Dean to zbyt rozpoznawalna twarz, nawet w najciemniejszych okularach przeciwsłonecznych. Nie chciałaby pojawiać się tu w tak poufnej misji z eskortą policji. A gdyby wybrała się tu sama, każdy dupek rozpoznałby ją nawet z odległości stu metrów. Zrobiłoby się zbiegowisko, ciekawscy staraliby się podejść jak najbliżej, gapiliby się na nią z głupkowatymi uśmiechami, ślinili na widok gwiazdy. Dziesięć głośnych filmów, cztery nieudane małżeństwa, jeden marny serial telewizyjny i kilka słono opłaconych występów gościnnych w telewizji zrobiło z niej postać znaną w każdym domu. Jej pojawienie się wywołałoby taką samą sensację jak Liz Taylor, Kim Novak czy Doris Day. Publiczność to zwierzę, któremu nie można ufać.

– Nie umiem wyobrazić sobie Lysy Dean w sytuacji, w której byłbym jej potrzebny.

Miałem wrażenie, że w ponurej twarzy panny Skutecznej dostrzegłem coś w rodzaju niesmaku.

– Właśnie o tym chciałaby z panem pomówić.

– Zaraz, zaraz. Walter chyba kiedyś napisał dla niej scenariusz.

– Tak, i od tamtej pory się przyjaźnią.

– Sądzi pani, że jej problem pasuje do tego, jak działam?

Zmarszczyła czoło.

– Tak myślę. Nie znam wszystkich szczegółów.

– Ale ona pani ufa?

– W większości spraw. Jednak, jak powiedziałam, w tym przypadku nie znam wszystkich szczegółów. To sprawa osobista. Po prostu… jest coś, co ona chce odzyskać. I to jest dla niej wiele warte.

– Nie mogę nic obiecać. Ale wysłucham jej. Kiedy?

– Natychmiast. Jeśli tylko pan może.

Symfonia dobiegła końca. Wstałem i poszedłem wyłączyć sprzęt. Kiedy wróciłem, pani Holtzer ostrzegła:

– Lepiej, żeby nie wspominał pan o tym nikomu. Nawet o kogo chodzi.

– Właśnie chciałem wyskoczyć na chwilę, podzielić się nowiną z kilkoma przyjaciółmi.

– Przepraszam. Przywykłam do tego, że muszę ją chronić. Od poniedziałku zaczyna się promocja Wiatrów losu, a światowa premiera ma się odbyć w przyszłą sobotę wieczorem w ośmiu kinach w Miami. Przyjechałyśmy wcześniej w nadziei, że uda się nam z panem spotkać. Zatrzymała się w domu przyjaciółki, a jutro wieczorem przeprowadza się do apartamentu z tarasem na najwyższym piętrze hotelu przy plaży. Od poniedziałku ma całkowicie wypełniony kalendarz.

– Od dawna pani dla niej pracuje?

– Dwa lata. Może trochę dłużej. Dlaczego pan pyta?

– Zastanawiałem się, jak się nazywa pani funkcja.

– Sekretarka osobista.

– Ciągnie ze sobą sporo świty?

– Niespecjalnie. W takiej podróży jak teraz jestem tylko ja, jej osobista służąca, fryzjer i człowiek z agencji. Naprawdę wolałabym, żeby pan zadawał pytania jej. Mógłby pan… przygotować się i pojedziemy do niej?

– Do Miami?

– Tak. Czeka na nas auto. Czy… mogłabym zatelefonować?

Zaprowadziłem ją do mojej kajuty. Telefon mam w skrytce u wezgłowia. Znalazła numer w czarnym skórzanym notesie, który wyciągnęła ze swojej wielkiej torby. Połączyła się z centralą i zamówiła rozmowę płatną na kartę kredytową.

– Mary Christine? Proszę, powiedz jej, że nasz przyjaciel przyjedzie ze mną – powiedziała. – Nie, to wszystko. Niedługo. Dziękuję, kochanie.

Wstała i rozejrzała się po kajucie. Nie umiałbym powiedzieć, czy widok ogromnego łóżka ją zszokował, czy rozbawił. Kusiło mnie, żeby jej to wyjaśnić. Dziwne. Miałem ochotę się tłumaczyć, że mebel był w wyposażeniu, kiedy wygrałem ten jacht w długiej pokerowej potyczce w Palm Beach. Facet upierał się, żeby spróbować jeszcze raz, na koniec był gotów postawić swoją brazylijską kochankę, byle tylko odzyskać łódź. Musiałbym odmówić, ale jego przyjaciele oszczędzili mi tej przykrości i delikatnie odprowadzili go od stolika.

Panna Holtzer nie wyglądała na szczególnie surową. Tylko na taką, która łatwo szufladkuje ludzi.

Zdecydowała, że jeśli można, naleje sobie trochę kawy, kiedy będę się przebierał. Założyłem rzadko używany krawat i dość porządny garnitur.

– Hej, wy, rzućcie okiem na tę paskudną mysz – poprosiła Skeeter, kiedy przechodziliśmy przez mesę.

Pokazała nam skończony właśnie rysunek.

– To chwila, kiedy Quimby odkrywa, że naprawdę jest myszą. Ten kot mu to właśnie powiedział. Quimby jest zdruzgotany. Myślał, że jest małym rasowym pieskiem. Ale zastanawiam się, czy nie wygląda bardziej na wystraszonego niż załamanego. Popatrzcie, czy to nie robi wrażenia, jakby on bał się kota?

– O, jaki śliczny rysunek! – zachwyciła się Dana Holtzer. – Co za potworność, odkryć, że cały czas było się tylko myszą.

– Quimby nie potrafi się z tym pogodzić – stwierdziła Skeeter.

Uśmiechnęły się do siebie miło.

– Dana Holtzer, Mary Keith, znana jako Skeeter. Musimy lecieć, Skeet, nie zapomnij pozamykać, gdybym nie wrócił, zanim wyjdziesz.

– Dobrze. Gryzie się tym, ile pracy włożył w to, żeby nauczyć się szczekać.

– Pałaszuj, co tylko chcesz, jak zgłodniejesz.

Ale ona już wróciła do pracy, skupiona i niepomna na wszystko. A my wyszliśmy na wiatr i skierowaliśmy się w stronę parkingu.

– Co za urocza, niesamowita dziewczyna. Ma wielki talent – oceniła panna Holtzer. – Pana sympatia?

– Właśnie pomalowali jej mieszkanie, więc zaproponowałem, żeby pracowała u mnie na łodzi. Terminy ją gonią.

Po kolejnych trzech krokach panna Holtzer szybko się ogarnęła i znów zamknęła w swojej skorupie idealnej sekretarki. Ale ja zapamiętałem, jak ożywiła się zachwycona rysunkiem myszy, jak w jednej chwili stała się młodsza i bardziej spontaniczna. To nie było jednak w jej stylu czy zwyczaju – tak się odkrywać. Wypełniała swoje zadanie, zdystansowana, czujna, skuteczna. Nie płacono jej za reagowanie na ludzi ani za okazywanie emocji, jeśli w ogóle jakieś były.

Czekała na nas błyszcząca czarna limuzyna, Chrysler. Obok stał mężczyzna w średnim wieku ubrany w szarą liberię ze srebrnymi guzikami. Sięgnął dłonią czapki i otworzył dla nas drzwi. Wyglądał jak senator w telewizji. I miał tę niezwykłą umiejętność, właściwą świetnym szoferom, płynnego lawirowania wielkim autem w ulicznym tłoku. Przy tym wszelkie wysiłki innych kierowców wydawały się chaotyczne i bezsensowne.

– To samochód panny Dean? – spytałem.

– O, nie. Należy do naszych gospodarzy.

– Kiedy przyjechałyście?

– Wczoraj.

– Incognito?

– Tak.

– Sprytnie.

– Wynajętym samolotem – dodała.

Pomiędzy nami a wygoloną szyją utalentowanego kierowcy była szyba. Holtzer siedziała odwrócona ode mnie, patrząc spokojnie przez szybę na szary dzień.

– Panno Holtzer…

– Tak? – powiedziała, oglądając się z uprzejmym wyczekiwaniem.

– Chciałbym wiedzieć, czy się nie mylę. Wydaje mi się, że wyczuwam pani cichą dezaprobatę.

Miałem wrażenie, że dostrzegłem błysk lekkiego rozbawienia.

– Czy to dla pana takie ważne?

– Tego nie pomyślałem.

– Wie pan, w ciągu tych dwóch lat zlecano mi tyle niezwykłych zadań, że gdybym miała wszystko oceniać, byłabym wrakiem.

– Unika więc pani wydawania jakichkolwiek sądów?

– Poza sytuacjami, kiedy się tego ode mnie oczekuje. Ona płaci za opinie. Prawne, podatkowe, artystyczne. Słucha ich i podejmuje decyzje. Opinie wolontariuszy niespecjalnie ją interesują.

– To dobrze płatna praca?

– Rekompensuje trud.

– Chyba powinienem się poddać.

Z niemal niezauważalnym wzruszeniem ramion odwróciła się znów do okna, prezentując mi ładny, mocny zarys brody i szyi, zgrabnego ucha widocznego pod naturalnie wijącymi się, przystrzyżonymi czarnymi włosami, gęste ciemne rzęsy nad delikatną linią policzka, leciutki, dyskretny i nienarzucający się zapach delikatnych perfum.2

Dom stał na prywatnej wyspie. Prowadziła do niego droga biegnąca po grobli odchodzącej od jednej z głównych tras pomiędzy Miami a Miami Beach. Ogrodnik zamaszyście otworzył przed nami bogato zdobioną bramę. Wjechaliśmy na teren posesji po żwirowej alejce wijącej się wśród bujnej, pieczołowicie pielęgnowanej dżungli, okrążyliśmy biało-różową podmurówkę i zaparkowaliśmy pod niewielką wiatą obok ogrodu.

To musiało być tylne wejście. Dana Holtzer zaprowadziła mnie do mrocznego holu na półpiętrze. Usiadłem na babilońskim tronie w cieniu zawieszonej wyżej zbroi. Panowała martwa cisza. Żadnych odgłosów. Nic. Holtzer wróciła – bez kapelusza, bez torebki – i skinęła na mnie z powagą siostry przełożonej. Ruszyłem za nią korytarzem, całym w dywanach i boazerii. Zastukała w warowne drzwi, popchnęła je i usunęła się na bok, robiąc mi przejście.

– Za chwilę będzie – powiedziała.

Zamknęła drzwi i zostawiła mnie samego w czymś, co robiło wrażenie apartamentu gościnnego. Był to długi, bardzo wysoki pokój. Na podłodze ciemnowiśniowy dywan; na ścianach boazeria. Siedem zakończonych łukami, wysokich witrażowych okien na jednej ścianie. Głębokie parapety. Ciemne hiszpańskie meble. Środek pokoju niżej niż narożniki. W jednym z nich stało łóżko z baldachimem. Naprzeciwko, przed niewielkim kamiennym kominkiem, meble tworzyły kącik do mniej formalnych spotkań towarzyskich. Część na niższym poziomie miała charakter dość oficjalny. Tam gdzie stało łoże, było dwoje drzwi. Jedne, otwarte, prowadziły do garderoby, gdzie zauważyłem komplet eleganckich walizek. Drugie drzwi były zamknięte, a zza nich dochodził ledwie słyszalny szum cieknącej wody.

Chociaż zasłony były rozsunięte, w pokoju panował półmrok. Podszedłem do jednego z okien i wyjrzałem na dół. Spomiędzy liści tropikalnych drzew z trudem dostrzegłem fragmenty trawnika. Dalej, po lewej stronie, mignął mi bielą róg basenu.

Nagle drzwi łazienki się otworzyły i wyszła z nich Lysa Dean. Była drobna, jak się spodziewałem, bo przecież musiała być dużo mniejsza niż postać spoglądająca na mnie z wielkiego ekranu, w pełnym kolorze i zbliżeniu, z szarozielonymi oczami wielkości volkswagena garbusa. Miała na sobie delikatne złote sandałki na płaskich obcasach, wzorzyste zielonkawe spodnie z cienkiego materiału, oblepiające jej nogi tak bardzo, jak to tylko możliwe, prawie jak farba albo tatuaż. Do tego włożyła dziwną włochatą bluzę z dekoltem i rękawami trzy czwarte. Wyglądało to tak, jakby narysowany przez Skeeter Quimby oraz parę setek jego krewnych oddali blade skórki ze swoich brzuszków na tę kreację. Na szczupłej szyi luźno zawiązała szalik z zielonego jedwabiu, idealnie pasujący do jedynej sztuki biżuterii, którą nosiła – szmaragdu wielkiego jak kostka cukru – na małym palcu lewej dłoni. Rozegrała swoje wejście po mistrzowsku – minęła część sypialną i zeszła trzy schodki w dół.

Szybko zbliżyła się do mnie z wyciągniętą ręką i ciepłym uśmiechem, niczym kobieta z zachwytem witająca powracającego kochanka.

– Jak to dobrze, że pan przyszedł! – powiedziała łagodnym, zbliżonym do szeptu głosem. Kiedy ująłem jej dłoń, obróciła się lekko, jakby szukała promieni słońca, najokrutniejszego oświetlenia, na jakie może pozwolić sobie kobieta. Jej dłoń była mała, sucha i ciepła. Ufne małe zwierzątko tak intymne jak jej głos.

One stosują szczególne zawodowe triki. Mnóstwo ekspresji w pracy ust, brwi i gestów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: