Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Puch niemarny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Puch niemarny - ebook

Małgorzata, współczesna, niemłoda już kobieta. Trochę zagubiona i popaprana emocjonalnie. Samotnica i zatwardziała singielka, zakochana jedynie w swojej winnicy i we wsi, w której się osiedliła. Dzieląca życie między pracę zawodową w laboratorium i nietypową jak na kobietę pasję, jaką jest winiarstwo. Miłość do drugiego człowieka dopada ją nagle. Tym drugim jest Przemek. Mocno stąpający po ziemi ortopeda, traktujący swą pracę jak życiową misję. Początkowa sielanka z odrobiną banalnych sentymentów szybko się kończy. Trudno jest scalić dwa poukładane już życia dojrzałych ludzi. Strach przed rozstaniem walczy z dawnymi priorytetami. W głębi duszy jednak każde z tych dwojga wierzy w to, że miłość zwycięża wszelkie przeciwności. Czy ta wiara wystarczy, żeby przetrwał ich związek? Czy świadomość, że jeszcze trudniej niż być kobietą, jest być z kobietą, okaże się pomocna? Czy znajomość pogmatwanych losów innych kobiet będzie dla Gosi wskazówką? Czy Przemek ogarnie chaos tej, która nie wytrzymuje sama ze sobą? „Puch niemarny” to opowieść pełna emocji, rozterek i subtelnego erotyzmu, w której proza przeplatana jest poezją.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7856-860-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Dziękuję moim trzem młodym koleżankom za zrozumienie, że czasami człowiek pisać musi, oraz za to, że zawstydziły mnie swoją odwagą i tym samym jej nauczyły. Dziękuję Asi, którą pierwszą obarczyłam tym tekstem z zapytaniem: „Czy to się w ogóle da czytać?”. Dziękuję Eli za jej: „Przecież to romans!”. Dziękuję Marioli za przeciwwagę dla Eli. Dziękuję moim chłopakom za to, że mam kogo kochać. Dziękuję wszystkim, którzy się o mnie martwili, gdy wisiały nade mną ciemne chmury, oraz tym, dzięki którym zrozumiałam, jaka kategorycznie być nie chcę.ROZDZIAŁ 1

Czasami musi stać się nieszczęście,
żeby potem stało się szczęście

Mechanizm utrzymujący wielkie drewniane okno dygestorium z nikomu nieznanych przyczyn nie utrzymał powierzonego mu ciężaru. Podniesione na maksymalną wysokość okno nagle spadło, przygniatając Małgorzacie obie dłonie. Nie wiedziała wówczas, bo niby skąd, że właśnie w tym momencie prosta dotąd linia jej życia zmieniła się w sinusoidę. Zdążyła jeszcze pomyśleć, że na szczęście nie trzymała w rękach nic gorącego ani stężonego i że szyby nie poleciały, bo oprócz zmiażdżonych czy połamanych kości miałaby jeszcze pocięte ścięgna i oparzoną skórę. Potem z bólu zemdlała. Pierwszy raz w życiu. Kiedy się ocknęła, ujrzała nad sobą twarz ratownika medycznego. Młodziutki, chudziutki, mógłby być jej synem. Skąd w ogóle ten pomysł? Dotąd nigdy się nie zastanawiała, czy chciałaby mieć dzieci. Nie ma faceta, nie ma dzieci. Przecież to oczywiste. Dlaczego więc zrobiło jej się przyjemnie na tę myśl? Byłoby miło, gdyby tak jakiś jej osobisty syn wpadał po pracy do domu i opowiadał, kogo to dziś uratował. Albo narzekał, że znów wezwali go do zapijaczonego menela czy rozhisteryzowanej staruszki, która dzwoni po pogotowie tylko po to, żeby z kimś pogadać, żeby ktoś choć przez chwilę się o nią potroszczył, bo jej własne dzieci i wnuki nie mają na to czasu.

Przyjemne uczucie opuszcza Małgosię. Uświadamia sobie, że może lepiej nie mieć dzieci, może wtedy mniej boli samotna starość. A może lepiej mieć, żeby było co wspominać, kiedy już się jest samotnym? Dlaczego starsi ludzie tak bardzo boją się samotności? Czemu za młodu ten sam stan nazywany jest wolnością, a po kilkudziesięciu latach samotnością? Czy będzie jej dane przekonać się o tym? Czy zrozumie kiedyś, z jakiego powodu ludzie psioczą na starość, zamiast się cieszyć, że jej dożyli? Przecież nie każdy jest wybrańcem mogącym radować się długim życiem.

Wygania z głowy te pytania, nie ma nastroju na rozważania. Woli pocieszyć się głupim, nierealnym wyobrażeniem o synu. Nierealnym, bo okrutna, choć uważana przez nią za matkę nauk, ubóstwiana matematyka już jej podpowiedziała, że jest za młoda na dorosłego syna. Poza tym już dawno musiałby istnieć, a przecież nie istniał. Nie było nigdy jej maleńkiego syneczka raczkującego ze smoczkiem w buzi. Nie było przedszkolaka recytującego wierszyk, pierwszoklasisty z wielkim tornistrem, dumnego maturzysty, studenta imprezowicza… Nieważne. Pofantazjować można, skoro to przynosi frajdę. To nic, że ona czarna, on blondyn. To nic, że jego błękit w oczach nijak się ma do jej węgielków. To nic, że on ma pełne, namiętne usta, których pozazdrościłaby niejedna kobieta, a ona wąskie, rozciągnięte, jak u zołzy. Może to wszystko inne odziedziczyłby po ojcu, a po niej tę drobną postawę, tę kruchość i delikatność? Na pewno świetnie by się rozumieli. Ona prosiłaby go o drobne naprawy w domu, on zwierzałby się jej z kłopotów miłosnych…

Gdzieś tam, z tyłu głowy, jakiś szyderca śmieje się z Małgosi w głos. Gówno prawda. Na twoje pytanie „Jak tam w pracy?” odpowiadałby „Jak zwykle, nic ciekawego”. Obiad pochłaniałby w trzy minuty przed kompem lub telewizorem, ewentualnie z nosem w telefonie, i uciekał zaraz z domu, zostawiając tylko mokre, śniegowe ślady w przedpokoju. Na odchodne rzucałby: „Wyprasuj mi tę niebieską koszulę, bo się na wieczór umówiłem”. Wracałby późno w nocy, pijany albo z dziwnie błyszczącymi oczyma. Obracałby laski, nie znając ich imienia. Miałby szemranych kolesi, na których zwalałabyś winę za wszystkie jego złe występki. Kapiący kran, obwisłe drzwiczki w kuchennej szafce i oberwany wieszak w przedpokoju długo by czekały na naprawę, a ty słyszałabyś: „Później, mamo. Nie mam teraz czasu” albo „Zmęczony jestem, przecież się nie pali”. Kosz pełen śmieci czekałby na jego „zaraz”, po czym wynosiłabyś go sama. W pokoju syneczka walałyby się puste paczki po fajkach, za łóżkiem brudne skarpetki, na biurku talerze i kubki z zaschniętymi resztkami jedzenia.

Małgośka pracuje z samymi kobietami, co – odbiegając od tematu – powinno być jej zdaniem konstytucyjnie zabronione. Nasłuchała się wielu opowieści różnych matek o ich dzieciach. Tych małych i tych dorosłych. Każda z nich ma złe i dobre wspomnienia, przeżycia, doświadczenia. Małgosia pamięta też swojego brata. Jest starsza, więc zna go całe jego życie. Była świadkiem zmienności jego zachowań na każdym etapie. Jako maluszka, przedszkolaka, nastolatka i dorosłego mężczyzny. Bywał skurczybykiem, ale bywał też bohaterem, dżentelmenem i słodkim kociakiem. Dlatego nie udaje się ironicznemu głosowi w jej głowie zakłócić rosnącej w sercu nostalgii. Właściwie szkoda, że nigdy nie zdecydowałam się na dziecko. Błogosławione czasy kiedy, jak się to wówczas mówiło, „wpadało się”. Teraz kończy się studia, robi karierę, buduje dom, kupuje furę, potem jeszcze parę lat chce się poszaleć… i kiedy wreszcie para podejmuje decyzję o dziecku, okazuje się, że któreś z nich nie może, a na leczenie jest już zbyt późno. O ile w ogóle jest ich dwoje, no bo ja przecież jestem sama. W dodatku za stara już na dziecko. Niesprawiedliwie szybko ten czas goni. Człowiek ciągle czuje się młody, ciągle szaleje jak uczniak i nagle spostrzega, że jest stary. A gdzie dorosłość? Kiedy zdążyła przemknąć?

Ogarnia ją żal. Przypomina sobie wszystkie reklamy kaszek i pieluch z bobasami w roli głównej. Nie o to chodzi, że dziecko byłoby takie słodkie, bezradne, maleńkie, pachnące, ale o to, że jej. Krew z krwi i kość z kości. Z jej ciała, z cząstką jej duszy. Powstałe z jakichś dwóch okruszyn. Prawdziwy cud natury.

Szyderca z tyłu głowy znów próbuje coś zrzędzić o nieprzespanych nocach, śmierdzących pieluchach, utracie figury i wolności, ale Gośka go ignoruje. To wszystko błahostki przy ogromie szczęścia i miłości… i przy tej więzi, jaka wytworzyć się może tylko między matką i dzieckiem. Po latach nie pamiętałaby tych niedogodności. Wspominałaby tylko to dobre. Pierwszy ząbek, pierwsze kroki, pierwsze słowo, pierwszą szóstkę w szkole, laurkę na Dzień Matki… Gdyby wtedy, za pierwszym razem, zaszła w ciążę, to za osiem, może dziesięć lat mogłaby już być babcią. A teraz wiedziałaby już, że z jej dziecka wyrósł porządny człowiek. Już mogłaby się czuć dumna, już miałaby co wspominać.

Maleńki mój

Maleńki mój.

Niedawno z palcem w buzi,

Dziś z dżointem w zębach.

Maleńki mój.

Niegdyś skupiony nad budowlą z Lego,

Dziś domy projektujesz.

Maleńki mój.

Od lat pod tą samą pierzynką,

Od lat w bałaganie swego życia i pokoju,

Z płowymi włosy, błękitem w oczach.

Źródło mojej dumy i udręki,

Mojego szczęścia i troski,

Niepokoju o przyszłość i błogich wspomnień,

Zlepku wad i zalet Twoich wielkich przodków,

Eksplozjo emocji,

Nadziejo przyszłości,

Maleńki mój.

Szyderca wciąż nie daje za wygraną i tym razem trafia w sedno. Myślisz, że twoja miłość i oddanie wystarczałyby? Zapomniałaś o bezradności! Kiedy dziecko by chorowało, cierpiałoby i nic byś na to nie poradziła. Kiedy spadłoby z roweru, cierpiałoby i nic byś na to nie poradziła. Kiedy ktoś by je zbił, cierpiałoby i nic byś na to nie poradziła. Kiedy by się nieszczęśliwie zakochało, cierpiałoby i nic byś na to nie poradziła. Kiedy…

– Przestań już! Dobra, masz rację! Wygrałeś! Zadowolony?! – krzyczy na głos Małgosia.

– Nie bardzo rozumiem, o co pani chodzi – dziwi się ratownik, wstrzymując na kilka sekund robienie opatrunku.

– Nie, nic, nie do pana.

Ratownik wraca do pracy, nie zastanawiając się dłużej, co miał znaczyć ten wybuch złości. Różne rzeczy już widywał. O wiele gorsze. Niewiele jest w stanie go jeszcze zaskoczyć. Ona nadal rozmyśla. Gówno prawda, szyderco. Nie masz racji. Przecież ludzie wiedzą o tych zagrożeniach, a i tak mają dzieci. Bo to jest warte przeżywania wszelkich emocji. Nawet tych złych. Pewnie tych dobrych, pięknych jest więcej i są wartościowsze.

Kiedy Małgosia miota się między szydercą a fikcyjnymi matczynymi doznaniami, młodzieniec, nieświadom przypisanej mu roli, nadal robi swoje. Sprawnie i kompetentnie. Zabrania jej się ruszać, bo ponoć po drodze między dygestorium a podłogą jej głowa zahaczyła jeszcze o róg wyspy laboratoryjnej. Z usztywnionymi rękoma, kołnierzem ortopedycznym na szyi, naszpikowana już środkami przeciwbólowymi i uspokajającymi, miękko bujana na noszach, trafia do karetki. Czuje się jak dziecko w łonie matki. Gipsowe szyny i kołnierz ortopedyczny powodują uczucie ciasnoty. Nosze niczym biodra ciężarnej kobiety delikatnie kołyszą… Do Gośki dociera, że to nie jest wyobrażenie, lecz wspomnienie, i to budzi w niej lęk. Nikt nie ma wspomnień sprzed własnego porodu! Takie rzeczy ponoć wracają tuż przed śmiercią, a ona nie chce umierać! Nie! Jeszcze nie! Usilnie poszukuje innego skojarzenia, bardziej realnego, bardziej przyziemnego. Jest, wreszcie jest. Taniec. Wolny, ckliwy przytulaniec. Ciasnota to objęcia faceta, a bujanie to po prostu bujanie, wiadomo, w rytm muzyki… Nie żeby marzyła o jakiejś wielkiej miłości, ale lepsze to niż obawa, że się umiera. Grzebie w zwojach swojego mózgu w poszukiwaniu melodii pasującej do tempa kołysania noszami, ale po głowie kołacze jej się tylko piosenka Bee Gees Stayin’ alive, w rytm której powinno się wykonywać masaż serca podczas reanimacji. Jej wyobraźnia widocznie jest w stanie mieć teraz tylko medyczne skojarzenia. Wreszcie uświadamia sobie, że ten kociołek myśli w jej obitej czaszce, te wszystkie marzenia i widzenia, to być może skutek podanych leków, że to one powodują jakieś omamy prawie narkotyczne – i to ją uspokaja. Może nie do końca są to omamy, może jest to jej prawdziwe „ja”? Wyjaskrawione i wyolbrzymione? Już od dawna zdaje sobie sprawę, że jest bardziej popaprana emocjonalnie niż większość kobiet. Mimo wszystko czuje się bezpieczna. Chyba jeszcze nie umiera.

*

W szpitalu wcale nie było bieganiny jak w serialach. Małgosia wyleżała się na noszach w obskurnym korytarzu i wysiedziała na zimnych, twardych krzesełkach, zanim zrobili jej rtg. nieszczęsnych dłoni i tomografię głowy. Wreszcie ktoś podjął decyzję, że musi trafić na oddział, doraźna pomoc nie wystarczy. Niestety było już po piętnastej. Mała mieścina, mały szpital, więc tylko jeden ortopeda na zmianie i akurat zaczynał jakiś planowany zabieg. Znów musiała czekać. Środki przeciwbólowe, które podał jej ratownik medyczny, przestawały działać. Wracał ból. Tym razem nie zemdlała, bo wracał stopniowo. Tyle że nie tylko w dłoniach. Głowa jakby ktoś pompował w jej środku balon. Żebra i miednica po lewej stronie obite. Pewnie na ten bok upadła.

Jest sama w pokoju, nie sięgnie po dzwonek wiszący nad łóżkiem, którym mogłaby wezwać pomoc, bo ręce nie dość, że obolałe, to wciąż schowane w opatrunku z szyną założonym przez ratownika. Wołać też nie ma siły, głowa by chyba jej pękła. Stęka więc tylko cichutko, aż wreszcie ktoś przechodzący korytarzem usłyszał ją i zajrzał.

– Boli – szepnęła.

– Nie mogę pani dać nic przeciwbólowego bez zlecenia lekarza. Przykro mi. Proszę jeszcze trochę wytrzymać. Doktor powinien zaraz skończyć zabieg i przyjść. Wie, że pani czeka. – Pielęgniarka przystanęła przy łóżku Małgorzaty, pogłaskała ją przez kołdrę po kolanie.

– Może i wie, ale pewnie ma to w dupie. – Chora robi się nerwowa, ból się nasila. Twarz szara, wykrzywiona w nienaturalnym grymasie. Oczy sine, zapadnięte.

Krótko obcięta ruda kobietka w białym kitlu nie czuje się oburzona.

– Wszędzie teraz ta bezduszna biurokracja. Obiecuję, że jak nie wróci za kwadrans, to dam coś pani cichaczem, nie pozwolę pani cierpieć.

Wymieniły uśmiechy. Jeden słaby i krótki, drugi szeroki, serdeczny. To trochę pomogło, ból jakby zelżał, kiedy pacjentka zapadła w lekki, płytki sen. Nie przyjęła więc tabletki po tych obiecanych piętnastu minutach.

– Dam radę, nie chcę pani narażać.

– Doktor już skończył operować, ale jeszcze się myje. Przypilnuję, żeby od razu tu przyszedł. Niech pani trochę pojęczy. Lekarz, który jest dziś na dyżurze, to dobry człowiek, wrażliwy, szybciej przyjdzie, jak usłyszy.

– Dobrego to ja może nie będę brać na jęki. Podle bym się z tym czuła.

Ale doktor coś długo się myje. Ból faluje. Po chwilowym spadku jego intensywności znów jest na szczycie. Dołącza też zniecierpliwienie. Gośka zaczyna nie jęczeć, a kląć. Najpierw cichutko pod nosem, po chwili już głośno, choć jeszcze nie krzyczy.

– Kuźwa, trzy razy tu zdechnę, zanim ten pieprzony pedancik się wymyje. Jak stanę na nogi, to mu swoimi najcieńszymi szpilkami stopę przydepnę. Niech poczuje to, co ja teraz.

– O mnie mowa? – W drzwiach ukazuje się pieprzony pedancik.

– Jeżeli to pan jest lekarzem na dzisiejszym dyżurze, to tak, o panu. – Gośka odwraca głowę do ściany.

– Nie przeproszę pani, bo nie moja to wina, że jestem sam na dyżurze. Ten na sali operacyjnej to też pacjent. Zresztą widzę, że pani znalazła sposób na radzenie sobie z bólem. Dobrze czasem pokląć. – Niby żartuje, niby rozumie, ale oburzenie wyraźnie maluje się na jego twarzy. Nie znosi aroganckich, roszczeniowych pacjentów. Ani damulek, które mają się za pępek świata.

– Ja pana też nie przeproszę. W końcu to nie ubliżanie, tylko sposób na ból, choć kiepsko pomaga – krzyknęła prawie, odwracając energicznie głowę. Zaraz tego pożałowała, bo balon w jej środku właśnie został napompowany do granic wytrzymałości i pękł, rozsadzając czaszkę. Zacisnęła zęby i powieki. Doktor zauważył to. Wyjrzał na korytarz i krzyknął, nie bacząc na późną już porę:

– Pani Agato!

Położył dłoń na ramieniu Małgorzaty.

– Przepraszam, nie czas na żarty, zaraz pani pomogę.

Trzy sekundy później w sali ukazała się ta sama życzliwa ruda pielęgniarka.

– Wywiad przeprowadzony? Nie ma żadnego uczulenia na leki?

– Przeprowadzony, doktorze. Już przygotowałam dla pacjentki kroplówkę z przeciwbólowcem. Tylko jeszcze nie zakłuta. Nie wiem, czemu nie zrobili tego w karetce.

– No to szybko z tym wenflonem. Niepotrzebnie cierpi. I niech mi ktoś przyniesie jej wyniki ze wstępnych badań i prześwietleń. Będę u siebie.

Agata prawie wybiega. Doktor zamyślony wychodzi bez słowa. Muska tylko po drodze dłonią Gosiną stopę wystającą spod kołdry. A jej nawet przez myśl nie przechodzi, żeby się zastanowić, czy to serdeczność, czy spoufalanie. Jest tak zachwycona, że w końcu coś się dzieje, że nareszcie jej pomogą.

I zaczął się wieczór jak w szpitalu w Leśnej Dolinie czy na Polanie. Nie wie, bo nie ogląda telewizji. Wie tylko, że się nią zajmują i przejmują, że chcą jej pomóc. Naprawdę pomóc.

Wrócili obydwoje po kilku minutach. Pielęgniarka zajęła się wkłuwaniem i podłączaniem kroplówki. Doktor, ze ślicznymi ciemno-piwnymi oczami wlepionymi w jakieś papiery, zaczął wyjaśniać:

– Z lewą dłonią nie jest źle. Pęknięte trzony trzech kości śródręcza. Wystarczy szyna na kilka tygodni. Są tu jednak zmiany, które powstały przed wypadkiem. W głowie trzeciej kości śródręcza widoczne jest torbielowate przejaśnienie ze sklerotycznymi ściankami. Ma pani także zwężone szpary stawowe. Wygląda to na RZS, ale po pierwsze, ja nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, a po drugie, jest pani za młoda na reumatyzm. Przy wypisie skierujemy panią do poradni reumatologicznej.

– To pewnie przez pracę, doktorze. Moje ręce przez trzy czwarte roku muszą pracować na deszczu, śniegu, wietrze i mrozie. Na winnicy pracuję w rękawicach, ale w laboratorium, gdzie jestem próbkobiorcą, już się nie da. W terenie trzeba na zmianę używać długopisu, denaturatu i palnika. To wszystko przy rozbryzgującej się wodzie, która chlapie nie tylko po dłoniach. Często mam przemoczone też buty i spodnie.

– To już się pani specjalisty dopyta. – Doktor nie słucha. Jest skupiony na dokumentacji. Wreszcie przerywa jej wywód. Nie lubi wysłuchiwać jakże nagminnych narzekań pacjentów. Szczególnie kiedy nie dotyczą jego dziedziny. – Z prawą dłonią jest gorzej. Druga i trzecia kość, złamanie z lekkim przesunięciem. Trzeszczka kciuka mocno stłuczona. Czy pani jest praworęczna? – Łypnął krótko na nią tym ślicznym brązem spod rzęs.

Przeciwbólowiec chyba silny. Jego oczka wydają się pacjentce coraz ładniejsze.

– Tak. Praworęczna. A co to jest trzeszczka?

– Kostka okrągła, objęta ścięgnami zginacza krótkiego kciuka i przywodziciela kciuka.

– Jakiego uwodziciela kciuka? Czy to znaczy, że będę miała niesprawną dłoń? – Gośce nie wydaje się to dramatem. Lek chyba naprawdę jest silny, bo chce się jej śmiać.

– Nie lubię gdybać. Porozmawiamy, jak będę czegoś pewny. Nie chcę pani ani niepotrzebnie straszyć, ani dawać złudnych nadziei.

– To jak ja będę sekatorem pracować?

– Sekatorem? W laboratorium? – Zdziwienie doktorka jest na tyle duże, że jego śliczne oczka dłużej zatrzymują się na jej twarzy, po której błąka się głupawy uśmieszek.

Boże, co ona mi dała w tej kroplówce? W życiu nie czułam się tak błogo. On taki męski i opiekuńczy. Ona jak Matka Boska, ruda, krótkowłosa. A mnie nic nie boli. I powiem im wszystko… I tak ich kocham…

– Dobrze się pani czuje? – pyta lekarz. – Siostro, co pani jej podała? – dodaje szeptem.

– Nie zważyli jej na izbie przyjęć, może z dawką przesadziłam, ona jakaś taka chudawa. – Uchylona nieco kołdra ukazała kościste kolana Małgorzaty. – Długo tu już stękała, chciałam, żeby szybko poczuła ulgę.

– To co z tym sekatorem? – pyta już głośniej doktor. – Wyczytałem, że wypadek miał miejsce w jakimś laboratorium. Nie sądziłem, że sekator to sprzęt laboratoryjny.

– Wypadek może tak, ale sekator to główne narzędzie na winnicy.

– Jakiej winnicy? – Doktor zaczyna podejrzewać majaczenie.

– Mojej winnicy. Traktorem nie jeżdżę, bo się boję, stok jest stromy. Ludzi do tej roboty najmuję. Ja to głównie sekatorem pracuję. Zimą przycinam krzewy, latem pasierby, jesienią owoce. Jak mi nie naprawicie tej ręki, to będziecie zapieprzać na mojej górce do końca życia. – Dawka leku jest stanowczo za duża. Małgośce brak hamulców i nie ma o to pretensji, bo jest jej błogo, nic nie boli i bawi ją zmieszanie na twarzach tych dwojga sterczących nad jej łóżkiem. Gdyby miała wolne ręce, pewnie kręciłaby loczki na palcu ze swych krótkich włosów. A gdyby mogła wstać, zapewne podskakiwałaby jak czteroletnia dziewczynka w falbaniastej spódniczce i podkolanówkach.

Tymczasem personel medyczny w osobach rudej i doktora udaje, że nic złego się nie dzieje, bo przecież to ich błąd.

– Teraz pani musi odpocząć. Podejrzewam wstrząśnienie mózgu. Jutro zrobimy ponowną tomografię głowy, żeby sprawdzić, czy jakiś krwiak się nie zrobił. Zbada panią neurolog. Chyba będzie konieczna operacja prawej dłoni. Widzę tu jakieś odłamki kości. Ja bym to drutował, ale decyzję podejmie ordynator. Musimy zaczekać, aż zejdzie obrzęk, dopiero wtedy zaczniemy działać. Przez noc będzie pani miała robione okłady z lodu.

– Jakie odłamki? Co to, czterej pancerni? Odłamkowym ładuj! Jaja pan sobie robi, doktorze, z mojej ręki? – Tylko Gośce wydaje się ten tekst zabawny. Białe fartuchy są lekko poirytowane.

– Z największą powagą traktuję pani zdrowie, choć przychodzi mi to z trudem z powodu pani zachowania. Proszę odpocząć. – Wychodzą.

– Siostro! Proszę jutro zważyć pacjentkę. Koniecznie. Mocno przedawkowany ten przeciwbólowiec. Proszę jej pilnować przez całą noc, żeby nam nie odpłynęła.

A Małgorzata właśnie odpływa. Dla takiego przystojniaka mogę co tydzień łamać jakieś kości. I obrączki nie miał… Pewnie do operacji ściągnął. A może nie…? Może wolny…? Jak ja. No tak, zapomniałam, że jestem zatwardziałą singielką. A może już wystarczy? Czterdziestka na karku… Zmęczona jestem tą samodzielnością. I nagle przerażenie. Jak ja sobie poradzę z dwoma łapami w gipsie sama w domu? Ja tu sobie leżę, a mój pies nie dostał dzisiaj żreć.

– Siostro! Halo! Słyszy mnie ktoś?!

– Co się stało? – W drzwiach ukazuje się nie ruda życzliwa, której Małgośka się spodziewała, ale jakieś grube tlenione babsko z przyklejonym do twarzy sztucznym, słodkomdławym uśmiechem. Natapirowane żółte coś na głowie. Pewnie fryzura. Błyszcząca różowa pomadka, mocno wyjechana poza kontury ust. Grudki tuszu na rzęsach. Paskudny jaskrawozielony cień na powiekach zgromadził się w zmarszczkach, tworząc mało efektowne łuki. Obwisły podbródek. Pękate, przekrwione policzki. Przedziałek olbrzymich, pofałdowanych cellulitem piersi niby seksownie wyziera z dekoltu niedopiętego celowo fartucha. Dziurki w uszach obleśnie rozciągnięte pod ciężarem wielkich złotych kolczyków. Na lewym nadgarstku wysunęła się spod rękawa fartucha tandetna bransoletka z kolorowych koralików.

Gośka wie, że nie szata zdobi człowieka. Przekonała się o tym wielokrotnie. Pod mało gustownym wdziankiem potrafi być piękne ciało z czystą, dobrą duszą. I odwrotnie, poznała takich z diabelskim nasieniem w anielskiej powłoce. Cały ten image nie zrobiłby więc na niej większego wrażenia, gdyby nie wzrok i mina pielęgniarki. Wyzierająca spod zielonych powiek pogarda dla fajtłapy, która się połamała i poobijała tak, że trzeba ją teraz niańczyć, bo, jak to brzydko mówią, „nie zrobi koło siebie”. Pretensja, że to jęczące Nic, zamiast leżeć cicho, czegoś chce. Bezczelnie się czegoś domaga. Wydaje się temu Nic, że ma prawo się czegokolwiek domagać.

Gosia ma ochotę schować się pod kołdrę. Za bardzo jednak kocha swego psa i jest zbyt odpowiedzialną osobą, żeby zostawić go na pastwę losu. Skoro przygarnia się zwierzę, które bezgranicznie ufa swojemu człowiekowi, to trzeba się nim opiekować. Nawet wówczas, gdy samemu potrzebuje się tej opieki. Zbiera więc w sobie okruszyny odwagi i szepce błagalnym tonem:

– Muszę zadzwonić. Ktoś mi musi pomóc. – Unosi nieco do góry dwie omotane bandażami ręce, których trochę się teraz wstydzi. No bo ten wzrok i ta mina… tak jakoś zmuszają do wstydu za tę niezdarność.

– Dobrze. Zaraz ktoś pani pomoże. Roznosimy teraz leki i zmieniamy opatrunki. Proszę zaczekać – odpowiada monstrum całkiem miłym głosem. Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Pacjentka obserwuje, jak pielęgniarka wychodzi, zarzucając na boki swoim wielkim dupskiem z odznaczającymi się majtkami pod opiętym fartuchem. Bezduszna. Nawet nie spytała, o co chodzi, nie zainteresowała się, jak bardzo pilny ten telefon… Przynajmniej nie nakrzyczała, że przeszkadzam, i obiecała, że ktoś pomoże.

Uspokojona Małgosia nie roztrząsa zbyt długo przeżytego przed chwilą minihorroru. Oczy jej się kleją, zasypia, sama nie wie, na jak długo. Ze snu wyrywa ją lekkie tarmoszenie za ramię.

– Pani Durkan! Dobrze się pani czuje? Chciała pani zadzwonić. – Tym razem to Ruda.

– Co? A, tak. Mój pies. Ktoś go musi nakarmić. Zadzwonię do sąsiadów. Tylko sama nie dam rady. – Przechyla głowę lekko na bok i spoziera błagalnym wzrokiem. – W torebce, w środkowej przegródce mam telefon, będzie pani tak miła…?

– Każe mi pani grzebać w swojej torebce?

– Nie każę, tylko proszę.

– Gdzie pani ma tę torebkę?

– A skąd ja mam wiedzieć? No tak, straciłam przytomność, zupełnie nie myślałam o torebce. Numeru do sąsiadów oczywiście nie pamiętam.

– Już jest późno, jutro trzeba będzie podzwonić i poszukać pani torebki. Pies nie zdechnie jeden dzień bez jedzenia. Też mam psa, to wiem. Tyle że może narobić w mieszkaniu.

– Ja mieszkam na wsi, pies jest na dworze.

– No, to nie ma problemu. Będę dopiero jutro na dniówce. Musi więc pani kogoś innego zmusić do poszukiwań torebki, bo może w pracy została.

*

Noc jest niespokojna. Małgośce śnią się spadające na nią nie tylko okna, ale też szyby z drzwi i szafki ze szkłem laboratoryjnym. Wszystko się tłucze, krew się leje, skóra i mięśnie wiszą poszarpane na całych rękach. Nieskazitelnie białe kości prześwitują między nimi. Scena rodem z tandetnego horroru. Z deszczu ociekających czerwienią odłamków wyciągają ją silne męskie dłonie w gumowych, cienkich chirurgicznych rękawicach. A ona jest malutka jak niemowlę. Bezbronna, skazana na łaskę rąk obcego faceta. Piękne ciemnopiwne oczy oglądają dokładnie jej rany. Znajomy już głos dobiega gdzieś z oddali:

– Muszę panią operować, nie pozwolę pani cierpieć…

Odłamki szkła zaczynają wirować, rozmywać się, przyjmować barwy tęczy. Znajomy już głos jest coraz bliżej. Męska dłoń muska w przelocie stopę…

Czuje się w tym śnie słaba i bezradna. Nie lubi się tak czuć. Przecież jest silną kobietą. Mimo swojej wątłej postury.

*

– Pani Durkan…? Zmierzę temperaturę i ciśnienie. Wyspała się pani?

– Chyba tak.

– Czy coś panią boli? – Ruda uśmiecha się serdecznie.

– Jeszcze nie wiem.

– Skoro pani nie wie, to znaczy, że nie boli. Położę pani dzwonek na brzuchu. Proszę przycisnąć, jak będzie pani czegoś potrzebowała. Zaraz ktoś przyjdzie panią umyć. O ósmej jest wizyta lekarska. Zadecydują, co z panią robić. Ja już kończę zmianę. Do zobaczenia jutro.

– To jutro jeszcze tu będę?

– Życzę pani, żeby już dziś wyzdrowiała, ale tu wszyscy są trochę leniwi, powoli będą panią leczyć. Taka pani śmieszna, że szybko pani nie wypuszczą. Z kogoś trzeba się czasami pośmiać – żartuje Ruda.

– Tak, szczególnie po takiej kroplówce, jaką mi pani wczoraj zaaplikowała.

Pielęgniarka puszcza przytyk mimo uszu. Zmienia temat.

– Doktor Olewczyk pół godziny wczoraj o pani nawijał. On wszystkimi pacjentami się bardzo przejmuje, ale pani go wyjątkowo poruszyła. Do widzenia.

– Do widzenia.

Dzień jest straszny. Nie ma Olewczyka, nie ma Rudej. Tomografia głowy, kolejne rtg., usg jamy brzusznej (po jaką cholerę?), krew, mocz. Badają wszystko, o niczym nie informują, nie wyjaśniają. Gośka nie pyta, jest albo obolała, albo przytłumiona przeciwbólowcami. Czeka na Rudą.

*

– Co ze mną?

– Ja nie mogę udzielać informacji. Czemu pani nie pytała lekarzy?

– Lekarzy? Nie było żadnych. Jakieś postacie człekokształtne chodziły i mówiły ludzkim głosem, ale miały skafandry, które skutecznie je izolowały ode mnie – syczy chora, mrużąc przy tym gniewnie oczy.

Ruda znów głaska Gośkę po kolanie. Widać to jej nawyk.

– Jutro będzie Olewczyk. On chodzi bez skafandra. Dziś jest doktor Nowak. Proszę ją pytać o wszystko, co nie może zaczekać do jutra.

Doktor Nowak to elegancka, trochę napuszona blondynka w średnim wieku. Odpowiada grzecznie na wszystkie pytania Małgorzaty, ale tak jakoś bez serca i duszy, jak jakiś system operacyjny domowego (a może raczej szpitalnego) komputera. Gośka słyszy niemal metaliczny dźwięk głosu lekarki i wyobraża sobie jej stalowy szkielet pod ludzką skórą. Od tego robocopa dowiaduje się jednak, iż po pierwsze, jeszcze nie zszedł obrzęk z dłoni, po drugie, muszą być pewni, że z głową wszystko w porządku, dopiero wtedy zajmą się jej ręką.

*

Następnego dnia, późnym wieczorem Ruda przychodzi na pogaduchy. Niby służbowo, z pytaniem, czy czegoś Gośce nie potrzeba przed snem, ale od razu przysiada na stołeczku. Zdradzają ją też dwa kubki z parującymi płynami w środku, których aromaty mieszają się, nie dając pewności, co też w nich jest.

– Dam sobie radę, siostro. Nie wyśpi się pani.

– Zaraz sobie pójdę, jeśli przeszkadzam.

– Nie, nie. Bardzo pani miła, że mnie odwiedza. Tylko nie wiem, czym sobie zasłużyłam na względy.

– Jak mam siedzieć i wysłuchiwać, co moje koleżanki z pracy dziś gotowały i o co się pokłóciły z mężami, to wolę z panią pogadać. Pani jakoś inaczej świat postrzega. Mam rację? – Stawia kubki na metalowej szafce obok łóżka pacjentki. Zbyt wysoko, żeby Gośka mogła dostrzec, co w nich jest.

– A skąd ja mam to wiedzieć? Fakt, większość ludzi wydaje mi się albo głupia, albo dziwna. Wnioskuję z tego, że to ze mną coś nie w porządku. – Zmienia temat, nie lubi mówić o sobie. – Pani się nie kłóci z mężem jak koleżanki? – pyta trochę z grzeczności, bo całą uwagę poświęca nieznanej zawartości naczyń stojących tuż obok. A nie są to obskurne szpitalne kubki, ale piękne filiżanki z fikuśnymi powywijanymi uchwytami i ażurową podstawką. Wbija w nie wzrok.

– Sobie zrobiłam kawę, bo nocka przede mną. Dla pani przyniosłam herbatę z cytryną i miodem. Lubi pani?

– Yhm – przytakuje Gosia i prawie kapie jej ślinka.

– Jak przestygnie, to pomogę się pani napić. A ja mogę swoją kawkę już? Rzadko mam czas w pracy wypić gorącą.

– Tak, tak, proszę. To co z tym mężem? – ponawia pytanie uspokojona już pacjentka.

– Ja swojego uwielbiam. – Oczy pielęgniarki robią się maślane. – Wszystkie jego wady potrafię sobie przerobić w głowie na pożyteczne czy wręcz niezbędne cechy. A pani?

– Ja nie mam męża.

Ruda unosi brwi ze zdziwienia.

– Co się siostra tak dziwi? Za stara jestem na samotność? Powinnam być już po trzech rozwodach?

– Nie za stara, tylko za ładna i zbyt niesamowita. Aż boję się spytać, z jakiego powodu.

– Mocne postanowienie bycia singielką. Mój ojciec to typowy karierowicz. Cała rodzina była podporządkowana jego potrzebom, pod jego rozkład dnia. Matka, niesamowita kobieta, spędziła trzydzieści lat małżeństwa jako gosposia domowa, żeby jej mąż mógł się realizować, a ten skurwiel na starość młodą cipeczkę sobie przygruchał i wszystkich nas ma w dupie. I matkę, i mnie, i mojego brata. Po tym jego wybryku rozsypaliśmy się po świecie, dzwonimy do siebie rzadko, widujemy się jeszcze rzadziej. Wszystko przez tego nieradzącego sobie ze starością samca.

– Tak ostro o tatusiu?

– Zasłużył sobie. Gdyby pani znała moją matkę… Nigdy nie zrozumiem palanta, który zostawił taką kobietę.

– No, to już wiem, po kim pani taka niesamowita, po matce.

– A cóż we mnie takiego niesamowitego?

– Choćby to, że wolę siedzieć tu z panią niż spać czy pieprzyć o głupotach z koleżankami.

– Dobra z ciebie kobieta, siostro. Nie wkurza was, jak obcy ludzie mówią do was „siostro”?

– Przyzwyczajenie. Irytujące jest tylko, kiedy jakiś obleśny stary fagas próbuje podrywać, ale wtedy to jesteśmy siostrzyczki, a nie siostry.

Chichoczą obie.

Prawie godzinę rozmawiają o bzdurach, dobrze się przy tym bawiąc. Zaczynają ziewać.

– Pójdę już, kolorowych snów.

– Może lepiej nie. Ostatnio miałam bardzo krwawy sen, kolorowo-krwawy.

– No to erotycznych, może z Olewczykiem w roli głównej?

– A to dlaczego?

– Jakoś dużo tu przesiaduje i takie maślane oczy ma, jak stąd wychodzi.

Siostra Agata zrywa się z taboretu do wyjścia. Gośka odruchowo chce ją chwycić za rękę, żeby zatrzymać. Trąca tylko gipsem jej dłoń. To wystarczy. Ruda odwraca głowę.

– Nie udawaj, że tego nie widzisz, masz chore ręce, nie oczy.

– Nie widzę, wyobraź sobie, że nie widzę.

– No to szerzej oczka, szerzej… Dobranoc.

– Spadaj, siostrzyczko. Wyjeżdżasz mi tu z taką sensacją i myślisz, że spokojnie teraz zasnę?

– Mogę jakiś proszek na sen podać – ironizuje Agata, uśmiecha się i wychodzi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: