Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przypadki Idziego Blasa. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przypadki Idziego Blasa. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 629 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I O AMO­RACH IDZIE­GO BLA­SA Z PAN­NĄ LO­REN­CĄ SE­PHO­RĄ.

Je­cha­łem tedy do Xe­lvy, aby od­dać Sa­mu­elo­wi Szy­mo­no­wi trzy ty­sią­ce zra­bo­wa­nych du­ka­tów. Przy­znam się szcze­rze, że ku­si­ło mnie, aby so­bie ową sumę przy­własz­czyć. W ten spo­sób pod szczę­śli­wy­mi au­spi­cja­mi roz­po­czął­bym rze­mio­sło in­ten­den­ta. Mógł­bym bez­kar­nie ukraść te pie­nią­dze. Po­dró­żo­wał­bym jesz­cze pięć lub sześć dni, po czym wró­cił­bym do domu i oświad­czył, ja­ko­bym gor­li­wie wy­wią­zał się z za­da­nia. Don Al­fons i jego oj­ciec na­zbyt do­bre­go byli o mnie mnie­ma­nia, aby wąt­pić o uczci­wo­ści mo­jej. Mimo tak sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ści opar­łem się po­ku­sie. Ho­nor zwy­cię­żył, co tym oso­bliw­szej było god­ne po­chwa­ły u mło­dzień­ca, któ­ry z wiel­ki­mi ob­co­wał fi­lu­ta­mi. Wie­le osób całe ży­cie z uczci­wy­mi wda­ją­cych się ludź­mi nie mia­ło­by mo­ich skru­pu­łów. Zwłasz­cza ci, któ­rzy nie na­ra­ża­jąc na uszczer­bek swo­jej do­brej sła­wy po­wie­rzo­ny im de­po­zyt na wła­sność za­trzy­mać mo­gli, mają o tym wie­le do po­wie­dze­nia.

Od­daw­szy kup­co­wi jego mie­nie (cze­go się nie spo­dzie­wał), wró­ci­łem do zam­ku Ley­vów. Nie za­sta­łem już tam hra­bie­go de Po­lan. Mój pan moc­niej był niż kie­dy­kol­wiek w Se­ra­fi­nie za­ko­cha­ny, Se­ra­fi­na co­raz bar­dziej męża uwiel­bia­ła, a don Ce­zar ra­do­wał się, że ma ich obo­je. Sta­ra­łem się po­zy­skać ła­skę owe­go czu­łe­go ojca, co mi się wpręd­ce uda­ło. Zo­sta­łem głów­nym in­ten­den­tem, rzą­dzi­łem więc wszyst­kim: od­bie­ra­łem te­nu­tę od dzier­żaw­ców, wy­pła­ca­łem pie­nią­dze i spra­wo­wa­łem ni­czym sa­tra­pa wła­dzę nad całą cze­la­dzią; jed­nak prze­ciw zwy­cza­jo­wi po­dob­nych mi urzęd­ni­ków, po­wa­gi swo­jej nie nad­uży­wa­łem. Nie wy­pę­dza­łem sług, któ­rzy mi się nie po­do­ba­li, i nie wy­ma­ga­łem śle­pe­go po­słu­szeń­stwa od in­nych. Kie­dy któ­ryś z nich chciał oso­bi­ście ja­kąś ła­skę u pań­stwa wy­pro­sić, nie sprze­ci­wia­łem się temu, ale wsta­wia­łem się za pe­ten­tem. Don Ce­zar i jego syn tyle oka­zy­wa­li mi wzglę­dów, żem się za nie w każ­dej go­dzi­nie wier­no­ścią i przy­wią­za­niem sta­rał od­pła­cać. Mia­łem tyl­ko ich do­bro na uwa­dze, nie do­pu­ści­łem się żad­ne­go szal­bier­stwa, sło­wem by­łem in­ten­den­tem, ja­kie­go ze świe­cą szu­kać.

Kie­dym so­bie wiel­ce szczę­śli­wej win­szo­wał kon­dy­cji, Amor snadź o moją for­tu­nę za­zdro­sny, nie za­sy­piał gru­szek w po­pie­le i po­sta­no­wił ścią­gnąć ze mnie ha­racz. Zra­nił więc strza­łą ser­ce pan­ny Lo­ren­cy Se­pho­ry, któ­ra damą re­spek­to­wą i po­wier­ni­cą Se­ra­fi­ny była. Lo­ren­ca gwał­tow­ną do im­ci­pa­na in­ten­den­ta po­czu­ła skłon­ność. Mu­szę po­wie­dzieć jako wier­ny hi­sto­ryk, że moja nowa kon­kie­ta mia­ła do­brze pod pięć­dzie­siąt­kę. Jed­nak dzię­ki świe­żej płci, przy­jem­nej twa­rzy i pięk­nym oczom, któ­ry­mi za­lot­nie prze­wra­cać umia­ła, mo­gła jesz­cze do pew­ne­go stop­nia za oso­bę po­nęt­ną ucho­dzić. Wo­lał­bym, żeby mia­ła ład­niej­szy ru­mie­niec, była bo­wiem na­zbyt bla­da. Przy­pi­sy­wa­łem wadę na­zbyt dłu­gie­mu pa­nień­stwu.

Ta dama dłu­go mi się na­przy­krza­ła peł­ny­mi mi­ło­ści spoj­rze­nia­mi, a ja za­miast na jej umi­zgi od­po­wia­dać, uda­wa­łem, że nie ro­zu­miem. Lo­ren­ca po­czy­tu­jąc mnie za nie­do­świad­czo­ne­go ga­cha tym więk­szym za­pa­ła­ła afek­tem. My­śląc tedy, że wy­mo­wa oczu na no­wi­cju­sza w mi­ło­ści nie po­skut­ku­je, wy­zna­czy­ła mi schadz­kę i bez ogród­ki o swo­ich za­pew­ni­ła sen­ty­men­tach. Za­bra­ła się do tego jak ko­bie­ta ma­ją­ca do­brą szko­łę. Uda­ła naj­sam­pierw wiel­ce onie­śmie­lo­ną, a po­wie­dziaw­szy wszyst­ko, co chcia­ła, ukry­ła twarz w dło­niach, abym uwie­rzył, jak moc­no swo­jej sła­bo­ści się wsty­dzi. Mu­sia­łem więc zło­żyć broń i bar­dziej próż­no­ścią ani­że­li uczu­ciem po­wo­do­wa­ny mile na te do­wo­dy afek­tu od­po­wie­dzia­łem. Uda­łem na­wet ogrom­nie na­tar­czy­we­go aman­ta i tak sztucz­nie ode­gra­łem ko­me­dię na­mięt­no­ści, że moja nim­fa mnie stro­fo­wa­ła. Uczy­ni­ła to jed­nak ła­god­nie, za­le­ca­jąc mi wię­cej umia­ru, al­bo­wiem w du­szy bar­dzo moją nie­skrom­no­ścią była ukon­ten­to­wa­na. Osią­gnął­bym za­pew­ne cel, gdy­by moja luba nie lę­ka­ła się, że zbyt­nią spo­ty­ka­jąc ule­głość o jej cno­cie lek­ce­wa­żą­ce­go na­bio­rę mnie­ma­nia. Roz­sta­li­śmy się więc po­now­ną na­zna­czyw­szy schadz­kę: Se­pho­ra prze­ko­na­na, że dla jej fał­szy­we­go opo­ru za we­stal­ską mia­łem ją pan­nę, a ja pe­łen słod­kiej na­dziei, że przy­wię­dły, ale jesz­cze dzie­wi­czy wia­nu­szek ła­two zdo­bę­dę.

Wszyst­ko szło­by sta­rej pan­nie jak z płat­ka, gdy­by no­wi­ny, któ­rem od lo­ka­ja don Ce­za­ra otrzy­mał, za­pa­łów mo­ich nie ostu­dzi­ły. Ów chło­piec na­le­żał do tych sług cie­ka­wych, co mysz­ku­ją usta­wicz­nie po domu, za­wsze o wszyst­kim wie­dzą. Rze­czo­ny po­ko­jo­wiec, któ­ry o moje skrzęt­nie za­bie­ga­jąc ła­ski co­dzien­nie prze­róż­ne plot­ki mi zno­sił, oznaj­mił mi pew­ne­go ran­ka, że po­ciesz­ną wy­pa­trzył rzecz i chciał­by mi o niej po­wie­dzieć. Pro­sił mnie, abym w ści­słej wia­do­mość utrzy­mał ta­jem­ni­cy, gdyż bał się gnie­wu Se­pho­ry, któ­rej to do­ty­czy­ło. Zbyt by­łem cie­kaw, że­bym nie obie­cał mu se­kre­tu, i obo­jęt­ność uda­jąc spy­ta­łem, ja­kim to pra­gnął ura­czyć mnie od­kry­ciem.

– Lo­ren­ca – od­rzekł lo­kaj – przyj­mu­je kry­jo­mo każ­de­go wie­czo­ra wiej­skie­go cy­ru­li­ka, wca­le gład­kie­go i tę­gie­go chłop­ca; szel­ma dłu­go za­wsze u niej bawi. Pew­nie – do­rzu­cił po­glą­da­jąc na mnie zło­śli­wie – nie ma w tym nic złe­go, przy­zna­cie jed­nak, pa­nie in­ten­den­cie, że pan­na, któ­ra se­kret­nie w swo­im po­ko­ju mło­dzień­ca przyj­mu­je, na­ra­ża się złym ję­zy­kom.

Nie da­łem nic po­znać po so­bie, lubo owa no­wi­na do­tknę­ła mnie tak, jak­bym na­praw­dę był za­ko­cha­ny. Śmiać się na­wet po­czą­łem, cho­ciaż ser­ce mi się kra­ja­ło. Po­fol­go­wa­łem so­bie do­pie­ro, kie­dym sam w czte­rech ścia­nach się zna­lazł. Prze­kli­na­łem, zło­rze­czy­łem, po czym roz­my­ślać ją­łem, co czy­nić przy­stoi. Dłu­go wy­brać nie mo­głem, czy oka­zu­jąc ko­kiet­ce wzgar­dę po­rzu­cić ją bez sło­wa, czy też w obro­nie wła­sne­go sta­jąc ho­no­ru wy­zwać cy­ru­li­ka na po­je­dy­nek. Po­zo­sta­łem przy ostat­nim za­my­śle. Za­cza­iłem się więc o zmro­ku. Lo­kaj nie kła­mał: ja­kiś czło­wiek ukrad­kiem wsu­nął się do po­ko­ju Lo­ren­cy. Tego tyl­ko było trze­ba, żeby pod­sy­cić we mnie złość, któ­ra in­a­czej może by i wy­ga­sła. Wy­sze­dłem z zam­ku i na dro­dze cze­ka­łem po­wro­tu ga­cha. Czu­łem w so­bie nad­zwy­czaj­ną od­wa­gę i oso­bli­wą chęć do wal­ki. Na­resz­cie zja­wił się mój nie­przy­ja­ciel. Po­sko­czy­łem but­nie ku nie­mu, lecz na­gle – dia­bli wie­dzą, jak się to sta­ło – ob­le­ciał mnie strach ni­czym jed­ne­go z ry­ce­rzów Ho­me­ra. Sta­ną­łem jak wry­ty. Pa­rys ru­sza­ją­cy do wal­ki prze­ciw Me­ne­la­jo­wi nie był mniej ode mnie skon­fun­do­wa­ny. Ją­łem się przy­glą­dać cy­ru­li­ko­wi: wy­dał mi się bar­czy­stym i krzep­kim człe­kiem, a i ra­pier miał po­tęż­ny przy boku. Bar­dzo mi to było nie w smak, jed­nak uwa­ża­łem so­bie za punkt ho­no­ru nie ustę­po­wać, lu­bom smo­ka w swo­im wi­dział ry­wa­lu, a na­tu­ra przy­na­gla­ła mnie do od­wro­tu. Do­byw­szy więc szpa­dy za­stą­pi­łem prze­ciw­ni­ko­wi dro­gę. Mój czyn wiel­ce go zdzi­wił.

– Cze­go chcesz ode mnie, pa­nie Idzi Bla­sie? – spy­tał. – Cze­muż to uda­jesz błęd­ne­go ry­ce­rza?

– Nie, pa­nie bal­wie­rzu – od­par­łem – mam z tobą spra­wę na śmierć i ży­cie. Za­raz się prze­ko­na­my, czy je­steś rów­nie śmia­ły, jak i za­lot­ny. Nie spo­dzie­waj się, że do­zwo­lę, abyś z pew­ną damą spo­koj­nie ta­jem­nych za­ży­wał sło­dy­czy.

– Na świę­te­go Ko­zmę – za­wo­łał cy­ru­lik nie mo­gąc po­wstrzy­mać śmie­chu – a to ci po­ciesz­na awan­tu­ry! Da­li­bóg, jak­że mylą po­zo­ry.

Wno­sząc z tych słów, że mój ry­wal nie mniej ode mnie był tchó­rzem pod­szy­ty, na­bra­łem ani­mu­szu.

– Nie weź­miesz mnie na ta­kie sło­wa, miły bra­cie – rze­kłem. – Nie mnie oszu­kać!

– Wi­dzę – od­parł cy­ru­lik – że będę ci mu­siał wszyst­ko wy­ja­śnić, in­a­czej krew się nie­po­trzeb­nie po­le­je. Do­cho­waj mi tyl­ko se­kre­tu, gdyż u lu­dzi mo­jej pro­fe­sji dys­kre­cja kar­dy­nal­ną jest cno­tą. Pan­na Lo­ren­ca wpusz­cza mnie o zmro­ku do sie­bie, chcąc przed służ­bą cho­ro­bę za­ta­ić. Ma za­sta­rza­łe­go raka na ple­cach, któ­re­go co wie­czór opa­tru­je. Nie tur­buj się więc, gdyż ku­ra­cja a nie mi­łost­ki są mo­ich wi­zyt przy­czy­ną. Je­śli jed­nak nie ufasz moim za­pew­nie­niom i pra­gniesz jesz­cze po­ty­kać się ze mną, je­stem go­tów. Ochot­nie sta­wię każ­de­mu czo­ło. Po­wiedz tyl­ko.

To rze­kł­szy do­był dłu­gie­go ra­pie­ra, na któ­re­go wi­dok nogi się pode mną ugię­ły, i przy­brał po­sta­wę nie wró­żą­cą nic do­bre­go.

– Przyj­mu­ję two­je oświad­cze­nie – od­par­łem cho­wa­jąc szpa­dę. – Nie je­stem gru­bia­ni­nem i za­wsze de­li­kat­nym ar­gu­men­tom po­słuch daję. Z tego, coś mi za­wie­rzył, wi­dzę, że nie je­steś moim śmier­tel­nym wro­giem. Uści­skaj­my się!

Cy­ru­lik po­strze­gł­szy, żem nie jest taki za­wzię­ty, na ja­kie­go wy­glą­dam, ro­ze­śmiał się, scho­wał ra­pier, wy­cią­gnął do mnie ra­mio­na i roz­sta­li­śmy się jak naj­lep­si przy­ja­cie­le. Od tej pory z obrzy­dze­niem Se­pho­rę wspo­mi­na­łem. Uni­ka­łem jej tak gor­li­wie, że za­raz to po­strze­gła. Zdzi­wio­na tą zmia­ną i chcąc po­znać jej przy­czy­nę zna­la­zła wresz­cie se­kret­nej ze mną roz­mo­wy spo­sob­ność.

– Mo­ści in­ten­den­cie – rze­kła – po­wie­dzie mi z ła­ski swo­jej, cze­mu na­wet spoj­rzeń mo­ich uni­kasz. Szu­ka­łeś daw­niej mo­je­go to­wa­rzy­stwa, a te­raz ucie – kasz przede mną, jak mo­żesz. To praw­da, żem pierw­sza wy­zna­ła ci afekt, aleś ty go przy­jął. Przy­po­mnij so­bie, pro­szę, na­szą ta­jem­ną roz­mo­wę. Pło­ną­łeś na­ten­czas ogniem, a te­raz w so­pel lodu się za­mie­ni­łeś. Cóż to ma zna­czyć?

Skon­fun­do­wa­łem się wiel­ce tym py­ta­niem, draż­li­wym dla mło­dzień­ca de­li­kat­ne­go z na­tu­ry. Nie pa­mię­tam, com od­po­wie­dział da­mie, po­mnę tyl­ko, że mój dys­kurs do­tknął ją sro­dze. Se­pho­ra, któ­ra dla ła­god­nej i skrom­nej miny za owiecz­kę ucho­dzić mo­gła, ty­gry­si­cą była, kie­dy w złość wpa­dła.

– Są­dzi­łam – za­wo­ła­ła po­glą­da­jąc na mnie iskrzą­cym wście­kło­ścią okiem – są­dzi­łam, że nie lada ła­skę wy­świad­czę mło­dzień­co­wi ta­kie­go jak ty pod­łe­go uro­dze­nia, da­rząc go sen­ty­men­tem, któ­ry szla­chet­nie uro­dzo­nym ka­wa­le­rom przy­niósł­by za­szczyt! Słusz­ną po­no­szę karę zni­żyw­szy się do nędz­ne­go awan­tur­ni­ka!

Nie po­prze­sta­ła na tym, in­a­czej bo­wiem wy­szedł­bym obron­ną ręką. Ję­zyk jej zło­ści fol­gu­jąc set­ką ob­rzu­cił mnie wy­zwisk, a jed­no było lep­sze od dru­gie­go. Wiem, że wi­nie­nem był słu­chać ich z zim­ną krwią; żad­na bo­wiem ko­bie­ta nie prze­ba­czy, je­śli ktoś wy­sta­wiw­szy jej cno­tę na po­ku­sze­nie koń­co­we­go po­nie­cha try­um­fu. By­łem jed­nak chłop­cem krew­kim i słów ze­lży­wych, z któ­rych śmiał­by się na moim miej­scu każ­dy roz­trop­ny męż­czy­zna, ścier­pieć dłu­żej nie mo­głem.

– Mo­ścia pan­no – od­par­łem – nie na­le­ży po­gar­dzać ni­kim! Sko­ro­by owi szla­chet­nie uro­dze­ni ka­wa­le­ro­wie, o któ­rych po­wia­dasz, two­je ple­cy uj­rze­li, zmy­ka­li­by, gdzie pieprz ro­śnie.

Le­d­wiem jej po­słał tę za­tru­tą strza­łę, kie­dy otrzy­ma­łem po­li­czek tak siar­czy­sty, jaki mało któ­ra znie­wa­żo­na bia­ło­gło­wa wy­mie­rzyć po­tra­fi. Nie cze­ka­jąc na dru­gi wzią­łem nogi za pas, dzię­ki cze­mu nie po­sy­pa­ły się na mnie ku­ła­ki.

Dzię­ko­wa­łem Bogu za oca­le­nie, ima­gi­nu­jąc so­bie, że nie po­trze­bu­ję już lę­kać się Se­pho­ry, któ­ra ze­mstę swo­ją na­sy­ci­ła. Zda­wa­ło mi się, iż dla wła­sne­go ho­no­ru za­mil­czy o ca­łej przy­go­dzie. Rze­czy­wi­ście mi­nę­ły dwie nie­dzie­le i anim o tej in­fant­ce sły­szał. Za­po­mnia­łem już pra­wie o wszyst­kim, kie­dym się do­wie­dział, że Se­pho­ra cięż­ko za­nie­mo­gła. Bę­dąc mi­ło­sier­nym z na­tu­ry, zmar­twi­łem się szcze­rze. Uli­to­wa­łem się nad damą. Ro­zu­mia­łem, że nie­szczę­sna ko­chan­ka za­cho­rza­ła nie mo­gąc wzgar­dli­wej prze­bo­leć mi­ło­ści. Gry­złem się, że je­stem jej cho­ro­by przy­czy­ną, i nie mo­gąc pan­nie słu­żą­cej rów­nym wy­pła­cić afek­tem, ża­ło­wa­łem jej moc­no. Jak­że się my­li­łem! Se­pho­ra ob­ró­ciw­szy – mi­łość w nie­na­wiść roz­my­śla­ła tyl­ko, jak mi uszyć buty. Pew­ne­go po­ran­ku za­sta­łem don Al­fon­sa wiel­ce czymś za­sę­pio­ne­go. Spy­ta­łem go z ca­łym, na­le­ży­tym sza­cun­kiem, cze­mu jest mar­kot­ny.

– Smut­no mi – od­rzekł – bom się prze­ko­nał, że Se­ra­fi­na sła­bą jest, nie­wdzięcz­ną i nie­spra­wie­dli­wą. Dzi­wi cię to za­pew­ne – przy­dał wi­dząc w mo­ich oczach nie­do­wie­rza­nie – ale to świę­ta praw­da. Nie wiem, za co mo­gła cię znie­na­wi­dzić pan­na Lo­ren­ca. Mogę cię jed­nak za­pew­nić, iż wiel­ce ob­mier­z­łym dla niej się sta­łeś. Po­wia­da, że z pew­no­ścią umrze, je­śli co prę­dzej nie wy­nie­siesz się z tego zam­ku. Nie po­trze­bu­ję cię chy­ba za­pew­niać, że Se­ra­fi­na, któ­ra moc­no cię sza­nu­je, obu­rzy­ła się zra­zu na taką za­wzię­tość. Ale mał­żon­ka moja jest tyl­ko ko­bie­tą. Ko­cha czu­le Se­pho­rę, któ­ra pia­stun­ką jej była. Bar­dziej ona jest dla niej mat­ką niż och­mi­strzy­nią i gdy­by umar­ła, Se­ra­fi­na nig­dy by so­bie nie da­ro­wa­ła, że nie za­spo­ko­iła jej ka­pry­su. Ja, lubo uwiel­biam Se­ra­fi­nę, uwa­żał­bym się za nik­czem­ni­ka, gdy­bym speł­nił jej wolę, nie­chże ra­czej umrą wszyst­kie och­mi­strzy­nie w Hisz­pa­nii, ani­że­li miał­bym od­pra­wić mło­dzień­ca, któ­re­go bar­dziej za bra­ta niż za słu­gę po­czy­tu­ję.

Kie­dy don Al­fons mowę swo­ją skoń­czył, w ta­kie ozwa­łem się sło­wa:

– Pa­nie, uro­dzi­łem się wi­dać igrzy­skiem for­tu­ny. My­śla­łem, że mnie w two­im domu los nę­kać prze­sta­nie i łu­dzi­łem się, że tu­taj będę żyć spo­koj­nie i szczę­śli­wie. Mu­szę jed­nak pójść na wy­gna­nie i po­rzu­cić to, któ­re­go za­ży­wam, szczę­ście.

– Nie, nie! – za­wo­łał szla­chet­ny syn don Ce­za­ra. – Po­zwól­że mi prze­ko­nać Se­ra­fi­nę! Nie sta­niesz się ofia­rą ka­pry­sów och­mi­strzy­ni, któ­rą i tak może tu­taj za wy­so­ko sza­cu­ją.

– Roz­ją­trzysz, pa­nie, Se­ra­fi­nę – od­par­łem – sprze­ci­wia­jąc się jej woli. Wolę pójść na tu­łacz­kę, niź­li siać nie­zgo­dę mię­dzy dwoj­giem do­sko­na­łych mał­żon­ków. Fra­so­wał­bym się tym do koń­ca dni swo­ich.

Don Al­fons za­bro­nił mi po­rzu­cać służ­bę u sie­bie. Po­strze­głem, że sta­nął­by twar­do w mej obro­nie i Lo­ren­ca na pew­no prze­gra­ła­by spra­wę, gdy­bym tyl­ko ze­chciał upie­rać się przy swo­im. Może bym tak po­stą­pił ule­ga­jąc nie­chę­ci ku niej. By­wa­ły mo­men­ta, kie­dy czu­jąc złość do och­mi­strzy­ni oszczę­dzać jej nie mia­łem za­mia­ru. Sko­ro jed­nak po­my­śla­łem, że ob­ja­wia­jąc jej hań­bę uto­pił­bym szty­let w ser­cu isto­ty, któ­rą o tyle przy­pra­wi­łem nie­szczę­ścia, dwie zaś nie­ule­czal­ne cho­ro­by wtrą­ci­ły­by ją nie­za­wod­nie do gro­bu, uli­to­wa­łem się nad nią. Je­śli by­łem aż tak nie­bez­piecz­nym śmier­tel­ni­kiem, po­sta­no­wi­łem dla przy­wró­ce­nia spo­koj­no­ści w tym domu wy­nieść się. Spa­ko­wa­łem w nocy ma­nat­ki i nie że­gna­jąc się z pań­stwem, któ­rzy sta­ra­li­by się od­wieść mnie od mo­ich za­my­słów, opu­ści­łem za­mek przed świ­tem. Zo­sta­wi­łem tyl­ko na sto­le w swo­jej stan­cji ści­słe z ad­mi­ni­stro­wa­nia do­bra­mi re­je­stra.ROZ­DZIAŁ II CO RO­BIŁ IDZI BLAS OPU­ŚCIW­SZY ZA­MEK LEY­VÓW I JA­KIE PO NIE­UDA­NYCH MI­ŁOST­KACH OD­NIÓSŁ SUK­CE­SY.

Je­cha­łem na do­brym i w do­dat­ku wła­snym ko­niu, mia­łem w se­pe­cie dwie­ście pi­sto­lów, któ­rych znacz­na część od za­bi­tych zbój­ców po­cho­dzi­ła, i oko­ło trzech ty­się­cy du­ka­tów Sa­mu­elo­wi Szy­mo­no­wi zra­bo­wa­nych, al­bo­wiem don Al­fons całą tę nie­zbyt uczci­wie zdo­by­tą sumę z wła­sne­go gro­sza zwró­cił. Po­czy­tu­jąc tedy ową for­tu­nę za praw­nie mi przy­na­leż­ną, ra­do­wa­łem się bez skru­pu­łów. Mia­łem więc sub­stan­cję, dzię­ki któ­rej mo­głem nie tur­bo­wać się o przy­szłość, nie mó­wiąc o mło­dym wie­ku i nie­za­chwia­nym za­ufa­niu we wro­dzo­ne ta­len­ta. Spo­dzie­wa­łem się przy­jem­ne­go po­by­tu w To­le­do. Nie wąt­pi­łem, że hra­bia de Po­lan, ogrom­nie wi­do­kiem jed­ne­go ze swo­ich wy­baw­ców ucie­szo­ny, da mu w swo­im pa­ła­cu apar­ta­ment. Zo­sta­wi­łem so­bie jed­nak po­byt u hra­bie­go na czar­ną go­dzi­nę, tym­cza­sem zaś umy­śli­łem wy­dać część pie­nię­dzy zwie­dza­jąc kró­le­stwa Mur­cji i Gre­na­dy, na co szcze­gól­niej­sza przy­szła mi ocho­ta. W tym celu uda­łem się do Al­man­sy i ja­dąc od mia­sta do mia­sta sta­ną­łem wresz­cie, nie na­po­tkaw­szy żad­nej złej przy­go­dy, w Gre­na­dzie. Zda­wa­ło mi się, że for­tu­na wy­pła­taw­szy mi już nie­jed­ne­go fi­gla chcia­ła mnie zo­sta­wić w spo­ko­ju. Zdraj­czy­ni go­to­wa­ła mi jed­nak nowe za­sadz­ki, jak się o tym wkrót­ce prze­ko­na­cie. Pierw­szą oso­bą, któ­rą spo­tka­łem na uli­cach Gre­na­dy, był imci pan Fer­nand de Ley­va, po­dob­nie jak don Al­fons zięć hra­bie­go de Po­lan. Obo­pól­ne zdu­mie­nie nie mia­ło gra­nic.

– Cóż cię, Idzi Bla­sie, do tego mia­sta spro­wa­dza? – spy­tał ów ka­wa­ler.

– Dzi­wi­cie się, mo­ści pa­nie, że mnie tu­taj wi­dzi­cie – od­par­łem – zdzi­wi­cie się jesz­cze wię­cej, kie­dy wam oznaj­mię, cze­mu opu­ści­łem służ­bę u don Ce­za­ra i jego syna.

Opo­wie­dzia­łem mu tedy, nic nie skry­wa­jąc, co po­mię­dzy mną a Se­pho­rą za­szło. Uśmiał się z ca­łe­go ser­ca, po chwi­li jed­nak rzekł po­waż­nie:

– Mój przy­ja­cie­lu, ofia­ru­ję ci po­śred­nic­two w tej spra­wie. Na­pi­szę do szwa­gier­ki…

– Nie, nie mo­ści pa­nie – prze­rwa­łem – nie pisz do niej, bła­gam. Nie po tom opu­ścił za­mek Ley­vów, żeby do nie­go wra­cać. Sko­ro je­steś mi aż tak przy­chyl­ny, o inną ła­skę pro­szę. Je­śli któ­ryś z two­ich przy­ja­ciół po­trze­bu­je se­kre­ta­rza lub in­ten­den­ta, prze – mów na moją ko­rzyść. Nie bę­dzie miał, przy­się­gam, do cie­bie żalu, że mu złe­go na­strę­czy­łeś czło­wie­ka.

– Bar­dzo chęt­nie – od­parł don Fer­nand – uczy­nię, cze­go żą­dasz. Przy­by­łem do Gre­na­dy, żeby od­wie­dzić sta­rą cho­rą ciot­kę, za­ba­wię tu trzy nie­dzie­le, po czym wró­cę do zam­ku Lo­rqui, gdziem Ju­lię zo­sta­wił. Miesz­kam w tym domu – przy­dał wska­zu­jąc na są­sied­ni pa­łac. – Przyjdź do mnie za kil­ka dni, a może przez ten czas wy­szu­kam ci ja­kąś uczci­wą kon­dy­cję.

Kie­dym się u nie­go po trzech dniach zja­wił, don Fer­nand po­wie­dział:

– Ksią­żę ar­cy­bi­skup Gre­na­dy, mój krew­ny i przy­ja­ciel, po­trze­bu­je czło­wie­ka, obznaj­mio­ne­go z li­te­ra­tu­rą, a tak­że ka­li­gra­fią, dla prze­pi­sy­wa­nia na czy­sto jego dzieł, po­nie­waż jest sław­nym au­to­rem. Skom­po­no­wał już Bóg wie ile ho­mi­lii, a co dzień nowe ukła­da, z wiel­kim je aplau­zem ma­wia­jąc. Bę­dąc pew­nym, że mu się spodo­basz, po­wie­dzia­łem o to­bie, a on po­le­cił, abyś się sta­wił. Idź więc i po­wo­łaj się na mnie. Z przy­ję­cia, ja­kie­go do­znasz, wnie­siesz, czym cię dość gor­li­wie za­chwa­lał.

Trud­no było ma­rzyć o lep­szej kon­dy­cji (tak mi się przy­najm­niej zda­wa­ło). Odziaw­szy się tedy chę­do­go, aby jak naj­le­piej przed tym pra­ła­tem sta­nąć, uda­łem się do ar­cy­bi­sku­pie­go pa­ła­cu. Gdy­bym miał na­śla­do­wać pi­sa­rzów zmy­śla­ją­cych ro­man­se, dał­bym pom­pa­tycz­ny opis sie­dzi­by tego ksią­żę­cia ko­ścio­ła: roz­wo­dził­bym się nad wspa­nia­ło­ścią bu­dow­li, wy­sła­wiał­bym bo­ga­te me­ble, nad­mie­nił­bym o ma­lo­wi­dłach i rzeź­bach, a za­nu­dza­jąc czy­tel­ni­ka sce­na­mi, któ­re wy­obra­ża­ły, nie po­mi­nął­bym naj­drob­niej­sze­go szcze­gó­łu. Nie chcąc jed­nak nad­uży­wać ni­czy­jej cier­pli­wo­ści po­wiem tyl­ko, że prze­py­chem swo­im ów pa­łac kró­lew­skie­mu nie ustę­po­wał.

Za­sta­łem na po­ko­jach rze­sze du­chow­nych i świec­kich, któ­rzy prze­waż­nie ofi­cja­li­sta­mi mon­si­gno­ra by – li. Ro­iło się od jał­muż­ni­ków, dwo­rzan, ko­niu­szych i lo­ka­jów. Świec­cy kosz­tow­ne no­si­li suk­nie i ra­czej za wiel­kich pa­nów niź­li za służ­bę ucho­dzić mo­gli. Za­dzie­ra­li nosa i uda­wa­li znacz­ne oso­by. Nie mo­głem pa­trząc na nich po­wstrzy­mać się od śmie­chu i na­igra­wa­łem się w du­chu z tych ich­mo­ściów.

„Prze­bóg – my­śla­łem so­bie – szczę­śli­wi są ci lu­dzie, al­bo­wiem nie czu­ją jarz­ma, któ­re no­szą; gdy­by je czu­li, spu­ści­li­by za­raz z tonu.”

Pod­sze­dłem do po­waż­ne­go gru­ba­sa, któ­ry drzwi ga­bi­ne­tu ar­cy­bi­sku­pie­go pil­nu­jąc za­my­kał je i otwie­rał w mia­rę po­trze­by. Spy­ta­łem grzecz­nie, aza­li przed ob­li­cze jego prze­wie­leb­no­ści mogę być do­pusz­czo­ny.

– Za­cze­kaj – od­parł wy­nio­śle – jego do­stoj­ność wyj­dzie nie­ba­wem, aby od­pra­wić mszę. Może prze­cho­dząc udzie­li ci krót­kie­go po­słu­cha­nia.

Nie od­po­wie­dzia­łem mu wca­le. Uzbro­iłem się w cier­pli­wość. Dłu­ży­ło mi się jed­nak cze­ka­nie, po­pró­bo­wa­łem więc wdać się w dys­kurs z dwo­ra­ka­mi. Zmie­rzy­li mnie od stóp do głów i nie prze­mó­wiw­szy ani sło­wa po­pa­trzy­li na sie­bie z pysz­nym uśmie­chem, da­jąc mi po­znać, żem wiel­kie po­peł­nił zu­chwal­stwo za­ga­du­jąc do nich.

Bar­dzo, przy­znam się, by­łem tym przy­ję­ciem skon­fun­do­wa­ny. Nie na­wy­kłem, aby lo­kaj­stwo po­gar­dli­wie od­no­si­ło się do mnie. Nie ochło­ną­łem jesz­cze z po­mie­sza­nia, kie­dy otwar­ły się drzwi ga­bi­ne­tu i sta­nął w nich ar­cy­bi­skup. Za­pa­no­wa­ła ci­sza jak ma­kiem za­siał. Zu­chwa­li ofi­cja­li­ści i służ­ba po­chy­li­li się w kor­nym przed pa­nem ukło­nie. Ów pra­łat, oko­ło sie­dem­dzie­się­ciu lat li­czą­cy, przy­po­mi­nał żywo stry­ja mo­je­go, Idzie­go Pe­re­za, to zna­czy, był oty­ły i przy­krót­ki. Nogi miał nad­zwy­czaj krzy­we, a gło­wę, łysą jak ko­la­no, któ­rej je­dy­ny zwi­sa­ją­cy z tyłu ko­smyk przy­da­wał uro­dy, cza­pecz­ką z cien­kiej weł­ny, ozdo­bio­ną dłu­gim ku­ta­sem, przy­stra­jał. Mimo to znacz­ną wy­da­wał się per­so­ną, dla­te­go pew­nie, że wie­dzia­łem, kim był. My, lu­dzie ni­skie­go sta­nu, prze­róż­nych za­let w moż­nych pa­nach do­pa­try­wać się lu­bi­my, cho­ciaż na­tu­ra nic im oso­bli­we­go nie uży­czy­ła. Ar­cy­bi­skup przy­stą­pił do mnie i za­py­tał z wiel­ką ludz­ko­ścią, cze­go po­trze­bu­ję. Od­par­łem, że je­stem mło­dzień­cem, o któ­rym mó­wił mu don Fer­nand de Ley­va. Nie dał mi wię­cej po­wie­dzieć.

– A to cie­bie mój pan ku­zyn tak wy­chwa­lał! – za­wo­łał. – Daję ci służ­bę. Sza­cow­nym je­steś dla mnie na­byt­kiem. Zo­sta­jesz tu od dzi­siaj.

To rze­kł­szy wsparł się na ra­mio­nach dwóch masz­ta­le­rzów i wy­słu­chaw­szy du­chow­nych, któ­rzy mie­li ja­kieś proś­by do przed­ło­że­nia, wy­szedł. Le­d­wie ar­cy­bi­skup znik­nął za pro­giem, a już ob­sko­czy­li mnie dwo­ra­cy, ci sami, któ­rzy sło­wa do mnie prze­mó­wić nie ra­czy­li. Ota­cza­ją mnie krę­giem, kom­pli­men­ta mi pra­wią, wiel­kie uda­jąc ukon­ten­to­wa­nie, żem ar­cy­bi­sku­pim zo­stał ofi­cja­li­stą. Usły­sze­li, co ich pan rzekł do mnie i umie­ra­li z cie­ka­wo­ści, aby się do­wie­dzieć, ja­kie przy jego oso­bie peł­nił będę god­no­ści. Lecz ja, msz­cząc się za oka­za­ną po­gar­dę, by­łem tak zło­śli­wy, żem pary z gęby nie pu­ścił.

Jego prze­wie­leb­ność nie­dłu­go w ka­pli­cy za­ba­wił. Za­wo­łał mnie do ga­bi­ne­tu pra­gnąc po­mó­wić ze mną na osob­no­ści. Wie­dzia­łem, że chce się o mo­ich umie­jęt­no­ściach prze­ko­nać. Mia­łem się więc na bacz­no­ści i każ­de sło­wo wa­ży­łem. Naj­sam­pierw za­gad­nął mnie z grec­kich i ła­ciń­skich au­to­rów i wi­dząc, żem ich miał w ma­łym pal­cu, jął mnie eg­za­mi­no­wać z dia­lek­ty­ki, a te­gom tyl­ko cze­kał. Po­strzegł, żem jest w fi­lo­zo­fii kuty na czte­ry nogi.

– Two­ja edu­ka­cja – oznaj­mił z po­dzi­wie­niem – wca­le nie jest za­nie­dba­na. Zo­ba­czy­my te­raz, jak pi­szesz.

Do­by­łem z kie­sze­ni umyśl­nie przy­go­to­wa­ny ar­kusz. Mój pra­łat był wca­le kon­tent.

– Bar­dzom rad z two­je­go pi­sma, a jesz­cze bar­dziej z two­je­go ukształ­ce­nia – za­wo­łał. – Po­dzię­ku­ję sy­now­co­wi mo­je­mu, Fer­nan­do­wi, że mi tak grzecz­ne­go na­ra­ił ka­wa­le­ra. Wiel­ce pięk­ny to upo­mi­nek!

Roz­mo­wę na­szą prze­rwa­ło kil­ku zna­ko­mi­tych pa – nów z Gre­na­dy, za­pro­szo­nych do ar­cy­bi­sku­pa na obiad. Skło­niw­szy się więc głę­bo­ko, wró­ci­łem do sali, gdzie ofi­cja­li­ści ob­sko­czyw­szy mnie zno­wu, jęli z góry o moje za­bie­gać ła­ski. Uda­łem się z nimi na obiad, pod­czas któ­re­go wszy­scy bacz­nie mi się przy­glą­da­li, a ja tak­że mia­łem, na nich oko. Jak­że przy­jem­na i bu­dzą­ca za­ufa­nie była po­wierz­chow­ność tych sług bo­żych! Pa­łac ar­cy­bi­sku­pi ta­kim na­peł­niał mnie re­spek­tem, że świę­ty­mi wy­da­ły mi się te oso­by. Ani mi w gło­wie nie po­sta­ło, że świę­tość ich fał­szy­wą mo­ne­tą tyl­ko była, jak to się czę­sto zda­rza za­usz­ni­kom ksią­żąt ko­ścio­ła, a tak­że ich pa­nom.

Sie­dzia­łem u sto­łu przy sta­rym ar­cy­bi­sku­pa po­ko­jow­cu, panu Mel­chio­rze de Ron­da, któ­ry z uprzej­mo­ścią wiel­ką przy­su­wał mi pół­mi­ski. Uję­ła mnie jego życz­li­wość, a grzecz­ność za­chwy­ci­ła.

– Pa­nie ka­wa­le­rze – szep­nął mi po obie­dzie – chciał­bym bar­dzo po­mó­wić z tobą w czte­ry oczy.

Za­raz też po­pro­wa­dził mnie do ga­bi­ne­tu, gdzie nikt nas nie mógł sły­szeć, i w ta­kie ozwał się sło­wa:

– Mój synu, ja­kem cię tyl­ko uj­rzał, ser­decz­ną ku to­bie po­czu­łem skłon­ność. Dam ci tego do­wo­dy po­ufa­le naj­roz­ma­it­sze za­wie­rza­jąc ta­jem­ni­ce, któ­re z wiel­kim dla sie­bie bę­dziesz mógł ob­ró­cić po­żyt­kiem. Wstą­pi­łeś na służ­bę do domu, w któ­rym lu­dzie szcze­rej po­boż­no­ści z ob­łud­ny­mi prze­miesz­ku­ją świę­tosz­ka­mi. Nie star­czy­ło­by ci ży­cia, aby po­znać wszyst­kich z grun­tu. Za­osz­czę­dzę ci więc przy­dłu­gich i nie­mi­łych stu­diów i o cha­rak­te­rze co znacz­niej­szych osób opo­wiem. Bę­dziesz dzię­ki temu wie­dział, jak po­stę­po­wać.

Za­cznę – cią­gnął da­lej – od jego prze­wie­leb­no­ści. Jest to pra­łat ar­cy­po­boż­ny, usta­wicz­nie pa­sa­niem owie­czek swo­ich za­ję­ty. Ukła­da ku ich zbu­do­wa­niu peł­ne wy­bor­nych mo­ra­łów ho­mi­lie. Wszyst­ko to czer­pie z wła­snej gło­wy. Dwa­dzie­ścia lat temu dwór kró­lew­ski po­rzu­cił, żeby po­świę­cić się swo­jej trzo­dzie. Uczo­ny to pan i zło­to­usty ora­tor: ka­za­nia swo­je z wiel­kim wy­gła­sza upodo­ba­niem, a lud kon­tent ich słu­cha. Po­wia­da­ją, że próż­ność roz­pie­ra go na ambo – nie – trud­no mi o tym są­dzić. Nie nam, śmier­tel­nym, ser­ca ludz­kie prze­ni­kać, a prócz tego nie go­dzi mi się wy­li­czać de­fek­tów ar­cy­bi­sku­pa, sko­ro jego chle­bem żyję. Je­że­li mi wol­no przy­ga­nie panu, po­tę­pił­bym jego su­ro­wość. Za­miast na sła­bost­ki du­chow­nych po­błaż­li­wym spo­glą­dać okiem, ni­cze­go im nie prze­pusz­cza. Prze­śla­du­je bez mi­ło­sier­dzia tych zwłasz­cza księ­ży, któ­rzy o swo­jej prze­ko­na­ni nie­win­no­ści po­wo­łu­ją się na pra­wo i lek­ce so­bie jego au­to­ry­tet ważą. Ma jesz­cze inną ułom­ność, po­spo­li­tą u wszyst­kich znacz­niej­szych osób: lubo wiel­ce jest dla cze­la­dzi ła­ska­wy, pil­no­ści jej nie ceni wca­le. Słu­dzy sta­rze­ją się w jego domu, lecz on ani po­my­śli o ich dal­szym sta­nie. Je­śli mu się zda­rzy ko­goś wy­na­gro­dzić, to tyl­ko dzię­ki wsta­wien­nic­twu któ­re­goś z ka­no­ni­ków albo za­cniej­szych dwo­ra­ków. In­a­czej nig­dy by mu nie przy­szło do gło­wy, żeby ko­muś w czym­kol­wiek wy­go­dzić.

Oto co sta­ry słu­ga mó­wił o swo­im panu. Po czym jął mi roz­po­wia­dać o du­chow­nych, któ­rzy sie­dzie­li z nami przy obie­dzie. Od­ma­lo­wał wi­ze­run­ki bar­dzo od ze­wnętrz­ne­go wy­glą­du por­tre­to­wa­nych róż­ne. Nie przed­sta­wiał mi ich co praw­da jako nie­uczci­wych lu­dzi, lecz jako ra­czej pod­łych księ­ży. Oszczę­dził jed­nak nie­któ­rych i bar­dzo ich cno­tę za­chwa­lał. Do­wie­dzia­łem się więc, jak mam so­bie z tymi pa­na­mi po­czy­nać. Tego sa­me­go jesz­cze dnia zja­wi­łem się na wie­cze­rzę z miną świę­tosz­ka. To nic nie kosz­tu­je. Cze­muż więc się dzi­wić, że tylu ob­łud­ni­ków cho­dzi po świe­cie?ROZ­DZIAŁ III IDZI BLAS STA­JE SIĘ FA­WO­RY­TEM AR­CY­BI­SKU­PA GRE­NA­DY. ŁA­SKI KSIĄ­ŻĘ­CIA KO­ŚCIO­ŁA SPŁY­WA­JĄ NA WIER­NYCH ZA PO­ŚRED­NIC­TWEM IDZIE­GO.

Po po­łu­dniu uda­łem się do au­ste­rii, żeby spa­ko­wać ma­nat­ki i za­brać ko­nia. Wró­ci­łem na wie­cze­rzę do ar­cy­bi­sku­pie­go pa­ła­cu, gdzie bar­dzo przy­zwo­itą stan­cję z pu­cho­wym łóż­kiem do­sta­łem. Na­stęp­ne­go dnia jego do­stoj­ność we­zwał mnie z sa­me­go rana i ka­zał prze­pi­sy­wać ho­mi­lię, na­po­mi­na­jąc przy tym, aby ko­pia sta­ran­ną i jak naj­bar­dziej wier­ną była. Nie za­wio­dłem mo­je­go pana, o wszyst­kich ak­cen­tach, krop­kach i prze­cin­kach pa­mię­ta­jąc. Oba­czyw­szy moją pra­cę ar­cy­bi­skup nie tyl­ko się ura­do­wał, lecz i moc­no zdu­miał.

– Oj­cze Nie­bie­ski – za­wo­łał przej­rzaw­szy wszyst­kie kart­ki – nig­dym udat­niej­sze­go nie wi­dział pi­sa­nia! Wy­bor­nym je­steś ko­pi­stą, a więc mu­sisz być i nie gor­szym gra­ma­ty­kiem. Po­wiedz­że mi w se­kre­cie, mój przy­ja­cie­lu, czyś nie po­strzegł cze­goś, co twój do­bry smak ura­zić by mo­gło? Na przy­kład nie­dbal­stwa sty­lu albo słów nie­wła­ści­wie uży­tych? Mo­gło to ujść mo­jej uwa­gi, kie­dym two­rzył w ogniu na­tchnie­nia.

– Wa­sza do­stoj­ność – od­po­wie­dzia­łem skrom­nie – zbyt mało je­stem jak na kry­ty­ka oświe­co­ny, a choć­bym na­wet wy­kształ­ce­nie miał naj­do­sko­nal­sze, dzie­ła wa­szej wiel­moż­no­ści opar­ły­by się moim za­rzu­tom.

Pra­łat nic nie od­po­wie­dział, tyl­ko uśmiech­nął się mile. Od­ga­dłem jed­nak z my­śli mego pana, że na­wet ar­cy­bi­skup nie może bez­kar­nie być au­to­rem. Owym po­chleb­stwem wkra­dłem się zu­peł­nie w ła­ski ksią­żę­cia ko­ścio­ła. Mój pan z każ­dym dniem bar­dziej mnie ce­nił. Do­wie­dzia­łem się wresz­cie od don Fer­nan­da, któ­ry bar­dzo czę­sto by­wał u nie­go, żem jest na dro­dze do wiel­kiej for­tu­ny. Wkrót­ce i pra­łat do­my­sły pana Ley­vy po­twier­dził. Oto, jak się to sta­ło.

Pew­ne­go wie­czo­ra ar­cy­bi­skup prze­po­wia­dał so­bie przy mnie ka­za­nie, któ­re na­stęp­ne­go dnia miał wy­gło­sić w ka­te­drze, i wiel­ce nim był za­chwy­co­ny. Nie za­do­wo­lił się jak zwy­kle wy­słu­cha­niem mo­je­go zda­nia o ca­ło­ści, lecz ka­zał po­wie­dzieć, któ­re naj­bar­dziej spodo­ba­ły mi się ka­wał­ki. Mia­łem szczę­ście, wska­za­łem bo­wiem ulu­bio­ne miej­sca pra­ła­ta. Dzię­ki temu po­wziął o mnie mnie­ma­nie, że sub­tel­nie wszel­kie pięk­no­ści dzie­ła roz­róż­niać po­tra­fię.

– Oto – za­wo­łał – co się na­zy­wa mieć gust przed­ni i wy­czu­cie! Win­szu­ję, mój przy­ja­cie­lu! Two­je ucho nie jest be­oc­kie!

Sło­wem taki był ze mnie kon­tent, że do­dał żywo:

– Bądź te­raz, Idzi Bla­sie, do­brej o swo­im lo­sie my­śli! Będę się sta­rał, aby ży­cie two­je pły­nę­ło po ró­żach. Po­ko­cha­łem cię jak syna, a na do­wód tego przy­pusz­czam cię do po­ufa­ło­ści.

Le­d­wiem usły­szał te sło­wa, pa­dłem wdzięcz­no­ścią prze­ję­ty do ko­lan ar­cy­bi­sku­pich. Ser­decz­nie ści­ska­łem te ko­śla­we nogi, uwa­ża­jąc się za czło­wie­ka, któ­ry w ten spo­sób szyb­ko znacz­ne­go do­ro­bi się ma­jąt­ku.

– Tak, miłe dzie­cię – cią­gnął jego do­stoj­ność dys­kurs, wy­le­wem uczuć mo­ich prze­rwa­ny – będę ci otwie­rał naj­skryt­sze my­śli swo­je. Bar­dzo lu­bię ma­wiać ka­za­nia. Pan Bóg bło­go­sła­wi ho­mi­liom moim: kru­szą one za­twar­dzia­łych grzesz­ni­ków, wska­zu­ją im po­peł­nio­ne wsze­te­czeń­stwa i przy­pro­wa­dza­ją do po­ku­ty. Wie­lem już w pa­ster­skiej pra­cy do­ko­nał: pe­wien ską­piec prze­ra­żo­ny ob­ra­za­mi chci­wo­ści, ja­kie przed nim roz­to­czy­łem, otwo­rzył skar­biec swój, a pie­nią­dze hoj­ną ręką ubo­gim roz­dał. Nie­jed­ne­go roz­pust­ni­ka wy­gna­łem z łoża roz­ko­szy, grze­szą­cych py­chą wy­wio­dłem na pusz­czę, a żony uwie­dzio­ne przez pło­chych ko­chan­ków w cno­cie utwier­dzi­łem. Te usta­wicz­ne na­wró­ce­nia win­ny do dal­szej pra­cy bu­dzić we mnie ocho­tę. Przy­znam się jed­nak do pew­nej ułom­no­ści: oto po inną jesz­cze się­gam na­gro­dę. Na próż­no tę chęć po­tę­pia su­mie­nie moje. Pra­gnął­bym za­sły­nąć jako au­tor dzieł po­le­ro­wa­nych a sub­tel­nych. Sła­wa zło­to­uste­go ka­zno­dziei bar­dzo mnie nęci. Kry­ty­cy moje pi­sma za rów­nie zręcz­ne, jak i mą­dre uwa­ża­ją. Chciał­bym jed­nak unik­nąć błę­du wszyst­kich zna­ko­mi­tych au­to­rów, któ­rzy pi­sząc pod ko­niec ży­cia, kie­dy słab­nie ich umysł, tra­cą wzię­cie. Nie do­pusz­czę, aby ząb cza­su na­ru­szył moje imię pi­sa­rza.

Dla­te­go, dro­gi Idzi Bla­sie – cią­gnął pra­łat – jed­nej rze­czy od gor­li­wo­ści two­jej wy­ma­gać będę: kie­dy po­strze­żesz, że moje pió­ro mysz­ką trą­ci, kie­dy z pism mo­ich star­cza nie­po­rad­ność prze­zie­rać za­cznie, mów mi praw­dę w oczy. Nie ufam so­bie w tej mie­rze, mi­łość wła­sna mo­gła­by mnie za­śle­pić. Mu­sisz więc czu­wać nade mną z całą roz­trop­no­ścią. Po­zna­łem twój ro­zum i będę na two­im po­le­gał wy­ro­ku.

– Dzię­ki Bogu – od­par­łem – że wa­sza do­stoj­ność da­le­ki jest jesz­cze od sta­ro­ści. Umysł tak jak u wa­szej prze­wie­leb­no­ści nie­zwy­kły dłu­go jesz­cze obec­ną świe­żość za­cho­wa, a mó­wiąc ści­śle, nig­dy się nie zmie­ni. Jego prze­wie­leb­ność żywo mi przy­po­mi­nasz kar­dy­na­ła Xi­me­ne­sa, któ­re­go ge­niusz za­miast z wie­kiem słab­nąć, sił no­wych na­by­wał.

– Nie pró­buj mi schle­biać, przy­ja­cie­lu – prze­rwał ar­cy­bi­skup. – Wiem, że lada mo­ment upaść mogę. Czło­wiek w mo­ich la­tach za­czy­na cho­ro­wać, a cho­ro­by cia­ła nad­wą­tla­ją umysł. Po­wta­rzam ci, Idzi Bla­sie: masz mnie uprze­dzić, sko­ro tyl­ko po­strze­żesz, że słab­nie moja gło­wa. Nie lę­kaj się być szcze­rym: wszel­kie na­po­mnie­nie za do­wód mi­ło­ści two­jej po­czy­tam. Prócz tego idzie tu tak­że o twój in­te­res. Je­śli nie­szczę­snym dla cie­bie tra­fem doj­dzie do mnie, że moje ka­za­nia, zwy­kłej po­zba­wio­ne siły, skut­ku nie od­no­szą i że wi­nie­nem komu in­ne­mu po­wie­rzyć owczar­nię, stra­cisz, wiedz o tym raz na za­wsze, nie tyl­ko przy­jaźń moją, lecz i for­tu­nę, któ­rą ci przy­rze­kłem. Oto, ja­kie owo­ce głu­pia po­wścią­gli­wość wyda!

Ar­cy­bi­skup za­koń­czył dys­kurs chcąc usły­szeć te­raz od­po­wiedź moją. Obie­ca­łem być ule­gły jego woli. Od tej chwi­li nie miał przede mną żad­nych se­kre­tów, sta­łem się fa­wo­ry­tem ksia­żę­cia ko­ścio­ła! Cała służ­ba oprócz Mel­chio­ra de la Ron­da nie po­sia­da­ła się z za­zdro­ści. Trze­ba było wi­dzieć, jak dwo­ra­cy i masz­ta­le­rze od­no­si­li się do po­wier­ni­ka jego emi­nen­cji: nie wsty­dzi­li się naj­gor­szych po­ni­żeń, byle tyl­ko zdo­być przy­chyl­ność moją. Nie chcia­ło mi się wie­rzyć, że są Hisz­pa­na­mi. Świad­czy­łem im róż­ne przy­słu­gi nie da­jąc się oma­mić ob­łud­ną grzecz­no­ścią. Ksiądz ar­cy­bi­skup na moją proś­bę za­trosz­czył się o nich. Jed­ne­mu wy­jed­nał dość znacz­ną god­ność woj­sko­wą, dru­gie­go wy­słał na wy­so­ki urząd do Mek­sy­ku, przy­ja­cie­lo­wi zaś mo­je­mu, Mel­chio­ro­wi, dał lep­sze wy­na­gro­dze­nie. Prze­ko­na­łem się, że pra­łat, sam nie­zbyt uczyn­ny z na­tu­ry, rzad­ko proś­bom od­ma­wiał.

To jed­nak, com uzy­skał dla pew­ne­go księ­dza, na szcze­gó­ło­wy za­słu­gu­je opis.

Pew­ne­go dnia ka­mer­dy­ner ar­cy­bi­sku­pa przy­pro­wa­dził do mnie mło­de­go jesz­cze i pięk­nej po­sta­ci li­cen­cja­ta, na­zwi­skiem Lu­dwik Gar­cias, i w ta­kie ozwał się sło­wa:

– Mo­ści Idzi Bla­sie, ten po­czci­wy ksiądz jest moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Był do nie­daw­na jał­muż­ni­kiem u za­kon­nic. Złe ję­zy­ki nie oszczę­dzi­ły jego cno­ty. Oczer­nio­no go przed ar­cy­bi­sku­pem, któ­ry nie­bo­ra­ka in­ter­dyk­tem ob­ło­żyw­szy uprze­dził się do nie­go i na żad­ne wsta­wien­nic­twa nie zwa­ża. Da­rem­nie naj­znacz­niej­sze oso­by w Gre­na­dzie prze­ma­wia­ły za nim. Nasz pan jest nie­ugię­ty.

– Mo­ści pa­no­wie – rze­kłem – bar­dzo­ście swo­imi proś­ba­mi za­gma­twa­li spra­wę. By­ło­by le­piej, żeby nikt nie sta­wał w obro­nie imci li­cen­cja­ta. Od­da­no mu w ten spo­sób niedź­wie­dzią przy­słu­gę. Znam ar­cy­bi­sku­pa! Proś­by i przed­kła­da­nia lu­dzi po­stron­nych ob­cią­ża­ją tyl­ko w jego oczach win­ne­go. Sam mi o tym nie­daw­no mó­wił. „Im wię­cej – po­wie­dział – ksiądz, któ­ry do­pu­ścił się wy­kro­cze­nia, orę­dow­ni­ków znaj­du­je, któ­rzy mnie na­cho­dzą, tym więk­sze wy­wo­łu­je zgor­sze­nie, przez co wzma­ga się su­ro­wość moja.”

– Przy­kra to rzecz – od­parł ka­mer­dy­ner – przy­ja­ciel mój zna­la­zł­by się w okrop­nym po­ło­że­niu, gdy­by nie miał tak wpraw­nej ręki. Na szczę­ście prze­ślicz­nie pi­sać umie i tym ta­len­tem ra­tu­je się z opre­sji.

Cie­ka­wy by­łem, czy pi­smo owo pięk­no­ścią nad moim gó­ro­wa­ło. Li­cen­cjat miał przy so­bie za­pi­sa­ną kar­tę i po­ka­zał mi ją ochot­nie. Zdu­mia­łem się wiel­ce kształt­no­ścią li­ter: tyl­ko naj­więk­si ka­li­gra­fo­wie tak do­sko­na­łą mo­gli­by po­chwa­lić się sztu­ką. Kie­dym się owym pięk­nym li­te­rom przy­glą­dał, za­świ­ta­ła mi pew­na myśl. Po­pro­si­łem księ­dza Lu­dwi­ka, aby kar­tę zo­sta­wił, mó­wiąc, że pew­nie uda mi się coś zro­bić dla nie­go.

– Nie będę się te­raz na tym roz­wo­dził, ju­tro po­wiem wię­cej.

Li­cen­cjat, któ­re­mu ka­mer­dy­ner wiel­ce wi­dać mój ro­zum za­chwa­lił, po­szedł tak ukon­ten­to­wa­ny, jak­by już do ka­płań­skie­go przy­wró­co­no go urzę­du. Chcia­łem na­praw­dę mu po­móc, słu­chaj­cie więc, ja­kie­go chwy­ci­łem się for­te­lu. Bę­dąc sam z ar­cy­bi­sku­pem po­ka­za­łem mu pi­smo li­cen­cja­ta. Mój pan nie ukry­wał za­chwy­tu. Ko­rzy­sta­jąc tedy ze spo­sob­nej chwi­li, rze­kłem:

– Sko­ro wa­sza do­stoj­ność nie chce dru­ko­wać swo­ich ho­mi­lii chciał­bym, żeby przy­najm­niej były tak cud­nie sko­pio­wa­ne.

– Kon­tent je­stem z two­je­go pi­sma – od­rzekł pra­łat – przy­znam się jed­nak, że chciał­bym wi­dzieć któ­reś z dzieł swo­ich tą prze­pi­sa­ne ręką.

– Nie­chże wa­sza do­stoj­ność – po­wie­dzia­łem – ra­czy wy­ra­zić ży­cze­nie. Znam tego ge­nial­ne­go ka­li­gra­fa, jest li­cen­cja­tem. Tym wię­cej bę­dzie za­chwy­co­ny, je­śli wa­szej do­stoj­no­ści tę przy­słu­gę od­dać po­tra­fi, że po­padł w nie­ła­skę. Może ła­ska­wość wa­sza uwol­ni go od tej zgry­zo­ty i smut­ne­go po­ło­że­nia.

Pra­łat nie omiesz­kał za­py­tać, kim jest ów li­cen­cjat.

– Na­zy­wa się – od­par­łem – Lu­dwik Gar­cias i jest nie­po­cie­szo­ny, że wiel­ką wa­szej emi­nen­cji ścią­gnął na sie­bie nie­przy­chył­ność.

– Je­śli się nie mylę – prze­rwał mi ar­cy­bi­skup – ów Gar­cias był jał­muż­ni­kiem w żeń­skim klasz­to­rze. Mu­siał się pod­dać ka­rom ko­ściel­nym i pa­mię­tam na­wet, o co go oskar­żo­no. Nie był na­zbyt oby­czaj­nym ka­pła­nem.

– Wa­sza wiel­moż­ność – po­wie­dzia­łem – nie mam za­mia­ru go eks­ku­zo­wać, lecz ten ksiądz ma wie­lu wro­gów. Utrzy­mu­je, że lu­dzie, któ­rzy pi­sa­li o nim me­mo­ria­ły, bar­dziej mu chcie­li za­szko­dzić, niż przed­sta­wić praw­dę.

– To być może – od­parł ar­cy­bi­skup – wie­lu jest na świe­cie zło­śli­wych oszczer­ców. Zresz­tą, choć­by i rze­czy­wi­ście do­pu­ścił się wy­kro­cze­nia, pew­nie już się po­pra­wił. Każ­de­mu grzesz­ni­ko­wi win­ni­śmy oka­zy­wać mi­ło­sier­dzie. Przy­pro­wadź mi tego li­cen­cja­ta, a zdej­mę z nie­go in­ter­dykt.

Oto, jak naj­su­row­si na­wet lu­dzie od­stę­pu­ją od nie­złom­nych za­sad, je­śli w grę wcho­dzi ich wła­sny in­te­res: ar­cy­bi­skup nad do­bro ko­ścio­ła pięk­ny cha­rak­ter pi­sma prze­kła­dał. Tam, gdzie nic nie zy­ska­li naj­po­tęż­niej­si choć­by orę­dow­ni­cy, próż­ność au­tor­ska zwy­cię­ży­ła. Po­bie­głem z no­wi­ną do ka­mer­dy­ne­ra, któ­ry za­raz li­cen­cja­to­wi ją za­niósł. Ów ksiądz, spo­tkaw­szy mnie na­stęp­ne­go dnia, roz­pły­nął się w po­dzię­ko­wa­niach i wie­czy­stą po­przy­siągł mi wdzięcz­ność. Wpro­wa­dzi­łem go do mon­si­gno­ra, któ­ry na­po­mniaw­szy ła­god­nie win­ne­go dał mu ho­mi­lię do sko­pio­wa­nia. Gar­cias wy­wią­zał się z za­da­nia tak pięk­nie, że nie tyl­ko do łask zo­stał przy­wró­co­ny, ale bo­ga­te pro­bo­stwo w Ga­bii, mia­stecz­ku opo­dal Gre­na­dy le­żą­cym, otrzy­mał. Wi­dać z tego, że na­wet nie­cno­ta księ­żom ko­rzy­ści przy­no­si.ROZ­DZIAŁ IV AR­CY­BI­SKUP WPA­DA W APO­PLEK­SJĘ. O KŁO­PO­TACH IDZIE­GO BLA­SA I O TYM, JAK WY­BOR­NĄ STRA­CIŁ KON­DY­CJĘ.

Kie­dy tak bliź­nim naj­róż­niej­sze świad­czy­łem do­bro­dziej­stwa, don Fer­nand de Ley­va go­to­wał się do wy­jaz­du z Gre­na­dy. Od­wie­dzi­łem tego pana, aby go po­że­gnać i raz jesz­cze za wy­bor­ne miej­sce, któ­re mi wy­na­lazł, po­dzię­ko­wać. Ta­kiem po so­bie po­ka­zy­wał ukon­ten­to­wa­nie, że don Fer­nand po­wie­dział:

– Cie­szę się, Idzi Bla­sie, iżeś się tak do mo­je­go wuja, ar­cy­bi­sku­pa, przy­wią­zał.

– Mi­łu­ję tego zna­ko­mi­te­go pra­ła­ta jak ojca – od­par­łem. – Nie tyl­ko wiel­ce uczo­nym jest pa­nem, ale świad­czy mi ła­ski, za któ­re do koń­ca świa­ta wy­wdzię­czyć mu się nie zdo­łam. Je­dy­ne to dla mnie po utra­cie don Al­fon­sa i don Ce­za­ra po­cie­sze­nie.

– Je­stem pe­wien – oświad­czył don Fer­nand – że i oni nie mogą cię od­ża­ło­wać. Może jed­nak nie za­wsze bę­dzie trwa­ło to roz­sta­nie i szczę­śli­wie po­łą­czą was losy.

Roz­czu­li­łem się wiel­ce usły­szaw­szy te sło­wa. Wes­tchną­łem cięż­ko, al­bo­wiem don Al­fon­sa ko­cha­łem szcze­rze i po­rzu­ciw­szy bi­sku­pa wró­cił­bym za­raz do zam­ku Ley­vów, byle tyl­ko usu­nię­to za­wa­dę, przed któ­rą ustą­pić mu­sia­łem. Don Fer­nand po­strze­gł­szy moje wzru­sze­nie uści­skał mnie ser­decz­nie i oświad­czył, że cała jego fa­mi­lia za­wsze bę­dzie trosz­czyć się o mnie.

W dwa mie­sią­ce po wy­jeź­dzie owe­go ka­wa­le­ra, kie­dym naj­więk­szych łask ar­cy­bi­sku­pich do­stę­po­wał, wiel­ki po­strach padł na dwór ksią­żę­cia ko­ścio­ła; jego prze­wie­leb­ność ra­żo­ny zo­stał apo­plek­sją. Ku­ro­wa­no go tak sku­tecz­nie i prze­pi­sa­no tak do­bre le­kar­stwa, że po kil­ku dniach wy­zdro­wiał. Jed­nak umysł do­stoj­ni­ka sro­dze ucier­piał na tym. Po­strze­głem to za­raz, kie­dy nową ho­mi­lię kom­po­no­wał. Nie było jesz­cze po­mię­dzy tym ka­za­niem a daw­niej­szy­mi tak wiel­kiej róż­ni­cy, abym mógł są­dzić, że mów­ca za­czął się sta­rzeć. Chcąc się upew­nić, cze­ka­łem na­stęp­nej ho­mi­lii.

I ta wła­śnie utwier­dzi­ła mnie w prze­ko­na­niu! Za­cny pra­łat już to na­zbyt wznio­sie, już to na­zbyt pod­le mó­wił. Był to dys­kurs bez­ład­ny i roz­wle­kły zdzia­dzia­łe­go pro­bosz­cza, sło­wem ka­pu­cy­na­da.

Nie ja je­den zwró­ci­łem na to uwa­gę. Więk­szość słu­cha­czów, co wy­stę­py mo­je­go re­to­ra pil­nie śle­dzi­li, po­wia­da­ła mię­dzy sobą:

– Trą­ci apo­plek­sją to ka­za­nie.

„Nuże więc, znaw­co ho­mi­lii – po­my­śla­łem so­bie – przy­go­tuj się do speł­nie­nia obo­wiąz­ku. Mon­si­gnor na sta­rość głu­pie­je, wi­nie­neś go za­tem jako po­wier­nik na­po­mnieć. In­a­czej któ­ryś z przy­ja­ciół ar­cy­bi­sku­pa ośmie­li się zro­bić to za cie­bie. Wiem, czym to pach­nie; do­bro­dziej albo skre­śli cię z te­sta­men­tu, albo nie lep­szy spa­dek niż po ka­no­ni­ku Se­idil­lo otrzy­masz.”

Za­nim to uczy­ni­łem, mu­sia­łem się do­brze za­sta­no­wić. De­li­kat­na to spra­wa prze­stróg ksią­żę­tom ko­ścio­ła udzie­lać. Oba­wia­łem się do­tknąć roz­mi­ło­wa­ne­go w swo­ich dzie­łach au­to­ra. Pa­mię­ta­łem jed­nak, że pra­łat su­ro­wo mi na­ka­zał, abym w po­trze­bie o wszel­kich go uprze­dził po­tknię­ciach. Mnie­ma­łem, że zręcz­nie mu błę­dy jego wy­tknąć po­tra­fię i gorz­ką osło­dzę pi­guł­kę. Są­dząc, że mil­cze­nie wiel­kie przy­nie­sie mi stra­ty, po­sta­no­wi­łem prze­mó­wić.

Jed­no mnie tyl­ko moc­no kło­po­ta­ło: nie wie­dzia­łem, od cze­go za­cząć. Na szczę­ście sam re­tor wy­ba­wił mnie z opre­sji, py­ta­jąc, co o nim po­wia­da­no w świe­cie i czy ostat­nie ka­za­nie słu­cha­czów ukon­ten­to­wa­ło. Od­par­łem, że wszy­scy nadal ho­mi­lia jego po­dzi­wia­ją, ostat­nie jed­nak za­twar­dzia­łych serc skru­szyć nie zdo­ła­ły.

– Jak­że to, mój przy­ja­cie­lu? – zdu­miał się ar­cy­bi­skup. – Czyż­by w ka­te­drze ja­kiś Ary­starch by­wał?

– Nie, wa­sza prze­wie­leb­ność – od­par­łem – ka­za­nia zło­to­uste­go pra­ła­ta kry­ty­ce nie pod­le­ga­ją i z wiel­kim za­wsze spo­ty­ka­ją się aplau­zem. Ka­za­li­ście mi jed­nak być szcze­rym, to­też ośmie­lę się wy­ja­wić wam w se­kre­cie, że ostat­ni dys­kurs był słab­szym od in­nych. Czyż­by wa­sza wiel­moż­ność nie po­dzie­lał mo­je­go zda­nia?

Mój pan po­bladł na te sło­wa i spy­tał z wy­mu­szo­nym uśmie­chem.

– Nie jest więc w two­im gu­ście, mo­ści Idzi Bla­sie, to dzie­ło?

– Te­gom nie po­wie­dział, wa­sza do­stoj­ność – od­rze­kłem wiel­ce skon­fun­do­wa­ny. – Uwa­żam je za wy­bor­ne, lubo in­nym ustę­pu­je ora­cjom.

– Ro­zu­miem! – za­wo­łał ar­cy­bi­skup. – Wy­da­je ci się, że dow­cip opusz­cza mnie na sta­rość, praw­da? Mów bez ogród­ki. Są­dzisz, że wi­nie­nem już za­nie­chać pi­sa­nia?

– Nig­dy bym nie ośmie­lił się po­wie­dzieć tego, gdy­bym nie otrzy­mał z ust wa­szej wiel­moż­no­ści wy­raź­ne­go roz­ka­zu. Bła­gam po­kor­nie, nie miej­cie mi za złe tego zu­chwal­stwa, pa­nie!

– Broń mnie, Boże – prze­rwał z po­śpie­chem mon­si­gnor – broń mnie, Boże, abym miał cię ła­jać, moje dzie­cię. Był­bym bar­dzo nie­spra­wie­dli­wy. Nie ży­wię do cie­bie ura­zy, żeś po­wie­dział, co my­ślisz. Nie masz tyl­ko za grosz gu­stu! Za­wio­dłem się sro­dze na two­im, jak się po­ka­za­ło, bar­dzo po­śled­nim ro­zu­mie.

Lubo zbi­ty z pan­ta­ły­ku, sta­ra­łem się rzecz na­pra­wić. Jak­że jed­nak uła­go­dzić do­tknię­te­go w mi­ło­ści wła­snej au­to­ra, a zwłasz­cza ta­kie­go, co do ka­dzi­deł sa­mych przy­wykł!

– Nie mów­my o tym wię­cej, moje dzie­cię – cią­gnął ar­cy­bi­skup. – Za mło­dyś jesz­cze, byś umiał od­róż­nić zło­to od szy­chu. Wiedz, żem nig­dy jesz­cze udat­niej­szej nie skom­po­no­wał ho­mi­lii, a ty ją tak spo­st­po­no­wa­łeś. Mój dow­cip, Bogu dzię­ki, nie po­niósł jesz­cze żad­ne­go uszczerb­ku. Na­uczy­łeś mnie tyl­ko, bym le­piej wy­bie­rał po­wier­ni­ków, zdol­niej­szych do wy­ro­ko­wa­nia od cie­bie. Idź te­raz – cią­gnął wy­py­cha­jąc mnie za drzwi – do mo­je­go skarb­ni­ka, od któ­re­go do­sta­niesz sto du­ka­tów i nie­chże cię tak pięk­ną opa­trzo­ne­go sumą Pan Bóg pro­wa­dzi. Że­gnaj mi, pa­nie Idzi Bla­sie – wszel­kiej po­myśl­no­ści i lep­sze­go gu­stu ży­czę!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: