Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przypadki pewnej desperatki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 sierpnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przypadki pewnej desperatki - ebook

Jak połączyć studia, pracę i marzącego o małżeństwie partnera? Co zrobić, kiedy dzwony weselne brzmią jak marsz pogrzebowy? Narzeczony Julii to ideał: kocha dziewczynę na zabój i ofiarowuje jej miłość do przysłowiowej grobowej deski, a ponadto jest spadkobiercą starego pałacyku. Materiał na scenariusz o księżniczce i rycerzu na białym koniu? Na wielkie love story z happy endem? Nie tym razem!

W pałacyku narzeczonego Julia znajduje pamiętnik pensjonarki, który przenosi bohaterkę na dziewiętnastowieczny dwór księżnej Izabeli Czartoryskiej. Kryminalna zagadka relacjonowana przez autorkę pamiętnika coraz bardziej pochłania uwagę dziewczyny i rozbudza jej detektywistyczne zacięcie.

Jak przystało na prawdziwą desperatkę, Julia rozwiązuje tajemnicę dworku żywiołowo i z humorem. Przy okazji sporządza swój osobisty przepis na szczęście.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-318-4
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Obyś cudze dzieci uczył – to przekleństwo nigdy nie miało dla mnie większego sensu… aż do chwili, w której rozpoczęłam swoją pierwszą w życiu pracę. Oczywiście w szkole. Tak naprawdę nigdy nie zastanawiałam się, co to będzie oznaczać dla mnie – studentki historii. Po praktykach w czasie studiów licencjackich uważałam, że być nauczycielem to nic trudnego. Wchodzisz na lekcję i robisz swoje, potem zapominasz o wszystkim, co się wydarzyło, i żyjesz sobie spokojnie dalej.

Niestety nie da się zapomnieć. Już pierwszy dzień w pracy pozbawił mnie części złudzeń. Kiedy weszłam do klasy, rozkrzyczane dzieciaki nagle ucichły. Poczułam ich wzrok, lustrujący mnie z góry na dół, w tę i z powrotem, a potem jeden młodociany zapytał:

– Gdzie pani Jastrzębska? – Zamrugał oczami. – Słonica w końcu urodziła? – dodał po chwili.

Całkowicie mnie zatkało; po raz pierwszy w życiu nie wiedziałam, co powiedzieć. Ze swoich szkolnych lat pamiętam respekt przed nauczycielem. Żadne z nas nie odważyłoby się tak odezwać, a już na pewno nie przy kimś nowym, zupełnie nieznanym, no i oczywiście niesprawdzonym. Na widok mojej zszokowanej miny po klasie przebiegł śmiech. Odliczyłam w myślach do dziesięciu i usiłując zachować kamienną twarz, ruszyłam w stronę biurka, dzierżąc pod pachą dziennik i pocieszając się, że później będzie lepiej.

Nie wiedziałam jeszcze, co powiem, ale jednego byłam pewna – bez względu na wszystko muszę utrzymać kontrolę nad tymi… potworami. Inaczej jestem spalona na starcie i następne pół roku będzie jednym niekończącym się koszmarem. Brr.

– Dzień dobry – przywitałam się. – Nazywam się Julia Mężyk i w zastępstwie za panią Jastrzębską będę was uczyć historii. – Znowu nerwowe chichoty. – Odpowiadając na wcześniej zadane pytanie… Tak, pani Jastrzębska już urodziła.

– Chłopak czy dziewczyna? – chciał wiedzieć blondynek z pierwszej ławki.

– Syn – odparłam, modląc się, by na tym zainteresowanie klasy się skończyło.

– Dzięki Bogu! Może teraz znormalnieje, choć szanse są raczej małe – powiedział po chwili zastanowienia, sadowiąc się wygodniej na krześle. – Przez ostatnie miesiące była po prostu wkurzająca. – Popatrzył na mnie sceptycznie – Mam nadzieję, że pani nie jest w ciąży?

Uśmiechnęłam się, odetchnęłam głęboko i wykrztusiłam:

– Nie ma szans! A teraz przejdźmy do moich wymagań… – Moją tajemną bronią było tzw. wejście smoka. Jeden z moich przyjaciół, świeżo po psychologii, poradził przerazić uczniów śmiertelne na dzień dobry, a potem stopniowo odpuszczać.

– To jest wojna, kotek – zapewniał. – Jak chcesz przetrwać i nie przypominać po pół roku pracy chorych psychicznie z Bedlam, to musisz być u władzy. Oni szanują siłę i w zasadzie to wszystko, co szanują. Inne rzeczy mają w dupie.

W efekcie tydzień poprzedzający moje wielkie entrée spędziłam, planując strategię, jak nie przymierzając zdesperowany generał przed ostateczną bitwą. Rezultat nastrajał dość optymistycznie – reszta lekcji minęła w miarę spokojnie, pomijając wykrzykniki kochanej młodzieży typu „O Jezu!” lub „Czy pani jest sadystką?!”

Po lekcji stwierdziłam, że za dużo to oni nie wiedzą i będę musiała w pocie czoła nadrabiać braki i co gorsza, pracować nad dyscypliną. Okazało się bowiem, że pani Jastrzębska pozwalała „tym słodkim dzieciom” robić i mówić, co im się żywnie podobało. Efekt zdążyłam zaobserwować w momencie wejścia do klasy. Z ulgą powitałam dzwonek i zapewniając blondynka z pierwszej ławki, że nie jestem upiorem, który zstąpił na ziemię, aby dręczyć biedne dzieci, wyszłam z klasy. Oparłam się o drzwi i po raz pierwszy pomyślałam: dlaczego ja?

Po lekcji okazało się, że mam dyżur. Dyżur polega na tym, że ofiara losu, czyli nauczyciel – w tym wypadku ja – stoi na korytarzu i pilnuje, aby dzieciaki się nie pozabijały, a przynajmniej nie wtedy, gdy są w szkole. Potem dowiedziałam się w pokoju nauczycielskim, że większość szanownego grona modli się o to, by co niektórzy dokonali tego dzieła. Po lekcjach oczywiście.

Po przeżyciu, chyba tylko cudem, pierwszego dnia pracy, z ulgą pojechałam na uczelnię. Prawdę powiedziawszy, po raz pierwszy inny budynek kojarzył mi się gorzej. A mijając postrach studentów – profesora Umajeckiego – posłałam mu taki uśmiech, że staruszek aż się obejrzał. Ze zdziwienia pewnie, tak myślę.

Zeszłam schodami w dół do chlewa (coś w rodzaju baru) w poszukiwaniu Emilki. Emilka to dziwny typ – rozrywkowy kujon. Z nas wszystkich zdobywa najlepsze stopnie, jednocześnie prowadząc najbardziej imprezowy tryb życia. Pojęcia nie mam, kiedy znajduje czas na naukę, skoro wiecznie planuje jakieś spotkania.

Zobaczyła mnie gdzieś zza dymu papierosów i natychmiast zaczęła machać ręką. Rude włosy spadały jej na oczy, więc odgarnęła je z czoła, nie przestając wymachiwać. Gdy przepchałam się przez większe towarzystwo, próbujące właśnie za wszelką cenę dostać raka płuc, zawołała:

– Halo Julka! Planuję świetną imprezę. Oczywiście przyjdziesz z Pawełkiem. Początek punkt ósma. – Emilka w końcu przestała machać i spojrzała na mnie z nadzieją.

No cóż. Wygląda na to, że zamiast wkuwać do egzaminu, czeka mnie upojny wieczór z Pawłem, Emilką i setką innych osób. W zasadzie nie miałam nic przeciw temu, ale teraz ta praca… Miałam nadzieję, że nie przypomni sobie o niej.

– Słuchaj – pochyliła się w moją stronę, szybko niszcząc moje marzenia. – A jak tam pierwszy dzień w pracy? Fajnie było?

Dałam radę tylko wymownie jęknąć, co starczyło za cały komentarz. Emilka spojrzała na mnie ze współczuciem.

– Aż tak źle? – Poklepała mnie po ręce. – Zobaczysz, później będzie lepiej – dodała optymistycznie. – W tej sytuacji najlepiej będzie, jak się rozerwiesz. Poza tym, dziewczyno, ty przestajesz wychodzić z domu. Jak w tych warunkach może rozwijać się twój związek, co?

Wiedziałam, że Emilka wróci do Pawła. Zasadniczo to przez nią właśnie miałam teraz kłopoty. Przez dwa lata bolała nad tym, że nie umiem sobie nikogo znaleźć, a tu nagle złapał mnie taki Paweł – istne cudo. W ogóle całą sytuację zawdzięczam również jej i opatrzności, która chyba w pewnym momencie przestała mnie lubić. Przez te dwa lata Emilka ciągnęła mnie na wszystkie imprezy i przedstawiała niezliczonej chmarze swoich znajomych. Sama w tym czasie zdążyła zakochać i odkochać się chyba z tuzin razy. A może i więcej.

– Tak więc – kontynuowała – zadzwoniłam do Pawełka i powiedziałam mu o imprezie. Strasznie się ucieszył, że przyjdziesz, ostatnio skarżył mi się, że nie masz dla niego czasu. Na twoim miejscu nie postępowałabym tak z zakochanym facetem. A jak się odkocha?

Niestety nie zanosi się, żebym miała tyle szczęścia. Gdy Paweł raz się na coś uprze, to musi rzecz doprowadzić do końca. Tym razem tą niezałatwioną sprawą byłam ja. Z doświadczenia wiedziałam, że z Emilką w bojowym nastroju nie wygram, więc skapitulowałam od razu.

– W porządku. Punkt dwudziesta jestem u ciebie. – Usiadłam w końcu na krześle i przywitałam się z dziewczynami, które słuchając kazania Emilki, płakały ze śmiechu. Oczywiście każda z nich, włączając naszą głównodowodzącą, wiedziała, że ostatnio psuje się pomiędzy mną i Pawłem. Nie wiedziały tylko dlaczego.

– Z Pawłem – upewniła się.

– Z Pawłem – zgodziłam się.

– Okay. O imprezie to już wszystko, teraz opowiadaj, jak było w pracy.

– Od ognia, wojny i gimnazjalistów zachowaj nas panie! Oceniając tragedię pracy w szkole w skali od 1 do 10, dałabym 100. Już po pierwszym dniu mam ochotę się zwolnić.

– Ale tego nie zrobisz – uzupełniła Aga. – Brak funduszy.

– Gdybyś mnie posłuchała i więcej wyciągała od Pawła, nie byłoby to konieczne – musiała wtrącić Emilka.

– Zasadniczo, dobry facet to hojny facet – skończyłyśmy wszystkie jej motto życiowe.

– Owszem, ale nie należy zapominać, że liczą się też inne sprawy – dodała Emilka.

– Jak na przykład stałość – dorzuciła ponuro Kasia.

Spojrzałyśmy na nią ze szczerym współczuciem. Wpadła gdzieś w okolicach lipca, więc zastanawiała się nad zorganizowaniem błyskawicznego ślubu cywilnego. Plany upadły, ponieważ jej chłopak nalegał, by poczekali do czasu, gdy urodzi się dziecko. Podobno dlatego, by mogła zmieścić się w swoją wymarzoną suknię księżniczki, do ubrania której koniecznym warunkiem była smukła talia. I żeby mogli od razu wziąć ślub kościelny. Wraz z upływającymi miesiącami okazało się, że Kasia dalej musi mieszkać z rodzicami, bo Andrzeja nie stać było na mieszkanie. Zaczął się coraz rzadziej u niej pojawiać, twierdząc, że humory ciężarnych działają na niego dołująco. Na comiesięczne wizyty u lekarza również nie raczył się zjawiać, bo przecież nie był tam do niczego potrzebny. On już zrobił swoje.

– Przydałby się choćby do ubierania mi butów – żaliła się często Kasia. – Ja już nie jestem w stanie dojrzeć swoich stóp.

Wierzyłyśmy bez zastrzeżeń. Kasia obecnie przypominała dużego pająka. Dwie chude nogi, olbrzymi brzuch i dwie chude ręce. Dziecko wysysało z niej wszystko, co tylko się dało. Bardzo mi się nie podobał taki rozwój wydarzeń. Sama jestem w związku z facetem, który twierdzi, że uwielbia dzieci. Dokładnie tak, jak wcześniej Andrzej. A co jeśli…

Ocknęłam się z zamyślenia, bo Ewa spojrzała na zegarek i jęknęła:

– Spóźnimy się na historię historiografii!

Na każdy inny przedmiot poszłybyśmy z godnością, powoli i dystyngowanie, ale nie na ten. Zajęcia prowadził doktor Opaliński, przez studentów zwany Wampirem. Zasadniczo nie był bardzo groźny, ale miał fioła na punkcie punktualności. Student, który raz się spóźnił, miał przechlapane do końca semestru, ponieważ Wampir odznaczał się doskonałą pamięcią. Naszemu koledze zdarzyło się to w październiku, a Opaliński wspomina o tym na każdych zajęciach przy czytaniu listy. Żeby tylko ograniczył się do wypominania, ale nie – biedny Rafał jest odpytywany przy byle okazji. Ostatnio wspominał, że zaprosi mnie na uroczyste palenie podręcznika, jak tylko uwolnimy się od pana W. Niedawno zdobył skądś jego zdjęcie, więc myślę, że także i je rytualnie spali lub będzie rzucał w nie rzutkami: czoło dziesięć punktów, oko pięć, czubek nosa dwadzieścia i tak dalej.

Na zajęcia zdążyłyśmy ledwo, ledwo. A konkretnie wbiłyśmy się przed Wampira, który właśnie wchodził do sali. Jeszcze chwilę później… Z sercem walącym w tempie dwieście na minutę, usiadłam w ławce. Co nie znaczy, że moje serce przestało walić. Teraz bowiem Wampir mógł mnie zapytać – a brak odpowiedzi na którekolwiek z jego pytań równało się rytualnemu seppuku, zwłaszcza na krótko przed zaliczeniem. Ja zaś nie umiałam dosłownie nic. Fortuna jednak się do mnie uśmiechnęła, bo Wampir chciał nam puścić film, miałam więc pół godziny spokoju. Oddałam się wspomnieniom, usiłując dojść do tego, jak znalazłam się w takich kłopotach.

Pawła spotkałam przez przypadek pół roku wcześniej. Zdecydował o tym mój pech. Jechałam właśnie na pięćset dwudziestą dziewiątą imprezę u Emilki. Nie chciało mi się, bo po pierwsze jestem zdeklarowanym domatorem, a po wtóre potwornie lało. Sam deszcz nie byłby wielkim problemem, gdybym była zmotoryzowana. Ponieważ jednak nie miałam samochodu ani faceta z samochodem (czy raczej samochodu z facetem), musiałam się trzy razy przesiadać, za każdym razem moknąc na przystankach. Pod koniec podróży przypominałam podtopioną sierotkę Marysię. Autobus właśnie dojeżdżał na przystanek docelowy, więc zaczęłam gramolić się w kierunku najbliższych drzwi. Zapomniałam tylko o jednym drobiazgu, mianowicie o parasolce, którą miałam powieszoną na ręce. Autobus zahamował, ja usiłując utrzymać się w pozycji mniej więcej pionowej, podniosłam ręce w poszukiwaniu najbliższego uchwytu; i wtedy moja parasolka, popychana siłą odśrodkową (lub dośrodkową – zawsze byłam kiepska z fizyki), walnęła jakiegoś bruneta w tors. Na szczęście trafiło na osobnika typu szafa, inaczej oberwałby prosto w twarz. Ów spojrzał na mnie z wyrzutem, a ja po chwili zaczęłam przepraszać. Jak na złość facet akurat był w moim typie! Nie miałam czasu kajać się dalej, bo trzeba było wysiadać, więc rzuciłam ostatnie przepraszające spojrzenie w kierunku ideału i wypadłam z autobusu. Prosto na lejący mi na głowę deszcz, bo zapomniałam rozłożyć parasolkę. W efekcie dotarłam do Em mocno spóźniona i w niezbyt imprezowym nastroju. Po dwóch godzinach, podczas których z pomocą Em zdołałam doprowadzić się do jakiegoś porządku, rozgrzać i zapomnieć o tym, jaką idiotkę z siebie zrobiłam, zeszłam na dół. Mój pech działał dalej, bo pierwszą osobą, na którą wpadłam, był mój znajomy z autobusu. Nie było szans, żeby nie skojarzył kretynki, która najpierw zaatakowała go parasolką, a później zamiast natychmiast przeprosić, wpatrywała się w niego z zachwytem. Na szczęście okazało się, że miał spore poczucie humoru. Ten wieczór spędziliśmy razem. Następny zresztą też. W taki oto sposób zdobyłam Pawła.

Nasz związek rozwijał się powoli. Aż tu nagle, jakieś dwa miesiące temu, w środku jednej z kolejnych imprez Emilki chyba… mi się oświadczył. Potem przez jakiś czas wmawiałam sobie, że to pod wpływem procentów doznałam omamów słuchowych. Bo przecież nie odstawił całej tej szopki z klękaniem, kwiatkami i pierścionkiem. Byłam pod wpływem, ale nie aż tak, by zapomnieć Pawła na kolanach! Poza tym impreza studencka to nie jest właściwe miejsce na podejmowanie jakichkolwiek ważnych decyzji, prawda?

Jednak potem pojawiły się niewinne wtrącenia typu: „po ślubie zamieszkamy”, „wolałbym, byś po naszym ślubie zmieniła nazwisko”, „nasze dzieci”. Tak jakby wszystko było już ustalone, a moja zgoda tylko formalnością.

Gwałtownie oderwałam się od wspomnień, bo film właśnie się skończył, a Wampir zaczął się złośliwie uśmiechać. Niedobrze, tragicznie wręcz, bo patrzył właśnie na mnie.

– Widziałem, że oglądała pani z ogromnym zainteresowaniem – zwrócił się do mnie, a ja struchlałam. – Może nakreśli pani sylwetkę Joachima Lelewela?

Zdębiałam i nie byłam w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Na szczęście uszczypnięcie Ewy przywołało mnie do porządku. Myśl, kobieto, bo wylecisz i będziesz musiała zaliczać te zajęcia… i wszystkie następne.

– Joachim Lelewel był bez wątpienia jednym z najwybitniejszych historyków XIX wieku – zaczęłam w końcu.

– Ależ odkrywcze – ironizował Wampir. – I tego dowiedziała się pani z półgodzinnego filmu? Jako studentka studiów magisterskich powinna pani przyjść na te zajęcia z jakąś wstępną wiedzą. Ale proszę kontynuować, może dojdzie pani jeszcze do innych fascynujących wniosków.

W tym momencie zaczęłam prosić wszystkich świętych oraz mojego Anioła Stróża o pomoc, solennie przyrzekając, że jeśli uda mi się wyjść z tego cało, przez tydzień nie tknę czekolady. Co tam tydzień, dwa tygodnie! Widocznie przekupstwo pomogło, bo w momencie, w którym chciałam przyznać się do swojej niewiedzy (milczenie było bardziej niebezpieczne), do sali wszedł Anioł Pański pod postacią mojego promotora, profesora Werberta. Poprosił Wampira na zewnątrz, a w tym czasie Em zaczęła uzupełniać luki w moich wiadomościach.

Wróciwszy, Wampir spojrzał na mnie znacząco, a ja zaczęłam recytować wszystko, czego dowiedziałam się w ciągu trzech minionych minut, obficie uzupełniając to „wodą”. Upiór z Transylwanii stracił zainteresowanie i zajął się nową ofiarą. Męczył ją „Słownikiem biograficznym”, który mieliśmy przewertować. Odetchnęłam z ulgą. Istniała spora szansa, że na ten dzień Opaliński już da mi spokój. Mój pech przestał działać. Na razie!

Pośpieszyłam się z tą nadzieją. Pierwszą osobą, którą zobaczyłam po wyjściu z sali, był Paweł. Ujrzawszy mnie, uśmiechnął się, podszedł, objął w pasie, przyciągnął do siebie i cmoknął.

Szarpnęłam się lekko i pocałunek wylądował w okolicach mojego ucha. Zawsze gdy widzę znajomą parę, która w większym towarzystwie przez dłuższy czas wymienia pocałunki, nie bardzo wiem, jak się zachować. Nie lubię patrzeć w ich kierunku, żeby nie wyjść na wścibską. Z drugiej strony całkowite ignorowanie i odwracanie wzroku też nie wygląda dobrze. Dlatego wielokrotnie prosiłam Pawła, by unikał okazywania mi czułości w miejscach publicznych. Nie chcę wprawiać w takie zakłopotanie moich przyjaciół!

Paweł jednak puszczał to mimo uszu, traktując jak moją kolejną babską fanaberię.

– Puszczaj! – wykrztusiłam na wpół przyduszona jego torsem. – Umówiliśmy się przecież, że witamy się bez zagrywek neandertalczyka.

– Ależ kochanie! – uśmiechnął się do mnie. – Ja? Neandertalczyk? Myślałem, że skończyłaś już zajęcia. Dawno się nie widzieliśmy – dodał z wyrzutem.

Poczułam wyrzuty sumienia. Od jakiegoś czasu dość drastycznie ograniczałam nasze spotkania, między innymi z powodu zaborczego zachowania mojego mężczyzny. Myślałam naiwnie, że jako inteligentny w końcu samiec domyśli się, że coś jest nie tak. I… może postara się dowiedzieć co? Wyglądało jednak, że trzeba będzie mu o tym powiedzieć wprost. Niestety to nie była odpowiednia chwila, więc tylko wzruszyłam ramionami i odsunęłam się pośpiesznie. Jednak nie dość szybko – zdążył mnie znowu złapać.

Zapowiadał się ciężki wieczór. Wyczarowując na ustach najsłodszy uśmiech, na jaki było mnie w tym momencie stać, przekazałam zaproszenie Emilki.

– Em do mnie dzwoniła wczoraj. Czyżby ci nie ufała, kochanie? – zapytał, machając jednocześnie ręką do przyczyny moich wszystkich nieszczęść. – Cześć, piękna – przywitał się z Em.

Emilka stanęła przy nas.

– Dziś o ósmej. Zaprosiłam całą grupę z ich drugimi połówkami. Nie zapomnijcie, bardzo was proszę.

Auć. Cała grupa oznaczała niemiłosierny tłok. I obecność Aśki Karpackiej, chyba że stanie się cud i nie przyjdzie.

– Oczywiście. Ja nie mógłbym. Jeśli zaś chodzi o Julkę, to nie martw się, przywlokę. Chyba że znajdzie mi jakieś ciekawsze zajęcie. – Paweł mrugnął do Emilki.

No tak. I tu dochodzimy do kolejnej cechy, która doprowadzała mnie do szału. Ciągłe aluzje do naszego życia intymnego. To, że uwielbiałam być z nim sam na sam, doprowadzało do ciągłego wzrostu testosteronu w jego organizmie. Efekt – puszył się przy każdej nadarzającej się okazji. Miałam dość! Trzeba z Pawłem zrobić porządek. Teraz.

– Emilko, przepraszam cię bardzo, ale muszę pilnie porozmawiać z moim kochaniem – wycedziłam. – Natychmiast – rzuciłam w kierunku Pawła. – Oczywiście, na imprezie będziemy, nie planuję innych atrakcji. Ktoś nie zasłużył!

– Wbijasz mi sztylet prosto w… serce – Paweł wcale nie przejął się moim tonem, choć sugerował nadchodzące szybko kłopoty.

– Uważaj, bo wbiję ci go gdzie indziej. I na pewno nie będzie to serce. – Boże! Widzisz i nie grzmisz? Już nawet zaczęłam mówić tak jak on.

Emilka zaczęła się śmiać, widząc komicznie nieszczęśliwą minę, którą zaprezentował Paweł. To był najlepszy moment na szybką ewakuację. Jeśli Em z Pawłem utworzą koalicję, dzisiejszy wieczór będzie niekończącym się koszmarem.

– Paweł. Idziemy – rzuciłam i chciałam ruszyć w kierunku schodów. Zapomniałam o tym, że mnie trzymał, więc tkwiłam nadal przyklejona do niego.

– Zauważyłaś, Emilko – przytrzymał mnie mocniej, żebym się nie wyrwała. – Dopiero co zaczęła pracę w szkole, a już nabrała belferskich nawyków. Źle to wróży na przyszłość. Strach pomyśleć, jaka będzie za tydzień…

– No, nie jest z nią jeszcze tak źle – podjęła temat Emilka. – To wszystko się da wyprostować, ale na pewno będziesz w tym zakresie potrzebował pomocy.

Tak oto moja najlepsza przyjaciółka przeszła do obozu wroga.

– Emila! – zaprotestowałam, ale po chwili dodałam zrezygnowana: – Pogadamy później.

Udało mi się w końcu wywinąć. Powtórzyłam: „Paweł. Idziemy!”, po czym ruszyłam w stronę drzwi. Chcąc nie chcąc, mój mężczyzna skończył przekomarzać się z Em i pośpieszył za mną.

– Coś ty dziś taka zła? – zaczął, dogoniwszy mnie. – Trudny dzień?

– Mógł być lepszy – jęknęłam. – Mam wrażenie, że wszyscy się dziś na mnie uwzięli, na dodatek ta impreza. A jestem taka skonana.

– Odwiozę cię do domu, dopilnuję, żebyś coś zjadła, odświeżyła się i zrobiła na bóstwo.

Moja wcześniejsza niechęć do niego trochę zmalała. Prócz cech wybitnie mnie irytujących miał również kilka takich, za które dałabym się posiekać. Umiał doskonale wsłuchiwać się w mój nastrój i był bardzo opiekuńczy. I właściwie gdyby nie jego ostatni genialny pomysł, wcale nie rozważałabym zerwania.

Wsiadłam do jego punto i zaczęłam się zastanawiać, kiedy nawiąże do tematu. Nie musiałam długo czekać.

– I na co ci to było? – zaczął tyradę. – Przemęczysz się, a to dopiero pierwszy dzień. Gdybyś przeprowadziła się do mnie, praca nie byłaby ci potrzebna. Mogłabyś w spokoju sobie studiować i mielibyśmy więcej czasu dla siebie.

Westchnęłam boleśnie. Czy on nie mógł w końcu zrozumieć, że to było dla mnie za wcześnie, że chciałam być choć trochę niezależna? Owszem, wygodniej byłoby przyssać się do niego jak jakaś pijawka i tylko brać kasę. Nie należałam jednak do kobiet, które wykorzystują finansowo swoich mężczyzn. Mógł mi postawić raz na jakiś czas obiad czy kino, ale nie będzie mnie przecież utrzymywał! No i fajnie będzie wpisać jakieś doświadczenie zawodowe do CV po zakończeniu studiów. Ale moje argumenty na niego nie działały, więc wyciągnęłam koronny, w postaci mamusi.

– Paweł, dyskutowaliśmy już o tym. Na razie nie ma na to szans, bo matka już by się do mnie nie odezwała. Na wysłuchanie marsza Mendelssohna też nie jestem jeszcze gotowa.

Paweł w odpowiedzi tylko się skrzywił. Był dziwnym przedstawicielem swojego gatunku. Miał wszystko: pracę, mieszkanie, dziewczynę (chwilowo byłam to ja), było nam razem dobrze – a jemu zachciało się żenić lub przynajmniej doprowadzić do tego, bym u niego zamieszkała. To ostatnie mogę jeszcze zrozumieć – miałby praczkę, sprzątaczkę i kochankę w jednej osobie, na stałe, a na dodatek za darmo! Ale po co mu ślub? Na miłość boską, miał zaledwie dwadzieścia sześć lat i dużo czasu na stabilizację. W każdym razie ja miałam. Gdybym ustąpiła, pewnie góra rok później szukałabym w supermarkecie pieluszek pampers i odżywki dla niemowląt. Brrr. Na dziecko byłam stanowczo za młoda. A do tego kiedy sobie przypominałam nieletnie monstra w mojej szkole…

Z drugiej jednak strony zależało mi na Pawle i chciałam, by był szczęśliwy. Gdyby tylko dał sobie pewne rzeczy wytłumaczyć… Ale jak grochem o ścianę – prędzej odbije się od twardego podłoża i wpadnie ci w oko, niż stanie się z nim coś pożytecznego. Nagle zza mgły kłębiących się myśli dotarł do mnie głos Pawła.

– Mam cię wynieść? Czy wysiądziesz sama? Stoimy tu już pięć minut, a ty nie reagujesz.

No cóż, trzeba się przygotować do imprezy. Rozmowę z Pawłem zostawię sobie na później.

Paweł pojawił się punktualnie – jak zwykle. A ja nie byłam gotowa – jak zawsze. Kiedy przyjechał, kładłam tapetę na twarz i wyglądałam jak kosmita: jedno oko zrobione, drugie załzawione, nie wspominając o resztkach zielonej maseczki w okolicach szyi. Moje kochanie weszło, rzuciło na mnie okiem i poszło do kuchni, aby zrobić sobie herbatę. W tym czasie skończyłam łazienkowe perypetie i wreszcie wyglądałam jak człowiek – zmordowany co prawda, ale człowiek.

– Kochanie, możemy już jechać – rzuciłam. Wyszliśmy i zapakowaliśmy się do samochodu.

Na imprezę dojechaliśmy spóźnieni, czego nikt nie zauważył. Rozejrzałam się w poszukiwaniu znajomych twarzy. Emilka w centrum flirtowała z trzema nieborakami naraz, mieli bardzo oszołomione miny. Ewa kłóciła się z obcym mi facecikiem w okularkach, bliźniacy w tandemie podrywali jakąś blondynkę, Rafał obgadywał z Adasiem Wampira i zbliżający się egzamin u Kazia (aż strach pomyśleć, że to już za dwa tygodnie), zaś przy stole w przejściu siedział Łukasz z Aśką Karpacką na kolanach; najwyraźniej uprawiali grę wstępną. Publiczność im nie przeszkadzała. Jak znam życie, Aśka zejdzie mu z kolan dopiero rano. Wolałabym, żeby znaleźli sobie jakiś odosobniony kącik i tam zrobili, co trzeba. Łukasz tak na oko był blisko stanu „Show me Heaven”.

Czeka mnie urooooooczy wieczór!

Ciąg dalszy w wersji pełnejMam 37 lat, jestem farbowaną blondynką i zaczynam nowe życie. Czy to dobre zdanie, żeby rozpocząć nim książkę? Cóż, z ciężkim sercem, ale muszę wam wyznać, że zawsze miałam z tym problem. I oczywiście siedzę teraz i zastanawiam się, czy gramatycznie wszystko jest OK, czy powinno zaczynać się takie dzieło zdaniem współrzędnie złożonym, równoważnikiem, czy też może zdaniem złożonym wielokrotnie. Psiakrew. Nie obchodzi mnie to, bo mam 37 lat, jestem farbowaną blondynką i rozpoczynam nowe życie. Może to nie najlepszy wiek, nie najlepszy kolor włosów, ale stan wręcz idealny.

I tu pojawia się następny problem. Powinnam zdradzić czytelnikowi wszystko na początku książki czy też ujawniać informacje stopniowo? Budować napięcie powoli czy też walnąć czytającego pałą w łeb porządną informacją na samym wstępie? Musicie mi wierzyć, wcale to nie takie proste, na jakie wygląda…

No, ale cóż. Nie mam wyjścia, więc nad tym też nie będę się zastanawiać, bo szlag mnie trafia, kiedy zdenerwowana wyciągam z szafy zestaw walizek, który (dzięki Bogu) kupiłam na nasz wakacyjny wyjazd do Chorwacji (Łukaszek tak bardzo chciał zobaczyć dalmatyńskie wybrzeże), a który idealnie przyda się, aby w ciągu 24h spakować mnie, czwórkę dzieci, dwa psy (muszę dodać, że całkiem niesforne), jednego kota i x kociąt, i wynieść się stąd na drugi koniec Polski. Dlaczego? Dlatego, że prowadzenie przez męża rentownego sklepu z damską bielizną, i to w dodatku w samiusieńkim centrum miasta, wcale nie jest czymś, na co kochana, wspaniała, tolerująca zachcianki żonka powinna się zgadzać. Bo mąż może okazać się bawidamkiem, przez MOMENCIK zapomnieć o „...i że cię nie opuszczę” i iść w tango z biuściastą panią Adelką, która zawsze miała skłonność do frywolnych koronek, a nie do ciepłych, dwuczęściowych piżamek jak kochająca, gotująca obiady żonka. I tyle w tym temacie. (Nie będę płakać, nie będę płakać!)

Dlatego ja, szanowana oraz szanująca siebie pisarka, która zamiast kontrolować mężusia, przez 18 lat małżeństwa zajmowała się domem i dziećmi (dziećmi przez 9 miesięcy mniej), nie zamierzam łykać łez, robić awantur, lecz po honorowym strzeleniu go w nieogolony policzek, serii wyzwisk, kiedy to (z klasą!) opuszczał mieszkanie i wychodził na klatkę schodową (sąsiedzi wydawali się całkiem zainteresowani całą sytuacją, ale przecież nie robiłam tego pod publikę), i ostentacyjnym trzaśnięciu drzwiami, postanowiłam, że zachowam twarz i to ja wyniosę się z naszego, jakże to pięknie brzmi, NASZEGO, wspólnego do tej pory, gniazdka.

No dobrze. Gniazdko nie było znów takie do końca moje, a przynajmniej formalnie, bo bawidamek upierał się przed ślubem przy tej swojej intercyzie jak głupi, a mnie, wierzącej w to, że miłość jest na zawsze, romantyczce, było wszystko jedno. Finalnie, kilka dni przed ślubem zawarłam więc cyrograf z diabłem, podpisując ten piekielny dokument zupełnie zaślepiona dozgonną miłością, która, jak widać na załączonym obrazku, okazała się nie taka wcale dozgonna.

Jak tak teraz na to spojrzeć, to powinnam winić za to wszystko moją kochaną mamusię, która z uporem maniaczki szeptała mi wtedy, że przecież ich wielki dom komuś trzeba zapisać i czarowała mnie tym swoim upierdliwym wdziękiem jak prawdziwa dobra wróżka. Wprowadziłam się więc do kochanego mężusia, a raczej jego mieszkania, które, podkreślam, jest JEGO, o czym nie zapomniał mi w odpowiednim czasie przypomnieć, i wiodłam szczęśliwe życie, o intercyzie zapominając. No bo niby skąd miałam wiedzieć, że przyjdzie mi kiedyś słono za tę naiwność zapłacić? No skąd?!

Tak. W skrócie to właśnie dlatego kolejne szafki opróżniane są przeze mnie w błyskawicznym tempie, żeby, kiedy ten cholerny bawidamek wróci, miał, choroba jasna, do kogo i czego, czyli wszechobecnej pustki. A niech mnie! Garnki, które sprezentował mi na osiemnastą rocznicę ślubu też zabiorę. Niech bawidamek posmakuje, co to jest przymieranie głodem, kiedy kochana żonka nie ugotuje obiadku. Niech biuściasta przywiezie swoje razem z koronkową piżamką, ot co!

Tylko zaraz, dokąd ja właściwie z całym tym barłogiem, czytaj: czworo dzieci, dwa psy, jeden kot, właściwie kotka, i x kociąt, się wyniosę?

Swoją drogą, dlaczego nie mogłam pomyśleć o tym, kiedy z nie lada opanowaniem wygrażałam się, że mój prawnik pozbawi go wszystkiego i nie musi się o nic martwić, bo do jutra mieszkanie zostanie zupełnie puste? Jak to dokąd? Zawsze dobrze, ale w domu najlepiej, nie ma jak rodzina, wal jak w dym i tak dalej... Chyba nie za bardzo mam wybór…

– Mamusiu... – wydusiłam po dwóch sygnałach, chlipiąc przy tym niemiłosiernie i niemalże dusząc się łzami.

– Iwonka, kochanie, co się stało?

– Bawidamek, to znaczy Grzegorz, który okazał się bawidamkiem, on teraz, z Adelą… Mówiłaś, tak, mówiłaś, że ten sklep to nie jest dobry pomysł... my teraz. Nie wiem, mamuś...

– Córeczko, mówże jaśniej! W nerwach dostajesz strasznego słowotoku. Henryk, Iwonka dzwoni, chodź, dam na głośnik!

– Mamuś, bo on... wyrzucił mnie z domu. I dzieci. I psy. I naszą ciężarną Felę. Gdzie mamy się podziać, pomyślałam... Mój Boże, jak nie wy, to chyba dworzec...

– Zabiję gnoja! Od samego początku mi się nie podobał, niech ja go... – tatuś.

– Iwonka, kochanie, oczywiście. Pakuj dzieciaki w pociąg i przyjeżdżajcie. Tata wyjedzie na dworzec. Tylko kiedy kochanie? – mamusia.

– Jutro. Będziemy nocnym... – rzuciłam bez zastanowienia. – Nie, wróć. Szkoła, dzieci mają szkołę. W weekend mamuś, w weekend.

– Niech ja, choroba jasna, znajdę tę siekierę, już ja mu nogi... – tatuś.

– Ale jak to? – mamusia.

– Tak to mamuś. Zostawił mnie. Kazał się wynosić – pociągnięcie nosem. – Sama rozumiesz, że w tej sytuacji...

– Iwonka, niczym się nie przejmuj. Ja tu wam górę przyszykuję, jakoś się zmieścicie. Przecież wiesz, że na nas zawsze możesz liczyć. Pakuj się córunia. Nie siedź tam i nie zadręczaj się… matko, chciałabym cię teraz przytulić. Jesteś na pewno taka samotna…

(Ja błagam, niech mama się tylko nie rozczula. To wcale do niej niepodobne. Potrzebuję teraz autorytetu! Niech się mama ogarnie wewnętrznie, to ja tu jestem ta rozchwiana!!!)

– Mamusiu, ja wiem, że to problem... – dwa pociągnięcia nosem.

– Córcia, pakuj dzieciaki. I nie wyj no tam. Niech wiedzą, że mają silną matkę. Masz tam gdzieś Antosia? Chciałam mu powiedzieć, że ta gra...

– W szkole. Dzieciaki w szkole... – zaszlochałam kolejny raz do słuchawki.

– No tak. W takim razie pakujcie się! Tatuś po was jutro wyjedzie. Tylko jak wy te zwierzaki pociągiem przewieziecie, córcia? Jakieś opłaty, czy coś... jak trzeba pieniędzy, to my z ojcem...

– Przepraszam mamuś – pociągnięcie nosem – ale muszę kończyć, bo ktoś do drzwi dzwoni. Będziemy rano. Kocham was i dziękuję.

– Halina, znalazłem tę siekierę. Jadę tam, niech mnie kule biją, wsiadam w samochód i... – tatuś.

– Pa córunia, czekamy! Kochanie, odłóż tę siekierę… – i się rozłączyła.

Odkładając komórkę na blat i ocierając łzy (swoją drogą, tusz to już mi pewnie zupełnie spłynął, bo bawidamek głosił chwalebne hasło: oszczędzamy i musiałam ostatnio kupić jakiś podrzędny… jeden plus z tego będzie, znaczy, z całego tego rozwodu oczywiście), otworzyłam drzwi. I już sama nie wiem, kto gorzej wyglądał. Łukasz, z przerażoną miną, zapłakana Magda czy ja z rozmazanym tuszem do rzęs.

– Dzień dobry – wydusiła Magda, wchodząc za Łukaszem do środka. Plecak mojego pierworodnego, który w tym roku skończył 17 lat (pierworodny, nie plecak, tak gwoli wyjaśnienia), błyskawicznie znalazł się na drugim końcu korytarza. Naszego byłego, można powiedzieć, korytarza.

– Chodź mamo, musimy poważnie porozmawiać – powiedział pierworodny jakimś dziwnym tonem i już nie wiem, co było bardziej dziwne, ten jego jakiś taki zamglony głos czy ich wygląd.

Posłusznie poszłam za moją młodzieżą do kuchni, zamykając drzwi za gówniarstwem, które widać już przywykło do tego, że matka wszystko za nich robi. I tak jak bawidamek, nic nie uszanują...

– Siadaj, Magda. – Łukasz władczym ruchem odsunął jej krzesło, a ona ze spuszczoną głową posłusznie usiadła. – I ty mamo też lepiej siadaj.

Nic nie powiem, ale ja już krzesło musiałam odsunąć sobie sama!

Nie mogąc wydusić z siebie słowa, usiadłam. Czyżby już o wszystkim wiedzieli? Ale skąd?! Czyżby matka zaraz zadzwoniła do Łukaszka, żeby zapytać, jak to znoszę i wypaplała wszystko tym swoim długim jęzorem? Biedna ta Madzia, chociaż rok od Łukaszka starsza, już ją nawet polubiłam. Taka sympatyczna… i zwykle staje po mojej stronie.

Zaraz! Może ja powinnam tu napisać, że stawała, bo jeśli ten związek i tak wisi na włosku… Pewnie boją się, że będą musieli się rozstać. No tak, przecież to drugi kraniec Polski, co ja im powiem? Wiedzą? Nie wiedzą? Tak mi głupio. Stanę na drodze ich miłości. Do końca życia będę się czuła winna, będę dręczona przez wyrzuty sumienia. Właściwie... Stop, stop, stop. Bawidamek stanie, nie ja. Ja tu jestem niewinna, żeby nie powiedzieć, że padłam ofiarą sklepiku w centrum i koronkowej bielizny Adeli. O jej biuście, w rozmiarze D, oczywiście nie wspominając!

– Chodzi o to... – zaczął Łukasz niepewnym tonem, ściskając Magdę za rękę.

– Synku – weszłam mu w słowo. Niech się pierworodny nie kłopocze, ja zaraz mu wyjaśnię. – To wszystko da się jakoś załatwić. Mamy pieniądze, nic nie jest stracone. Ty jesteś młody, Magda młoda, świat przed wami. Trzeba będzie jakoś wam pomóc. Oczywiście, na początku będzie ciężko, ale przecież jesteśmy jak rodzina...

– Mamo, o czym ty... ty już wiesz? – Łukaszek zrobił nagle podejrzanie wielkie oczy.

Co wiem? Chyba wiem, że wiedzą.

– Łukasz – ścisnęłam go przez stół za rękę. – Zrobię wszystko dla waszego dobra! – zapewniłam go, zerkając na zdenerwowaną Magdę, której oczy mało co z gałek nie wyskoczyły.

– Mamo, ale jak to, ty tak po prostu? Przecież zabieg kosztuje. Zresztą my z Magdą jeszcze nie braliśmy pod uwagę tej opcji. To przecież może się nie udać, jest niebezpieczne. Trzeba by adresu poszukać, kogoś sprawdzonego i w ogóle.

Stop.

– Zaraz. Jaki zabieg? Magda jest chora? Ja myślałam, że wy o ojcu, o tym, że nas z domu wyrzucił. O przeprowadzce. Zaraz, zaraz. O czym rozmawiamy? – zaczęłam potrząsać głową jak nawiedzona.

– No jak to, o czym. O tym, że Magda jest w ciąży. Mieliśmy Ci razem powiedzieć, ale skoro już wiesz i zgadzasz się nam pomóc… Ja wiem, jestem nieletni, Magda co prawda już skończyła 18 lat, ale przecież nie masz nic przeciwko niej... Tylko jeszcze o aborcji nie rozmawialiśmy, ale skoro mówisz, że nam pomożesz. I jeszcze jedno...

Jakiej, choroba jasna, CIĄŻY!?

– Słucham? – Gdybym miała coś w ustach, to chyba bym się tym zachłysnęła.

– Ojciec ją z domu wyrzucił. W tej sytuacji nie mamy wyjścia. Magda zostaje u nas. W tym stanie nie możemy jej zostawić samej. Cieszę się mamo, że nas rozumiesz – dodał, a na twarzy dziewczyny pojawiło się pytanie.

– Naturalnie, nie zostawilibyśmy, gdybyśmy sami nie musieli się stąd wynieść.

– Jak to wynieść? Mamo?!

– Łukasz, czy ty słuchasz, co ja do ciebie mówię? Ojciec wyrzucił nas z domu. Jedziemy do dziadków do Sosenek na jakiś czas. Myślałam, że wiecie, dlatego tak o tej pomocy...

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że...

– Że ojciec zaliczył skok w bok z piękną Adelą. To właśnie chcę powiedzieć – wyrzuciłam to z siebie, nawiasem mówiąc, chyba trochę zbyt bezpośrednio. Ale co tam. Nie ma co się rozczulać. Prawda jest bolesna!

Przerwał mi moje wywody przeraźliwy szloch Magdy.

– Spokojnie Madziu. – Łukasz otoczył ją męskim ramieniem, a ona posłusznie oparła kręconą, rudą głowę o jego najlepszą koszulę, którą prasowałam cały ranek. – Pojedziesz z nami. Nie zostawię cię z tym wszystkim samej, to nasza wspólna sprawa. Prawda mamo?

Ba, że wspólna. Do tego tanga trzeba przecież dwojga! Już ja im dam wykład, na ten temat! Spuścić gówniarstwo z oczu na kilka chwil i katastrofa gotowa!

– Oczywiście, że pojedzie z nami – to moje słowa?! Bój się Boga! Moja świadomość weszła w jakiś nadzwyczajny stan czy co? Ziemia do Iwonki! Wracamy do normalności, natychmiast!

– Dziękuję pani bardzo, jest pani jak najlepsza na świecie druga matka... a gdzie tam, pani jest milion razy lepsza od mojej matki! – I już miałam na ramieniu jej zapłakaną, wdzięczną twarz, a za jej plecami dziękujący uśmiech pierworodnego.

A to się narobiło! Chyba powinnam zacząć moją książkę zdaniem: Mam 37 lat, jestem farbowaną blondynką, a od dziś także babcią i zaczynam nowe życie. Całkiem młodą babcią, dodam, dla lepszego samopoczucia. Lepszego dnia na zwierzenia moja młodzież sobie wybrać nie mogła, ale co tam. Będę najmłodszą babcią w okolicy! Ot co.

– Słuchaj mamuś... – ponownie wybrałam numer telefonu matki.

– Iwonka? Coś się stało?!

– Przygotuj jeden pokój więcej. Wiem, to kłopot, ale dasz radę? Może być dodatkowe łóżko w pokoju dla Łukasza – a co tam, pomyślałam, gorzej już być nie może, niech się młodzież sobą nacieszy! Mogę sobie pozwolić przecież na bycie nowoczesną matką. I tak już mi wszystko jedno…

– A co, z kolegą będzie?

– No, coś w tym rodzaju. – Tłumaczenie mojej matce przez telefon, że zostanie prababcią nie wydało mi się najstosowniejsze. Wyjaśnię im wszystko na miejscu. A tymczasem wracam do walizek. Będzie czym zająć myśli. Właściwie… nie wiem, czy to możliwe, bo stoję przecież w obliczu tylu zmian, tylu… Nie! Nie będzie tu żadnego rozczulania się. To przecież zupełnie nie w moim stylu.

Niestety, nie udało mi się obyć bez rozczulania, kiedy moja komórka zabuczała kolejny raz, wyświetlając przy tym zdjęcie Grzegorza, a raczej jego wymalowanej przez dzieciaki twarzy podczas zeszłorocznych przygotowań do balu karnawałowego. Westchnęłam tylko, gdy pierwsza z łez spłynęła po mojej twarzy, wytyczając krętą strugę w moim niezbyt profesjonalnym makijażu, a raczej tym, co po nim zostało.

– Czego chcesz? – warknęłam do telefonu, gdy po raz trzeci ciszę w salonie przebił dźwięk wibracji spotykających się z twardym blatem stolika do kawy.

– Kiedy chcesz się wyprowadzić? – zapytał ot tak Grzegorz, a jego głos NADAL brzmiał zbyt seksownie i pociągająco. Pomimo mojej nienawiści u dołu mojego brzucha pojawiły się złowrogie motylki. No masz ci los. Teraz? Czy ON, BAWIDAMEK, musi działać na mnie w ten sposób nawet teraz, kiedy nasze życie legło w gruzach, a raczej, zaraz do tego dojdzie?

– Chciałam jechać do rodziców jeszcze dziś, ale dzieci powinny chodzić do szkoły chociaż do końca tego tygodnia. To, że jestem na ciebie wściekła, nie znaczy jeszcze, że stałam się nagle skrajnie nieodpowiedzialna. – Od razu po tych słowach zganiłam siebie w myślach za to, że staram się mu jeszcze tłumaczyć, na co wcale a wcale nie zasłużył.

– Masz rację, trzeba pomyśleć o dzieciakach. Nie myśl sobie, że one w tym wszystkim nie są dla mnie ważne...

– No chyba sobie żartujesz! – parsknęłam do telefonu, pomimo cieknących po policzkach łez. – Teraz masz zamiar myśleć o dzieciach? Trzeba było to zrobić, zanim wpakowałeś swoją dupę do łóżka biuściastej pani Adeli z miseczką w rozmiarze D! Nie zgrywaj teraz dobrego ojca, bo na wyrzuty sumienia to jest już raczej za późno!

– Nie będę z tobą rozmawiał w ten sposób.

– I świetnie! Bo ja nie mam ochoty rozmawiać z tobą w sposób jakikolwiek!

– Dzwonię tylko po to, żeby powiedzieć, że przez najbliższy czas pomieszkam u Adeli. A ty ogarnij się jakoś i nie rób z siebie pośmiewiska. – No dobre sobie! Ja czy on robi z siebie pośmiewisko?! – Daj znać, jak już wyjedziecie.

– Daruj sobie. Może jeszcze życzysz nam miłej podróży i udanego nowego startu? – rzuciłam do słuchawki zachrypniętym głosem i niemalże zaczęłam dławić się łzami.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: