Przyjaciele bez bonusu - ebook
Przyjaciele bez bonusu - ebook
Czy możliwa jest przyjaźń między kobietą a mężczyzną? Czy naprawdę szansa Elizabeth na miłość bezpowrotnie przeminęła? Czy Nico, gwiazdor telewizyjny, ma niewinne zamiary, czy lepiej trzymać się od niego z daleka? Singielki powtórnie zapraszają do siebie i gwarantują wielkie emocje podczas lektury.
W pierwszej części, „Randce z homo sapiens”, jedna z singielek z kółka znalazła ukochanego. Jej przyjaciółce Elizabeth, która do tej pory nie wierzyła w prawdziwą miłość, a wyłącznie w seks bez zobowiązań, staje na drodze dawny kochanek, Nico Manganiello. Ta zabawna opowieść o dziewczętach z Chicago, które spotykają się co tydzień, żeby szydełkować i rozmawiać o swoich problemach sercowych, jest idealna na wakacje.
Są trzy rzeczy, które musicie wiedzieć o Elizabeth Finney:
1) cierpi na syndrom niepohamowanego sarkazmu, zwłaszcza gdy ktoś wytrąci ją z równowagi,
2) nikt nie potrafi zdenerwować jej bardziej niż Nico Manganiello,
3) zdecydowanie wie, na czym polega dzierganie.
Elizabeth Finney jest zacięta i nie zwykła zmieniać zdania. Nikt na przykład nie przekona jej, że muzyka boysbandów jest tylko dla nastolatek, uparcie twierdzi, że w relacji z nudnymi przystojniakami w grę wchodzi wyłącznie seks bez zobowiązań i nie ma wątpliwości, że jej jedyna szansa na prawdziwą miłość przeminęła. Wszystko się zmieni, gdy pewnego dnia ponownie spotka Nico Manganiella. Ten charyzmatyczny showman już kiedyś wywrócił jej życie do góry nogami. Elizabeth zrobi wszystko, by jej twarde serce nie drgnęło. Zakochać się? Przenigdy!
„Przyjaciele bez bonusu” to gotowy materiał na komedię romantyczną. Łatwo przychodzi nam identyfikować się z bohaterkami, które są niepewne siebie, pogubiły się w życiu, a jednocześnie wierzą w prawdziwą miłość i walczą o swoje szczęście.
O autorce:
Penny Reid jest pełnoetatową badaczką w zakresie biomedycyny, a po godzinach – uznaną i utytułowaną autorką powieści kobiecych, która zdobyła grono wiernych fanek na całym świecie. Opinie i recenzje jej książek na portalu Goodreads sięgają kilkuset tysięcy, znalazły się też na liście bestsellerów „USA Today”. „Przyjaciele bez bonusu” to pierwszy tytuł jej bestsellerowej serii „Kółko Singielek Miejskich”. Prywatnie jest mamą trójki dzieci i żoną oraz fanką robótek ręcznych.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66005-08-2 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozpoznałam go natychmiast, mimo że kiedy widziałam go po raz ostatni, miał siedemnaście lat, był nagi i pogrążony w głębokim śnie. Ja miałam lat szesnaście, byłam częściowo ubrana i właśnie wyłaziłam przez okno jego pokoju.
Niccolò (Nico) Manganiello.
Nico.
Cholerny Nico Manganiello!
Zastygłam w miejscu, trzymając w jednej ręce plik broszurek i formularzy świadomej zgody, drugą przyciskając do piersi. Gapiłam się po prostu, totalnie przerażona, zaskoczona i, ku mojej nieopisanej frustracji, pełna uznania dla tego, na co patrzyłam.
Nie byłam na to przygotowana.
Aż do tego momentu wtorek przebiegał zupełnie normalnie. Dotarłam do pracy o wpół do piątej rano na swoją zmianę. Poawanturowałam się trochę w przebieralni z moim nemezis, doktor Meg Megalomanką. Podrzuciłam trefne opakowanie lateksowych rękawiczek, eksplodujących balsamem do ciała, do gabinetu doktora Kena Milesa na oddziale ratunkowym – w ramach mojego corocznego żartu na prima aprilis. Uzupełniłam zaległą dokumentację medyczną z dnia poprzedniego. I wtedy właśnie zostałam wezwana na czwarte piętro do centrum badań klinicznych, gdzie miałam omówić z jakąś rodziną przebieg badania.
Cholerny Niccolò Manganiello.
Był niższy, niż się spodziewałam, ale wyższy niż go zapamiętałam. Na żywo, inaczej niż w telewizji, wyglądał starzej. W swoim programie zawsze wyróżniał się wzrostem na tle gości, ale gdy patrzyłam na niego teraz, nie dałabym mu więcej niż metr osiemdziesiąt. No, może osiemdziesiąt pięć.
Jego włosy nie były już brązowe, z wiekiem stały się kruczoczarne. Twarz Nico miała ostrzejsze rysy, ramiona były szersze. Nawet z daleka widziałam, że jego oczy mają nadal ten sam szmaragdowy odcień.
Nico stał bokiem do mnie, umięśnione ramiona miał skrzyżowane na piersi. Opierał się o kanapę, rozmawiając przyciszonym głosem z jakąś starszą kobietą. Natychmiast rozpoznałam w niej jego matkę, Rose. Siedziała na beżowej kanapie, trzymając na kolanach nieznaną mi dziewczynkę. Mała ściskała kurczowo niebieski kocyk.
Krew uderzyła mi do głowy i zaszumiało w uszach. Wszelkie dźwięki dobiegające z zewnątrz zagłuszało narastające, miarowe cholera, cholera, cholera, cholera.
Uderzenie adrenaliny zelżało na tyle, żebym zorientowała się, że stoję z otwartymi z przerażenia ustami, wytrzeszczonymi z niedowierzania oczami i że nikt się jeszcze nie zorientował, że weszłam do pomieszczenia.
Przełknęłam haust powietrza i zamknęłam usta, po czym bezszelestnie odwróciłam się z zamiarem ulotnienia się, niezauważona przez nikogo, żeby znaleźć Meg Megalomankę. Wiedziałam, że z przyjemnością zajmie się formularzami, jeśli tylko wyjawię jej, jaki gorący celebryta na nią czeka.
Zdążyłam zrobić dwa kroki, kiedy zza moich pleców rozległ się głos Rose:
– Przepraszam, siostro? Czy mogłaby nam siostra pomóc? Miał do nas przyjść doktor Finney.
Przystanęłam, ściągając ramiona. Miałam w planach przytaknąć, burknąć coś w odpowiedzi i nie odwracając się, zwiewać jak najdalej, ale wtedy właśnie dostrzegłam wychodzącego zza rogu doktora Botsteina, mojego opiekuna, a przy tym niezłego sztywniaka.
Kątem oka uchwyciłam przedmiot w jego dłoni. Trzymał pudełko lateksowych rękawiczek i był cały w balsamie do ciała.
Jęknęłam.
To była zdecydowanie największa wtopa w historii ludzkości. Totalna porażka.
Miałam do wyboru dwie opcje, równie oczywiste co odpychające.
Mogłam wyjść na korytarz i wysłuchać ochrzanu od doktora Botsteina w obecności wszystkich gapiów – a mówiąc wszystkich, miałam tak naprawdę na myśli Nico Manganiella – albo mogłam wrócić do pokoju, w którym czekała mnie konfrontacja z moją największą życiową pomyłką. Botstein za nic nie przerwałby mi wywiadu lekarskiego. Był na tyle niecierpliwy, że z czasem znudziłoby mu się czekanie i poszedłby sobie, odsuwając swój ochrzan w czasie.
Starcie z doktorem Botsteinem zazwyczaj nie było dla mnie zbyt wielkim problemem, ale na samą myśl, że miałby mnie obserwować Nico, poczułam się tak, jakbym znowu miała szesnaście lat.
W takich chwilach dałabym naprawdę wiele, żeby stać się niewidzialną. Albo przynajmniej mieć żółte papiery.
Ciężkie, wściekłe spojrzenie doktora Botsteina okazało się czynnikiem decydującym. Wbiłam wzrok w linoleum i zrobiłam krok wstecz.
– Siostro? – zawołała Rose.
– Yyy... – Założyłam długi kosmyk za ucho i położyłam rękę na klamce, jakby od początku było to moim zamiarem. – Już do państwa idę.
Zamknęłam drzwi zamaszystym ruchem, nie podnosząc wzroku. Byłam pewna, że ponura mina doktora Botsteina nie zmieniła się, a najprawdopodobniej przybrała jeszcze na powadze i wściekłości. Niestety, nie miałam ani sekundy, aby głębiej się nad tym zastanowić. Wiedziałam, że będę musiała zmierzyć się z jego gniewem później.
Dopiero w tym momencie decyzja o zamknięciu się w gabinecie lekarskim z Nico przygniotła mnie całym swoim ciężarem. Wzięłam głęboki, uspokajający wdech i zatrzymałam go w płucach na krótką chwilę. Zacisnęłam dłonie w pięści, próbując opanować ich drżenie.
Przecież to po prostu facet... Facet, z którym przespałaś się raz... Facet, który cię rozdziewiczył... Facet, otwierający twoją listę ludzi, których nigdy więcej nie chciałabyś spotkać.
Moje zszargane nerwy ustąpiły miejsca instynktowi przetrwania. Zmusiłam się do przywołania uśmiechu na twarzy i dopiero wtedy się odwróciłam. Rose nadal siedziała na kanapie, z dziewczynką na kolanach. Spojrzałam starszej kobiecie prosto w jej zielone oczy.
– Dzień dobry, Rose. – Przyznałam sobie punkt za zaskakująco spokojny ton głosu. Decyzja o skoncentrowaniu się tylko i wyłącznie na Rose była w pełni wyrachowana, podobnie jak postanowienie o niewypowiadaniu na głos jej nazwiska. Wciąż nie byłam w stanie wymówić poprawnie nazwiska Manganiello, mimo że chodziliśmy z Nico do tego samego przedszkola, a potem podstawówki i liceum.
Bez problemu wymawiałam takie słowa jak „trastuzumab”^(), „krwiotwórczy” i „tranylcypromina”^(), a wykładałam się na „Manganiello”, niezmiennie źle akcentując sylaby albo przestawiając „g”.
Rose wpatrywała się we mnie zmieszana przez dobre dziesięć sekund. Jej przedłużająca się konsternacja wynikała zapewne z faktu, że wyglądałam obecnie nieco inaczej niż dziewczyna, którą znała przed laty. Nadal mierzyłam metr sześćdziesiąt, ale moje blond włosy były obecnie długie i zaplecione w gruby warkocz opadający na plecy. Byłam również pełniejsza niż wtedy – w pozytywnym sensie, bo oznaczało to, że miałam cycki i biodra, i normalne kobiece kształty. Przekroczyłam magiczną granicę czterdziestu kilogramów. Moja twarz i rysy również się zaokrągliły. Dumna byłam zwłaszcza z ust. Jedna z ostatnich moich zdobyczy określała je mianem dmuchanych.
Mówiąc w skrócie, mimo nieco mylącego workowatego stroju chirurga i za dużego kitla, które miałam na sobie, nie przypominałam już dwunastoletniego chłopca.
Wreszcie jej zielone oczy skupiły się na moich błękitnych i konsternacja ustąpiła miejsca rozpoznaniu i niedowierzaniu. Trwało to tylko przez ułamek sekundy, po którym jej twarz pojaśniała z radości i zachwytu.
– O, mój Boże! Słodki Jezuniu, Lizzybella! Rany boskie, chodź tu zaraz, niech no cię uściskam!
Mój niewzruszony uśmiech natychmiast złagodniał. Rose z trudem próbowała się podnieść, nie wypuszczając dziecka z objęć. Przy wzroście metr pięćdziesiąt cztery jedyne, co można było określić „wielkim” w kontekście Rose, była jej osobowość oraz oczekiwania wobec swoich dzieci – całej ósemki.
– Na litość boską, Nico, ocknij się i zabierz Angelikę. Pomóż biednej matce.
Kątem oka zauważyłam, że Nico odwrócił się w moją stronę, kiedy się odezwałam, teraz jednak stał zupełnie bez ruchu. Mocno trzymając się postanowienia, żeby koncentrować swoją uwagę na Rose, nie mogłam skupić wzroku na Nico i odczytać wyrazu jego twarzy.
Tak naprawdę wcale nie chciałam zobaczyć, co się na niej maluje.
Unikałam go nawet wtedy, kiedy byłam uwięziona z nim w jednym pomieszczeniu.
Przestałam już dawno unikać czegokolwiek i kogokolwiek. Szczycę się tym. Można posądzać mnie o różne rzeczy, ale na pewno nie jestem tchórzem.
...Chyba że w grę wchodzi Nico.
Ta świadomość jeszcze pogorszyła mi humor.
Nico bez słowa podszedł i zabrał dziewczynkę z objęć matki. Kiedy ją sobie przekazywali, zauważyłam, że Angelica ma duże, zielone oczy, brązowe włosy i oliwkową skórę. Zdecydowanie należała do klanu Manganiellich.
Rose ruszyła w moją stronę z otwartymi ramionami i objęła mnie gwałtownie.
– Och, Lizzybello, nie przypuszczałam... kiedy powiedzieli, że przyjdzie do nas doktor Finney, nawet przez myśl mi nie przeszło, że to możesz być ty. Powinnam była na to wpaść, ale po prostu sądziłam, że po ślubie zmienisz nazwisko.
Rose odsunęła się lekko, a jej zielone oczy zamigotały łobuzersko. Dobrze wiedziała, że nie wyszłam za mąż. Zauważyłam, że o ile ja zmieniłam się znacząco, o tyle ona wciąż pozostawała taka sama – zarówno z wyglądu, jak i z charakteru. Jej długie włosy nadal były czarne, a makijaż i strój jak zwykle stylowe i nienaganne. Mimo że jej rodzina prowadziła najlepszą włoską restaurację w naszym mieście, jej figura pozostawała bez zarzutu. Była piękną kobietą.
Uśmiechnęłam się zaciśniętymi ustami i odpowiedziałam na niezadane pytanie:
– Nie jestem mężatką, Rose.
To też się w niej nie zmieniło: nadal szczwana z niej była lisica.
Uniosła brwi.
– Och! No, cóż... – Rose zawiesiła głos, zerknęła przez ramię, zapewne w kierunku swojego syna, a potem z powrotem na mnie. Zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu, lustrując workowate portki, za duży kitel, przydługie blond włosy zaplecione w niedbały warkocz, brak makijażu na twarzy, brak lakieru na paznokciach, brak jakichkolwiek szykownych dodatków.
Nie pierwszy już raz byłam pod ostrzałem badawczego spojrzenia Rose Manganiello. Mimo upływu lat nadal było to ciężkie przeżycie.
Przycisnęła do podbródka palec ozdobiony lakierem w kolorze fioletowym i lekko przekrzywiła głowę w lewo.
– Och, no wiesz... po prostu założyłam, że jesteś już mężatką, w twoim wieku... Cóż, tak czy inaczej twój ojciec powinien był mi powiedzieć, że pracujesz akurat tutaj. Ostatni raz rozmawiałam z nim wieki temu. Wspominał, że jesteś lekarką w Chicago, ale od kiedy zaczął umawiać się z tą dziewczyną, zupełnie przestał przychodzić do restauracji...
– Mamcia... – W niskim głosie Nico dało się wyczuć ostrzegawczy pomruk. Mimowolnie uśmiechnęłam się, patrząc na ich relację. Nadal czułam się, jakbym miała w żołądku worek ołowiu, ale teraz był to ciepły ołów.
– No co, przecież jest dziewczyną. Ile ma lat, ze trzydzieści? – Rose ujęła moją rękę w swoje dłonie i poklepała ze współczuciem. – Jak sobie z tym wszystkim radzisz?
Starałam się powściągnąć uśmiech.
– Po pierwsze, ta „dziewczyna” ma czterdzieści trzy lata, więc jest tylko dziesięć lat młodsza od mojego ojca. A po drugie, to zupełnie nie moja sprawa.
– Ależ, Lizzy, jesteś jego córką.
– Nawet gdyby to była moja sprawa, to nie mam z tym najmniejszego problemu. Jeśli on jest dzięki niej szczęśliwy, a wygląda na to, że tak właśnie jest, pozostaje mi cieszyć się jego szczęściem. – I tak właśnie było. Związek ojca z Jeanette Wiggins, właścicielką cukierni w moim rodzinnym miasteczku, sympatyczną skądinąd kobietą, zupełnie mi nie przeszkadzał.
Nie przeszkadzał mi, bo wiedziałam, że tak naprawdę jest bez znaczenia. Byłam przekonana, że mój ojciec zawsze kochać będzie tylko mamę. Mama była jego pierwszą i jedyną miłością. A to, że miał ochotę trochę się zabawić? Cóż, nie mnie to oceniać. W końcu sama zachowywałam się dokładnie tak samo.
Rozumiałam, oczywiście, wyraźną niechęć Rose do Jeannette. Rose i mama były najlepszymi przyjaciółkami. Moja mama umarła na raka piersi, kiedy miałam dziewięć lat, i Rose przeżyła jej śmierć niemal równie mocno jak ja i mój ojciec.
Prawda była jednak taka, że Rose nie lubiła Jeannette, bo ta ośmieliła się sprzedawać u siebie cannoli, które na dodatek było lepsze niż to robione w knajpie Manganiellich.
– Jesteś świętą, słowo daję – uśmiechnęła się słodko. – I wyrosłaś na piękną panią doktor – dodała, ujmując moją twarz w dłonie. – Taka profesja dla każdej matki byłaby powodem do dumy.
Nico westchnął donośnie.
– Mamcia...
– Ciebie też miło widzieć, Rose.
I, ku mojemu zaskoczeniu, była to najprawdziwsza prawda. Sama jej obecność przywoływała na myśl dom: rodzinne obiady u Manganiellich i moich rodziców całujących się pod jemiołą, która wisiała tam w przejściu przez okrągły rok.
Opuściła ręce i ponownie chwyciła moją dłoń. Jej usta rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu. Znowu przypominała mi lisa.
– A Nico? Też się cieszysz, że go widzisz?
Wbrew sobie, moje oczy – te zdradzieckie gały! – zerknęły w jego kierunku. Po raz pierwszy, odkąd weszłam do gabinetu, nasze spojrzenia się zetknęły.
Poczułam w piersi nagłe ukłucie bólu, który przebiegł całe moje ciało. Zacisnęłam zęby. Było tak, jakby ktoś wbił mi kołek w serce albo wypalał żelazem piętno na zastawce aorty. Wstrzymałam oddech.
W jego oczach czaiło się coś, czego nie potrafiłam dokładnie określić – coś między rzewną nostalgią a niechętnym podziwem – połączone z odrobiną zaskoczenia. Wyraźnie próbował kontrolować swoją minę, z marnym zresztą skutkiem – co sprawiało tylko, że na jego twarzy malowała się dziwna zaciętość. Zmierzwione czarne włosy i lekki, dwudziestoczterogodzinny zarost jedynie przydawały szorstkości jego wyglądowi. Co, jak zauważyłam z lekką irytacją, nie zmieniało faktu, że nadal był cholernie przystojny.
Zdecydowanie nie przypominał tego wyluzowanego, zabawnego Nico z szelmowskim uśmiechem, znanym ze swojego telewizyjnego show, ani bezwzględnie flirciarskiej twarzy, która uśmiechała się do fanów ze zdjęć promocyjnych.
Był Nico. Ale był też Buźką, facetem z telewizji.
Po raz ostatni widziałam go dwa tygodnie temu na ekranie telewizora w pokoju lekarzy.
Grupa chirurgów (mężczyzn...) zebrała się wokół odbiornika, z zapałem śledząc wyczyny biuściastej blondyny i subtelnej rudowłosej laski, które siłowały się w kisielu z Nico (bez koszulki) podczas jego programu „Pogadanka z Buźką” na Comedy Central.
Ksywkę „Buźka” zawdzięczał swojej nowojorskiej karierze modela – którym był, zanim nie okazało się, że poza wyglądem ma również mózg i osobowość. Co nie zmieniało faktu, że używał zarówno swojego mózgu, jak i osobowości do niecnych celów. Miałam na ten temat ogromną wiedzę z pierwszej, drugiej i trzeciej ręki.
Świadomie unikałam oglądania jego show, równie świadomie śledziłam jego komediowe stand-upy, no i, rzecz jasna, co i rusz natykałam się na jego buźkę na billboardach i w Internecie. Mimo to zupełnie nie byłam przygotowana na spotkanie twarzą w twarz. To zupełnie coś innego – był sobą, żywą osobą, a nie fotografią czy klipem wideo.
Fakt, że jego matka była obecna w pokoju i otwarcie przyglądała się naszym wzajemnym reakcjom na siebie, tylko potęgowało uczucie niezręczności. Chociaż pewnie nie wiedziałabym, co mu powiedzieć, nawet gdybyśmy byli sami.
Mogłabym powiedzieć na przykład: „No siema, jeśli chodzi o tamtą sytuację, kiedy zwiałam po śmierci twojego najlepszego przyjaciela, to przyznaję, że było to z mojej strony strasznie gówniarskie zachowanie. Podobnie jak fakt, że nawiałam przez okno po tym, jak oddałam ci swój wianek i nie odbierałam od ciebie telefonów ani nie czytałam listów, które pisałeś. Na swoją obronę mogę tylko powiedzieć, że jestem dziwnie pewna, że nasza jedna wspólna noc miała dla mnie o wiele większe znaczenie niż dla ciebie, jako że to ja byłam zrozpaczoną nastolatką, którą przerażały jej uczucia wobec ciebie, a ty miałeś na pęczki dziewczyn, które na twój widok zdejmowały majtki przez głowę. Jestem przekonana, że dla ciebie tamta noc była niczym innym jak seksem z litości. Poza tym zakładam, że nawet nie zauważyłeś mojej nieobecności, bo byłeś zbyt zajęty bzykaniem w Nowym Jorku tych wszystkich lasek, które łasiły się do ciebie, gdy już zostałeś modelem do sesji bielizny. Biorąc pod uwagę, że zamieniłeś mój okres dojrzewania w piekło, możemy chyba uznać, że jesteśmy kwita”.
Przełknęłam gorzkie wspomnienia i poczucie winy, które pojawiło się tuż po nich. Stłumiłam je głęboko, głęboko w środku. Nie byłam dumna ze swojego zachowania, ale przecież to wszystko wydarzyło się dawno temu. Ledwo skończyłam szesnaście lat, on siedemnaście. Byliśmy dzieciakami. Może i był moim pierwszym, ale ja z pewnością nie byłam jego pierwszą.
Wiedziałam, że jeśli nadal jest na mnie zły, to nie tyle o to, że uciekłam od niego po seksie, ale że zostawiłam go samego sobie po śmierci Garretta. Za to niezmiennie było mi potwornie wstyd.
Spróbowałam się uśmiechnąć i kiwnęłam głową w stronę Nico.
– Oczywiście. Cześć. Miło... cię... widzieć.
Zacisnął swoje pełne usta. Zmarszczył zamaszyste brwi. Mocno przełknął ślinę. Nic nie odpowiedział.
Po prostu na mnie patrzył, a jego spojrzenie miało moc rozżarzonego żelaza.
– A to jest Angelica, moja wnuczka. – Rose pociągnęła mnie za rękę w kierunku dziewczynki siedzącej u Nico na kolanach. W jej głosie wyraźnie słychać było dumę, ale i cień smutku.
Wykorzystałam jej ruch jako wymówkę, żeby odwrócić uwagę od Nico. Podeszłam bliżej, uśmiechając się do Angeliki. Mała ubrana była w strój szpitalny. Nawet nie próbowałam podać jej ręki na przywitanie. Z powodu mukowiscydozy dziewczynka była bardzo podatna na infekcje płuc, mimo że najprawdopodobniej profilaktycznie podano jej już antybiotyki.
Angelica odwzajemniła uśmiech, ale zaraz ukryła twarz na szyi Nico.
– Miło cię poznać, Angelico – odezwałam się miękko. – Jestem tutaj po to, żeby porozmawiać z tobą i twoim... twoim... twoim tatą o pewnych badaniach klinicznych, dzięki którym może poczujesz się lepiej.
Jasny gwint!
Nie wiem, dlaczego zająknęłam się przy „twoim tatą”, ale wiedziałam, że muszę jak najszybciej wziąć się w garść, zanim wszystko wymknie mi się spod kontroli.
– Och, Lizzybello, skarbie, Angelica nie jest córką Nico. Nico jest jej wujkiem. – Rose pochyliła się w moją stronę i dodała nieco drżącym, wzruszonym szeptem: – To Tina była mamą Angeliki.
Pokiwałam głową, kiedy dotarła do mnie przygnębiająca, straszna prawda. Na skali rodzinnych tragedii ta informacja plasowała się bardzo wysoko. Gdzieś na poziomie pierdyliarda tysięcy. Tak jest: pierdyliarda. Bo to oznaczało, że Angelika nie tylko cierpiała na przewlekłą, zagrażającą jej życiu chorobę, ale też że jej matka nie żyła. Tina była trzecią z kolei córką Rose. Ojciec wspominał mi, że razem z mężem zginęli w okropnym wypadku samochodowym w zeszłym roku.
To było tak potworne i bezsensowne, że poczułam nagłą potrzebę wypicia szkockiej i zanurzenia się w odmęty melancholii, oddania się lekturze Edgara Allana Poego albo końcowych scen Hamleta, poprawiając to jeszcze kilkoma filmikami z tonącymi kotkami na YouTubie przy dźwiękach Radiohead.
– Rozumiem – odpowiedziałam, bo tylko tyle byłam w stanie wykrztusić.
Ponownie, wbrew mojej woli, mój wzrok ześlizgnął się na Nico. Przyglądał mi się uważnie. Pilnowałam się, żeby nie bawić się stetoskopem. Miałam nadzieję, że dostrzegł w moich oczach niewerbalne wyrazy współczucia. Jednocześnie nie byłam w stanie pozbyć się poczucia niższości i śmieszności. Nie byłam do tego przyzwyczajona – ostatni raz czułam się tak w liceum.
To on sprawiał, że tak się czułam.
Wreszcie przemówił. Na dźwięk jego głosu – głębszy niż zapamiętałam, bardziej szorstki – cała zesztywniałam.
– Przyjechaliśmy do Chicago na wizytę do specjalisty, który jest u was na etacie gościnnym. Ale musieliśmy stawić się na ostrym dyżurze, bo Angelica dostała dziś rano gorączki. Od dwóch tygodni jest na antybiotykach wziewnych. Martwię się, że... – urwał. Na chwilę przeniósł smutne spojrzenie na matkę, a potem znowu wbił wzrok we mnie. – Martwimy się, że nie są dość skuteczne. Zrobili jej na dole rentgen, ale nie znamy jeszcze wyników.
Wskazałam ręką beżową kanapę, przygnębiającą stosownie do okazji, i podjęłam próbę wejścia w tryb „pani doktor Elizabeth Finney”:
– Usiądźmy, proszę. Zaraz zerknę na kartę Angeliki.
Rose zajęła miejsce obok Nico, a Angelica przeniosła się na jej kolana. Odłożyłam formularze na stolik i podeszłam do monitora umieszczonego na ścianie. W elektronicznej kartotece medycznej znajdowały się dwie zakładki z datą pierwszy kwietnia: wyniki badań krwi i rentgen klatki piersiowej. Samo zdjęcie nie było jeszcze dostępne, ale z opisu radiologa wynikało, że w płucach nie stwierdzono żadnej infekcji.
– Dobre wieści są takie, że mamy już wyniki z radiologii i wygląda na to, że płuca Angeliki są wolne od infekcji. Wyników jej badań nie ma jeszcze w systemie, ale wasz lekarz na pewno omówi je z wami, zanim zostaniecie wypisani. – Nie byłam w stanie wymyślić już żadnego powodu, żeby nadal sprawdzać dokumentację, więc zajęłam beżowy fotel naprzeciwko Rose. – Jestem tutaj dlatego, że chciałabym porozmawiać z wami o badaniach klinicznych, do których Angelica mogłaby się kwalifikować.
Nico pokiwał głową. Pochylił się w moją stronę, opierając łokcie na kolanach, z dłońmi ułożonymi w piramidkę.
– No tak, pielęgniarki na dole wspominały, że robicie jakieś badania i że moglibyście pomóc w zminimalizowaniu objawów, łagodzić infekcje, czy coś takiego.
Nadzieja dźwięcząca w jego głosie ściskała za serce. Starałam się odciąć od swojej przeszłości związanej z nim, z Rose, z całą ich rodziną i skupić się na badaniu i formularzach z pełną rzetelnością i bezstronnie, tak jak zrobiłabym to w przypadku każdej innej rodziny.
Ale ponieważ nie byłam w stanie odciąć się w pełni od wspomnień, poczucia winy i emocji związanych z Nico, nie spuszczałam wzroku z Rose, kiedy wyjaśniałam szczegóły badania – częstotliwość wizyt, wiążące się z nimi ryzyko i korzyści, jakie mogą przynieść.
– Dotychczasowe rezultaty wyglądają obiecująco: poprawa klirensu śluzowo-rzęskowego, poprawa funkcji trawiennych i działania trzustki. Tyle że badanie nie zostało jeszcze w pełni wdrożone, co oznacza, że nie jesteśmy w stanie wyciągnąć wniosków dotyczących długofalowych korzyści płynących z tej formy leczenia.
Rose wpatrywała się we mnie, jakbym miała trzy głowy.
Przywołałam się do porządku. Wiedziałam, że powinnam mówić jaśniej i wolniej, i traktować ich jak jakąkolwiek inną rodzinę. To była moja bezpieczna przestrzeń: najnowsze trendy, badania, ocena ryzyka.
Tym, co wyprowadzało mnie z równowagi, była świadomość, że nie miałam tej przestrzeni w przypadku wszystkiego, co wiązało się z Nico. Od czasu ukończenia liceum robiłam wszystko, jak chciałam i kiedy chciałam. Nie byłam przyzwyczajona do myśli, że muszę uważać na słowa i na to, w którą stronę patrzeć, albo kontrolować ton głosu.
Drażniło mnie to. Za każdym razem, kiedy musiałam powtarzać sama sobie, że powinnam unikać jego wzroku, czułam narastającą irytację. Nie odpowiadało mi to uczucie. Nie podobało mi się to, że tyle było między nami niewyjaśnionych spraw. Niewypowiedziane słowa blokowały mnie i, szczerze mówiąc, wkurzały jak jasna cholera.
Zaczęłam od nowa:
– Badanie jest nieskomplikowane, ale też bardzo intensywne: dwadzieścia osiem dni wlewów, co osiem godzin. To znaczy, że Angelica musiałaby stawiać się w klinice co osiem godzin przez dwadzieścia osiem dni. Lek byłby podawany przez kroplówkę, dożylnie, przez pół godziny. Są pewne udokumentowane reakcje niepożądane. Plus tych badań jest taki, że nie są kontrolowane placebo, co oznacza, że wszyscy pacjenci otrzymują badane leki.
Rose kiwnęła głową ze zrozumieniem i ciaśniej przytuliła małą.
– Powinniście przeczytać wszystko spokojnie i wspólnie omówić argumenty za i przeciw.
Przez krótką chwilę obserwowałam Rose przyciskającą wnuczkę do piersi. Według danych z karty, Angelica miała cztery lata. Była bardzo drobna jak na czterolatkę. Wyglądała również na bardzo nieśmiałą. Odwracała wzrok za każdym razem, kiedy próbowałam uśmiechem zachęcić ją do kontaktu.
Rose westchnęła, ciężko i bezradnie.
– Sama już nie wiem... – zwróciła się do Nico: – A co ty sądzisz?
Nico przez moment patrzył matce w oczy, a potem przeniósł wzrok na swoje ręce, wpatrując się w nie, jakby liczył, że odpowiedzą za niego. W końcu podniósł głowę i przeszył mnie świdrującym spojrzeniem, za sprawą którego poczułam kolejne bolesne ukłucie w sercu. Nawet jeśli zauważył mój lekki grymas, zupełnie nie dał tego po sobie poznać.
Uniósł nieznacznie podbródek.
– A twoim zdaniem, co powinniśmy zrobić?
– Poczytać dostępne materiały, zastanowić się nad wszystkim.
– Nie o tym mówię. – Nico nie spuszczał ze mnie wzroku. Ku swojemu zaskoczeniu w jego oczach dostrzegłam zaufanie i bezbronność. – Będziesz jej lekarzem prowadzącym?
– Ja... yyy... – Moja głowa zaczęła kręcić się przecząco bez mojej wiedzy. – Nie. Pielęgniarki nadzorujące badanie dawkują leki i przeprowadzają wywiady z pacjentami. Poza tym to mój ostatni tydzień na oddziale badań klinicznych. Każdy rezydent musi odbyć sześciotygodniowy staż i właśnie go kończę. Ale główny specjalista nadzorujący całe badanie, doktor Botstein, jest światowej sławy pulmonologiem dziecięcym. To doskonały lekarz. Zostanie przydzielony Angelice.
Nico patrzył na mnie zza swoich grubych, czarnych rzęs. Jego lewa noga zaczęła podrygiwać niekontrolowanie.
– A nie moglibyśmy poprosić o ciebie?
Pokręciłam głową jeszcze gwałtowniej.
– Nie. Słuchajcie, wcale mnie tu nie chcecie. Naprawdę. Doktor Botstein to lekarz dla was.
– Nie, Elizabeth – wypowiedział moje imię powoli, z uporem. Na ułamek sekundy zmrużył oczy, a potem odchylił się i oparł na poduszkach beżowej sofy. – Chcę ciebie.
Zamarłam z kamienną miną. Nie ustępowałam wyzywającemu wzrokowi Nico. Miałam zamiar wygrać ten pojedynek na spojrzenia.
W końcu odezwałam się pierwsza.
– Nie myślisz racjonalnie.
– Podczas gdy ty, zapewne, uważasz się za królową racjonalnego myślenia.
– Nie – zgrzytnęłam – nikt nie jest doskonały.
– Nawet ty? – W jego głosie słychać było gorycz, a jego bezsprzecznie przystojną twarz wykrzywił szyderczy uśmiech.
– W szczególności ja.
– Jakoś inaczej cię zapamiętałem.
Poczułam, jak zalewa mnie rumieniec na dźwięk tej dwuznacznej uwagi, a jego oczy zapłonęły z satysfakcją. Krzywy uśmiech częściowo ustąpił miejsca próżnej, męskiej arogancji. Mimo że w duszy przewracałam z irytacją oczami, miałam nadzieję, że Rose nie dostrzeże tej komplelgi (komplement + obelga).
Wiedziałam oczywiście, że ma prawo wściekać się na mnie. Ja sama nadal byłam na siebie wściekła. Ale ta wymiana zdań była z jego strony zupełnie nie na miejscu i zdecydowanie nie w porządku. Tutaj nie chodziło przecież o niego, o nas, ani o to, co wydarzyło się jedenaście lat temu między dwójką pogrążonych w rozpaczy nastolatków.
Nakręcał się w swoim męskim, dupkowatym zachowaniu, ale ja nie miałam zamiaru mu na to pozwolić.
Pilnując, żeby mój głos brzmiał tak opanowanie, jak to tylko możliwe, ze wzmożoną siłą powstrzymywałam się przed włączeniem się do zabawy w podjudzanie.
– Cóż, znałeś mnie dawno temu.
– Znam cię całe swoje życie. Razem robiliśmy kawały moim braciom. Jedna z naszych rozgrywek Monopoly ciągnęła się przez trzy lata. Zbudowaliśmy domek na drzewie w waszym ogródku. Nasi ojcowie zabrali nas na nasz pierwszy mecz Cubsów.
– To było bardzo dawno temu.
– Urządzaliśmy wspólne nocowania...
Wzdrygnęłam się.
– Znam cię lepiej niż ktokolwiek. – Jego głos zniżył się teraz do sugestywnego szeptu. Wyraźnie fałszywego w tonacji.
– Nie przez ostatnie jedenaście lat.
– Cóż – rozparł się na kanapie, kładąc ramiona na oparciu, a głos miał podejrzanie spokojny – poznajmy się zatem. Jeśli nie teraz, to kiedy? Możemy zacząć od tego, że zajmiesz się leczeniem Angeliki.
– Nie jestem lekarzem, którego potrzebujecie.
– Ależ owszem, jesteś – stwierdził dobitnie, donośnie, jak ktoś przyzwyczajony do tego, że przez podniesienie głosu dostaje to, czego chce.
– Nie jestem lekarzem, jakiego potrzebuje Angelica – powiedziałam, przyciskając dłoń do piersi. Znowu to ukłucie w sercu.
– Nie ty o tym decydujesz – odpowiedział nieustępliwie.
– W takim razie musisz mnie posłuchać, Nico. Wiem, że jestem...
– Nic nie muszę. Przecież już ustaliliśmy, że nie jesteś idealna. – W jego głosie słychać było ośli upór. Zazwyczaj nie miałam nic przeciwko pojedynkom na słowa, jednak w tej sytuacji nie miałam najmniejszej ochoty stresować małej dziewczynki obecnej w pokoju.
– N-Nico. – Jego imię brzmiało dziwnie w moich ustach, być może dlatego, że mówiłam cicho, chociaż miałam ochotę wrzeszczeć. Często zdarzało mi się jąkać w chwili frustracji. – W-wszyscy popełniamy błędy.
Teraz to on się wzdrygnął i przez ułamek sekundy wydawało mi się, że dostrzegłam coś na kształt bólu malującego się na jego twarzy. Jego głos znowu przybrał na sile, rozrastając się do dudniącego krzyku:
– No cóż, dla jednego błąd, dla innego...
– Niccolò! – Ostrzeżenie Rose zostało wprawdzie wypowiedziane szeptem, ale wystarczyło, żeby powstrzymać go przed dokończeniem myśli.
Zacisnął usta i zerwał się na równe nogi, przeczesał rękami włosy, a potem zaczął nerwowo postukiwać palcami o nogę. Przeniósł spojrzenie ze mnie na drzwi.
– Muszę zapalić – wymamrotał.
Zniknął, zanim w ogóle zarejestrowałam, że się przemieszcza. Drzwi huknęły za nim.
Cały pokój od razu wydał mi się cichszy i spokojniejszy bez niego. Beż nie był już taki mdły. Jarzeniowe światła nie takie przygaszone.
Zawsze tak miał. Osobowość dominująca. W okresie dorastania w małym mieście zdawał się przyciągać do siebie wszystkich – z wyjątkiem mnie. Kiedy bawiliśmy się razem jako dzieci, wzbudzał we mnie niepokój. Czułam się niepewnie. Był zbyt... magnetyczny. Nawet wtedy nie ufałam sama sobie w obecności Nico. Z trudem przychodziło mi odmawianie mu czegokolwiek. Nie byłam w stanie stawiać czoła jego niespożytej energii, nie lubiłam czuć się nią przytłoczona.
Spędziliśmy zaledwie dwadzieścia minut w jednym pomieszczeniu, a już byłam wykończona.
Pomasowałam dwoma palcami punkt między oczami. Zszargane nerwy uspokajały się powoli. Wypuściłam z płuc oczyszczający wydech.
Nie zdawałam sobie sprawy z faktu, że gapię się na drzwi, dopóki Rose nie przerwała moich rozmyślań.
– Wspaniale znów cię widzieć, naprawdę.
Zamrugałam.
– Och, dziękuję, Rose.
– Czy ty jesteś Roszpunką? – rozległ się cienki głosik Angeliki, której znad niebieskiego kocyka wystawały tylko oczy i burza brązowych włosów.
Odruchowo sięgnęłam ręką w kierunku swojego długiego, grubego warkocza. Natychmiast uśmiechnęłam się bezwiednie.
– Niestety nie, Angelico. Ale to bardzo miłe, co powiedziałaś.
– Masz zamiar odwiedzić rodzinne strony w najbliższym czasie? – Rose chrząknęła znacząco, chcąc zwrócić na siebie moją uwagę. – Ojciec pewnie za tobą tęskni.
Przytaknęłam.
– Cóż, i tak, i nie. Jadę w przyszły weekend na zjazd szkolny, ale za to nie będzie taty. Wybierają się z Jeanette w rejs wycieczkowy.
– Zjazd?
– Yyy... – Wzdrygnęłam się całą sobą. Zwlekałam z odpowiedzią, ile mogłam, bawiąc się nerwowo luźnymi kosmykami włosów. – No wiesz, zjazd absolwentów liceum. Minęło już dziesięć lat.
Rose otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Zamknęła je, znowu otworzyła i ponownie zamknęła. Wreszcie przemówiła:
– Nico nic mi o tym nie wspominał.
– Pewnie się nie wybiera. – Wzruszyłam ramionami.
– Dlaczego miałby się nie wybierać? Powinien pójść.
Znowu się wzdrygnęłam. Było wiele bardzo dobrych powodów, dla których Nico nie powinien pojawiać się na zjeździe absolwentów. Najbardziej oczywistym był z pewnością fakt, że nigdy nie ukończył szkoły. Po drugie, dlaczego w ogóle miałby mieć to w planach? Był przecież sławnym – aczkolwiek prostackim – stand-upowcem z własnym programem w telewizji. Dlaczego miałby chcieć jechać na szkolny zjazd do Iowa?
Znowu zerknęłam w kierunku drzwi.
Spotkanie z Nico było dla mnie ciężkim przeżyciem. Było o wiele trudniejsze, niż mogłam przypuszczać.
Owszem, zmienił się – był starszy, większy, sławny – ale jednocześnie był tą samą osobą, którą znałam kiedyś. Był tym samym chłopakiem, który wymyślił dla mnie to koszmarne przezwisko, Skinney Finney, czyli Patykowata Finney, kiedy miałam dziesięć lat. Tym samym chłopakiem, który łamał serca wszystkim dziewczynom w szkole. Tym samym chłopakiem, który trzymał mnie za rękę w trakcie pogrzebu Garretta. Tym samym chłopakiem, który latem po śmierci Garreta noc w noc zakradał się przez okno do mojego pokoju.
A mimo to nadal go nie rozumiałam.
– Zazwyczaj się tak nie zachowuje... wobec innych. Nie jest tak... tak obcesowy.
Znowu przyłapała mnie na tym, że gapię się w stronę drzwi.
– A jaki jest zazwyczaj? – spytałam z autentyczną ciekawością.
– Och, no wiesz. – Przełknęła ślinę. Pogładziła Angelicę po głowie. – Zawsze próbuje wszystkich rozśmieszyć. Ale potrafi też reagować bardzo emocjonalnie na... niektóre osoby.
Uśmiechnęłam się kącikiem ust.
– Może po prostu to ja tak działam na ludzi – stwierdziłam wielkodusznie.
Zerknęła na mnie, unosząc brew.
– Conosco i miei polli^().
Uśmiechnęłam się ostrożnie. Rose zdarzało się od czasu do czasu powiedzieć coś do mnie po włosku. Cierpliwie czekałam na tłumaczenie, ale kiedy już się pojawiło, odniosłam wrażenie, że niewiele ma wspólnego z włoskim oryginałem.
– Znam swoje stadko, Lizzy. Nie działasz tak na ludzi, tylko na Nico.
– Nie martw się, nie będę odbierała tego osobiście. – Skinęłam głową w stronę Angeliki. – Jestem pewna, że ta cała sytuacja musi być dla niego stresująca.
– Oczywiście, że jest... – Rose przerwała w pół zdania, błądząc wzrokiem po mojej twarzy – ...że jest mu ciężko. Ale może mimo to powinnaś odebrać to osobiście. Wiesz – lisi uśmiech powrócił – tak na wszelki wypadek.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------