Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pył, co opada za snów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pył, co opada za snów - ebook

Autor bestsellera Mandolina Kapitana Corellego powraca do swoich ulubionych tematów: miłości i wojny. I przez pryzmat indywidualnych losów w wielkim stylu opisuje zmierzch Imperium Brytyjskiego.

Dzieciństwo czterech sióstr McCosh – Rosie, Ottilie, Christabel i Sophie – przypada na spokojne lata panowania Edwarda VII, który wstąpił na tron po śmierci królowej Wiktorii. Ojciec dziewcząt rozwija kolejne, dochodowe interesy, zaś jego ekscentryczna żona – dawna piękność, nieodmiennie wierna idei monarchii – pisze kolejne listy do króla, dzieląc się swymi troskami i pomysłami, jak poprawić standardy codziennego życia mieszkańców Imperium. Dziewczęta dorastają z synami właścicieli sąsiednich majątków: trójką Pendennisów i dwoma braćmi Pittami. Cała dziewiątka wiedzie beztroskie życie i jest nierozłączna, ale z czasem dziewczęta i chłopców zaczynają łączyć uczucia zgoła inne niż przyjaźń. Wybuch Wielkiej Wojny odmienia ich życie – zarówno wyruszających na front mężczyzn, jak i dziewcząt pozostających w Anglii. Czy koniec wojny będzie dla nich szansą, by wskrzesić dawne szczęście?

Pył, co opada ze snów to porywająca opowieść o rodzinie z brytyjskiej klasy wyższej. Rodzinie, w której losach odbija się historia początku XX wieku: splendor Imperium, szok i niszcząca siła I wojny światowej, zmiana obyczajów i mody, emancypacja kobiet. To saga rodzinna, którą zachwycą się miłośnicy serialu Downton Abbey. A przede wszystkim misterna, pełna czułości i delikatnej ironii proza, godna najlepszych powieści obyczajowych w historii gatunku.

De Bernières jest bystrym obserwatorem ludzkich uczuć. Jego opowieść o młodej idealistce zmuszonej poznać gorzki smak życia, urzeka urodą i mądrością. – „Mail on Sunday”


Louis de Bernières (ur. 1954 r.) – należy do grona najbardziej poczytnych brytyjskich pisarzy. Zadebiutował w 1990 r. powieścią Wojna o czułe miejsca Don Emmanuela. W 1993 roku znalazł się na liście najlepszych młodych brytyjskich powieściopisarzy wg magazynu „Granta”. Światową sławę przyniosła mu wydana rok później powieść Mandolina Kapitana Corellego, za którą otrzymał prestiżową Commonwealth Writers Prize. W 2000 roku na jej podstawie nakręcono film Kapitan Corelli z Nicholasem Cage i Penelope Cruz. De Bernières jest autorem ośmiu powieści, w Polsce ukazała się także Senior Vivo i król kokainowy.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3283-5
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Chłopak, gdzieś tam

Och, Siły Miłości, jeśli trwacie nadal

Nad światem tak z nienawiści chorym

Gdzie dziś serce, którym miłość włada

Jest opuszczone – jak nigdy do tej pory,

Wejrzyjcie na chłopca kochanego

(Mój dzielny, przez grzęzawisko brnie) –

Nie mogę oświetlić mu drogi, och nie,

Rozświetlcie mu gwiazdami niebo!

Noce dziś czarne, ranki zamglone,

Dajcie mu znać, gdy bez końca czuwa,

Że i przede mną noc jeszcze długa

I że miłości lampa u mnie płonie.

Obrazy śmierci, sny przepędzone

Za domem tęsknota tępa, bezmierna

Pośród rzeczy, tak dzielnie znoszonych,

Niech myśl o nim przybędzie wierna.

Widzę go w starym skoroszycie;

Tak sercu bliski, tak ciągle młody,

Współczuje zawsze – ponad życie,

Ma tęskne oczy i uśmiech błogi.

Jak daleko by się nie udał,

Myśli za nim zdążają przestworzem,

Jak ptak, co przez spienione morze

Leci do krain, gdzie rozkosz to złuda.

Kim by nie został, czego nie dokonał

I choćby poza zasięgiem był wiecznie,

Przywiedź go do mnie, gdy droga skończona,

O zmierzchu do domu bezpiecznie!

Mary Webb³1. Przyjęcie z okazji koronacji

Tego dnia Daniel przeskoczył przez mur.

Nie dalej niż kilka tygodni wcześniej malutka królowa zaczęła tracić apetyt. Prezydent Południowej Afryki Kruger uciekał przez Marsylię na wygnanie, obładowany dobrami skradzionymi własnemu ludowi, pobudzając motłoch do nowych antybrytyjskich wystąpień; hotele, w których mieli przebywać angielscy podróżnicy, były oblegane.

Królowa zrobiła się senna. Do tej pory nigdy nie było po niej widać spadku energii ani osłabienia koncentracji, teraz zaś przysypiała nawet w decydujących momentach. Otrzymała list od trębacza pułku Devons, w którym informował, że to on dał sygnał do rozpoczęcia walki w Waggon Hill, i na ten jeden list udało jej się odpisać.

Królowa jeździła z Londynu do Osborne House na Isle of Wight. Kochała to miejsce i długo rozważała, czy nie uczynić go swoim prawdziwym domem. Miała tutaj swoją prywatną plażę z kabiną i mały domek. To tu jej dzieci, dziś rozsiane po całym świecie, bawiły się, kiedy jeszcze żył Albert. Po drugiej stronie cieśniny Solent odwiedzała olbrzymi szpital wojskowy, ufundowany przez nią swego czasu w Netley. Od czasu do czasu zanosiła rannym żołnierzom chusty, które lubiła robić na drutach.

Kiedy ambasador Brazylii złożył jej wizytę, by przedstawić listy uwierzytelniające, zauważyła, że nie jest w stanie mówić. Zaczęła zapominać, jak się to robi. Nie rozpoznała lorda Robertsa, kiedy powrócił triumfalnie z Południowej Afryki, by zostać nowym głównodowodzącym armii. Był zdziwiony i rozżalony.

Królowa dokonała ostatniego wielkiego imperialnego aktu – ogłosiła utworzenie Związku Australijskiego. Odwołano jej wizytę na Riwierze i strażnik królewskiej szkatuły musiał wypłacić osiemset funtów w ramach rekompensaty dla hotelu Cimiez.

Minęło tyle czasu od śmierci poprzedniego monarchy, że nikt nie miał pojęcia, co należy mówić ani jak należy się zachować. Lord Salisbury nie chciał rozmawiać o ceremonii koronacyjnej, gdyż było to zbyt przygnębiające. Możni odwoływali przyjęcia i bale i ulotnił się cały optymizm związany z nadejściem nowego stulecia. Był styczeń i ciemne chmury roniące łzy na ziemię odzwierciedlały nastrój wszystkich, którzy na nie spoglądali.

Do Osborne zjechali się potomkowie i krewni królowej z całej Europy. W Południowej Afryce Botha, Smuts i de Wet wciąż prowadzili wojnę, która już dawno temu miała zostać wygrana. Dalej trwoniono pieniądze i poświęcano życie młodych chłopców. Brytyjscy żołnierze umierali najczęściej wskutek duru brzusznego.

Malutka królowa zmarła. Jako pierwszy dowiedział się o tym burmistrz Londynu, a potem reszta świata. Podczas gdy naród nie mógł wyjść ze zdumienia, wielcy i wpływowi spierali się, co teraz począć. Lord Acton oświadczył, że król Edward VII nie może być Edwardem VII, ponieważ nie jest potomkiem poprzednich Edwardów. Czy burmistrz Londynu z urzędu należy do członków Tajnej Rady Królewskiej? Burmistrz uznał, że tak, i przybył nieproszony. Kto odpowiada za pogrzeb? Lord Szambelan czy książę Norfolk, mimo że jest katolikiem? Norfolk nalegał, powołując się na przysługujące mu według tradycji prawo, i król w końcu ustąpił. Lady Cadogan odebrała przeznaczone dla jej męża zaproszenie na uroczystości pogrzebowe. Proszono w nim o przybycie w spodniach.

Trumna królowej była tak mała, że mogłoby w niej spoczywać dziecko. Król Edward wraz z kajzerem szli za nią powoli, gdy ciągnięto ją przez Cowes. Trumna przepłynęła cieśninę Solent na okręcie wojennym w asyście najwspanialszej floty świata. W Londynie droga z Victoria Station, przez pałac Buckingham, do Paddington Station wypełniona była po brzegi żałobnikami, którzy mieli nadzieję zobaczyć na własne oczy uroczysty kondukt lawet. Na końcu jechał król Edward, z księciem Connaught i kajzerem Wilhelmem u boku, za nimi zaś kroczył przystojny, szczupły następca niemieckiego tronu – uosobienie nadziei całego narodu, gwarant jego świetlanej przyszłości w roli kapłana cywilizacji.

Ciało królowej spoczęło w Windsorze. Babka Europy odeszła i wszyscy instynktownie rozumieli, że dobiegła końca pewna doniosła epoka. Królowa zostawiła po sobie kolej żelazną z pociągami, które miały zadaszone wagony i jeździły z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę. Ogromne liniowce w dwa tygodnie pokonywały Atlantyk. Skończyły się jatki z udziałem byków na arenach, założono nawet stowarzyszenie zwalczające okrucieństwo wobec zwierząt oraz stowarzyszenie zwalczające okrucieństwo wobec dzieci. W kulturalnym towarzystwie przekleństwa były nie do pomyślenia, a arystokraci przestali nadużywać alkoholu podczas przyjęć, dzięki czemu panie nie musiały już salwować się ucieczką przez okno. Powstały wentylowane piekarnie i sieć kawiarni Lyons Corner House, w których uwijały się żwawe kelnerki w białych fartuszkach z falbankami. W tych czasach każdego stać było na kawę. Fleet River przestała być rynsztokiem. W wielu domach było światło elektryczne, a w dzielnicach robotniczych przez pół godziny dziennie, z wyjątkiem niedziel, leciała z kranów czysta woda, co powodowało okropne przepychanki w soboty. Automobile już nie stawały w płomieniach podczas rozruchu. Psuły jednak humory tym, którzy postanowili wybrać się na wieczorną przejażdżkę powozem do Hyde Parku. Kult etykiety wprowadził ład w życie społeczne, otwierając jednocześnie drzwi wszechobecnej hipokryzji.

Pomimo głębokiej miłości, jaką poddani darzyli swoją malutką królową, wszystkie te wymogi etykiety wydawały im się nieco nużące. Żałobę i otępienie, które ich ogarnęły, łagodziło oczekiwanie na coś, co mogło się okazać znacznie bardziej zajmujące. Nowy król był lekkoduchem. Od Niemiec zdecydowanie wolał Francję. Lubił towarzystwo aktorek. Przez ostatnią dekadę era wiktoriańska powoli odchodziła do lamusa. Zepsute dziewczęta paliły, a na przejażdżki rowerowe wkładały skandaliczne pumpy. Kobiety o wątpliwej reputacji, które zajmowały się interesami, dostawały posady w City. Rymarze specjalizujący się w siodłach damskich nie otrzymywali zamówień. Tłumy zaczęły wypełniać teatry rewiowe, by słuchać nieprzyzwoitych piosenek w wykonaniu zawadiackich facecików i frywolnych kokietek.

Obecny król za panowania matki nie był dopuszczany do spraw wagi państwowej. Zniecierpliwiony precedensem w sprawie koronacji postanowił pójść własną drogą, stając się utrapieniem całego dworu. Przyznał prawo do zorganizowania ceremonii księciu Norfolk, katolikowi, a nie anglikańskiemu Lordowi Szambelanowi. Rozpoczęła się długa i zaciekła dyskusja, czy lordowie powinni przywdziać uroczyste szaty. Decyzję zmieniano cztery razy. Król wysłał lorda Carringtona, znanego liberała, jako swego osobistego emisariusza do Francji, Hiszpanii i Portugalii. Był to ten sam lord Carrington, którego niegdyś przesłuchiwało kolegium sędziów pokoju po tym, jak dopuścił się gorszącego postępku, wpłacając grzywnę za więźnia przyłapanego na spaniu pod gołym niebem i niebędącego w stanie dojść do High Wycombe przed zapadnięciem zmroku. Alternatywą dla oskarżonego było spędzenie kilku miesięcy w więzieniu. Carrington natychmiast zrezygnował z piastowanego stanowiska, mówiąc, że jeśli tak ma wyglądać sprawiedliwość, to on nie chce mieć z nią nic wspólnego.

Król wezwał emerytowanego lorda Wolseya i posłał go za granicę z szarfami i medalami, by wręczył je zagranicznym potentatom (w tym nawet szachowi Iranu, który tym samym stał się pierwszym muzułmaninem z Orderem Podwiązki). Pozbył się też całej sterty bibelotów należących do matki, odnowił instalację wodno-kanalizacyjną, a dwór zapełnili mężczyźni raczej ciekawi niż ważni i kobiety zarówno interesujące, jak i piękne.

Dziewiątego sierpnia 1902 roku państwo Hamiltonowie McCosh wyprawili przy Court Road w Eltham odkładane od czerwca przyjęcie z okazji koronacji. Miał to być nieco bardziej uroczysty podwieczorek. Z kilku sklepów z tapetami wypożyczono stoły na kozłach i nakryto je obrusami z adamaszku, zakupiono też, po zdecydowanie wygórowanej cenie, gładkie porcelanowe talerze i platerowane sztućce. Przygotowująca bufet służba rozstawiła w ogrodzie dwa długie stoły, na trawniku i w sadzie rozścielono zaś dywany, tak by stworzyć klimat wystawnego déjeuner sur l’herbe⁴. Dla osób starszych i cierpiących na sztywność kończyn ustawiono krzesła. Z kuchni przyniesiono półmiski z szynką i ozorkami, wykwintne sałaty przygotowywane na francuską modłę, sery z Normandii, a także całe góry przepysznych świeżych truskawek prosto z Kentu, do których podano gęstą śmietanę. Dla dzieci była lemoniada, a dla dorosłych dzbanki mocnych koktajli owocowych z listkami mięty pływającymi na wierzchu. Schłodzony szampan miał zostać podany po przemowie pana McCosha, by wznieść toast na cześć króla.

Był to początek epoki, w której bogactwo stało się równie ważne jak pozycja społeczna. Przy Court Road stały wielkie domy jednorodzinne ze starannie utrzymanymi ogrodami na tyłach. Do większości z nich prowadziły dwie bramy połączone z przodu niedługim półkolistym podjazdem, tak by powozy mogły swobodnie wjeżdżać i wyjeżdżać. Wjazd do McCoshów zdobiły imponujące ceglane filary z wykutym w wapieniu portlandzkim napisem „Rezydencja Grampianów”. Między filarami przebiegał niski murek, w sam raz dla dzieci, które mogły się na niego wspinać. Tuż za nim pan McCosh posadził mały orzech włoski, ponieważ uwielbiał patrzeć na żółknące jesienią liście, był też przekonany, że orzech to drewno przyszłości. Nie zaprzątał sobie głowy tym, że wiele lat po jego śmierci korzenie drzewa mogą sprawić, iż filary i murek się zawalą i u schyłku stulecia nie będzie śladu po tym, że dom nosił niegdyś jakąś nazwę.

W środku były przestronne pokoje o wysokich sufitach i z małymi piecykami. Na samej górze znajdowały się skromnie urządzone pomieszczenia dla służby wyposażone w umywalki, piętro niżej zaś była łazienka z prawdziwego zdarzenia – z żeliwną wanną na lwich łapach. Gorąca woda pochodziła z dobudowanej do kuchni kotłowni, gdzie często można się było natknąć na palacza, który drzemał w upale lub zwijał papierosy i raz na jakiś czas wstawał, by dorzucić węgla. Jego życie było sielskim próżniactwem, z rzadka przerywanym awarią maszynerii, która działała na zasadzie termosyfonu, dzięki czemu nie była potrzebna pompa.

Status właścicieli domów przy Court Road najlepiej można było ocenić na podstawie misternie wykonanych gzymsów. Pan McCosh był człowiekiem inteligentnym, ujmującym, humanitarnym, ambitnym i pracowitym. Miał na uwadze wszystko, co mogłoby mu przynieść zysk, a Rezydencja Grampianów posiadała zdecydowanie najbardziej wyszukane, imponujące i finezyjne gzymsy na całej ulicy. Główną słabością jej właściciela, którą potrafił on jednak obrócić na swą korzyść, okazał się nałóg golfowy. Często można go było zastać w Blackheath w trakcie partyjki, w czasie gdy powinien przebywać w swoim biurze w Londynie.

Pewnym minusem jego spekulacji finansowych było to, że bajeczne bogactwo w mgnieniu oka mogło się zamienić w żałosną nędzę. Pan McCosh miał zwyczaj unikać płacenia rachunków, dopóki nie zdołał odzyskać kapitału (a to udawało mu się zawsze), co dla lokalnych handlarzy było dość kłopotliwe – nigdy nie wiedzieli, czy mają przyjąć jego zamówienie, czy też powinni odmówić. Jedyną ich pociechą było to, że pan McCosh zawsze skrupulatnie doliczał do długów odsetki i spłacał je w całości.

Dziewiątego sierpnia 1902 roku pan Hamilton McCosh miał mnóstwo pieniędzy, nic nie wskazywało na to, by miało padać, mógł więc rozkoszować się swoją szczodrością.

U jego boku stała żona, która od czasu do czasu oddalała się, by wydać polecenia służbie. W młodości pani McCosh była prawdziwą pięknością, zresztą i na starość miała zachować urodę. Siedem lat starsza od męża, wyszła za mąż późno z powodu długiego narzeczeństwa z pewnym arystokratą, który – jak się później okazało – miał już żonę w szpitalu psychiatrycznym w Nowym Jorku. Przyszłej pani McCosh wiele lat zajęło dojście do siebie po skandalu, który stał się wydarzeniem publicznym i trafił na łamy gazet. Żyła w zasadzie w odosobnieniu do chwili, gdy zwrócił na nią uwagę szarmancki i obojętny na plotki Hamilton McCosh. Znów znalazła się na językach, tym razem jako zawzięta tenisistka w ciąży; znana była również z tego, że bez ogródek wyrażała przekonanie, iż kobiety powinny mieć takie samo prawo głosu jak mężczyźni. Stała się bojowniczką w tak zwanej wojnie płci. Jej mąż wyjaśniał jednak często, że to wszystko po to, by wspierać konserwatystów. Ostatnimi czasy zaczęła jeździć na rowerze, a po niedawnej wyprawie na Hayling Island, podczas której zgubiła koło, dotąd chodziła z posiniaczonymi udami.

Pani McCosh miała wielką słabość do rodziny królewskiej. Żarliwie śledziła jej poczynania, prenumerowała nawet „Timesa”, wyłącznie by studiować kronikę dworską. Przyjęcie z okazji koronacji było jej pomysłem, mimo że większość społeczeństwa ucztowała na tę okoliczność miesiąc wcześniej, kiedy to król przeznaczył trzydzieści tysięcy funtów dla londyńskiej biedoty i czterysta pięćdziesiąt sześć tysięcy ludzi jadło i piło na koszt monarchy. On zaś, wypoczywając w łóżku po operacji, wysłał do burmistrzów wszystkich miast wyrazy ubolewania, że nie może osobiście uczestniczyć w uroczystościach. W jego imieniu na dwudziestu przyjęciach pojawili się książę i księżna Walii. Wszystko to zapowiadało nowy, wspaniały początek.

Pani McCosh nie mogła doczekać się przyjęcia, choć zastanawiała się, jak przetrwa całe to zamieszanie, bo wciąż pogrążona była w głębokiej żałobie po stracie królowej i tylko na ten jeden dzień zrezygnowała z czerni. Nie miała pewności, czy podoba jej się nowy król, który trzyma konie wyścigowe i pozbył się wielu spośród oddanych sług królowej.

– Mam nadzieję, że Jego Królewska Mość doszedł już do siebie – powiedziała do męża, jakby nie do końca szczerze.

– Przypomnij mi, co mu dolega.

– Perityphlitis.

– Brzmi paskudnie. A cóż to u diabła jest?

– Kochanie, mówiłam ci już tyle razy. To infekcja czegoś, z czego wychodzi wyrostek robaczkowy. W każdym razie mówią, że jest już zdrowy, ale nie będzie mógł nieść regaliów do ołtarza. Mam nadzieję, że nie upadnie.

– Królowie Szkocji nie upadają – odpowiedział jej mąż. – Umierają na polu chwały albo zadźgani nożem we śnie.

– Mój drogi, mam nadzieję, że nie sugerujesz, iż nasza królowa Aleksandra może być kimś na kształt Lady Macbeth. W końcu to Dunka.

– Jeśli wierzyć bardowi, duńscy monarchowie zabijają braci i bratanków. Kobiety zaś są stworzeniami nieodgadnionymi i pozbawionymi skrupułów. A królowe to kobiety. Duńska monarchini poślubiła brata swojego męża, który owego męża zabił. Przykre towarzystwo, te duńskie królowe.

– Daruj sobie te prowokacje, mój drogi. Masz szczęście, że przyzwyczaiłam się do twojego poczucia humoru. Jeśli wypada je tak nazwać. Hamlet to bajka, jak dobrze wiesz. Chciałoby się tam być… to znaczy na koronacji. Bardzo ucieszyłby mnie widok lorda Kitchenera w stroju galowym i sir Alfreda Gaselee. I naszego nowego premiera, rzecz jasna.

– Cóż, moja droga, jeśli chodzi o pogodę, to mamy nadzwyczajne szczęście. Nie moglibyśmy życzyć sobie ładniejszego dnia. No i podejmujemy całą arystokrację z Eltham. A skoro o tym mowa, czy przygotowaliśmy stół dla handlarzy i rzemieślników?

– Oczywiście. Posadzimy ich tam, na końcu sadu.

– Ach, na najpierwszym miejscu, z dala od soli⁵.

Udając – jak to robią Anglicy, gdy pragną spalić czyjś dowcip – że nie zrozumiała żartu męża, pani McCosh odpowiedziała:

– Co do soli, to na każdym ze stołów będzie solniczka. Pieprzniczek też nie zabraknie. Idę sprawdzić, czy niania przygotowała już dzieci.

– Och, jest i madame Pitt ze swoimi chłopcami – zauważył pan McCosh. – Przywitam się z nimi, a ty, moja droga, możesz pospieszyć dziewczynki.

Z powodu, o którym wszyscy zdążyli już zapomnieć, w murze oddzielającym ogród Rezydencji Grampianów od ogrodu sąsiadów mieszkających na lewo była niebieska furtka, stara i trochę zbutwiała u góry i u dołu. Zawiasy skrzypiały i były zardzewiałe, ale furtka wciąż nadawała się do użytku. Nie zamykano jej, bo często korzystały z niej dzieci z obu rodzin.

Po drugiej stronie mieszkała, przybyła niedawno z Baltimore, rodzina Pendennisów. Mieli oni trzech małych synów – Sidneya, Alberta i Ashbridge’a, którzy przychodzili na świat rok po roku, a każdego z nich dzieliło od kolejnego równe sześć cali wzrostu, tak że mówiono, iż gdy stoją obok siebie, wyglądają zupełnie jak schodki biblioteczne. Każdego ranka w drodze na śniadanie chłopcy wymieniali uścisk dłoni z ojcem, zwracając się do niego „sir”.

W rodzinie McCoshów były cztery córki: niebieskooka Rosie o długich, kasztanowych włosach i jasnej skórze obsypanej piegami, wysoka i zgrabna Christabel, prawdziwa angielska róża, następnie Otylia, która z pewnością miała wyrosnąć na typową Angielkę – z figurą w kształcie gruszki, bladą, okrągłą buzią i pięknymi ciemnymi oczyma skrytymi pod uroczą grzywką szatynki, i w końcu Sophie, maleńka, chudziutka i niezdarna, z niesfornymi kręconymi włosami, a także poczuciem humoru i sposobem wyrażania się, które już stawały się dość ekscentryczne. Pan McCosh zwykł mawiać, że najmłodsza córka ma nieco skrzywiony obraz świata, na czym jednak dobrze wyjdzie. Można było z pewnością powiedzieć, że dziewczynki żywią do matki głęboką miłość mimo jej trudnego charakteru i że wprost uwielbiają swego wyrozumiałego ojca.

W ogrodzeniu oddzielającym posesję McCoshów od drugich sąsiadów nie było niebieskiej furtki, tak więc bawiący się tam dwaj chłopcy po prostu wspinali się na mur i zeskakiwali po drugiej stronie. Zdążyli już wygnieść porządną dziurę w klombie róż. Mur miał siedem stóp wysokości, a Archie Pitt i jego młodszy brat Daniel wyrastali na prawdziwych złaknionych przygód łobuziaków.

Tego dnia, gdy wszyscy rozsiedli się spokojnie na kocach i krzesłach z talerzami pełnymi przysmaków i filiżankami herbaty, czternastoletni Archie w odświętnym stroju wspiął się na mur i wziąwszy się pod boki, stał tam pewny siebie i zwinny niczym kozica.

– Archie, co ty u licha tam robisz?! – zawołała pani McCosh.

– Przygotowaliśmy spektakl na cześć króla – oświadczył chłopiec.

– Na cześć króla? – powtórzyła pani McCosh, nieco udobruchana. – Cóż, to bardzo ładnie z waszej strony.

– Możemy ułożyć kilka poduszek tam, po drugiej stronie ścieżki? – spytał Archie. W jego głosie pobrzmiewał rozkazujący ton, który zupełnie nie pasował do chłopca w tym wieku. Ci, którzy stali bezpośrednio pod nim, od razu porzucili koce i umieścili poduszki zgodnie z instrukcjami, założyli bowiem z pobłażaniem, że chłopiec potrzebuje dogodnego miejsca do lądowania.

– Doprawdy, nie powinno się pozwalać dziecku na coś takiego – powiedziała pani McCosh.

– Nie jesteś ani trochę zaintrygowana? – odparł jej mąż. – Muszę przyznać, że podziwiam taką pewność siebie u małego chłopca, a ty nie? Zresztą wiem, co planuje, i już wcześniej wyraziłem na to zgodę. Zaczniemy od nie lada wyczynu.

Rodzice Archiego również byli pełni optymizmu. Stali pod murem, ramię w ramię, uśmiechając się z dumą. Matkę chłopca, prawdziwą Francuzkę, lecz protestantkę – zupełnie jakby była jakąś spóźnioną hugenotką – od zawsze nazywano „madame Pitt”, na co zresztą sama nalegała. Teraz wolną ręką kręciła parasolką. Kapitan Pitt, dowodzący niegdyś królewskim jachtem „Victoria and Albert”, ubrany był z okazji wielkiego święta w mundur marynarki wojennej, a złoty szamerunek połyskiwał w słońcu, kontrastując z granatem materiału.

– Mam nadzieję, chou-chou⁶, że nie skończy się to płaczem – powiedziała madame Pitt.

– Maman, ćwiczyliśmy jak szaleni. Daniel robił to setki razy. Poza tym to był twój pomysł.

– W najgorszym razie ktoś skręci sobie kark – powiedział kapitan.

– Oh, chéri, tais-toi⁷. Nie powinieneś nawet mówić takich rzeczy. Licho nie śpi.

– Miejmy więc nadzieję, że skończy się na zwichniętej kostce.

– Chéri! Arrêtes!⁸

– Wszyscy gotowi? – zawołał Archie. – No już, patrzcie!

Zapadła cisza i nawet służący przestali się krzątać. Pan McCosh stanął z przodu.

– Drodzy przyjaciele i rzecz jasna jeden czy dwaj śmiertelni wrogowie, witam was w Rezydencji Grampianów. Zebraliśmy się tu, by świętować początek nowej epoki, być może. Jego Królewska Mość jest… jak by to ująć… nieco starszy niż jego droga matka, kiedy to ona wstępowała na tron… ale z Bożej łaski może dożyć sędziwego wieku i rządzić nami przez wiele lat. Za panowania niedawno zmarłej królowej, której imię przybrała cała epoka, żyło nam się dostatnio, z roku na rok coraz lepiej, ale dziś ukuto nowe pojęcie i już teraz określamy się mianem edwardian, nieprawdaż? Kiedy naród był ostatnio tak szczęśliwy? Może w czasach restauracji Stuartów. Rządził wtedy Jerzy II, znany ze swego radosnego usposobienia, i teraz znów mamy równie radosnego króla. Niech taki na długo pozostanie! I obyśmy my byli tak radośni! Nasza nadzieja, jak i nadzieja każdej innej rasy, leży w młodości, czyż nie? Świętowanie zaczniemy od zuchwałego popisu naszych dwóch młodych sąsiadów – Archiego i Daniela Pittów. Przygotowywali się wiele dni! Proszę zatem o ciszę i uwagę: przed państwem Archie i Daniel Pittowie!

Dało się słyszeć nikły aplauz. Stojący na murze Archie ukłonił się nisko, a jego matka mocniej ścisnęła rękę kapitana Pitta.

– Będą cudowni – zapewnił ją z dumą mąż. – Nasi chłopcy nie boją się niczego.

Zapadła cisza i Archie zgiął kolana, gotowy do rozpoczęcia pokazu. Uniósł lewą dłoń, pozwolił jej opaść, a kilka sekund później tuż nad nim ukazał się lecący mały chłopiec z tyczką. Kiedy już przefrunął nad murem, wypuścił ją z dłoni, a w tym samym momencie Archie przykucnął i podskoczył, wykonując przedramionami kółko wokół goleni. Fiknął koziołka i opadł na poduszki, lądując na stopach, a jego brat – jeszcze sprawniejszy powietrzny akrobata – wylądował obok niego. Archie objął go ramieniem i obaj się ukłonili, uśmiechnięci od ucha do ucha.

Wszyscy wstrzymali oddech i oniemieli na widok popisu wirtuozerii i odwagi chłopców. Prawdę mówiąc, większość przeraziła się tym, co ujrzała. Archie i Daniel byli jednak z siebie tak zadowoleni, że nie sposób było nie zarazić się ich radością. Goście podchodzili, by uścisnąć im dłonie i poklepać ich po głowach, a kapitan Pitt każdemu z synów wcisnął do ręki po suwerenie, mówiąc:

– Świetnie, chłopcy! Dobra robota! Każdemu z was należy się kolejka elektryczna, jak sądzę! Kolejka dla każdego!

– Prawdziwi akrobaci! – powiedziała pani McCosh do madame Pitt. – Ale doprawdy nie rozumiem, jak mogli państwo im na to pozwolić.

– Widziałam, jak robią takie rzeczy w ogrodzie – odparła madame Pitt. – To wszystko to był mój pomysł. Kapitan powiedział jedynie: „Jeśli coś się stanie, spadnie to na twoją głowę, chérie”, ale teraz wszystko jest już très bien i koniec końców nie mam na głowie nic poza tym czepkiem. Ale sądzę, że chyba więcej im na to nie pozwolę. To za dużo jak na moje zdrowie.

– A jak pozostali dwaj chłopcy? Nadal są w Południowej Afryce?

– Tak. Nie mam od nich wieści od tygodni. Modlę się. Modlę się, to wszystko. Que Dieu les sauve⁹.

Dzieci miały swoje własne przyjęcie, podobnie jak dorośli. Daniel i Archie byli gwiazdami wieczoru i biła od nich pełna nonszalancji pewność siebie.

– Uważam, że to było niezwykle odważne – pochwaliła Archiego Otylia.

Archie miał jednak nadzieję, że to Rosie zachwyci się jego wyczynem. Przyglądał jej się uważnie, czekając na jakiś znak, ale ze smutkiem musiał stwierdzić, że znacznie bardziej interesuje ją jeden z nowych chłopców z Ameryki, którzy zamieszkali po drugiej stronie niebieskiej furtki. Był to Ashbridge Pendennis, chłopiec o rok od niej starszy, z zadatkami na krępego, silnego atletę, którym miał się pewnego dnia stać.

Jego włosy były bardzo jasne, a oczy miały ten sam odcień co Kanał Angielski w zimowy dzień.

– To było niewiarygodne – powiedział do Daniela, który również miał nadzieję na jakiś wyraz podziwu ze strony Rosie. – Nie potrafiłbym tak, naprawdę. Myślę, że bym nie potrafił. – Ashbridge twardo wymówił słowo „niewiarygodne”, a Rosie wydało się to urocze.

– Za to jesteś taki silny – powiedziała. – Mógłbyś nawet podnieść Skoczka.

– A gdzie on jest? – zapytał Daniel.

Był to chudy chłopiec o lśniących czarnych włosach i niebieskich oczach, które szczególnie niepokojąco wyglądały w blasku ostrego słońca. Było jasne, że wyrośnie na wysokiego mężczyznę.

– Zamknęliśmy go w domu – odparła Rosie. – Robi straszne zamieszanie, kiedy jest mnóstwo ludzi.

Rosie miała nadzieję, że reszta sobie pójdzie, ponieważ chciała spędzić trochę czasu sam na sam z Ashbridge’em, ale Archie i Daniel kręcili się obok niej bez ustanku, a wokół Archiego krążyła Otylia.

– Może spytasz rodziców, czy by go na chwilkę nie wypuścili? – podsunęła Danielowi i już po chwili jej marzenie się spełniło.

Ashbridge sięgnął do kieszeni i coś z niej wyjął.

– Proszę – powiedział.

– Co to?

– Nie pozwól, żeby ktokolwiek zobaczył – ostrzegł i wcisnął prezent w jej dłoń.

Spuściła wzrok. Był to jakiś mały mosiężny przedmiot.

– Kółko do firan! – wykrzyknęła Rosie.

Ashbridge oblał się rumieńcem.

– Kiedy dorośniemy, podaruję ci prawdziwy pierścionek. Miałem tylko pół korony. Jeśli go zatrzymasz, będziemy po słowie.

– Ale ja mam dopiero dwanaście lat.

– Cóż, pewnego dnia będziesz miała więcej. I to ja muszę być tym pierwszym. To jak, zatrzymasz go?

Rosie spojrzała prosto w poważne oczy Ashbridge’a, w których zdawał się błyskać niepokój i strach przed odrzuceniem. Była przejęta jego odwagą i szczerze wzruszona.

– Kiedy przyjechałem… ze Stanów… nic mi się tu specjalnie nie podobało… przynajmniej z początku… Ale ty sprawiłaś, że to się zmieniło, Rosie, naprawdę.

– Zachowam go – odpowiedziała.

– W takim razie mogę cię pocałować w policzek?

– Nie teraz.

– A później?

Rosie z powagą skinęła głową.

– Później tak. Ale tylko w policzek.

Ashbridge spojrzał na nią z wdzięcznością i odparł:

– A chcesz zobaczyć, jak robię gwiazdę? Jestem w stanie zrobić pięć z rzędu, nie zatrzymując się.

„Jestem zaręczona – pomyślała Rosie. – Jestem zaręczona! Jakie to cudowne uczucie, być po słowie w wieku dwunastu lat! I to z Ashbridge’em”.

– Widziałam już mnóstwo razy, jak robisz gwiazdę – powiedziała, a po chwili dodała: – ale to wcale nie znaczy, że mam coś przeciwko, by zobaczyć to jeszcze raz.

Przyjęcie było bardzo udane. Kiedy około godziny siódmej jedzenie i napoje zaczęły się powoli kończyć, przyszła pora na błogosławieństwo. Bo cóż byłoby warte takie wydarzenie bez modlitwy pastora?

Pan McCosh poszedł uwolnić duchownego od stadka starych panien i wdów, które zawsze się wokół niego tłoczyły, i zaprowadził go po schodkach do drzwi oranżerii, dzięki czemu mógł dokładnie przyjrzeć się trawnikowi. Pastor uśmiechnął się skromnie, jak przystało na człowieka, który czuje się hojnie i zarazem słusznie obdarzony pokorą, duchową łaską i lokalną sławą. Uniósł prawą rękę w geście błogosławieństwa i rozpoczął:

– Ojcze w niebiesiech, wielki i pełen chwały, królu królów, panie nad panami, jedyny władco książąt, który z wysokości tronu spoglądasz na wszelkie stworzenie na świecie. Błagamy cię z całego serca, miej w opiece naszego najłaskawszego pana, króla Edwarda, i obdarz go łaską Ducha Świętego, tak by zawsze wypełniał twą wolę i podążał za twoimi przykazaniami. Obdarz go hojnie darami niebios, ześlij mu długi żywot w dostatku i zdrowiu, daj mu siłę, by mógł poskromić wszystkich swych wrogów, a gdy jego dni na tej ziemi dobiegną kresu, niechaj dostąpi wiecznej radości i wiecznego szczęścia, przez Chrystusa, Pana naszego.

Ledwie wszyscy w nabożnym skupieniu wyszeptali „Amen”, zaczęło się zamieszanie.

Daniel wkradł się niepostrzeżenie do domu i odnalazł Skoczka po skomleniu i szczekaniu dochodzącym zza drzwi jadalni. Otworzył je, a pies w mgnieniu oka wymknął się na zewnątrz i popędził na przyjęcie w ogrodzie.

Skoczek był dużym, masywnym brązowym psem, mniej więcej wielkości labradora. Miał półtora roku, lśniącą sierść, był umięśniony i jego imię pasowało do zachowania. Skakał na trawniku, zdawało się, w pionie i machał ogonem jak oszalały, próbując przy tym polizać każdego, komu mógł sięgnąć do twarzy. Pan McCosh bezskutecznie starał się go okiełznać. Gdy psie pazury dotykały piersi i delikatnych białych sukien, damy zaczynały piszczeć, a dżentelmeni bez skutku walili psa po głowie laskami, on zaś biegał od jednej osoby, którą sobie upatrzył, do następnej.

Pani McCosh zwinęła parasol i mocno grzmotnęła psa w nos, wydając komendę „Waruj!”, niestety to również na nic się nie zdało. W końcu kapitanowi Pittowi udało się schwytać psa i posłano jednego ze służących do holu po smycz. Skoczek, którego zaciągnięto do domu, przez całą drogę niezmordowanie szarpał się i zawodził.

Tym akcentem postanowiono zakończyć przyjęcie i goście, których twarze zdążyły się zarumienić od pięknego popołudniowego słońca, zaczęli się żegnać. Było o czym rozmawiać i co wspominać. Archie, Daniel, Ash i pies sprawili, że ten dzień miano zapamiętać na długie lata.

W pałacu zaś król oparł wysoko stopy i zapalił cygaro. Wszystko szło do tej pory gładko, poza tym, że biedny stary arcybiskup musiał się udać do kaplicy Świętego Edwarda, a później nie był w stanie podnieść się po złożeniu przysięgi. Król zaczął się zastanawiać, kto mógłby zostać pierwszym prawdziwie edwardiańskim arcybiskupem.

Był przybity. Do tej pory pędził przyjemny żywot księcia Walii, na który składały się niezliczone przyjęcia, wypady na polowania, wizyty w teatrze, wyścigi konne, aktoreczki i kochanki. Teraz to wszystko się skończyło, a obowiązki zawisły nad nim jak ciemne chmury na niebie u schyłku sierpnia. W głębi duszy od pewnego czasu był przekonany, że dni monarchii są policzone, znał jednak swoje obowiązki; melancholię miał zachować dla siebie.2. Edwardianie

Minęło dwanaście lat, lat, które w pamięci wszystkich uczestników garden party u państwa McCoshów miały na zawsze zapisać się złotymi zgłoskami. Każde kolejne lato było jeszcze piękniejsze niż poprzednie, jeszcze, zdawało się, gorętsze i wspanialsze. Róże kwitły w glinianych donicach, obrodziły soczyste jabłka, a na gałęziach drzew zawieszono pułapki na osy wypełnione dżemem i piwem. Z Court Road co wieczór dobiegały głuche odbicia piłek tenisowych i stukot młotków do krokieta. Na ulicach zbierały się dzieci z biednych rodzin z Mottingham odziane w łachmany, by bawić się w chowanego, w „raz, dwa, trzy, Baba-Jaga patrzy”, grać w kości i dwa ognie. Czasem maluchy pukały do kuchennych drzwi, by poprosić o wodę do picia, szybko się ucząc, które ze służących są na tyle łaskawe, by poczęstować je oranżadą w proszku i pierniczkami. Ogrodnicy doglądali roślin uzbrojeni w wiadra z końskim łajnem do nawożenia róż. Na ulicach Cyganki zatrzymywały damy, proponując im biały wrzos na szczęście i dając wyraźnie do zrozumienia, że jeśli odmówią kupna, spotka je nieszczęście. Prawie codziennie przyjeżdżali obwoźny cukiernik, handlarz starzyzną, mleczarz, sprzedawca mięsa dla kotów i handlarz rybami z dwukółką ciągniętą przez olbrzymie, smukłe psy. Każdy ze sprzedawców nawoływał w charakterystyczny tylko dla siebie sposób. Policjanci przechadzali się dwójkami po tych samych co zwykle ścieżkach, uzbrojeni jedynie w gwizdek i pałkę. Zimą dym z ognisk, kominów fabrycznych i palonych liści tworzył żółtą mgłę, która nieubłaganie zalewała ulice nieprzebranymi falami, utrudniając oddychanie astmatykom. Gdy spowiła przechodnia, nie był on w stanie dojrzeć niczego dalej niż na wyciągnięcie ręki. Ludzie po omacku szukali drogi do najbliższych drzwi i udzielano im schronienia. Kiedy nadciągała szarość i zapadał zmrok, zjawiał się latarnik, a gdy padał śnieg, światło lamp gazowych zaczynało igrać i tańczyć.

W wielkich rezydencjach mieszczan i nuworyszy służący byli spoiwem wiążącym w całość społeczeństwo i wypełniającym lukę między klasami. Równie snobistyczni i zasadniczy jak ich pracodawcy, stanowili coś w rodzaju rodziny w rodzinie, snuli własne intrygi, żyli w cnocie lub rozpuście, przeżywali grands amours¹⁰, żywili nienawiść bądź okazywali lojalność. Każdy dom rządził się własnymi zasadami. W niektórych posiadłościach służący traktowani byli niemal jak niewolnicy, w innych zaś, jak w Rezydencji Grampianów, stanowili integralną część świata swoich pracodawców. Lęk przed utratą kucharki był znany wszystkim zamożnym rodzinom. Panie domu żyły w ciągłym strachu, że urażą czymś kucharkę albo zaskoczą ją niezapowiedzianymi gośćmi.

Court Road kryło jednak również tajemnice. Niedługo po przyjęciu z okazji koronacji przystojny kapitan Pitt zginął na polanie w New Forest w pojedynku – najprawdopodobniej ostatnim na brytyjskiej ziemi. Tożsamość jego przeciwnika nigdy nie wyszła na jaw. Z broni kapitana na pewno strzelano, ale na jego głowie nie znaleziono żadnych śladów osmalenia prochem w miejscu, gdzie pocisk przebił czaszkę, a kula nie pochodziła z jego pistoletu. Tylko tyle udało się ustalić. Ciało znalazł przypadkowy jeździec – leżało z rozrzuconymi rękoma i nogami wśród dzwoneczków, niedaleko potoku i skarpy porośniętej czosnkiem niedźwiedzim. Wyprawiono mu wojskowy pogrzeb, który – ze względu na młody wiek wdowy i obecność dzieci – był szczególnie przejmujący, a marynarze z Królewskiego Jachtu oddali nad grobem salwę honorową. Śmierć kapitana zostawiła po sobie pewien dwuznaczny smutek, żałobnicy bowiem opłakiwali go, lecz zarazem byli dumni, że oddał życie w imię honoru.

W ciągu zaledwie kilku miesięcy dwóch starszych synów kapitana zginęło na wojnie w Afryce Południowej: Theodore wpadł w zasadzkę, a Jean-Pierre zmarł na dur brzuszny. Archie i Daniel na zawsze mieli zapamiętać ich jako jowialnych olbrzymów, którzy ciskali nimi na kanapę pokrytą dla bezpieczeństwa poduszkami. Madame Pitt, pogrążona w żałobie, lecz uparta spadkobierczyni trzech zestawów odznaczeń wojskowych, postanowiła nie wracać do Francji z dwoma pozostałymi synami. Jej sytuacja materialna znacznie się pogorszyła, więc przeniosła się do domku w Sussex, gdzie z trudem wiązała koniec z końcem, ucząc francuskiego w szkołach i przyjmując prywatnych uczniów. Po wielu latach starań nauczyła się w końcu poprawnie wymawiać angielskie „th”, robiąc z niego „z” tylko w chwilach wzburzenia.

Archie skończył szkołę w Westminsterze i wraz z bratem, który musiał rzucić ją przed ukończeniem, wyruszył prosto do Indii, wstąpiwszy do 44. Pułku Sikhów Rattraya. Madame Pitt mieszkała więc teraz sama w swoim małym raju u stóp South Downs. Gdy Rosie i jej siostry przy Court Road spoglądały na mur, za każdym razem przypominały sobie, jak Daniel przeleciał nad nim w dniu koronacji, zastanawiały się, gdzie są teraz obaj bracia, i tęskniły za nimi. Po sąsiedzku nadal mieszkali Pendennisowie, a połączone niebieską furtką losy dzieci wciąż się ze sobą splatały. Wszyscy wiedzieli, że Rosie i Ashbridge pobiorą się, gdy tylko dorosną, podobnie jak wiedzieli to oni sami.

Nowy władca pozornie wniósł w życie swoich poddanych uwielbienie dla wszelkiego rodzaju przyjemności. Ludzie zaczęli tłumnie chadzać na wyścigi, ponieważ król często na nich bywał, i cały naród świętował, gdy królewski koń Minoru wygrał derby w 1909 roku. Choć panujący był dowcipny, lubiany i bystry, w samotności wciąż wpadał w głęboką melancholię. Miał pokojową naturę, ale wszędzie, gdzie spojrzał, widział jedynie rozkład i zapowiedź chaosu. Rozważał abdykację i coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że monarchia nie przetrwa dostatecznie długo, by na tronie mógł zasiąść jego wnuk. Udało mu się zawrzeć z Francją Entente Cordiale, naprawiając w ten sposób szkody, jakie w stosunkach dyplomatycznych pomiędzy tymi dwoma krajami wyrządziła wojna w Południowej Afryce, nie sposób było jednak zignorować iście neronowskich błazeństw niemieckiego siostrzeńca, z całym tym jego „Najwyższym” i „Admirałem Atlantyku”.

Wciśnięty między Francję i Rosję, bojąc się obydwu mocarstw, kajzer już dawno podjął decyzję, by jednym tytanicznym ciosem powalić pierwszego przeciwnika, a następnie zwrócić się przeciwko Rosji i ją również zniszczyć. Najprostszym sposobem rozprawienia się z Francją była inwazja przeprowadzona z terytorium dwóch neutralnych państw – Luksemburga i Belgii. Kajzer był przekonany, że Wielka Brytania nie dotrzyma postanowień traktatu i nie będzie bronić Belgii. Porozumienie między tymi dwoma krajami to jedynie „świstek papieru”, a jego matka była ukochaną siostrą króla Edwarda. Zdając sobie z tego sprawę, Niemcy zaczęli wznosić toasty za Der Tag. Generał von Moltke miał później zauważyć, że plany wojenne mogą przetrwać tylko do momentu starcia z wrogiem.

Szóstego maja 1910 roku śmierć króla Edwarda położyła kres jego krótkiej, pięknej epoce. Złożony zapaleniem oskrzeli, do samego końca palił jednak cygara, które pogłębiały chorobę. Od księcia Walii król dowiedział się, że jego koń, Witch of the Air, wygrał w Kempton.

– Bardzo się cieszę – powiedział, gdy służący kładli go do łóżka. – Nie poddam się. Zwalczę chorobę.

Zapadł jednak w śpiączkę i przed północą umarł.

I w ten oto sposób z tym wszystkim, co przewidział jego ojciec, musiał sobie radzić król Jerzy. A także Rosie, Christabel, Otylia, Sophie, Sidney, Albert, Archie, Daniel i Ashbridge.4. Rozdział, w którym Ashbridge próbuje pocieszyć Rosie

Wybiegłem za nią, skryła się w pokoju przy wejściu, gdzie trzymano rodzinną Biblię. Opadła na ławkę przy oknie, głośno szlochając. Podniosłem ją i wziąłem w ramiona, szepcząc:

– Rosie, Rosie, Rosie.

Złożyła głowę na mojej piersi i objęła mnie. Czułem, jak drży jej drobne ciało.

– Wcale nie musisz jechać – powiedziała.

– Muszę, kochanie, naprawdę muszę – odparłem. – To już postanowione. Zaciągnąłem się do wojska. Nie wiedziałem, że tak cię to zmartwi.

– Myślałam, że jesteśmy bezpieczni – powiedziała. – Jesteś Amerykaninem. Nie musiałeś tego robić. Sidney i Albert też nie.

– Ale kochamy ten kraj – odrzekłem. – Pochodzimy z Nowej Anglii, starą kochamy jednak równie mocno, a może nawet mocniej. Spędziliśmy tu większość życia. Zawsze wstyd mi było za moich rodaków, którzy w 1776 roku okazali się zdrajcami.

– Nieprawda. Zawsze chełpiłeś się tym, jak to wygraliście, a my ponieśliśmy klęskę. Myślisz, że wrzucanie skrzynek z dobrą herbatą do morza jest takie odważne i mądre, a zapominasz, że Kanada i Floryda chciały pozostać przy Anglii. Powinieneś zresztą kochać i Szkocję – powiedziała Rosie, uśmiechając się przez łzy. – Ojciec jest Szkotem, pamiętasz? Ja w połowie też. Nie możesz kochać tylko Anglii.

– Kocham każdą cząstkę ciebie: i tę angielską, i szkocką, i każdą inną. Nigdy nie byłem w Walii i Irlandii, ale je też kocham. I Isle of Wight. I Croydon.

– Ale dlaczego musisz jechać? Nie możesz zostać i pracować w szpitalu albo gdzieś? Dlaczego nie możesz być motorniczym albo strażakiem? Tylu ludzi… tylu ludzi już zginęło. Co powiesz na Mons? Co z Marną? I Flandrią? Nie widziałeś nekrologów w „Timesie”?

– Nie zapominaj o aniołach z Mons¹³ – odparłem. – Bóg jest po naszej stronie, nie po ich. To my bronimy tego, co słuszne.

Słabością Rosie był Bóg. Zawsze odznaczała się pobożnością, nawet w dzieciństwie. Przyszła na świat z głęboką wiarą, z którą nie sposób było dyskutować. Teraz zamilkła na chwilę, a w końcu powiedziała cicho:

– Ale i tak musieliśmy się wycofać. Chcesz zostać oficerem? – spytała, a ja od razu wiedziałem, do czego zmierza. Miała nadzieję, że zanim mnie wyślą, czeka mnie długie szkolenie. Potrząsnąłem głową.

– Zaciągnąłem się jako szeregowy – powiedziałem. – Takich szybciej wysyłają na front. Wierzę, że uda mi się zostać kanonierem. Mają dwie baterie artylerii konnej i dwie kolumny transportowe, a także batalion piechoty, ale przeklęte baterie wciąż czekają na uzupełnienia.

Znów usiadła na ławeczce w oknie, spuszczając wzrok na swe dłonie.

– Pewnie powinnam ci dodawać otuchy – szepnęła niepewnie.

Uklęknąłem i wziąłem ją za ręce.

– Rosie, kochanie, to największa przygoda w życiu. Jak mógłbym trzymać się z dala? Sądzisz, że mógłbym żyć dalej ze świadomością, że nie zrobiłem tego, co do mnie należy? Że nie odpowiedziałem na wezwanie?

– Pamiętasz, co powiedział? To znaczy sir John French. Powiedział, że do Bożego Narodzenia będzie po wszystkim. Ale nie będzie. Szkopy zajęły Belgię. Możesz zniknąć na wiele miesięcy.

Czułem się tak, jakbym próbował udobruchać dziecko. Paliłem się, żeby wyruszyć na wojnę. Zalało mnie głębokie szczęście, niemalże euforia, jakbym nagle odnalazł w życiu cel.

– Każdy mężczyzna, który nie zaznał żołnierki, żałuje tego na stare lata. A ja nie chcę niczego żałować – powiedziałem.

Wróciliśmy do salonu, Rosie opierała głowę na moim ramieniu i choć wciąż była osłabiona płaczem, starała się uśmiechać. Na nasz widok domownicy wstali i zgotowali nam aplauz. Każda z sióstr dała mi po całusie, przytulając się do mnie. Czułem się wzruszony. To był najwspanialszy moment w moim życiu, naprawdę. Ścisnąłem lekko rękę Rosie, a ona powiedziała:

– Pobierzemy się, jak tylko skończy się wojna. Jestem pewna, że to już nie potrwa długo.

– Na pewno dostanę przepustkę – powiedziałem. – Jeśli wojna się przeciągnie, możemy wziąć wtedy ślub. Czy prosiłbym o zbyt wiele, gdybym chciał Alberta za drużbę?

Wyszedłem od McCoshów i kupiłem małą akwafortę autorstwa L. Rusta. Zatytułowana była Pożegnanie. Chciałem dać ją Rosie na Gwiazdkę, a gdybym musiał wyjechać wcześniej, poprosiłbym matkę, żeby ją przekazała.5. Hamilton McCosh peroruje w Athenaeum

Wprost nie mogę wyrazić, drogi staruszku, jakie to wszystko niepokojące. Po pierwsze, wzrosło oprocentowanie. Był trzydziesty pierwszy lipca 1914. Na zawsze zapamiętam tę datę. Prawdę mówiąc, na początku byłem wręcz zachwycony. Zdeponowałem tu i ówdzie całkiem ładne sumki. Z czterech procent zrobiło się nagle osiem, potem dziesięć i gdy już zacierałem ręce z radości, te nicponie zamknęły Giełdę Papierów Wartościowych. Nie zaproszono mnie na konferencję z udziałem ministra skarbu. Gdybym tam był, to wierz mi, iskry by leciały! Nigdzie nie można było dostać kredytu.

Jak miałem zarobić na życie? Mam cztery czarujące córki i zadziorną żonę. Jesteś człowiekiem światowym, staruszku, wiesz jak to bywa, i na pewno, jeśli już o tym mowa, niespecjalnie różnisz się ode mnie. Utrzymuję w tej chwili dwie kochanki i jedną na zasłużonym odpoczynku. Każda z nich ma dom i dzieci, o które musi się troszczyć. Zmartwienia mnie dobijają. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu dostałem liścik: „Drogi Ham, proszę o pieniondze bo dzieci nie majom bótów”.

Tak łatwo było siedzieć sobie wygodnie w fotelu i mówić: „A cóż ma z nami wspólnego Serbia?”, prawda? Teraz już wiemy. Serbia to mniejsze zyski, bezrobocie, trudne do spieniężenia papiery wartościowe i niedobór artykułów pierwszej potrzeby. To właśnie, do diabła, ma z nami wspólnego!

Co u licha knują te cholerne szkopy? O co w tym wszystkim chodzi?

No i jeszcze kwestia moratorium na długi, wiesz, ustawa o odroczeniu płatności.

Boże dopomóż. Mam wielu dłużników, którzy są mi winni mnóstwo pieniędzy. Kiedy je odzyskam? Ja nie jestem nic nikomu winien, więc na co mi ta ustawa? Jak mam zapłacić dostawcom i handlarzom? Miejmy nadzieję, że nigdy nie wejdzie w życie.

Było jednak coś pocieszającego w tym, że wprowadzono państwowe ubezpieczenie statków handlowych. Zdziałało cuda, jeśli chodzi o zaufanie do rządu. Prawdę powiedziawszy, wyratowało ono ojca mojego przyszłego zięcia z opresji. Kim on właściwie dla mnie będzie? Zięciojcem? Nigdy nie byłem w stanie połapać się w tych wszystkich sprawach pokrewieństwa. Gdybym dowiedział się na przykład, że jestem czyimś kuzynem w drugiej linii w trzecim pokoleniu, nie miałbym bladego pojęcia, o co chodzi.

Zajmuje się transportem. Jego ojciec. Możesz go znać. Nazywa się Pendennis. Tak czy siak, Bogu niech będą dzięki. Znów wszystko jest możliwe. Widziałeś już może te nowe banknoty? Dziesięć szylingów i jeden funt? Mam tylko nadzieję, że nie osłabią waluty. Monety wzbudzają większe zaufanie, nie sądzisz?

Oprocentowanie znów wynosi pięć procent, niestety, ale przynajmniej widać, co się dzieje, kiedy państwo obiecuje wesprzeć banki. Jestem człowiekiem interesu, irytuje mnie to, przyznaję, ale banki wspierają z kolei nas wszystkich, więc i je ktoś musi wspomóc, prawda?

Słyszałeś, co się stało w Niemczech? Cały ten przeklęty system upadł. Ludzie ciułają drobniaki. Uruchomili banki oszczędnościowe. Tej nocy giełda w Berlinie straciła sto milionów. Banki się zwijają, odmawiają wypłaty złota. Zamknęli Norddeutsche Handelsbank. Wyobrażasz sobie? Kto by pomyślał? Spotkałeś kiedyś Augusta Saala? Nie? Porządny gość, niewiarygodnie bystry. Poszedł do swojego banku w Weimarze i zastrzelił się tam. A to co? Eugen Bieber? Tak, znałem go całkiem nieźle. Spotkaliśmy się w Poczdamie, miał coś wspólnego z koleją w Patagonii. Rozmawialiśmy o zaopatrzeniu. I co? Zabił żonę? Siebie też? Cyjanek potasu? Stracił trzynaście tysięcy w dwa dni? Dobry Boże! Nie słyszałem o tym.

To wiele wyjaśnia, prawda? Wystarczy u steru człowiek, który chce stworzyć imperium, a nie ma pojęcia o pieniądzach, i cały cholerny kraj diabli biorą. A nie da się zrobić burdelu z jednego kraju, nie bałaganiąc przy okazji gdzie indziej. Boże, chroń nas przed takimi władcami, tyle powiem. Aż chce się dziękować za takiego Asquitha, co? Nigdy nie pomyślałbym, że przejdzie mi to przez gardło.

Ale… pomyśl, co się stało wtedy, pod koniec lipca. Obligacje państwowe spadły o cztery procent, akcje Kolei Transkanadyjskiej o sześć i pół, Shell Oil o dziesięć, kauczuk z Malakki o siedemnaście, De Beer o sześć i pół, a bank Russo-Asiatic o dwadzieścia trzy.

Myślę, że to daje nam pewne możliwości. W obecnej sytuacji raczej nie skuszę się na Russo-Asiatic i spójrzmy prawdzie w oczy: w czasie wojny nikt nie potrzebuje też diamentów. Ale pomyśl tylko o tych wszystkich pojazdach, które będą potrzebne do transportu wojska przez morza, mówi się, że będzie także mnóstwo samolotów, a że wojna to wojna, wiele z tych maszyn na pewno zostanie zniszczonych, słyszałem również, że zaczynają budować pancerniki na olej napędowy.

Wejdę więc w kauczuk i Shell i radziłbym ci zrobić tak samo. Trzeba obrócić tę katastrofę na swoją korzyść. Jeszcze szklaneczkę? O ile coś zostało, rzecz jasna. Kolej Transkanadyjska to też pewny strzał. Idealny moment, żeby kupować akcje, stanowczo.

Mówiłem ci już, że wpadłem na pomysł nowej piłeczki do golfa? Mam nadzieję, że nie zrobi się twarda jak skała po kilku miesiącach, jak te, których obecnie używamy.8. List do Jego Królewskiej Mości

Rezydencja Grampianów

15 września 1914

Sir, za pozwoleniem Waszej Wysokości,

piszę, by najpokorniej błagać Waszą Wysokość, abyś wstawił się za narzeczonym mej córki, który miał ostatnimi czasy zaszczyt i przywilej wstąpić do Honorowej Kompanii Artyleryjskiej w służbie Waszej Królewskiej Mości.

To bardzo zdolny młody człowiek, nader przystojny i wysportowany. On i moja córka, Rosie, są po słowie od wielu lat. Nie skłamię, jeśli powiem, że jest to miłość od czasów dzieciństwa.

W związku z docierającymi do nas wieściami na temat ogromnej liczby ofiar śmiertelnych ośmielam się zapytać, czy Wasza Wysokość byłby łaskaw sprawić, by został on wysłany w dość bezpieczne miejsce, gdy skończy szkolenie, czyli, jak sądzę, w okolicy świąt Bożego Narodzenia. Ośmielam się o to pytać, ponieważ obawiam się, że gdyby zginął, moja córka miałaby złamane serce i wątpię, by kiedykolwiek się po tym podniosła.

Pragnę ponownie zapewnić, że byłabym wraz z córkami zaszczycona, mogąc gościć Waszą Królewską Mość oraz Jej Wysokość Królową, gdy zawitacie do naszej części Kentu. Mam również zaszczyt z najgłębszym szacunkiem oddać się do dyspozycji Waszej Wysokości.

Najbardziej pokorna poddana i sługa,

szlachetnie urodzona Hamiltonowa McCosh
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: