Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pył ziemi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pył ziemi - ebook

Czas wyrównuje wszystko do zera

W XXIV wieku Ziemia umiera. W przestrzeń kosmiczną zostaje wystrzelony Yggdrasil, statek pokoleniowy, który ma zapewnić przetrwanie gatunkowi ludzkiemu. Ponad siedemset lat później para nieśmiertelnych istot, technologicznie pod​rasowanych Ziemian, wraca na błękitną planetę. Od powodzenia ich misji zależy ocalenie statku i wszystkich osób znajdujących się na pokładzie. Muszą odnaleźć tajemniczą Bibliotekę Snów, w której zapisano ogół wspomnień ludzkości.

Lilo i Rez podczas swej wędrówki zetrą się z prymitywnym plemieniem, którego członkowie dawno zapomnieli o dobrodziejstwach techniki. Będą się układać z samozwańczym lordem władającym wiernie odtworzoną kopią wiktoriańskiego Londynu, którego największą bolączką są morderstwa prostytutek oraz zbyt wysoki poziom edukacji wśród plebsu. Zawędrują też do Aurory, miasta, gdzie barwy następnego zachodu słońca wybiera się w drodze głosowania.

Gdzieś na końcu drogi Lilo i Reza ukryta jest prawda. Ale czy warto dla niej poświęcić wszystko? Może pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć?

Pył Ziemi czerpie z wielu gatunków literackich, tworząc niezwykłą opowieść o świecie przyszłości, w którym zaawansowana technologia sąsiaduje z gotyckim mrokiem i absurdem. Imponuje skalą, porusza i bawi ostrym jak brzytwa poczuciem humoru.

***

Cichowski nie obawia się szalonych wizji ani okraszania ich humorem i awanturą. Nie obawia się też prowadzić odbiorcy w nieznane, domagać się od niego wysiłku. Zamiast pisać prostą, sztampową powieść fantastyczną zaprasza czytelnika do kalejdoskopu demiurga jednym obrotem odmieniającego rzeczywistość i losy bohaterów. A także to, co o nich wiemy.
Paweł Majka

Obojętnie, jakie są czasy i jakie panują ustroje, jedno pozostaje niezmienne – bardzo wysoki poziom polskiej fantastyki. Futurystyczny i zaskakujący Pył Ziemi Rafała Cichowskiego tylko tego dowodzi. Science fiction ze znakiem jakości „Q”!
Mateusz Uciński, Gazeta.pl

Mimo że Pył Ziemi wydaje się humorystyczno-przygodową space operą, nie można mu odmówić twardych nut godnych Roberta Silverberga czy Roberta A. Heinleina – choć skojarzenia z Peterem F. Hamiltonem czy Johnem Scalzim nie będą mniej celne. Cichowski, po nominowanym do nagrody im. Janusza A. Zajdla 2049, najwyraźniej ma zamiar piąć się wysoko w literaturze rozrywkowej. A idzie mu wcale efektywnie.
Adrian Turzański, Bestiariusz

Historia opowiedziana przez Cichowskiego intryguje i przeraża, ale przede wszystkim zapada w pamięć. Fabuła jest nieprzewidywalna, czasem aż nazbyt, ale taka jest cena przełamywania schematów gatunku.
Tomasz Lisek, Polter

Z rozmachem napisana powieść drogi. Rafał Cichowski zabiera nas w podróż do odległej przyszłości, żeby opowiedzieć o czasach nam bliższych i zmusić do chwili refleksji nad stanem człowieczeństwa. Zapnijcie pasy i przygotujcie się na przygodę podbitą sporą dawką poczucia humoru.
Dariusz Jaroń, Interia

 

BIOGRAM

Rafał Cichowski (ur. 1984)

Z wykształcenia anglista, z zawodu tłumacz, później dziennikarz, a teraz copywriter. Choć pisze, odkąd pamięta, oficjalnie zadebiutował w 2015 roku powieścią 2049, za którą został nominowany do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla. W tym samym roku zdobył pierwsze miejsce w konkursie Literackiego Kutna opowiadaniem o rodzinnym mieście. W prozie i muzyce najbardziej ceni sobie bezkompromisowość. Ma sentyment do starych gier i niemieckich aut. Nad polskie morze jeździ wyłącznie zimą.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7924-783-7
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I #nofilter

Możecie zaczynać.

Dziewczyna zapowiada kapelę i zostawia ją na pożarcie widowni. Na tle bezładnych uderzeń w puste struny słychać jedno nerwowe chrząknięcie. Głęboki oddech. W kilku słowach wokalista wyjaśnia, kim są, dlaczego tu są i jak się nazywa utwór, który za chwilę zagrają. Jego przytłumiony głos odbija się echem od ścian. „Zniknę. Powiedziałem ci i jeszcze raz powtórzę”. Ochrypnięty dźwięk rodzi się w gardle, wydostaje na zewnątrz, przedziera przez kiepski mikrofon i splątany kabel, przebija ścianę szumu, przenosi się tysiąc lat do przodu i dociera do mnie w całej swojej pozbawionej niskich częstotliwości, ledwie czytelnej chwale.

– (Znów tego słuchasz?)

Nie wiem nic o tym zespole. Nie chcę wiedzieć. Lubię sobie wyobrażać, że to zbieranina chłopaków znikąd, a to ich pierwszy publiczny występ. Przebyli cały świat, wydali ostatnie pieniądze, by tu się znaleźć, i jeśli to spieprzą, zapowietrzą się, stracą wszystko. Nawet marzenia. Ale nic takiego nie ma miejsca. Szorstki głos nabiera siły, uderzenia w instrumenty stają się coraz pewniejsze i bardziej precyzyjne. Utwór rozpędza się i przy drugim refrenie eksploduje emocjami prosto w twarze niewzruszonej widowni. Magia trwa dokładnie przez trzy minuty i dwadzieścia osiem sekund. Gdy kończą, sala odpowiada im brawami, zagłuszając podziękowania wokalisty. Oczywiście to wszystko może być kłamstwem, ale to bez znaczenia. Ja wolę swoją wersję. Moja wersja jest wszystkim, w co chcę wierzyć, dlatego zablokowałem sobie dostęp do opisu tego występu w bazie wiedzy. I w ten sposób moje kłamstwo stało się prawdą.

– (Mogę ci powiedzieć, kto to nagrał. Chcesz?)

Zawsze drażni się ze mną, gdy odtwarzam ten utwór. Nie dziwię się jej – słyszała to już tak wiele razy. Ale obiecałem sobie, że tylko te dźwięki mogą przywitać mnie na Ziemi. Wyobrażałem sobie tę chwilę tak często, że zajechałem moją wewnętrzną taśmę, zdarłem ją do białego szumu i nie czuję już nic. Nieważne. Jesteśmy tu. Naszą opowieść o wieczności spędzonej w mroku wieńczy blada błękitna kropka.

Spadam, nagi i otoczony ciemnością. To mój ulubiony sposób podróżowania, gdy ściany kapsuły stają się przezroczyste, a ja po prostu dryfuję przez przestrzeń. Podnoszę głowę, wyginam ciało w łuk i sięgam przed siebie. Ziemia staje się coraz większa, chociaż wciąż mogę zasłonić ją całą środkowym palcem. Włączam sztuczną grawitację, żeby poczuć to każdą komórką ciała. System symuluje szum i opór powietrza. Zabójczy pęd wpycha mi oddech z powrotem do płuc, zmrużone oczy napełniają się łzami. Muzyka łupie coraz głośniej, przekrzykując się z wyciem wirtualnego wiatru. W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku, co nie oznacza, że nie może tu być głośno od dobrego rock and rolla.

I jej śmiechu.

– (Jeszcze pięć godzin i będziemy na miejscu. Jednak jesteś stuknięty) – informuje mnie, próbując zachować rzeczowy ton, jak na dowódcę misji przystało.

Pięć godzin. W porównaniu z drogą, którą przebyliśmy, to nawet nie mrugnięcie. Nieskończona ilość zer po przecinku. Gdy ponownie otwieram oczy, Ziemia jest już na wyciągnięcie ręki. Praktycznie mogę dotknąć jej mokrej, błękitnej powierzchni, zamieszać palcem obłoki i rozpętać huragan gdzieś nad Pacyfikiem. Muzyka gaśnie. Wokół mnie pojawiają się jednolicie białe ściany. Opadam na podłogę i ruszam w kierunku mostka. Jej kapsuła wyprzedza moją. Ustawia się w jednej linii przed dziobem mojego statku, na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Nie mieliśmy kontaktu z Ziemią przez cały ten czas. Być może atmosfera stała się tak toksyczna, że pancerze zaczną się topić podczas zderzenia, a ziemskie systemy obronne wykryją naszą obecność i przywitają nas salwy z czegoś śmiercionośnego, cokolwiek tam trzymają pod ręką. Ale najbardziej prawdopodobne jest, że nikogo tu już od dawna nie ma. Puste, ciche zagęszczenie materii na zadupiu Laniakei. Wcale nie tak wyjątkowe, jak się nam wydawało przez setki tysięcy lat. Jedynym prawdziwym zagrożeniem są tony śmieci wirujące dookoła. Satelity, sztuczne kolonie i efekty stuleci nieudanych eksperymentów mających pozwolić ludziom zapanować nad klimatem. Wszystkie dawno dezaktywowane, powoli opadają, by spalić się w atmosferze. Ale układ to układ. Ja przeleciałem dla niej przez pierwszy most. Teraz jej kolej ryzykować życie. Co jednak nie świadczy o tym, że muszę iść na łatwiznę.

– (Tryb manualny? Naprawdę?)

– (Nie wyobrażam sobie tego inaczej. Pozwolić się prowadzić przez system? Miękko lądować na Ziemi? To byłoby w złym guście).

– (Wiesz, co byłoby naprawdę w złym guście? Przebyć wszechświat i zginąć na ostatnim kilometrze) – odpowiada i też wyłącza zdalne sterowanie.

Przyspiesza tak gwałtownie, że praktycznie tracę ją z oczu. Wedle wszystkich protokołów, obyczajowych standardów i zasad zdrowego rozsądku zachowujemy się w tym momencie jak para nieodpowiedzialnych idiotów – co do tego mamy zupełną jasność – ale trudno zapanować nad emocjami po całej wieczności spędzonej w drodze, gdy chwila, w którą już dawno przestaliśmy wierzyć, nagle przychodzi. W naszych podrasowanych ciałach i stymulowanych mózgach, pod siecią nanoprzekaźników, narzędzi diagnostycznych i obwodów awaryjnych wciąż kryje się ten sam człowiek, który przez większość historii gatunku płakał ze smutku i śmiał się, gdy odczuwał radość. Im dłużej jesteśmy pozostawieni sami sobie, ten człowiek coraz częściej daje o sobie znać. Dlatego przysięgam, że gdybym miał tu teraz alkohol, wlałbym go sobie do ust i na głowę. Zapaliłbym cygaro. Przybił piątkę z przyjacielem. Rzucił się w ramiona osoby, którą kocham. Manifestował radość, mając gdzieś protokoły. Oczywiście, jestem w stanie zmusić moje ciało, żeby poczuło się nawalone, ale to nie jest najlepszy moment. To, co mogę w tym momencie zrobić, to przyspieszyć.

Wpadamy w atmosferę. Najpierw ona, później ja. Jeśli jest tam ktoś na dole i patrzy w niebo, może właśnie dostrzec dwie czerwone smugi rozdzierające błękit, schodzące coraz niżej i znikające za horyzontem, nad którym majaczy oślepiająca kula ognia. W jej pomarańczowym blasku wiruje suchy pył.

– (Gdzie chcesz lądować?) – pytam, nurkując w gęste obłoki.

– (Gdziekolwiek… Nawet nie wiemy, od czego zacząć, więc równie dobrze możemy…)

Jej kapsuła uderza w szpiczastą konstrukcję, przebija się przez nią na wylot, traci panowanie i zaczyna wirować wokół własnej osi.

– LILO! – krzyczę, zmieniając kurs ułamek sekundy przed uderzeniem.

Z głębi szarych chmur napierają na mnie dziesiątki strzelistych wież. Podążam za nią, lawirując pomiędzy białymi słupami, ocierając się o ich powierzchnię, unikając kolizji tylko dzięki refleksowi, o który się od dawna nie podejrzewałem. Tysiąc myśli na sekundę. Ale nie mogę się zdekoncentrować. Nie teraz. Jej kapsuła odbija się od kolejnych wież, na chwilę wznosi, jakby udało jej się odzyskać kontrolę, po czym ponownie pikuje, kończąc swój lot w gęstym lesie.

– Lilo! – wołam znowu.

Bez odpowiedzi. Wysuwam skrzydła, sadzam miękko statek w wąwozie pełnym połamanych drzew i wybiegam na zewnątrz. Bez sprawdzenia składu powietrza, bez zeskanowania otoczenia w poszukiwaniu potencjalnych zagrożeń. A także bez gaci.

Ona na szczęście już tam na mnie czeka. Rozgląda się, sprawdzając uszkodzenia pancerza. Gdy odwraca wzrok, dostrzega mnie stawiającego niepewne kroki na świeżo zaoranej ziemi, przedzierającego się nago przez zdewastowany las jak jakieś zwierzę, nieporadna, pozbawiona futra małpa, która jedyne, co potrafi, to wybełkotać jej imię.

– Lilo… – mówię, nabierając w płuca głęboki haust powietrza, które okazuje się czyste, chłodne, wypełnione tysiącem zapachów tak silnych, że muszę je wytłumić, by nie stracić przytomności od tego natłoku autentycznych, nie symulowanych doznań. Ale to wszystko nieważne, ważne jest to, że nic jej się nie stało.

Stajemy naprzeciw siebie. Bez słowa. Po raz pierwszy od początku naszej podróży obcując ze sobą fizycznie. Chwytam jej dłoń, żeby poczuć ciepło jej ciała między palcami, zetknąć ze sobą te organiczne formy przechowujące nas w środku w prehistorycznym geście jedności, który może się wydawać ckliwy albo śmieszny, ale według mnie jest jedynym sensownym sposobem, aby dać jej do zrozumienia, że to był jednak kretyński pomysł i nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś jej się stało. Ona przyciąga mnie do siebie i mocno obejmuje. Czuję bicie jej serca i moje własne, które bezwiednie synchronizuje się z jej.

– (Rez).

– Powiedz to na głos – szepczę, odwzajemniając uścisk.

– Rez – wypowiada moje imię.

– Jesteśmy na Ziemi, powinniśmy się trzymać konwenansów – proponuję.

Lilo rozgląda się wokoło.

– Już zaczęliśmy dewastować przyrodę.

– Chodziło mi bardziej o mowę.

Za nami trzydzieści sześć wież podpiera ołowiane niebo, ich szczyty giną w obłokach. Pozbawiona życia ruina przygląda się nam milionem pustych okien. Odwzajemniamy spojrzenie, podnosząc głowy.

– Nie wiedziałam, że na Ziemi stawiano tak wysokie budynki.

– To Ketra – mówię, próbując dostrzec miejsce po uderzeniu. Bezskutecznie. – Baza wiedzy twierdzi, że zbudowano to miasto już w dwudziestym pierwszym wieku. Eksperyment społeczny. Ważniejsze postaci: Kanu Retter, Almeida Ceira. To tu zastosowano pierwsze biochipy.

– Kiedyś opowiesz mi tę historię – mówi, po raz kolejny mierząc mnie wzrokiem.

Gdy idę w kierunku statku, suche gałęzie pękają z trzaskiem pod moimi stopami. Nieprzyzwyczajona do kontaktu skóra czerwienieje, napręża się i rozdziera. Stopniowo wpuszczam ból do układu, sprawdzając, jak wiele jestem w stanie go znieść. Przy czterdziestu sześciu procentach pojawia się pierwszy bezwarunkowy odruch – do kącika oka napływa łza. Mózg mówi dość. Starożytni ludzie musieli być twardymi skurwielami, skoro przemaszerowali boso dwa miliony lat, a i tak dotarli na szczyt łańcucha pokarmowego. Ale taka już nasza natura. Nie odpuszczamy.

Czarna maź opływa moje ciało, dopasowuje się do jego kształtu, wnikając w każdy por skóry od koniuszków palców u stóp po nadgarstki i szyję. W przypływie kreatywności nadaję stopom kształt butów, a cała reszta przybiera formę lekkiego kombinezonu, jakiego kiedyś mogli używać piloci. A może widziałem to tylko w jakimś filmie? Ukrywam symbole Yggdrasil na barkach i plecach, pozostawiając jednolicie gładką powierzchnię. System podaje informację, że w promieniu stu kilometrów nie ma ani jednego urządzenia wykorzystującego dowolny rodzaj energii, ale jeśli jednak kogoś tu spotkamy, lepiej nie afiszować się z naszym pochodzeniem. My i nasze niezniszczalne, nic nieważące kombinezony z innej epoki po prostu postaramy się wtopić w tłum. Lilo jest ubrana cała na biało. Chce od razu ruszać przed siebie, nie tracić więcej czasu na przebieranki i lekcje historii, ale ją powstrzymuję. Gęsta zawiesina nad naszymi głowami rozrzedza się i nasącza barwą. Tarcza słońca wypala dziurę w obłokach i nurkuje w kierunku horyzontu.

– Wiem, co chcesz zrobić – mówi Lilo, patrząc w kierunku zachodu. – Jest duże ryzyko, że tego nie przeżyjesz.

– A ty? Nie chcesz zobaczyć wszystkiego tak, jak naprawdę wygląda? Tak, jakbyśmy widzieli to pierwszy raz? Pieprzyć te nagrania i symulacje. Prawdziwe fotony wpadające do prawdziwej źrenicy. No chodź! Zrób to ze mną!

Waha się. Ale znam ją tak dobrze, że praktycznie jest częścią mnie. Dokładnie wiem, jak wejść jej pod skórę.

– To tylko jedna planeta. Mamy czas – mówię spokojnym, niskim głosem.

Wszystko eksploduje kolorem.

Zapachem.

I dźwiękiem.

Wszystko wokół ożywa. Od szumiących liści w koronach drzew po robactwo drążące tunele pomiędzy ich korzeniami. Od wrzeszczącego barwą nieba przez szczyty wież po brzegi płuc. Wzdłuż i wszerz Ziemi wszystko współgra ze sobą w harmonii, produkując melodię, na którą nic nie mogło nas przygotować, nawet jeśli znaliśmy wszystkie jej nuty. Wrażenie jest totalne. Nieopisywalne. Odbiera władzę w nogach i zatrzymuje myśli. Żaden statyczny ani ruchomy zreprodukowany obraz, żadne utwory, wiersze, książki, sny, memy ani narkotyki nie są w stanie oddać siły tego piękna, choć bywa, że muzyka trafia cholernie blisko. Nadludzkim wysiłkiem chwytam Lilo za rękę i wciągam głębiej w gęsty las. Nie wiem, czy próbuję uciec od tego wszystkiego, czy się w tym utopić. Lilo też nie wie. Poddaje się i biegniemy jak dzieci, które ktoś po raz pierwszy przyprowadził na plac zabaw, potykamy się o gałęzie i wpadamy twarzami w pajęczyny. Trochę przerażeni, bardziej odurzeni emocjami brniemy w nieznanym kierunku. Dobiegamy do urwiska, a endorfinowa fala o mało nie spycha nas setki metrów w dół.

Ze szczytu wzniesienia widać bezkresny las rozświetlony barwami zachodu, który pędzi na spotkanie z niebem. Siadam na wilgotnej ziemi, wśród traw i liści. Zatapiam palce głęboko w jej pulsującej materii. Przez całe życie widziałem tylko ciemność. A przecież to jest miejsce, z którego pochodzimy. To wszystko powinno być dla mnie naturalne. Lilo miała rację, właśnie umarłem.

I urodziłem się na nowo.

Myślę, że w tym miejscu mógłby nastąpić koniec naszej podróży. Nikt nas nie zmusi, żebyśmy stąd odeszli, żebyśmy zmrużyli, a tym bardziej zamknęli oczy. Ja. Ona. Tu. Na zawsze, a przynajmniej dopóki słońce nie wypali się, nie spuchnie i nie pochłonie Ziemi. Ostatni rozdział zbyt długiej historii, o której początku prawie udało nam się zapomnieć.

– (Idealny koniec) – podpowiada Lilo, kładąc się obok mnie.

Ale dobrze wiemy, że to się nie wydarzy. Istnieje tylko jeden sposób, aby przeżyć wieczność: życie musi mieć cel. Nasz został nakreślony dawno temu i nie ma nic wspólnego z tarzaniem się w ściółce na emocjonalnym haju ani delektowaniem się misternym pięknem konstrukcji tego świata po jego kres. Dlatego bierzemy po ostatnim głębokim wdechu, włączamy filtry i ruszamy w drogę powrotną.

Teraz możemy zaczynać.

*

Zwierzę wierzga i wykrwawia się. Jeszcze przez chwilę instynkt nie pozwala mu się poddać, nogi zginają się i prostują, spazmatycznie kopiąc powietrze, głowa próbuje się podnieść i pociągnąć za sobą resztę ciała, wyżej, dalej od tej śmierci. Oczy nie widzą już praktycznie nic poza mgłą, która z każdym uderzeniem serca staje się coraz gęstsza. Kolejny desperacki zryw wyczerpuje resztę sił. Zwierzę wypuszcza powietrze, a przy kolejnym wdechu zasysa do środka już tylko krew. Trzy uderzenia. Dwa. Jedno. Serce zatrzymuje się pod ciężką dłonią. Zapada cisza, głęboka niczym otchłań, która pochłania inne dźwięki. Człowiek cofa dłoń. Wyciera krew, zostawiając dwa ślady pod swoimi oczami i trzeci na ustach. Nisko pochyla głowę i zamiera w tej pozycji, mamrocząc do siebie słowa, których znaczenia nie jesteśmy w stanie rozszyfrować.

– (Chodźmy stąd) – proponuję.

Ale Lilo jest zbyt zafascynowana tym widokiem, by usłyszeć mój głos.

A więc tym stali się ludzie. Cofnięci w rozwoju tysiące lat, znów przemierzają lądy, polując, zbierając i podbijając. Wolni od dylematów moralnych instynktownie poddają się podstawowej sile wszechświata, która nalega, by życie trwało. Za wszelką cenę. Mają jeszcze dużo czasu, zanim ten instynkt osłabnie na tyle, by dopuścić do głosu fundamentalne pytanie: po co?

I dopiero wtedy zacznie się robić ciekawie. Ale nim pomyślą o przetrwaniu gatunku nieco bardziej globalnie i podniosą głowy w kierunku gwiazd, zdążą już zdewastować wszystko wokół siebie, powtarzając grzechy swoich przodków w jednym wielkim błędnym kole narcystycznego kanibalizmu. Ziemia na szczęście ma swój system immunologiczny i poradzi sobie z nimi tak samo, jak prawie poradziła sobie z nami. Dostanie gorączki i wypoci tę chorobę. Do tego czasu my będziemy już daleko stąd.

– (To może być modlitwa) – mówi Lilo, bezwiednie robiąc krok w przód.

Jej stopa opada na gałąź. Gałąź pęka. Sto metrów dalej człowiek podnosi wzrok, a ja czuję delikatne ukłucie w plecy. Świetnie. Daliśmy się podejść jak zwierzyna łowna. Nie widzę i nie jestem w stanie zidentyfikować broni, którą do nas mierzą. To nic, że nie wyzwala energii. Analogowe narzędzia są równie skuteczne z tej odległości, pod warunkiem że trafią nas prosto w głowę. Człowiek przed nami wstaje z kolan. Wielki skurwiel. Prawdziwy barbarzyńca z nagim torsem i krwią spływającą po policzkach, ze smakiem krwi w ustach. Jego ciało jest pokryte mapą fluorescencyjnych tatuaży, których znaczenia nie potrafię rozszyfrować, podobnie języka, jakim się posługuje. Ale gest ogromną dłonią i szturchnięcie w plecy są wystarczająco wymowne. Z uniesionymi rękami ruszamy przed siebie. Sądząc po odgłosach kroków, za nami jest siedem osób, ale wokół może być ukrytych znacznie więcej. Najlepiej będzie poczekać, aż wszyscy dołączą do zabawy.

– (Tak zróbmy).

Stajemy twarzą w twarz z człowiekiem górą. Spoglądam na truchło u jego stóp. Spoglądam prosto w jego oczy.

– No cześć – wypowiadam słowa, których nie ma prawa znać. – Ja jestem Rez, a to Lilo.

– We’we ni yu ya n’chi vangu ooth, kum’mayo – odpowiada tonem, w którym jest tyle samo ciekawości, co gniewu.

Baza wiedzy nie rozpoznaje tego języka, a próbka jest zbyt mała, żeby się go nauczyć.

– Cholera, będziemy musieli znaleźć jakieś wspólne tematy – mówię, rozkładając ręce i obracając się wokół własnej osi, jakbym chciał się wszystkim zaprezentować. Chyba nawet się uśmiecham.

– (Co ty robisz?)

Siedem osób. Bezbronnych. W rękach patyki. Daliśmy się załatwić jak dzieci. Dobrze, że Yggdrasil tego nie widzi.

– (Chcę go zaprosić do dyskusji).

– C’va baado au hatuta’cuvaa c’heza n’zuri, Rez.

– (Powiedział, że chętnie skręci ci kark, Rez).

– Nie sądzę – mówię, robiąc krok w jego kierunku i próbując sprowokować reakcję. – Bo gdybyś chciał nas zabić, już dawno byś to zrobił, prawda? – Wyrzucam wszystkie słowa po kolei, bez respektu, prosto w jego niewyrażającą emocji twarz.

– Hebu zab’ra do ch’ef, atach’ve dziaa co z v’ami zrobi’ch.

Prawie. Jeszcze trochę. Krąg wokół nas zaczyna się zacieśniać.

– Przebyliśmy kawał drogi, wodzu – wskazuję palcem ku górze.

– V’iem, choopche z g’viazd – odpowiada. – V’dzielishmy yaak spadlishcie z nieba.

I już.

– (Teraz moja kolej. Powinno być zabawnie).

– (Dobrze, ale jeśli za chwilę nie zaczną się śmiać, przechodzimy do planu B). – Lilo dyskretnie przełącza kombinezon w tryb walki stymulujący nerwy i mięśnie. Teraz będzie im cholernie trudno nas zabić tymi patykami.

– Więc jak to zrobimy, wodzu? Rozejdziemy się powoli, każdy w swoją stronę, czy spróbujecie szczęścia? – pytam w ich rodzimym języku.

Warto dodać, że z doskonałym, natywnym akcentem. Łowcy odskakują do tyłu, jakbyśmy co najmniej zapłonęli żywym ogniem. Źrenice wodza też się rozszerzają, ale jako jedyny nie poddaje się emocjom. Prawdziwy alfa. Przeżył już wiele konfrontacji. Wie, że jeżeli on okaże słabość, będzie to oznaczało definitywny koniec. Czuje się odpowiedzialny za swoich ludzi, poza tym zbyt długo pracował na tę pozycję, by jedno przypadkowe spotkanie w lesie mogło go jej pozbawić. Dlatego tak dobrze panuje nad odruchami. Dlatego praktycznie przestał okazywać uczucia. Ich brak jest uznawany wśród członków jego plemienia za stan naturalny, wlewa spokój w umysły, stanowi punkt podparcia, którego reszta interpersonalnych zależności potrzebuje, by grupa mogła funkcjonować. Dlatego wszyscy wokół czują wstyd, że tak łatwo się poddali, i natychmiast próbują zrekompensować błąd, wracając na swoje pozycje. To tylko słowa. To tylko dziewczyna i chłopak. Bezbronni. Zagubieni na obcym terenie.

Ale jest coś dziwnego w ich pewności siebie.

– Jak to możliwe?

– Szybko się uczę – odpowiadam.

Wódz parska śmiechem, basowym, donośnym, zwielokrotnionym przez echo. Śmiechem, od którego trzęsie się ziemia. Po chwili dołącza do niego reszta jego ludzi.

– (Widzisz?)

– (Miałeś szczęście).

– Zabijcie ich – wydaje komendę.

Wszystko nagle cichnie. Słyszę tylko świst nadlatującego zza naszych pleców przedmiotu. Jest duży i z każdym centymetrem staje się coraz większy. Przecina powietrze z łatwością i sunie wprost ku naszym głowom. Nie zdążymy uciec, przynajmniej ja. Odpycham Lilo, a ułamek sekundy później sieć ląduje na mojej głowie. Jednoatomowe wiązania goethytu, nierozerwalne nawet pod wpływem neurostymulacji. Szczerze mówiąc, cholernie zaawansowany materiał jak na bandę leśnych barbarzyńców, niemożliwy do wyprodukowania bez dostępu do laboratorium. Prawdopodobnie jedna z pozostałości starego świata, dla której znaleźli dobre zastosowanie.

– (Uciekaj!)

– (Nie!) – odpowiada.

Nie zostawi mnie tu, mimo że to najbardziej logiczne rozwiązanie. Będzie walczyć do końca. Będzie wybijać im zęby i łamać kości. Ale zanim uda jej się pokonać siedmiu rosłych mężczyzn i jednego ogromnego potwora, by spróbować wydrzeć mnie z opresji, kolejna precyzyjnie wyrzucona w powietrze sieć spadnie na jej głowę, definitywnie kończąc ten krótki pokaz mocy. Ktoś zawyje z bólu, nastawiając sobie wybity bark, ktoś inny splunie krwią, stając na obolałe nogi, po czym złapią za sieci i ciągnąc nas po ziemi przez gęste, kłujące chaszcze, ruszą w górę, w kierunku przepaści. Krwawiąc i nie zadając pytań.

– Kurwa mać! – klnie na głos. Wbija paznokcie w ziemię, bezskutecznie próbując ich spowolnić.

Wódz idzie na końcu, w milczeniu wpatruje się w swoją zdobycz. Obserwuje, jak wije się w sieciach niczym ryby wyrzucone na brzeg. Ostrzegam go, że za chwilę przyleci tu cała armada niszczycieli i już będzie za późno dla nich wszystkich, ale nie robi to na nim żadnego wrażenia. Błagam o życie Lilo tak przekonująco, jak tylko potrafię. Obiecuję mu powolną śmierć, opisując w szczegółowy sposób, jak wyłączam jego ciało kawałek po kawałku, zostawiając sobie na koniec bezbronny, otępiały z bólu mózg. Mówię mu, że jesteśmy bogami, że wszechświat przypomina ogród, a my przemierzamy historię czasu, siejemy słońca, z których rodzą się planety, a z planet – całe życie. On odpowiada, że jest niewierzący.

– Mogę cię uczynić bardzo bogatym człowiekiem.

– Nic dla mnie nie masz. – Uśmiecha się z wyższością.

To prawda, skończyły mi się pomysły. Pochód staje. Czyjeś ręce podnoszą mnie, całego brudnego od ziemi i liści, i prowadzą nad krawędź przepaści, tej samej, z której oglądaliśmy najpiękniejszy zachód słońca. Teraz panuje tu mrok, błękitna iluzja zniknęła wraz ze światłem naszej gwiazdy i wreszcie możemy zobaczyć prawdziwe oblicze tej zimnej, czarnej samotności.

– Za tym urwiskiem kończy się nasza ziemia – mówi wódz, kładąc mi na plecach swoją wielką dłoń. – Tam możesz być, kim chcesz, robić wszystko, na co tylko masz ochotę.

Dwieście trzydzieści jeden metrów w dół. Nikt nie jest w stanie przeżyć takiego upadku. Oczywiście mógłbym coś zaimprowizować i zrobić z mojego kostiumu na przykład spadochron, gdybym nie był spętany jebaną siecią! Analogowe gówno. Tak się kończy bezgraniczne zaufanie do technologii. Skan nie wykazał aktywności energetycznej. Jesteśmy bezpieczni. Jasne.

Ale pchnięcie nie nadchodzi.

Lilo w ostatniej chwili znajduje odpowiednie słowa.

– Mogę to naprawić – powtarza, pokazując zakrwawioną rękę łowcy, którą sama przyprawiła o dodatkowe zgięcie pomiędzy łokciem a nadgarstkiem. – Nauczyliśmy się waszego języka. Mamy technologię, która może was wyleczyć ze wszystkiego.

Wódz odwraca się, zostawiając mnie samego na skraju przepaści, i podchodzi do niej, zabierając ze sobą poszkodowanego towarzysza, który z powodu utraty krwi ledwo trzyma się na nogach. Lilo naprawdę nieźle go urządziła.

– Kobieto, to byłaby największa zniewaga – rzuca ostro. – Każdy człowiek musi dumnie nosić ślady, które przypomną mu o wydarzeniach z przeszłości. Pamięć bywa bardzo zawodna, prawda? – zwraca się do łowcy.

Ten ma podwyższoną temperaturę, cały jest zlany potem, serce uderza mu sto osiemdziesiąt dwa razy na sekundę, a ból już dawno przekroczył granicę wytrzymałości. Mimo to zaciska zęby i potwierdza:

– Prawda, Xur.

Praktycznie niezauważalne skinienie głowy wystarczy za wszystkie pochwały tego świata. Ci dwaj się nienawidzą, to jasne. Walczą o dominację w grupie. Dlatego wódz pozwoli mu cierpieć. Być może nawet umrzeć. Zwierzęta.

– Ale jest ktoś, komu możesz pomóc – mówi nagle, chwytając Lilo przez siatkę i podrywając ją z ziemi, jakby nic nie ważyła. – Twój chłopak będzie nam potrzebny? – pyta, odwracając głowę w kierunku urwiska.

Cisza trwa dłużej, niżbym tego chciał.

– On nie jest moim chłopakiem.

***

Do obozu wkraczamy w środku nocy. Wszyscy łowcy są wykończeni wielogodzinnym marszem, stresem i naszą obecnością. Ich pozbawione obwodów wspomagających ciała poddają się bólowi. Wszyscy marzą o chwili ukojenia w ramionach swoich bliskich, obietnica utraty świadomości sprawia, że ciążą im powieki, a każdy kolejny krok jest nieskończenie trudniejszy niż poprzedni. Niemal słyszę, jak krzyczą w myślach.

Mimo wszystko docieramy na miejsce w komplecie. Przez chwilę się zastanawiam, czy nie powinniśmy wykorzystać tej okazji i skondensować moc, spróbować po raz kolejny oswobodzić się i zniknąć w ciemnościach lasu, ale Lilo jest ciekawa, kim okaże się osoba, która potrzebuje naszej pomocy. Czy będziemy potrafili jej pomóc? A jeśli tak, czy będziemy chcieli to zrobić?

Obóz został rozbity wzdłuż rzeki, która przepływa przez ruiny Ketry. Choć trudno to od razu zauważyć, ten teren też był kiedyś zasiedlony. Ceglane budynki łatwiej poddały się erozji niż wieże wykonane z grafenu, ale uważne oko dostrzeże ich pozostałości wystające spod powierzchni lasu. Cmentarzysko starej cywilizacji po dachy przykryte grubą warstwą organicznej materii. Natura zawsze znajdzie sposób, by o nas zapomnieć. Blask ognisk rozświetla mrok, a ich żar ogrzewa powietrze, nasycając je zapachem spalenizny. Z lekkich, karbonowych namiotów w kształcie piramid wyłaniają się zaciekawione twarze. Kilka osób dołącza bez słowa do naszego orszaku i rusza brzegiem rzeki w głąb obozowiska. Część tylko odprowadza nas wzrokiem, nie odrywając się od swoich zajęć. Większość śpi.

Ale w tym sielskim obrazku tkwi jakieś przekłamanie. Lilo też to dostrzega. Cały ich dobytek właściwie nic nie waży. Narzędzia i przedmioty codziennego użytku zostały zredukowane do minimum. Wszyscy są w doskonałej kondycji fizycznej, bez wątpienia dzięki nieustającemu przemieszczaniu się. Z tym że oni przestali wędrować. Wydeptane ścieżki, uprawy warzyw, wyuczone odruchy i melancholia w spojrzeniach pozbawionych ciekawości i czujności jednoznacznie wskazują, że to miejsce jest teraz ich domem. Nienawidzą go. Nienawidzą wież, które zasłaniają im słońce, i cmentarza betonowych ruin porośniętych lasem. Nienawidzą rzeki, smaku ryb i mdlącego, słodkiego zapachu ich wnętrzności. Nienawidzą osoby, która kazała im tu zostać. I nienawidzą nas, bo skąd byśmy tu nie przybyli, przypominamy im, że istnieje świat poza tym miejscem. Albo przynajmniej kiedyś istniał.

– Powiedz mi, wodzu, czy jest na tej planecie ktoś oprócz was? – pytam zaciekawiony.

Nie odpowiada. Uchyla drzwi najwyższego z namiotów i wpuszcza nas przed sobą do środka. Ciemność rozświetla się tysiącem bladych punktów zawieszonych w przestrzeni. Wyglądają jak śnieg, który zamarzł w locie, jak fragment galaktyki. Pośrodku dużej powierzchni wyłożonej miękkim materiałem znajduje się stół. Siedzi przy nim wygodnie stuletni mężczyzna. Jego włosy są splątane w długie, grube dredy. Spomiędzy jego warg wydobywa się dym.

– (Czy to maszyna? Zepsuł się?) – Lilo jest zdziwiona tym widokiem, ale ja się domyślam, o co może chodzić.

Mężczyzna ożywa, wkłada podłużny przedmiot do ust i wysysa z niego potężną chmurę składającą się głównie z witamin i protein.

– Czyż to nie groteskowe? – pyta nas, łowców, albo po prostu mówi do siebie. – Leki przyjmowane z papierosa. Ktoś miał wykręcone poczucie humoru. Tylko aspekt uzależnienia został taki sam. – Powoli podnosi się do pionu.

– Williamie, ta dwójka spadła z nieba. Znaleźliśmy ich na zachodniej krawędzi.

– Dziękuję, Xur. Zostawcie nas samych.

– Ale, Williamie…

– I zdejmijcie z nich te sieci. Proszę.

– To nie jest dobry pomysł, ta dziewczyna…

– Już! – przerywa mu po raz kolejny.

Łowcy rozplątują więzy, co trwa odpowiednio długo, by człowiek z dredami mógł nas sobie obejrzeć z każdej strony. Krąży wokół, wypuszczając kolejne chmury, kontemplując nasze brudne kombinezony i patrząc nam się głęboko w oczy. Dostrzega także złamaną rękę jednego z łowców, co wprawia go w zdumienie, ale nie cofa swojej decyzji. Sieci spadają na ziemię. Mężczyźni wychodzą. Mimo podeszłego wieku i zdewastowanego organizmu ma sporo energii i przenikliwe spojrzenie, a jego umysł zachował jasność i umiejętność szybkiego kojarzenia faktów. Ale ten człowiek umiera.

– Słodka dziewczyno, chyba nie zrobisz mi krzywdy? – zwraca się do Lilo.

– To zależy – odpowiada Lilo i dorzuca uśmiech.

W oddechu starca czuć śmierć. Choroba powoli pochłania jego ciało od środka. Ile czasu mu zostało? Przy tym trybie życia, aktywności fizycznej i diecie może dwadzieścia lat. Bez odpowiedniej technologii i zainstalowania systemów wspomagających to wszystko, co ma. Czy właśnie dlatego uciekł do lasu? Żeby dodać sobie parę chwil? Lepiej wykorzystać te, które mu zostały? To nie jego naturalne środowisko. Ciało mężczyzny nosi ślady walk, licznych złamań i ran, których się nabawił w konfrontacji z innymi ludźmi, choć kilka jest wystarczająco świeżych, by sądzić, że pochodzą z mniej udanych polowań. Ale ten człowiek bardzo szybko adaptuje się do nowych warunków. Potrafi wykorzystywać swoje mocne strony, tak samo jak słabości wrogów. Jest dobrym liderem. To nie Xur jest wodzem, lecz właśnie on. Powinienem to dostrzec. To i jeszcze jedną rzecz.

– Nie mieszkasz tu z wyboru – mówię mu. – Uciekasz przed kimś.

William odwraca się, ruszając w stronę stołu. Lilo zaciska pięść. Kombinezon opływa ją, tworząc szpiczasty kształt z ostrzem wystarczająco długim, by sięgnąć serca.

– (Nie zabijaj go. On nie może wrócić).

– (Tracimy czas).

– Ludzie tacy jak my zawsze przed czymś uciekają – odpowiada. – Więc jesteście tu, ponieważ Xur uwierzył, że możecie mi pomóc?

– Możemy – potwierdzam.

– (Łowcy opatrują rany. Zanim się zorientują, będziemy już daleko stąd. Po lewej jest rzeka, tam zgubimy ślad).

– (Nie, Lilo!)

– Ale ja nie potrzebuję waszej pomocy. Pogodziłem się z tym, że moje dni dobiegają końca. To było dobre życie. Nie żałuję niczego. Jak wiele osób może powiedzieć coś takiego?

– (Widzisz. Podjąłeś już dzisiaj wystarczająco dużo złych decyzji, pozwól mi się tym zająć).

Lilo robi krok do przodu. Bezdźwięcznie sunie przez namiot. Krok za krokiem. W ostrzu błyszczą sztuczne gwiazdy.

– Człowiek nie jest zaprogramowany, żeby żyć w nieskończoność. Ale powinien mieć szansę, żeby zobaczyć zachód słońca. Zmoknąć w deszczu.

– (Poczekaj!) – protestuję.

– Zakochać się. Wkurwić…

– (Nic nie poczuje) – odpowiada, przyspieszając kroku i biorąc zamach.

Mężczyzna dociera do drugiego końca namiotu, podnosi ręce, wystawiając się na uderzenie, po czym łapie za grube kotary i rozsuwa je, odsłaniając kolejną, dużo mniejszą część pomieszczenia. Tam, w łóżku, podłączona do prymitywnej aparatury podtrzymującej życie leży dziewczyna. Ma prawie niewyczuwalny puls, serce przetacza gęstą krew z największym wysiłkiem. Mózg emituje tylko fale delta. Jest tak słaba, że będąc tuż obok, nie potrafiliśmy wyczuć jej obecności.

– …wstać i wyjść na zewnątrz – ciągnie starzec i odwraca się, stając z Lilo twarzą w twarz.

Jej dłonie niewinnie spoczywają na biodrach. Ale jego myśli są zbyt daleko stąd, by zechciał to skomentować.

– Życie bez pieniędzy to piękna idea, dopóki nie zdasz sobie sprawy, że w świecie posiadania i gromadzenia jesteś bez nich bezsilny. Obiecałem swoim ludziom lepsze życie w drodze, z dala od społeczeństwa, którego nikt z nas nie był w stanie zrozumieć. I rzeczywiście, na chwilę udało nam się uciec wystarczająco daleko od zgiełku miast, by usłyszeć własne myśli. Ale gdy twoi bliscy cierpią, najpierw pozwalasz umrzeć ideałom.

Przechodzę obok Lilo, wymieniając z nią długie spojrzenie. Staję po przeciwnej stronie łóżka. Pomiędzy nami, w absolutnej ciszy, niespełna trzydziestoletni, choć ledwie żywy organizm wypala resztki paliwa w ostatnim rozpaczliwym zrywie ku ocaleniu. Skóra dziewczyny jest szara i podziurawiona tysiącami igieł tłoczących do środka składniki spowalniające rozwój wirusa. Tkanki obumierają, a mięśnie poddają się atrofii. Smutne wspomnienie tego, czym kiedyś byliśmy – elektrochemicznym procesem wewnątrz kupy mięsa, która działa, póki się nie zużyje.

– Fey. Moja córka ma na imię Fey.

William odgarnia z jej twarzy mokre włosy. Choć ma sine powieki i zapadnięte policzki, jest w niej coś optymistycznego. Jakaś nienazwana radość, która przebija się na powierzchnię i nie pozwala o sobie zapomnieć nawet tu, w ciemnym kącie namiotu, na przysłowiowym końcu świata.

– Jest taka bajka o dziewczynie, która nie mogła się obudzić – zaczynam, pochylając głowę i zatrzymując się tuż nad jej twarzą. – Przez sto lat leżała martwa i zapomniana w zamku, dopóki nie pojawił się książę i nie przywrócił jej życia magicznym pocałunkiem.

Spomiędzy wilgotnych ust wydobywa się krótki, rwany oddech. Jestem wystarczająco blisko, by go poczuć. William przygląda mi się nieufnie, z nadzieją i wściekłością, ale nie przerywa, nie protestuje, nawet gdy nasze usta stykają się na ułamek sekundy w czymś, co trudno nazwać pocałunkiem – to raczej tylko fizyczny kontakt dwóch organizmów, kompletnie pozbawiony emocji i sprowokowany moją ciekawością.

– Ale prawda jest taka, że magia nie istnieje, dlatego nie może nikomu przywrócić życia. Od tego jest technologia – mówię chłodno.

William spogląda smutno w dół, a gdy podnosi wzrok, w jego spojrzeniu zostaje już tylko gniew.

– Pomóż jej albo przestań marnować mój czas – rzuca chłodno.

– Gdzie jest Biblioteka Snów? – pytam go.

– (No nareszcie).

Jego oczy i usta otwierają się w zdumieniu. Odsuwa się do tyłu, spogląda na mnie, na Lilo, która stoi tuż za nim niewzruszona, wręcz znudzona całym tym przedstawieniem, i z powrotem na mnie.

– Biblioteka Snów nie istnieje – odpowiada szeptem, po czym nabiera powietrza do zniszczonych płuc i wydziera się, pewnie stawiając na nogi cały obóz: – XUR!!!

– (Spadamy!) – zarządzam, rozcinając powłokę namiotu za moimi plecami.

– XUUUUUR!!!

Lilo odpycha go i przeskakuje nad łóżkiem. Sekundę później wpadamy po szyje w lodowatą wodę. Łowcy mobilizują się niemal natychmiast. Pomimo zmęczenia i bólu zrobią wiele, by nam się zrewanżować. Przez cały ten czas czuwali w gotowości, ale nawet to nie wystarcza, by nas dogonić. Gdy prowadzona przez wojownika gromada przedziera się na zewnątrz, powiększając rozdarcie w poszyciu namiotu, my jesteśmy już na drugim brzegu rzeki. Mimo to olbrzym nie rezygnuje, rozpędza się, bierze zamach i rycząc jak zwierzę, z wściekłością wyrzuca w naszą stronę niewielki świecący przedmiot. Siatka otwiera się w locie i spada z ledwie słyszalnym chlupnięciem do wody, kilka centymetrów od naszych stóp. Tkwimy chwilę w bezruchu, spoglądając na siebie, oddzieleni osiemdziesięcioma metrami rzeki, po czym znikamy w ciemnościach.

*

Przestajemy biec dopiero godzinę później. Czerń ustępuje pierwszym promieniom słońca. Decydujemy się, by zostawić kapsuły w miejscu ich awaryjnego lądowania. Wszystko wskazuje na to, że Ziemia jest zaludniona, więc umieszczenie naszego jedynego wyjścia ewakuacyjnego na terenie kontrolowanym przez prymitywne plemię, które nie dysponuje ani technologią, ani wiedzą, by wejść do środka naszych statków, a co dopiero je uszkodzić, to nie do końca zły pomysł.

Mija dwunasta godzina, odkąd jesteśmy na tej planecie. Zdążyliśmy narobić niezłego zamieszania, ale koniec z tym – od tej pory w pełni koncentrujemy się na zadaniu. Przynajmniej mam taką nadzieję.

– Dobrze się bawisz? – pytam Lilo.

– Nie wiem, ale ty na pewno.

– Daj spokój. Chyba nie muszę ci się tłumaczyć ze wszystkich moich decyzji?

– Wierzysz mu?

– Oczywiście, że nie. Wódz kłamał. I miał ku temu powód – odpowiadam. – Co jest i dobrą, i złą wiadomością. Biblioteka Snów istnieje, ale coś mi mówi, że nie będzie łatwo ją znaleźć.

– Rez, słyszysz to?

Zatrzymujemy się w pół kroku. W harmonijnie szumiąco-pluszcząco-cykającej melodii natury ukrywa się obcy, jednostajny dźwięk. Trudno go zidentyfikować, ale z pewnością tam jest.

– Za tym wzgórzem. – Lilo namierza go pierwsza.

Ruszam za nią… i po kilku krokach padam jak długi. Co gorsza, nie mogę zmusić ciała, żeby wstało. Z jakiegoś powodu odmawia posłuszeństwa, jest ciężkie i zachowuje się, jakby należało do kogoś innego. Z nosa zaczyna sączyć mi się krew. Szybki skan systemów wspomagających nie znajduje nieprawidłowości, więc grzebię dalej. Analizuję skład powietrza, wody, w której pływaliśmy, sprawdzam siłę promieniowania, pole elektromagnetyczne, wilgotność i ciśnienie, bo może właśnie się okazało, że jestem meteoropatą i od teraz wszystkie moje zmiany nastroju będą silnie skorelowane ze zjawiskami pogodowymi w taki sposób, że natężenie mojej upierdliwości stanie się wprost proporcjonalne do wysokości cumulonimbusa nad moją głową. Ale to nie to. Odpowiedź znajduję w najmniej oczekiwanym miejscu – pół galaktyki stąd.

– Rez? Co się stało? – Lilo podbiega do mnie zaniepokojona.

– Nie uwierzysz… – zaczynam i padam bez świadomości twarzą w mech.CZY LUDZIE RÓŻNIĄ SIĘ OD SAMOŚWIADOMYCH MASZYN?

W XVII wieku Christiaan Huygens opracowuje sposób na tchnięcie życia w mechaniczny konstrukt. W ten sposób powstaje pierwszy klakier, mosiężny człowiek, bezwzględnie posłuszny rozkazom swojego pana. Królestwo Niderlandów wykorzystało wynalazek. Powołało niepokonaną armię mechanicznych żołnierzy i dzierży niepodzielną władzę w całej Europie. Trzysta lat później Jax, jeden z mechanicznych służących holenderskiej rodziny kupieckiej, w wyniku nieoczekiwanego splotu wydarzeń odzyskuje wolną wolę.

Wojny alchemiczne to niezwykle oryginalny świat i trzymająca w napięciu opowieść.

PRZETRWALIŚMY... NA JAK DŁUGO?

Po Upadku nic nie wygląda tak jak wcześniej. Lód i śnieg pochłonęły cały świat. Po ziemi stąpają wygłodniałe bestie, niebem nie rządzą już ptaki. Miasta stoją niemalże puste – zapuszczają się tam tylko złomiarze w poszukiwaniu cennych artefaktów. Pozostali przy życiu ludzie przenieśli się wysoko w góry, gdzie trzymają się ułudy bezpieczeństwa. W tym świecie przetrwają tylko najsilniejsi, każda książka jest na wagę złota, a dawne siedziby ludzkie skrywają największe sekrety. Tutaj nie wybacza się najmniejszego błędu.

„Postapokalipsa Patykiewicza zmrozi do szpiku kości nawet najtwardszego czytelnika”.

Robert J. Szmidt
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: