Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Punkt - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 września 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
14,90

Punkt - ebook


Mówi się, iż dorosłość nie jest niczym więcej niż tylko odkrywaniem, że wszystko, w co wierzyliśmy, kiedy byliśmy młodzi, to fałsz, a z kolei wszystko to, co w młodości odrzucaliśmy, teraz okazuje się prawdą. Przekonał się o tym Punkt - główny bohater książki Przemysława Liziniewicza. Punkt to raz małe dziecko, innym razem kilkuletni chłopiec, nastolatek, a przedstawione w książce jego przeżycia i doznania to wyrwane z wszelkiego porządku chronologicznego fragmenty pamięci, wspomnień. Przybliżony wiek bohatera odczytujemy poprzez kontekst danej opowieści oraz język narracji, który upodabnia się do sposobu rozumowania i postrzegania świata przez dziecko.

Niewątpliwie książka pt. "Punkt" Przemysława Liziniewicza to opowieść o dwóch światach: dzieciństwie i dorosłości. Dzieciństwo to różne przygody, spotkania rodzinne, to kolorowy okres życia, bo u boku bliskiej i czasem nadopiekuńczej osoby - babci. Natomiast dorosłość głównego bohatera, Punkta, to czas obfitujący w nowe doświadczenia natury egzystencjalnej, czasem nawet duchowej, a wszystko po to, aby ukazać platoniczną miłość do Maryli.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7900-116-3
Rozmiar pliku: 744 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nic. Najpierw nie było nic. A potem (posługując się mikroskopem elektronowym) zauważono odrobinę więcej niż początkowo wspomnianą nicość. To znaczy nieomal coś, jakkolwiek jeszcze wciąż niewiele. Wszakże już nie nic. A następnie ów mały byt rósł, rósł I rósł, aż stał się wielki, zarówno w znaczeniu fizycznym jak duchowym, osiągając rozmiary prawie dostrzegalne dla obserwującego, mającego do dyspozycji coś jeszcze, poza nieuzbrojonym okiem. I owo subatomowe maleństwo posiadało własną świadomość (jakkolwiek zredukowaną do minimum). Już było czymś (w odróżnieniu od niczego). Dawało bez mała punkt. Na razie to tylko punkt odniesienia, lecz prawie w sensie geometrycznym. Jeszcze nie świetlisty i pełen blasku, ale jednak punkt. A poza tym wciąż rosło i stawało się coraz potężniejsze.

***

Mała, błyszcząca plamka, mniejsza od niewidocznego piksela, od jajeczka prawie niedostrzegalnej mszycy, podążała ukośnie tu i tam, w przód i w tył, w dół i w górę oraz na boki. Przemieszczała się i przemieszczała. A później nastąpił jakiś pęd – nie pęd. Wszystko jedno dokąd, ku przodowi, w dół czy w górę. I nic nie było śmieszne ani smutne. Nie istniały pojęcia smutku oraz wesołości. I kurz wirował, liście z drzew spadały, a duch Boży unosił się nad wodami.

Leciał… – Nie! Płynął… – Nie! Frunął…

Ze ścian – w każdym razie gdzieś z lewa i prawa sterczały, wysuwały się i wsuwały na powrót, niesamowicie błyszczące ostrza. Przebijały go całkowicie, zupełnie – na wskroś, jednak leciał dalej. Nie – nie dalej – bliżej. Podłużnym tunelem (zdarzają się I podłużne) nieprzezroczystej mazi bez końca. Na którego zakończeniu, nie zakończeniu – leciutko, delikatnie, wetknięta w pomroczną bladość zachodzącego czegoś, w rodzaju poświaty

dopiero po upływie pewnego, określonego czasu (jakkolwiek na razie go nie było), miał się przekonać, o co w tym wszystkim chodzi, a może nigdy nie miał się dowiedzieć

majaczyła włócznia, czy pika – jak zwał tak zwał. I przewiercała go, przechodziła niczym przez coś służącego do smarowania kanapek (to tak między nami). Bolało, ale nieważne – żył, czy raczej zamierzał żyć. Pędził dalej. I wydawał z siebie bezgłośne a wysokie tony. Zdążał w kierunku owej wyczuwanej wszystkimi zmysłami, których jeszcze nie miał, ale czymś tam po swojemu czuł, poświaty, właściwie ciemności, jakkolwiek pojęcia jasności ani ciemności nie istniały. W ogóle nie było żadnych pojęć. Zatem wspinał się w dalszym ciągu, czy raczej coraz niżej zjeżdżał, opadał, toczył się, kręcił wkoło własnej osi. A na obrzeżach jedynej w końcu, dostępnej dlań rzeczywistości, wyrastały coraz wyższe ściany stalowych, jasno szarych, błon – nie błon. Miały jednak barwę. Ich kolor zapamiętał – potem co kilka lat mu się to śniło, nie szkodzi, że nie rozumiał skąd się bierze ów sen. Owo zabarwienie przypominało do złudzenia coś w rodzaju szarości czy bieli, zmieniającej się w bladość i różowość. I nurzał się (dosłownie zagłębiał) we krwi. Wszędzie pełno było wydobywającego się z żylnych zakończeń płynu. Ten z kolei był jakby z lekka ciemnawy. Być może nawet wręcz czarny, albo jednak czerwony (jak każdy inny). Tak czy inaczej krew. Więc leciał dalej – nie, nie dalej – bliżej. Wirował, toczył się, zsuwał, wpełzał ku górze. Wszystko jedno. Coś się z nim, czy w nim działo. I działo coraz bardziej. A przecież i tak prawie nic nie egzystowało na sposób całkowicie realny. Również on czy nie on.

Mijały dni, lata, eony, a może nanosekundy. Kto może wiedzieć, skoro w omawianym miejscu nie było zegara ani kalendarza. Więcej! Nie zaistniało nawet coś, co określilibyśmy mianem poczucia czasu. Wreszcie wykształciło się jednak poczucie czasu i nagle…

Otóż według mnie wszelka nagłość wiąże się z czasem

…Zakiełkowało także coś w rodzaju wrażeń słuchowych. Więc rozlegał się harmider: jakieś piski, chrzęsty, szumy. Rzeczywistość się zatrzęsła, zafalowała, rozległ się (raczej zaczął się rozlegać) jakiś cichy, a dokładnie – przytłumiony dźwięk. Znacznie później usłyszał, iż podobne odgłosy wydawane przez istoty ludzkie, bywają wydawane podczas odczuwania przez nie bólu, rozkoszy, jakichś doznań natury psychicznej, lub mogą wynikać z pragnienia zwrócenia na siebie uwagi (albo też z chęci dodania sobie animuszu – np. grupowe „hurrrrrra!”).

A wszystko się wywracało do góry nogami i zachodziło na siebie i zmuszało do zmiany pojęć. A dosłyszany dźwięk, po latach nazwany krzykiem, nie ustawał. I wreszcie – z zewnątrz, z daleka rozległy się czyjeś słowa, z których wynikało, że ktoś tam ma się udać po kleszcze. I Punkt, nie zważając na zupełnie dlań nowe doznanie chłodu, zaczął pomału, ruchem robaczkowym wysuwać się na mocno zubożony o poczucie bezpieczeństwa, świat.

***

Po opuszczeniu szpitala znalazł się w mieszkaniu rodziców w dzielnicy miasta Warszawy, zwanej Saską Kępą. Oczywiście niczego nie zapamiętał z tak wczesnego okresu. Ale nawet gdyby jego umysł na taśmie wspomnień cokolwiek zarejestrował, to i tak owo nagranie byłoby krótkie. Po iluś latach nastąpiła kolejna zmiana. Jego ojciec z matką przeprowadzili się na Mokotów, w wyniku czego Punkt mógł z okien zobaczyć szpital, w którym przyszedł na świat. Ale na razie zamieszkał gdzie indziej.

Miał sześć tygodni, kiedy został odstawiony od piersi, zawinięty w kocyk (było zimno – panowała temperatura przekraczająca – 15° i wiał wiatr), po czym zawieziony do babci. Z tamtych dni i wieczorów nie przypomina sobie niczego. W każdym razie w obrębie tego, co zapamiętał, nie zostało utrwalone nic, o czym mógłby powiedzieć, że z pewnością wydarzyło się naprawdę. Ale wiedział, z zasłyszanych relacji, że strasznie krzyczał. Początkowo sądzono, iż rozwiązania problemu owych jego, sygnalizowanych za pomocą dobywania z siebie głosu, dolegliwości należy upatrywać w gwałtownej zmianie przyzwyczajeń i rozstaniu z matką. Z czasem odkryto inną przyczynę, która okazała się bardziej przyziemna. Po prostu cierpiał od bólu, spowodowanego przepukliną jądrową. Lekarze nie potrafili temu zaradzić. Przynajmniej tak utrzymywała osoba, która roztaczała nad nim opiekę. Dziecko zanosiło się płaczem. Wreszcie pewna starsza pani znalazła sposób i wymyśliła coś prostego, mającego polegać na przyłożeniu do bolącego miejsca kawałka waty, czy jak… W każdym razie to niby w końcu zadziałało. Punkt przestał wyć, a po chorobie została mu szeroka klatka piersiowa, jako wynik zaczerpywania sporych ilości powietrza w trakcie krzyku.

Z czasem zaczął przyzwyczajać się do nowych warunków.

Bo co z tego, że młoda, piękna osoba, która kiedy znajduje się przy nim – on, niby roślina przebija się ku słońcu, a na jego niemowlęcym obliczu nawet zakwita uśmiech – pokazuje się jedynie z rzadka, skoro wie, że ta, z którą przebywa na co dzień – smutna i pomarszczona – jest również dobra i miła.

Tego, o czym zamierzam wspomnieć, również nie zapamiętał. Był zbyt młody i znał to jedynie z relacji. Zdaje się, że wtedy właśnie ułożył pierwszy w swym życiu poemat, którego treść brzmiała następująco:

„Jak ja byłem ptasek, to ja jadłem piasek.

Tylko ptaski jedzą piaski.”

Na mamę mówił Mutka. Dość często brała delegacje służbowe w ten rejon, by go zobaczyć (przynajmniej początkowo). Jednak widywać kogoś choćby jak największą ilość razy, to jednak nie to samo, co przebywać z własną matką każdego dnia. Z utęsknieniem wyczekiwał jej przyjazdów i kiedy te się skończyły, czuł zawód. Któregoś razu, gdy go jeszcze odwiedzała, spytał:

– Mutka! A dlacego psykleili Księzyc do chmurki? Matka zaczęła mu wtedy tłumaczyć, że Księżyc jest wielki i nikt go do niczego nie przykleił, bo by się i tak odkleił i zaczęła przed nim wysnuwać zupełnie dla niego niezrozumiałe teorie. Zresztą może i zrozumiałe. Ale on i tak swoje – znudzony do reszty ponowił zapytanie:

– No ja to wiem, wiem, ale ty mi powiedz naprawdę: kto i po co psycepił Księzyc do chmurki.

Nieduży, być może dwupółroczny chłopiec kroczy parkową alejką. Dopiero niedawno nauczył się samodzielnie chodzić. Tuż za jego plecami, asekurując go, podąża babcia. Maluch posuwa się raźno, unosząc kolanka wysoko do góry, krok za krokiem. Udaje mu się to robić bez zachwiania, a uśmiech na twarzy mówi, że zdaje sobie z tego sprawę. Jest pełen werwy i samozadowolenia. Jak dotąd nigdy jeszcze nie zaznał tak dużej radości i pewności siebie. Gdzieś z góry, od tyłu dobiegają do niego słowa pochwały, które sprawiają mu niewyobrażalną przyjemność, dodają ducha. Rozumie już, że podczas porannego ubierania można się śmiać. Świat jest piękny, pomimo nawet owego ponurego pokoju, ku któremu zmierza. Poczucie harmonii z otoczeniem i silna, niezachwiana więź – autentyczne zbratanie z tą osobą podążającą tuż za nim, osobą prawdziwie przyjazną, która tak wesoło pokrzykuje, zaśmiewając się i chwaląc go, dominują w tej chwili w postrzeganym przez niego obrazie siebie i świata.

Takie są treści uczuć, które w formie euforii rozsadzającej piersi malca, towarzyszą jego krokom. W tym zapamiętaniu przekracza niską barierkę, która oddziela alejkę od trawnika. Pragnie zwiększyć stopień trudności, żeby zasłużyć na dalsze pochwały. Aby popisać się, wykazując, że również w takiej sytuacji nie upadnie na ziemię. Udaje się! Teraz kroczy po miękkim kobiercu. Wspaniałe uczucie triumfu wzrasta, jest już tak duże, że ten marsz po trawie zapamięta do końca życia, że stanie się on najwcześniejszym jego wspomnieniem.

Lecz oto nagle idylla zostaje przerwana, korony wysokich, otaczających go ze wszystkich stron drzew, zbiegają się ku sobie i zaczynają zasłaniać pogodne, błękitne niebo. Rozlega się głośny krzyk i z tyłu padają ciosy. W przeciągu jednego ułamka sekundy charakter otoczenia zmienia swoją naturę i w miejsce słońca z błękitem pojawia się obcość i wrogość. Ból i uczucie zagrożenia gwałtownie wypierają to, co wiązało się ze stanem sprzed jednej zaledwie chwili i we wszystko wkracza świadomość, że owa wspaniała osoba, której właśnie zaufał w każdym momencie, nawet takim jak ten, jest w stanie wybuchnąć niczym nieuzasadnioną wściekłością.

Już trochę później, po jakichś kilkudziesięciu sekundach, a może upływają wieki – dla niego nie może to mieć i tak najmniejszego znaczenia (nawet, gdyby okazało się, iż jednak kiedyś coś podobnego usłyszał, dotyczyłoby to zupełnie innej sfery niż ta, której charakter w chwili obecnej narzuca się z całą wyrazistością) – babcia do potoku słów dodaje, że przecież mówione było, że nie wolno chodzić po trawie.

Liczy się jedynie, że owo cudowne, przyjemne uczucie, które dopiero przeżył, już się nie powtórzy, ponieważ on nie pozwoli sobie więcej na zaufanie w stosunku do kogokolwiek, tak, jak pozwolił sobie na nie przed chwilą, gdyż wie, że w każdym momencie spodziewać się może zawodu.

A najwcześniejsze co zapamiętał, co z pewnością nie było wspomnieniem własnego upadku, lecz przesyconego pewną dozą triumfu zdarzenia, zaistniałego naprawdę, mówiło o tym, jak swoją o niespełna rok starszą siostrę cioteczną, która przyjeżdżała i na długo zostawała, stłukł wiaderkiem po głowie.

Mieli zwyczaj, kiedy babcia zajmowała się przygotowywaniem posiłku w kuchni, układać drewniane klocki i po prostu w pewnej chwili zauważył, że jego elementów (oznaczonych pierwszymi literami imienia) robi się coraz mniej, aż został tylko jeden, a po stronie jego kuzynki można ich zobaczyć więcej, niźli kiedykolwiek. Cóż – kiedy na każdym widnieje literka. Po długo trwających rozważaniach (początkowo nie był w stanie pojąć, iż rozwiązanie dylematu jest proste – przecież we wszystko mogła ingerować jakaś siła wyższa) doszedł do przekonania, iż coś tu nie gra. Wątpliwości swe wyraził głośno. Ale został zbyty w sposób niemiły i właśnie to (ów nieprzyjazny ton wypowiadanych słów, a nie kiełkujące w nim podejrzenie) spowodowało okoliczność, że złapał za wiaderko i zbił ją po głowie. Ta z płaczem pobiegła do babci, ale w drodze powrotnej się przyznała. On wyszedł na doskonałego detektywa i nigdy nikomu nie wyznał, iż w rzeczywistości wszystko przebiegło inaczej, niż sądzono.

Po wielokroć zapytywał do czego służą jądra, lecz babcia nigdy mu nie udzieliła w pełni satysfakcjonującej odpowiedzi. Powtarzała tylko, że są bardzo potrzebne. Któregoś razu powiedział, że kiedy je uciska, to go boli. Sądził, że to normalne, chciał się jedynie dowiedzieć, dlaczego przy tym odczuwa dyskomfort. Ale babcia zrozumiała niewłaściwie i żadnych późniejszych wyjaśnień nie chciała nawet słyszeć. Choć on, już nawet kiedy byli u lekarza, dodawał, że boli jedynie wtedy, kiedy na nie naciska. Nikt już jednak na owe jego, jakże spóźnione, (zawsze – choćby i najwcześniejsze, to i tak zbyt późne) wynurzenia nie zwracał uwagi. Babcia już przy pierwszych relacjach przeraziła się nie na żarty i pobiegła z nim do lekarza. Prawie płacząc, wykrzyczała panu doktorowi, iż on mówi, że go boli tam (pokazała dłonią Punktowe krocze). Właśnie tam!

Punkt jeszcze usiłował protestować.

– Ależ cicho, cicho – ty już więcej nic nie mów!

A lekarz po krótkim badaniu oznajmił, że nic go tam nie boli, gdyż nie może. Ale przepisał jakieś pigułki, które nakazał popijać herbatą. I Punkt uparł się przy tej herbacie. A babcia nigdy herbaty nie robiła, tylko najczęściej podawała mleko albo kompot. Ale wtedy została poniekąd zmuszona, bo Punkt inaczej nie chciał przyjmować leków.

– Przecież pan doktor wyraźnie powiedział, żeby popijać herbatą. I próżno babcia usiłowała go przekonać do swego poglądu, że chodzi z pewnością o jakikolwiek płyn, a doktor tylko tak powiedział, że herbata, bo ją spożywa sam. Miała być właśnie herbata i koniec.

Co pewien czas odwiedzała babcia ciocię Lelę, czyli swoją rodzoną siostrę, mieszkającą na Górnym Śląsku. Oczywiście Punkt jeździł razem z nią.

Składy pociągów ciągnięte były przez dymiące parowozy. Do Zabrza jechało się 11 godzin. Mówię o pociągu osobowym. Pośpiesznymi babcia nie jeździła, bo były za drogie. Dla dziecka tego rodzaju wyprawa stanowiła przeżycie. Punkt nudził się.

– Babciu – pytał – a kiedy wysiadamy?

– Już niedługo.

– Babciu, a co ja mam robić?

– Popatrz w okno.

A za oknem stale to samo: las, pola uprawne, wieś, znowu pola, znowu las, cementownia, a na murze wzdłuż torów – długi czerwony transparent. Na nim białymi literami napis. Oczywiście – czytać jeszcze nie umiał. Tylko z kształtu znaków domyślał się, że o czymś mowa. W równej linii z transparentem zawieszono trzy ogromne portrety – Gomułki, Cyrankiewicza i Ochaba. Kawałek dalej płot ze sczerniałych desek, a na nim wymalowane białą farbą: – Chcesz w ryja – przyjedź do Chruścianki. I później już pierwsze domostwa – to właśnie wieś – Chruścianka.

Gdy wjechali na teren Górnego Śląska, pociąg zaczął jechać jeszcze wolniej. Jako zwykły osobowy zatrzymywał się na każdej stacji, a miejscowości było tam bez liku. Wiatr zmienił kierunek i dym z parowozu wraz z sadzą zaczął wędrować wzdłuż pociągu. Wpadał przez okno do wnętrza przedziału, więc zasunięto szybę. Zrobiło się duszno.

Ludzie zdążyli się ze sobą zapoznać i rozmowy nie ustawały. Punkt w tych pogawędkach nie uczestniczył, ale z uwagą się im przysłuchiwał.

– A czy pani biłaby swoje dziecko? – zagadnęła jedna drugą. A trzecia na to:

– A ja biję! A pewno, że biję! Albo mąż bije! A po cóż ja go mam, no chyba po to, żeby mi bił!

– A bój żesz się pani Boga! No, jak żesz to tak!

– A bo co? – Na wszystko pozwolić?!

Z kolei inna dodaje:

– Ja miałam kiedyś męża (zginął w wypadku) – ale, jak żesz on bił! Ach, jak on bił..

W zasadzie szło o to, iż dla niego, to, co dla nas (poza jego światem) trwało ułamek sekundy, w jego rzeczywistości przebiegało bardziej niż w zwolnionym tempie i wlokło się miliardami lat.

Choć te nie istniały.

A jakaż tam ze mnie babcia, kiedy nigdy nie miałam męża – mawiała. Dlatego nazywano ją – ciocia.

To mu przeczytała babcia – bo zapytał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: