Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przygody barona Munchhausena - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przygody barona Munchhausena - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 240 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO­DRÓŻ Z PRZY­GO­DA­MI

Wy­ru­szy­łem z domu w po­dróż do Ro­sji w po­ło­wie zimy, mnie­ma­jąc cał­kiem słusz­nie, iż tyl­ko wów­czas mróz i śnieg, bez żad­nych kosz­tów ze stro­ny sza­cow­nych i tro­skli­wych rzą­dów, dar­mo wy­gła­dzą wresz­cie dro­gi po­przez pół­noc­ne oko­li­ce Nie­miec, Pol­skę, Inf­lan­ty i Kur­lan­dię, dro­gi, któ­re we­dle opi­sów wszyst­kich po­dróż­ni­ków są jesz­cze bar­dziej wy­bo­iste niż ścież­ki wio­dą­ce do Świą­ty­ni Cno­ty.

Po­dró­żo­wa­łem kon­no. Naj­lep­szy to spo­sób, zwłasz­cza gdy za­cny jest jeź­dziec i szka­pa. Nie na­ra­zisz się wte­dy na spra­wę ho­no­ro­wą z pierw­szym lep­szym uprzej­mym nie­miec­kim po­czmi­strzem ani na to, by wiecz­nie spra­gnio­ny pocz­ty­lion włó­czył cię od karcz­my do karcz­my. By­łem lek­ko odzia­ny, co, gdym się co­raz bar­dziej za­pusz­czał na pół­noc­ny wschód,do­syć da­wa­ło się we zna­ki.

Łac­no więc so­bie wy­sta­wić, jak przy tak sro­giej po­go­dzie czuł się w pu­stej oko­li­cy ubo­gi, sta­ry czło­wie­czy­na, któ­ry na pol­skim wy­go­nie le­żał opusz­czo­ny, le­d­wo pa­ro­ma ła­cha­mi na­gość swą skry­wa­ją­cy. Ser­ce ści­snę­ło mi się z żalu nad bie­da­czy­skiem. Więc choć i mnie mróz aż pod że­bra w ser­ce się wgry­zał, prze­cież na­rzu­ci­łem nań mój płaszcz po­dróż­ny. Wte­dy z na­gła ozwał się z nie­bios cu­dow­ny głos, wy­chwa­la­ją­cy mój czyn mi­ło­sier­ny:

– Niech mnie wszy­scy dia­bli, synu! To ci bę­dzie po­li­czo­ne!

– A niech tam – po­my­śla­łem i je­cha­łem da­lej, aż mnie ogar­nę­ły mrok i noc. Jak okiem się­gnąć, nie ja­wi­ła się, nie od­zy­wa­ła żad­na wieś. Kraj cały le­żał pod śnie­giem, nie spo­sób wy­pa­trzyć ni dro­gi, ni mo­stu. Znu­żo­ny jaz­dą, zsia­dłem z ko­nia i przy­wią­za­łem go do cze­goś, co mi kształ­tem przy­po­mi­na­ło ster­czą­cy ze śnie­gu pie­niek. Dla pew­no­ści pod­ło­ży­łem so­bie pi­sto­le­ty pod ra­mię, le­głem opo­dal na śnie­gu i ucią­łem so­bie zdro­wą drzem­kę aż do bia­łe­go dnia.

Zdu­mia­łem się wiel­ce, gdym oba­czył, że leżę po­środ­ku wsi, na cmen­ta­rzu ko­ściel­nym. Mego ko­nia po­cząt­ko­wo nig­dzie doj­rzeć nie mo­głem. Lecz – oto usły­sza­łem gdzieś wy­so­ko nade mną rże­nie. Gdym spoj­rzał w górę, uj­rza­łem, że moje ko­ni­sko do kur­ka ko­ściel­ne­go przy­wią­za­ne u wie­ży dyn­da! Wnet po­ją­łem, jak się rzecz mia­ła: całą wieś nocą za­sy­pał śnieg, a gdy z na­gła mróz ze­lżał, śnieg za­czął ta­jać, a ja śpiąc ob­su­wa­łem się wraz z nim po tro­sze, po­ma­luś­ku i ła­god­nie. To zaś, com w ciem­no­ści wziął za pie­niek ze śnie­gu ster­czą­cy, do cze­gom mego ko­nia przy­wią­zał, był to krzyż czy też ku­rek na ko­ściel­nej wie­ży.

Nie za­sta­na­wia­jąc się więc wie­le, wzią­łem je­den z mych pi­sto­le­tów i pal­ną­łem z nie­go w cu­gle od uzdy mo­je­go wierz­chow­ca. W ten spo­sób od­zy­ska­łem ko­nia i ru­szy­łem da­lej w dro­gę. Po­tem wszyst­ko szło do­brze, aż do chwi­li gdy przy­by­łem do Ro­sji, gdzie nie ma zwy­cza­ju zimą kon­no po­dró­żo­wać. Że zaś kie­ru­ję się za­sa­dą "Co kraj – to oby­czaj – na­by­łem małe, rą­cze san­ki za­przę­gnię­te w jed­ne­go ko­nia i ru­szy­łem do Pe­ters­bur­ga z ani­mu­szem. Nie po­mnę już zgo­ła, czy mi się to przy­da­rzy­ło w Es­to­nii, czy też w oko­li­cach po­mię­dzy Na­rwą i Newą, to prze­cie pa­mię­tam, iż było to w sro­gim le­sie, gdym uj­rzał pę­dzą­ce za mną strasz­li­we wil­czy­sko, któ­re­mu gwał­tow­ny zi­mo­wy głód do­da­wał jesz­cze rą­czo­ści. To­też wilk mnie wnet do­go­nił i zda­wa­ło się, że już nie ma dla mnie ra­tun­ku. W oka­mgnie­niu po­ło­ży­łem się na płask na dnie sań, zda­jąc ko­nia na jego wła­sny spryt, co mi się zda­ło naj­lep­sze dla nas obu.I wte­dy sta­ło się to, co mi wpraw­dzie cho­dzi­ło po gło­wie, ale cze­gom się ani spo­dzie­wał, ani ocze­ki­wał. Wil­czy­sko, nie ba­cząc na moją skrom­ną oso­bę, dało prze­ze mnie susa i, za­pa­mię­ta­łe w zło­ści, sko­czy­ło wprost na ko­nia, ode­rwa­ło i łyk­nę­ło za jed­nym ra­zem cały zad bied­nej szka­py, któ­ra z trwo­gi i bólu; gna­ła tym ci prę­dzej. A ja, skry­ty w sa­niach i bez­piecz­ny, ukrad­kiem unio­słem gło­wę i wte­dy uj­rza­łem z prze­ra­że­niem, że wil­czy­sko prze­żar­ło pra­wie ko­nia na wy­lot. Za­le­d­wie jed­nak wci­snę­ło się zgrab­nie do we­wnątrz koń­skie­go ka­dłu­ba, sko­rzy­sta­łem z oka­zji i za­mach­ną­łem się siar­czy­ście bi­czem po jego ku­dłach. Choć wil­czy­sko tkwi­ło jak­by w po­krow­cu, prze­cież ten nie­spo­dzie­wa­ny cios na­pę­dził mu tę­gie­go stra­cha. Z ca­łej mocy tar­gnę­ło się na­przód, aż spadł zeń koń­ski ze­zw­łok i wy­obraź­cież so­bie! – miast ko­nia gna wil­czy­sko w za­przę­gu! Ja ze swej stro­ny co­raz gę­ściej świad­czy­łem mu razy bi­czem i oto nie­spo­dzia­nie dla oby­dwu nas, zdro­wo i cało, ga­lo­pem wpa­dli­śmy do Pe­ters­bur­ga, ku nie­ma­łe­mu zdu­mie­niu spek­ta­to­rów.

Nie będę was, pa­no­wie, nu­żył czczą ga­da­ni­ną o po­ło­że­niu, sztu­kach pięk­nych, na­ukach ani o oso­bli­wo­ściach tej świet­nej ro­syj­skiej sto­li­cy. Nie będę też za­ba­wiać was in­tryż­ka­mi i swa­wol­ny­mi przy­go­da­mi, ja­kie się zda­rza­ją na przy­ję­ciach, gdzie pani domu czę­stu­je go­ścia wód­ką i ca­łu­sem. God­niej­sze wa­szej uwa­gi zda­ją mi się przed­mio­ty bar­dziej szla­chet­ne, ty­czą­ce się koni i psów, któ­rych by­łem za­wsze naj­szczer­szym przy­ja­cie­lem, a tak­że opo­wiem co nie­co o li­sach, wil­kach i niedź­wie­dziach. Tej bo­wiem dzi­kiej zwie­rzy­ny jest w Ro­sji więk­sza ob­fi­tość niż w któ­rym­kol­wiek kra­ju świa­ta. Że trwa­ło to czas – nie­ja­ki, nim się do woj­ska za­cią­gną­łem, te­dym przez parę mie­się­cy z peł­nej swo­bo­dy ko­rzy­stał i mo­głem czas mój i pie­nią­dze prze­hu­lać w spo­sób naj­bar­dziej god­ny szlach­ci­ca. Nie­jed­na noc upły­nę­ła mi przy kar­tach, a wie­le – przy brzę­ku peł­nych kie­li­chów. Mro­zy pa­nu­ją­ce w tym kra­ju, a tak­że jego oby­cza­je nada­ły fla­szy, kom­pan­ce za­baw i roz­ry­wek, ran­gę o wie­le wyż­szą niź­li w na­szym trzeź­wym nie­miec­kim kra­ju. I spo­tka­łem tu mnó­stwo lu­dzi, któ­rzy w szla­chet­nej sztu­ce po­pi­ja­nia god­ni byli zwać się ar­ty­sta­mi.

Lecz każ­dy z nich za li­che­go par­ta­cza by ucho­dził przy si­wo­bro­dym, czer­wo­nym jak bu­rak ge­ne­ra­le, któ­ry z nami przy wspól­nym sto­le uczto­wał. Sta­ry ten je­go­mość po­stra­dał był w bi­twie z Tur­kiem wierzch­nią część czasz­ki i z tej to przy­czy­ny, gdy tyl­ko ktoś nowy do na­szej kom­pa­nii tra­fił, w spo­sób naj­grzecz­niej­szy, dwor­nie go prze­pra­szał, iż przy sto­le nie zdej­mu­je ka­pe­lu­sza. Miał on zwy­czaj pod­czas uczty wy­próż­niać parę flasz wi­nia­ku, koń­cząc wy­czyn bu­tlą ara­ku lub za­czy­na­jąc rzecz od nowa, gdy tyl­ko zda­rzy­ła się po temu spo­sob­na oka­zja. Nig­dy jed­nak nie spo­strze­głeś, by choć tro­chę miał w czu­bie. Nie uwie­rzy­cie mi, pa­no­wie, gdzie le­ża­ła tego przy­czy­na! Wy­ba­czam wam to, bo­wiem i mnie było trud­no rzecz tę po­jąć. Nie mo­głem jej so­bie dłu­go wy­tłu­ma­czyć, aż z na­gła i nie­spo­dzia­nie klucz do tej za­gad­ki zna­la­złem. Od cza­su do cza­su ge­ne­rał lek­ko uno­sił ka­pe­lusz. Wi­dzia­łem to nie­raz i nie bra­łem mu tego za złe. Rzecz pro­sta, iż roz­grze­wa­ło mu się czo­ło, rzecz prost­sza jesz­cze, iż je chciał ochło­dzić. Wresz­cie kie­dyś zo­ba­czy­łem, że wraz z ka­pe­lu­szem pod­no­si się przy­mo­co­wa­na doń srebr­na blasz­ka, któ­rą ge­ne­rał miał za­ła­ta­ną czasz­kę, i wów­czas za­wsze ku­rzy mu się ze łba opar wy­pi­tych przez nie­go moc­nych trun­ków. Szep­ną­łem o tym paru przy­ja­cio­łom i oświad­czy­łem go­to­wość za­raz, a był to już wie­czór, praw­dzi­wość mo­ich słów udo­wod­nić.

Sta­ną­łem wiec z moją faj­ką za ge­ne­ra­łem i wła­śnie, gdy opusz­czał z po­wro­tem ka­pe­lusz, pod­pa­li­łem ka­wał­kiem pa­pie­ru uno­szą­cy się opar. Wte­dy uj­rze­li­śmy nie­wi­dzia­ne i pięk­ne wi­do­wi­sko. Słup pary nad gło­wą bo­ha­te­ra prze­mie­nił się w słup ogni­sty, a opar snu­ją­cy się po­mię­dzy wło­siem ka­pe­lu­sza za­bły­snął mo­drym, naj­pięk­niej­szym bla­skiem, wspa­nia­lej lśniąc niź­li au­re­ola wo­kół gło­wy naj­więk­sze­go ze świę­tych. Eks­pe­ry­men­tu tego nie spo­sób było przed ge­ne­ra­łem za­ta­ić. Lecz sta­ry by­najm­niej się o to nie gnie­wał i do­zwo­lił nam nie­raz jesz­cze po­wta­rzać do­świad­cze­nie, któ­re do­da­wa­ło mu tyle do­stoj­nej po­wa­gi.OPO­WIE­ŚCI MY­ŚLIW­SKIE

Po­mi­jam mil­cze­niem po­nie­któ­re we­so­łe przy­pad­ki, któ­re nas przy ta­kich to oka­zjach spo­ty­ka­ły, mam bo­wiem chęt­kę opo­wie­dzieć wam, pa­no­wie, o co uciesz­niej­szych i oso­bliw­szych my­śliw­skich przy­go­dach.

Nie zda się to wam dziw­ne, żem za­wsze lgnął do za­cnych kom­pa­nów, któ­rzy wol­ną, bez­kre­sną le­śną dzie­dzi­nę na­le­ży­cie umie­ją sza­co­wać. Za­rów­no roz­ma­itość roz­ry­wek, jak i nie­zwy­czaj­ne wprost szczę­ście, któ­re to­wa­rzy­szy­ło każ­de­mu mo­je­mu po­czy­na­niu, spra­wi­ły, iż po dziś dzień z roz­ko­szą to wszyst­ko wspo­mi­nam. Kie­dyś, o świ­cie, uj­rza­łem przez okno mej sy­pial­nej kom­na­ty, iż stad­ko dzi­kich ka­czek, rzekł­byś, po­kry­ło cał­kiem wody ogrom­ne­go sta­wu, któ­ry le­żał nie opo­dal. W mgnie­niu oka po­chwy­ci­łem z kąta skał­ków­kę, szu­smą­łem ze scho­dów na łeb, na szy­ję i naj­nie­opatrz­niej w świe­cie trza­sną­łem gło­wą o fra­mu­gę drzwi. Alem się ni na mo­ment nie­za­trzy­mał, choć zda­ło mi się, żem iskra­mi i gwiaz­da­mi z oczu syp­nął. Przy­kła­dam broń do oka, ce­lu­ję i pa­trz­cież, do li­cha! Wraz z tyl­ko co do­zna­nym gwał­tow­nym wstrzą­sem od­le­ciał krze­mień od kur­ka! Co mia­łem czy­nić? Nie spo­sób było czas tra­cić. Szczę­ściem mia­łem jesz­cze w pa­mię­ci, co mi się świe­żo z ocza­mi przy­da­rzy­ło. Od­ry­wam tedy pa­new­kę, ce­lu­ję do dzi­kie­go ptac­twa i walę się pię­ścią w oko. Star­czy­ło w nim jesz­cze iskier! Huk­nął strzał. Tra­fi­łem ka­czek par pięć, czte­ry cy­ran­ki i parę ku­rek wod­nych. Przy­tom­ność umy­słu jest męż­nych czy­nów pod­nie­tą. Żoł­nie­rze i że­gla­rze wie­le­kroć za­wdzię­cza­ją jej swe oca­le­nie, a my­śli­wi swe szczę­ście.

Zda­rzy­ło się, iż w jed­nej z mo­ich my­śliw­skich wę­dró­wek do­tar­łem do wiej­skie­go je­zio­ra, po któ­rym tu i tam pły­wa­ło so­bie kil­ka­dzie­siąt dzi­kich ka­czek. Były jed­nak tak roz­pro­szo­ne, że nie mo­głem po­ło­żyć wię­cej niż jed­ną jed­nym strza­łem. Na do­miar złe­go ostał mi się tyl­ko je­den na­bój w mo­jej flin­cie. Zda­ło­by się jed­nak ustrze­lić ich wię­cej, bom się wkrót­ce spo­dzie­wał od­wie­dzin ca­łej hur­my przy­ja­ciół i zna­jom­ków. Na­gle wpa­dło mi na myśl, że mam prze­cie w mej my­śliw­skiej tor­bie jesz­cze je­den ka­wa­łek sło­ni­ny, któ­ry mi po­zo­stał z za­bra­nej na po­lo­wa­nie prze­ką­ski. Przy­wią­za­łem tedy sło­ni­nę do psiej smy­czy, któ­rą roz­plo­tłem, co naj­mniej czte­ry­kroć ją po­dłu­ża­jąc. Co uczy­niw­szy, skry­łem się w si­to­wiu, przy sa­mym brze­gu, wy­sta­wi­łem mój ka­wa­łek sło­ni­ny na smy­czy i ku mo­jej ucie­sze wi­dzę, że naj­bli­żej pły­wa­ją­ca kacz­ka żwa­wo się doń zbli­ża i łyka. Za nią pod­pły­wa­ją inne, gdy przy­wią­za­ny do smy­czy gład­ki kęs w nie­prze­tra­wio­nym sta­nie szyb­ko się z kacz­ki dru­gim koń­cem wy­śli­znął, łyka go dru­ga, trze­cia i tak da­lej po ko­lei. Mó­wiąc krót­ko, kęs prze­wę­dro­wał przez wszyst­kie kacz­ki, ani jed­nej nie­omi­nąw­szy, i nie od­cze­pił się na­wet od smy­czy!

Były na nią na­ni­za­ne jak per­ły na sznu­rek. Przy­cią­gną­łem je więc pięk­nie-ład­nie do brze­gu i owi­nąw­szy się wo­kół ra­mion i pier­si sze­ścio­krot­nie sznu­rem ru­szy­łem ku do­mo­wi. Dro­gi mia­łem jesz­cze szmat przed sobą i mę­czy­li mnie set­nie cię­żar tylu ka­czek. Wy­rzu­ca­łem so­bie już pra­wie, iż ich tyle po­ła­pa­łem. Wte­dy przy­da­rzy­ło mi się coś, co mnie w pierw­szej chwi­li wpra­wi­ło w nie­ma­ły am­ba­ras. Kacz­ki bo­wiem były wszyst­kie jesz­cze żywe i, otrzą­snąw­szy się z pierw­sze­go oszo­ło­mie­nia, jęły krzep­ko bić skrzy­dła­mi, uno­sząc się ze mną wy­so­ko w po­wie­trze. Nie­je­den by się za­tra­cił w po­dob­nych oko­licz­no­ściach, ja jed­nak wy­ko­rzy­sta­łem je, jak mo­głem naj­le­piej, na mój po­ży­tek. Ją­łem bo­wiem wio­sło­wać po po­wie­trzu po­ła­mi mego ka­ba­ta, w stro­nę domu się kie­ru­jąc.

Gdym się tak w gó­rze nad moim do­mem już zna­lazł, trze­ba się było ja­koś opu­ścić, szko­dy so­bie nie czy­niąc. Ukrę­ci­łem więc łeb jed­nej kacz­ce, po­tem dru­giej, trze­ciej i in­nym. I w ten spo­sób mia­ro­wo i ła­god­nie osu­ną­łem się po­przez ko­min mego domu na sam śro­dek ku­chen­ne­go pa­le­ni­ska, w któ­rym na szczę­ście nie zdą­żo­no jesz­cze roz­pa­lić ognia. Ku­charz mój nie­ma­ło się zdu­miał i najadł się tę­gie­go stra­cha.

Po­dob­ny przy­pa­dek mia­łem ze sta­dem ku­ro­patw. Wy­sze­dłem so­bie, by nową flin­tę wy­pró­bo­wać, i już wy­strze­la­łem nie­wiel­ki za­pas śru­tu, gdy ni stąd, ni zo­wąd furk­nę­ło mi spod nóg spło­szo­ne stad­ko ku­ro­patw. Chęt­ka mnie wzię­ła mieć je dziś jesz­cze, wie­czo­rem, na sto­le i spra­wi­ła, że wpadł mi do gło­wy kon­cept, któ­re­go – pod sło­wem! – mo­że­cie i wy za­żyć, pa­no­wie, gdy się wam po temu przy­da­rzy oka­zja.

Gdym tyl­ko oba­czył, gdzie sia­dły ku­ro­pa­twy, żwa­wo na­bi­łem moją broń, lecz nie śru­tem, ale stem­plem, któ­ry, tak szyb­ko, jak tyl­ko mo­głem – za­ostrzy­łem nie­co od gór­ne­go koń­ca i pod­sze­dłem bli­żej do ku­ro­patw. Gdy się tyl­ko po­de­rwa­ły, na­ci­sną­łem cyn­giel i uj­rza­łem z ra­do­ścią opa­da­ją­cy opo­dal po­wo­li mój stem­pel, a na nim sie­dem ku­ro­patw, zdu­mio­nych może, że je tak przed­wcze­śnie je­den ro­żen zjed­no­czył. Słusz­nie po­wia­da­ją: "Radź so­bie na świe­cie, jako mo­żesz". In­nym znów ra­zem w oka­za­łym ro­syj­skim le­sie wy­sko­czył na mnie wspa­nia­ły, srebr­ny lis. Aż ża­łość bra­ła na myśl, że ktoś mógł­by się po­wa­żyć tak kosz­tow­ne fu­tro kulą czy śru­tem prze­dziu­ra­wić.

Ja­śnie Wiel­moż­ny Prze­che­ra sta­nął tuż przy drze­wie, a ja w oka­mgnie­niu wy­cią­gną­łem kulę z lufy, za­ła­do­wa­łem w nią tęgi gwóźdź, da­łem ognia i tak cel­nie tra­fi­łem, żem li­sią kitę przy­gwoź­dził do pnia. Po czym pod­sze­dłem do lisa, wy­ją­łem kor­de­las, prze­cią­łem na krzyż skó­rę na li­sim py­sku, chwy­ci­łem ha­rap i wy­chło­sta­łem zwie­rza z jego fu­tra tak grzecz­nie, że praw­dzi­wie było co po­dzi­wiać. Nie­raz przy­pa­dek i szczę­ście po­peł­nio­ne błę­dy na­pra­wia­ją. Mia­łem się o tym wkrót­ce prze­ko­nać, gdy w ogrom­nym le­sie uj­rza­łem kłu­su­ją­ce­go war­chla­ka i po­dą­ża­ją­cą za nim ma­cio­rę. Strze­li­łem i spu­dło­wa­łem. War­chlak wy­ry­wa sam na­przód, ma­cio­ra przy­sta­nę­ła i znie­ru­cho­mia­ła, jak­by wro­sła w zie­mię. Gdym się jej przyj­rzał z bli­ska, po­zna­łem, iż be­stia była śle­pa i trzy­ma­ła ogo­nek swe­go war­chla­ka w py­sku. War­chlak zaś pro­wa­dził ją z sy­now­skie­go obo­wiąz­ku.

Że zaś moja kula prze­le­cia­ła po­mię­dzy oboj­giem, prze­cię­ła tę lin­kę, któ­rej ko­niec wciąż jesz­cze dzier­ży­ła w zę­bach ma­cio­ra. Prze­wod­nik już jej nie pro­wa­dził, więc przy­sta­nę­ła. Ja zaś chwy­ci­łem za ko­niu­szek dzi­cze­go ogo­na i po­pro­wa­dzi­łem na nim sta­re, bez­rad­ne stwo­rze­nie bez tru­du i sprze­ci­wu wprost do domu. Choć wiel­ce nie­bez­piecz­na jest dzi­ka ma­cio­ra, o wie­le jesz­cze nie­bez­piecz­niej­szy jest sro­gi ody­niec. Spo­tka­łem ta­ko­we­go kie­dyś w le­sie, gdym, na moje nie­szczę­ście, nie był go­tów ani do ata­ku, ani do obro­ny.

Le­d­wo uda­ło mi się smyr­gnąć za drze­wo, gdy roz­ju­szo­ny zwierz z całą mocą za­dał cios z boku. Jego kły wry­ły się jed­nak w drze­wo, tak że ani ich wy­rwać, ani cio­su po­wtó­rzyć już nie był w mocy. – Ha – ha! – po­my­śla­łem. – Mam cię, brat­ku! – W oka­mgnie­niu po­chwy­ci­łem ka­mień, ją­łem nim kuć jak mło­tem po kłach i zbi­łem je ra­zem tak, że ody­niec ujść mi już nie mógł. Mu­siał cze­kać cier­pli­wie, ażem z po­bli­skiej wsi wó­zek i po­wro­zy ścią­gnął, aby go zdro­wym i ca­łym do domu do­sta­wić, co się też uda­ło wy­śmie­ni­cie. Bez wąt­pie­nia sły­sze­li­ście, wać­pa­no­wie, o pa­tro­nie strzel­ców i my­śli­wych, świę­tym Hu­ber­cie, jako tez i o wspa­nia­łym je­le­niu z krzy­żem świę­tym po­mię­dzy ro­ga­mi, któ­ry mu się on­giś w le­sie ob­ja­wił.

Temu to świę­te­mu Hu­ber­to­wi zwy­kłem rok w rok w za­cnej kom­pa­nii, hołd skła­dać, a co się ty­czy je­le­nia – tom go oglą­dał chy­ba z ty­siąc razy: za­rów­no na ko­ściel­nych ma­lo­wi­dłach, jak i na ha­fto­wa­nych wstę­gach or­de­ro­wych jego ry­ce­rzy. Tak że, na ho­nor i su­mie­nie pra­we­go my­śliw­ca! – sam już nie wiem, czy przed laty by­wa­ły ta­kie zdob­ne w krzyż świę­ty je­le­nie, czy też może są i dziś jesz­cze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: