Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rotułowicze powieść z dziejów serbskich - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rotułowicze powieść z dziejów serbskich - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 627 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. STA­RA SER­BIA.

Za­bra­ne przez Tur­cyą na po­łu­dnio­wej Sło­wiańsz­czyź­nie kra­je roz­pa­da­ją się na kil­ka dzia­łów, z któ­rych je­dea nosi na­zwę Sta­rej Ser­bii.

Na­zwa Sta­rej Ser­bii nie jest urzę­do­wą w ad­mi­ni­stra­cyj­no-po­li­tycz­nym sen­sie. Dla wła­dzy nie ist­nie­je ona; w oczach kon­su­lów mo­carstw ob­cych żad­ne­go nie ma zna­cze­nia: zna ją lud, i to nie od daw­na – od cza­su, jak Ser­bo­wie nad Du­na­jem wy­wal­czy­li nie­pod­le­głość dla jed­nej czę­ści Du­sza­no­we­go pań­stwa, któ­re­go gra­ni­ce się­ga­ły do Ad­ry­aty­ku i do mo­rza Egiej­skie­go, obej­mu­jąc, okrom Ser­bii, Bo­śnią, Her­ce­go­wi­nę czy­li Chłum, Czar­no­gó­rę czy­li Zetę, Al­ba­nią i Ma­ce­do­nią. Głów­ną po­sia­dłość mo­ca­rza ob­sza­ru tego sta­no­wi­ła Ser­bia, przy­le­ga­ją­ca od pół­no­cy do Du­na­ju i Sawy, a sze­rzą­ca się ku po­łu­dnio­wi, do źró­dlisk Mo­ra­wy buł­gar­skiej, do stro­mych gar­bów Szar-pła­ni­ny. Gra­ni­ce po­łu­dnio­we księ­stwa dzi­siej­sze­go nie się­ga­ją tak da­le­ko. Płasz­czy­zna Me­to­chi­ja i hi­sto­rycz­na rów­ni­na Kos­so­wo leżą poza ob­rę­bem onych, rów­nie jak i gród Pri­zreń, Du­sza­na nie­gdyś sto­li­ca.

Tato prze­strzeń Ser­bii wła­ści­wej, któ­rej nowe nie ob­ję­ły gra­ni­ce, do­sta­ła od ludu mia­no Sta­rej Ser­bii. Do­sta­ła ona mia­no to dla dwóch zwłasz­cza po­wo­dów: raz dla od­róż­nie­nia jej od Ser­biik­się­stwa, na­zy­wa­ne­go po­spo­li­cie Ser­bią, bez do­dat­ku żad­ne­go, po­wtó­re dla wspo­mnień do grun­tu przy­wią­za­nych.

We wzglę­dzie ad­mi­ni­stra­cyj­no-po­li­tycz­nym Sta­ra Ser­bia za­li­cza się do Al­ba­nii; w tu­rec­kim ję­zy­ku ura­ę­do­wym na­zy­wa się Ar­nau­tły­kiem; kon­su­lo­wie mo­carstw ob­cych w spra­woz­da­niach swo­ich po­da­ją ją za Al­ba­nią pół­noc­ną. Je­st­to rze­czą nie­słusz­ną i nie­wła­ści­wą to po­zba­wia­nie na­ro­du na­zwi­ska jego wła­sne­go. Kto co wy­gry­wa na­tem? Sta­ra Ser­bia, mimo opła­ka­ne, przez ja­kie prze­szła, ko­le­je, mimo znacz­ny ob­cych ży­wio­łów na­pływ, za­cho­wu­je za­wsze wła­ści­wy so­bie cha­rak­ter, wy­od­ręb­nia­ją­cy ją za­rów­no od Bul­ga­ryi, gra­ni­czą­cej z nią od za­cho­du, jak od Ma­ce­do­nii i Al­ba­nii, któ­re się z nią od po­łu­dnia sty­ka­ją. Na­zwa przez lud nada­na na­le­ży się jej tak z pra­wa hi­sto­rycz­ne­go, jako też ze wzglę­du na za­miesz­ku­ją­cą ją lud­ność, nie­mniej jak z uwa­gi na przy­wią­za­ne do grun­tu jej le­gen­dy i po­da­nia.

Pra­wa jej hi­sto­rycz­ne przez to wy­ra­ża­ją się mia­no­wi­cie, że daw­ne­mi cza­sy sta­no­wi­ła ona ser­ce roz­le­głe­go pań­stwa serb­skie­go, któ­re się do­ko­ła gru­po­wa­ło. Z niej roz­cho­dzi­ło się tęt­no ży­cia na wsze stro­ny. Tęt­no to, zo­staw­szy we wspo­mnie­niach, przy­lgnę­ło nie­ja­ko do grun­tu, od­zy­wa­jąc się usta­wicz­nie z gór i z do­lin, wio­nąc rów­nia­mi, kle­ko­cąc w źró­dłach, szu­miąc w la­sach, drżąc w po­wie­trzu. "Wy­wo­łu­je je rzecz naj­mniej­sza: jed­no słów­ko, nuta pie­śni, ob­ła­mek ru­iny nie­do­nisz­czo­nej, wi­dok mia­sta, na­zwa one­go.

Zpo­mię­dzy miast, znaj­du­ją­cych się w ob­rę­bie Sta­rej Ser­bii, naj­waż­niej­szą pod wzglę­dem hi­sto­rycz­nym rolę od­gry­wa­ło i od­gry­wa Pri­zreń.

Pri­zreń, dziś w ru­inach, było-to mia­sto nie­gdyś lud­ne, bo­ga­te i wspa­nia­le zbu­do­wa­ne. Do­ko­ła opa­sy­wa­ły je mury gru­be. Wła­stie­lo­wie ( ma­gna­ci) po­sia­da­li tu domy i pa­ła­ce, ota­cza­ją­ce w pół­ko­le po­waż­ny, a sta­no­wią­cy wa­row­nię od­dziel­ną za­mek kró­lew­ski. Z kró­lów każ­dy nie­mal wzno­sił w niem świą­ty­nią.

O lud­no­ści i za­moż­no­ści Pri­zre­nia po­wziąć moż­na wy­obra­że­nie stąd, że kie­dy Si­nan-pa­sza przy­stą­pił do zdo­by­wa­nia one­go, to Pri­zre­nia­nie wy­sta­wi­li na­prze­ciw nie­mu wo­jow­ni­ków ty­się­cy czter­dzie­ści, sto­czy­li krwa­wą nad Czar­nym po­to­kiem bi­twę i, po­bi­ci na gło­wę, otwo­rzyć mu­sie­li zwy­cię­scy bra­ma mia­sta, któ­re, ule­gł­szy wów­czas spu­sto­sze­niu, nie dźwi­gnę­ło się już nig­dy. Zda­rze­nie to opo­wia­da wpraw­dzie nie hi­sto­rya, tyl­ko po­da­nie. O po­da­niach tak­że rzec moż­na, co się w ogól­no­ści o baj­kach po­wia­da, że na dnie onych część praw­dy spo­czy­wa. Praw­da po­da­nio­wa tem bar­dziej w ra­zie tym na uwzględ­nie­nie za­słu­gu­je, że, przy­ta­cza­jąc fak­ta, przy­ta­cza oraz od­no­szą­ce się do nich na­zwy do­kład­ne. Na­zy­wa na­przy­kład i ozna­cza z to­po­gra­ficz­ną ści­sło­ścią uli­ce miej­skie: jed­na z nich, "Sta­ry Ba­zar", cią­gnę­ła się wzdłuż By­strzy­cy, mimo bo­ga­tej cer­kwi Ś-go Ar­cha­nio­ła; dru­ga, "Po­po­wa Czar­szi­ja", peł­na skle­pów z ob­ra­za­mi, z księ­ga­mi świę­te­mi i ze sprzę­ta­mi cer­kiew­ne­mi, prze­cho­dzi­ła przez śro­dek mia­sta. Za mia­stem wzno­sił się dwo­rzec Du­sza­na, ist­nie­ją­cy po dziś-dzień.

W hi­sto­ryi Pri­zre­nia Si­nan-pa­sza od­gry­wa rolę anio­ła znisz­cze­nia. Z tego po­wo­du na­le­ży mu się wspo­mnie­nie w roz­dzia­le wstęp­nym.

Zdo­byw­ca daw­nej sto­li­cy Ser­bii urósł w po­da­niach lu­do­wych na po­stać le­gen­do­wą. Był-to po­tur­cze­niec ( re­ne­gat): z pro­ste­go pa­stu­cha wzniósł się na sta­no­wi­sko naj­wyż­sze­go w pań­stwie do­stoj­ni­ka i, jak się zda­je, na wy­nie­sie­niu tem jed­ne­go ze swo­ich bu­do­wa­li Ser­bo­wie na­dzie­je, któ­re zo­sta­ły za­wie­dzio­ne. Si­nan-pa­sza uro­dził się w oko­li­cy Pri­zre­nia dal­szej nie­co, mia­no­wi­cie we wsi Szaj­now­ce, zwa­nej So­ko­łow­ca­mi za cza­sów serb­skich. Na­zwa Szaj­now­ce jest tłó­ma­cze­niem na ję­zyk tu­rec­ki na­zwy So­ko­łow­ce – sza­in po tu­rec­ku zna­czy so­kół; moż­na więc po­wie­dzieć, że Si­nan-pa­sza z so­ko­le­go po­cho­dził gniaz­da. Za­wzię­tość, z jaką w od­nie­sie­niu do sto­łecz­ne­go Ser­bii gro­du i do ro­dzin­nej oko­li­cy od­da­wał się dzie­łu znisz­cze­nia, po­cho­dzi­ła nie ską­di­nąd, jeno stąd wła­śnie, że ręce w brat­niej bro­czył krwi. Przy­pi­su­ją mu też mor­derstw ilość nie­zli­czo­ną; przy­pi­su­ją mu oraz i ruin bez liku. W Pri­zre­niu bu­rzył wszyst­kie bu­dow­le pa­miąt­ko­we; cer­kwie zmie­niał na dża­mi­je; cer­kiew zaś głów­ną, Ś-go Ar­cha­nio­ła, po­nu­me­ro­waw­szy ka­mie­nie, prze­nieść ka­zał z No­we­go Ba­za­ru we śro­dek mia­sta, na Po­po­wą Czar­szi­ję, któ­rą prze­mia­no­wał na "Ma­ha­tę Si­nan-pa­szy".

Po­dań o Si­nan-pa­szy krą­ży mnó­stwo po­mię­dzy lud­no­ścią tak mu­zuł­mań­ską, jak chrze­ści­jań­ską. Są one ro­dza­ju dwo­ja­kie­go: w jed­nych wy­stę­pu­je on jako bo­ha­ter is­la­mu, w dru­gich jako prze­śla­dow­ca naj­sroż­szy krzy­ża. W po­da­niach lu­do­wych za­zwy­czaj mo­ral­na w kon­klu­zyi mie­ści się na­uka, przed­sta­wia­ją­ca się pod po­sta­cią bądź na­gro­dy, bądź kary. Si­nan-pa­sza wy­niósł się tak wy­so­ko, do­znał szczę­ścia tyle, że losy jego były przed­mio­tem za­zdro­ści ogól­nej. Za­znał jed­nak i nie­po­wo­dzeń, by­wał gro­mio­nym w bo­jach, wy­pa­dał z łask suł­ta­nów: po­da­nia uwa­ża­ją to jako ostrze­że­nia nie­ba – któ­re się w koń­cu wy­ra­zi­ły w for­mie naj­strasz­niej­szej, jaka śmier­tel­ni­ka w po­ję­ciu chrze­ści­jań­skie do­tknąć może, kary. Zie­mia oj­czy­sta wy­rzu­ci­ła ko­ści jego. Stać się to mia­ło w spo­sób na­stę­pu­ją­cy. Si­nan-pa­sza umarł w Pri­zre­niu i po­cho­wa­ny zo­stał w prze­ro­bio­nej z cer­kwi św. Ar­cha­nio­ła dża­mii. Zwło­ki jego, zwy­cza­jem mu­zuł­mań­skim, po­kry­ła cięż­ka pły­ta ka­mien­na, w gło­wach tru­pa wbi­to z te­goż ma­te­ry­ału przy­ozdo­bio­ny w tur­ban słup, któ­ry na­pi­sem z ko­ra­nu prze­ma­wiał do wier­nych w imie­niu nie­bosz­czy­ka. Był-to gro­bo­wiec naj­wspa­nial­szy; mu­zuł­ma­nie oka­zy­wa­li mu cześć, za­li­cza­jąc spo­czy­wa­ją­ce­go w nim snem wiecz­nym do huf­ca onych wy­brań­ców Ał­ła­ha, co pro­wa­dzi­li da­lej dzie­ło roz­po­czę­te przez pro­ro­ka. Nad gro­bow­cem upły­wa­ły lata. Ząb cza­su sza­no­wał mar­mu­ry, na któ­rych sia­da­li pra­wo­wier­ni do mo­dli­twy. Zda­wa­ło się, że zwło­ki od­szcze­pień­ca do­cze­ka­ją w spo­ko­ju dnia sąd­ne­go. In­a­czej się jed­nak sta­ło. Po la­tach wie­lu wio­sny pew­nej wez­bra­ła na­gle By­strzy­ca, z brze­gów wy­stą­pi­ła i za­le­wać po­czę­ła uli­ce mia­sta, do brze­gów jej przy­le­ga­ją­ce. Rze­ka hu­cza­ła w ko­ry­cie i pod­no­si­ła się co­raz-to wy­żej i wy­żej, to­cząc wody męt­ne. Za­la­ła uli­cę nad­brzeż­ną Nowy Ba­zar i wzdy­ma­ła się i szła da­lej, wy­żej, co­raz-to wy­żej. Lu­dzie, ucie­ka­jąc na wy­ży­ny, w prze­ra­że­niu przy­pa­try­wa­li się temu dzie­łu znisz­cze­nia.

– Do­pust Boży I – wo­ła­no ze­wsząd.

Mu­zuł­ma­nie przyj­mo­wa­li do­pust ów jako wy­rok zgó­ry w księ­dze prze­zna­czeń za­pi­sa­ny, prze­ciw­ko któ­re­mu nie było do po­wie­dze­nia nic. Tak chce Ał­łah! Nie­chże się speł­ni wola jego! Umy­ka­li, ule­ga­jąc par­ciu in­stynk­tu sa­mo­za­cho­waw­cze­go, i da­wa­li się prze­ra­że­niu owła­dać, ule­ga­jąc sła­bo­ści na­tu­ry czło­wie­czej. Chrze­ści­ja­nie przyj­mo­wa­li do­pust ten in­a­czej tro­chę: uwa­ża­li go za wy­rok, ale za wy­rok sę­dzie­go, mo­gą­cy być zła­go­dzo­nym, zmniej­szo­nym, lub cof­nię­tym, – z tego też po­wo­du mie­li w ser­cu mo­dli­twę, któ­rą wy­ra­ża­li, wo­ła­jąc:

– Pa­nie!…. rękę ka­rzą­cą od­wróć!

Po­wódź jed­nak ro­sła, ro­sła, woda hu­cza­ła, wy­le­wa­jąc się przez mury ogro­dzeń, pod­my­wa­ła domy, za­bie­ra­jąc wszyst­ko, co się za­brać da­wa­ło. Bu­dow­le ka­mien­ne opie­ra­ły się, drew­nia­ne szły z wodą. Z wy­żyn przy­pa­tru­ją­ca się lud­ność wi­dzia­ła to i w głos na­zy­wa­ła domy. Po­wia­da­no:

– Dom Pet­ka po­szedł, dom Dżu­ry ostał się… Od­ga­dy­wa­no też, któ­ra bu­dow­la pod na­po­rem wody ule­gnie, któ­ra nie.

Gdy po­wódź była we środ­ku mia­sta, się­ga­jąc dża­mii z gro­bow­cem Si­nan-pa­szy, nie zna­la­zła się du­sza ani jed­na, któ­ra­by się wąt­pić od­wa­ży­ła o wy­trzy­ma­ło­ści dża­mii i gro­bow­ca. Nikt na­wet w od­ga­dy­wa­nie się nie wda­wał. Ja­każ siła ru­szyć-by zdo­ła­ła z miej­sca ta­kie ka­mie­nie i taką pły­tę mar­mu­ro­wą. Ja­koż ka­mie­nie nie za­wio­dły ocze­ki­wa­nia po­wszech­ne­go. Woda wszyst­kie­mi na raz otwo­ra­mi lu­nę­ła do wnę­trza dża­mii i, o dzi­wo! pod­nio­sła pły­tę mar­mu­ro­wą, jak­by ta­ko­wa była drew­nia­ną – pod­nio­sła ją i na­po­wrót na dane opu­ści­ła miej­sce. Lu­dzie nie ro­zu­mie­li, co się sta­ło. Wi­dzie­li tyl­ko, jak z pod pły­ty przed­miot ja­kiś nie­fo­rem­ny spły­nął do góry i jak przed­miot ten ki­pią­ce bał­wa­ny po­rwa­ły, skrę­ci­ły, zmię­ły i unio­sły. Wi­dzów prze­strach opa­no­wał nie­po­ję­ty. Każ­dy wie­dzieć-by pra­gnął, co to za­szło, a nikt za­py­tać nie śmiał. Woda wzię­ła coś z gro­bow­ca Si­nan-pa­szy. Cóż ona wziąć mo­gła?…. Po opad­nię­ciu po­wo­dzi wia­do­mem się sta­ło po­wszech­nie, że zie­mia oj­czy­sta wy­rzu­ci­ła z łona swe­go zwło­ki od­szcze­pień­ca.

Ta­kie o Si­nan-pa­szy po­da­nie opo­wia­da­ją so­bie Pri­zre­nia­nie. O po­da­niu tem po­wie­dzieć na­le­ży: si non e vero, e hen tro­va­to. Mo­ral­ność pu­blicz­na wy­ma­ga­ła sa­tys­fak­cyi ja­ko­wejś.

Przy­to­czy­li­śmy le­gen­dę po­wyż­szą w celu wy­ka­za­nia czy­tel­ni­ko­wi grun­tu, na ja­kim się po­wieść na­sza trzy­mać bę­dzie.

We wzglę­dzie tym mamy jesz­cze do po­wie­dze­nia słów kil­ka.

W wal­ce o nie­pod­le­głość, któ­ra się wsz­czę­ła r. 1804, Sta­ra Ser­bia wzię­ła udział tak mały, iż moż­na go uwa­żać za ża­den. Fakt ten, sam w so­bie dziw­ny, tłó­ma­czy się z ła­two­ścią za po­mo­cą przy­czyn, ja­kie go spro­wa­dzi­ły. Sta­ra Ser­bia nie wzię­ła w wal­ce o nie­pod­le­głość udzia­łu dla po­wo­du pro­ste­go. Była Ser­bii ser­cem – rze­kli­śmy wy­żej – więc jako taka, po­win­na była ru­cho­wi prze­wod­ni­czyć, i by­ła­by mu prze­wod­ni­czy­ła, gdy­by nie to, że na krót­ko przed wy­bu­chem z Ser­bów się wy­lud­ni­ła. Ser­ca w na­ro­dzie nie sta­no­wią zie­mia i nie­bo, ale w po­łą­cze­niu z zie­mią i nie­bem lu­dzie. Lu­dzi za­bra­kło. Sta­ło się to w sku­tek błę­du po­li­tycz­ne­go, po­peł­nio­ne­go przez tych, któ­rzy, dzię­ki zaj­mo­wa­ne­mu przez nich sta­no­wi­sku, ucho­dzi­li w mnie­ma­niu po­wszech­nem za… na­tu­ral­nych na­ro­du prze­wod­ni­ków. Byli nie­mi pa­try­ar­cho­wie.

Tur­cy, po za­gar­nię­ciu pod wła­da­nie swo­je kra­ju, nisz­czy­li i znisz­czy­li w nim wszyst­kie in­sty­tu­cye, coby im nie­za­leż­ność po­stra­da­ną wprost lub ubocz­nie przy­po­mi­nać mo­gły, nie ty­ka­jąc jed­nej tyl­ko, je­dy­nej… ko­ścio­ła. Księ­ży prze­śla­do­wa­li i jako księ­ży i jako oby­wa­te­li, domy boże bu­rzy­li i na me­cze­ty za­bie­ra­li, in­st­cy­tu­cyą ato­li, z ca­łym onej hie­rar­chicz­nym apa­ra­tem, po­zo­sta­wi­li, i ona jed­na re­pre­zen­to­wa­ła wo­bec na­ro­du byt daw­niej­szy. Na cze­le jej znaj­do­wał się pa­try­ar­cha i ten uosa­biał w so­bie kró­la, wo­je­wo­dów, sądy, rząd cały, bę­dąc przez to rę­koj­mią nie­ja­ko przy­szło­ści, przed­sta­wia­ją­cej się Ser­bo­wi każ­de­mu pod po­sta­cią po­wro­tu daw­nych cza­sów. We wzglę­dzie tym pa­try­ar­chat od­gry­wał rolę na­sien­ni­ka, z któ­re­go od­ro­dzić się mia­ło wszyst­ko w świet­no­ści i chwa­le. Do­stoj­nik prze­to, bę­dą­cy gło­wą ko­ścio­ła na­ro­do­we­go, peł­nił funk­cyą de­ski zba­wie­nia, przy po­mo­cy któ­rej, po roz­bi­ciu nawy pań­stwo­wej, na­ród serb­ski ura­to­wać się spo­dzie­wał w przy­szło­ści; w te­raź­niej­szo­ści zaś zwra­cał się do nie­go we wszyst­kich do­le­gli­wo­ściach, smut­kach, utra­pie­niach, we wszyst­kich waż­niej­szych i draż­li­wych spra­wach.

W woj­nach, ja­kie pań­stwo nie­miec­kie z pań­stwem ot­to­mań­skiem to­czy­ło, pa­try­ar­cho­wie ogrom­nie waż­ną od­gry­wa­li rolę. Byli oni do­mo­wym Tur­ków wro­giem; utrzy­my­wa­li nie­ustan­nie z dwo­rem ce­sar­skim sto­sun­ki – sto­sun­ki, któ­rych w Stam­bu­le do­my­śla­no się, któ­rym ato­li nie sta­wia­no tamy, ze wzglę­du na po­li­ty­kę, na­ka­zu­ją­cą dy­wa­no­wi peł­nić funk­cyą pro­tek­to­ra re­li­gii. Był ten pro­tek­to­rat no­mi­nal­nym, ist­niał jed­nak i wła­dza chwa­lić się nim mo­gła. O to jej też tyl­ko cho­dzi­ło. Pa­dy­szach po­wia­dać o so­bie miał pra­wo, że kła­nia­ją się mix na­ro­dy ję­zy­ków i wy­znań wszel­kich, że kła­nia­jąc się jemu, wiel­bią przez to samo pro­ro­ka.. Ra­cya po­li­tycz­na, wy­snu­ta z ko­ra­mi i do ko­ra­nu od­nie­sio­na, znaj­do­wa­ła w tem sa­tys­fak­cyą zu­peł­ną i to­tem bar­dziej, że wy­ra­ża­ła się na ze­wnątrz przo­dow­nic­twem, ja­kie w zie­miach suł­ta­no­wi pod­le­głych mia­ła dża­mia wo­bec świą­tyń wiar i wy­znań wszel­kich. Dża­mia sta­ła na cze­le, rzu­ca­jąc cień na cer­kwie, ko­ścio­ły i sy­na­go­gi, pod jej chro­nią­ce się skrzy­dło. Obok tego ist­niał fakt je­den ude­rza­ją­cy: mu­zuł­ma­nie nie prze­cho­dzi­li na chrze­ści­jań­stwo, chrze­ści­ja­nie zaś w licz­bie ogrom­nej przyj­mo­wa­li wia­rę mu­zuł­mań­ską. Czy­ni­li to jed­ni z musu, inni do­bro­wol­nie, a do­bro­wol­nie tak da­le­ce, że przy­bie­ga­li z kra­in od­da­lo­nych, ber­łu pa­dy­sza­cha nie­pod­le­głych, z Włoch, z Nie­miec, z Hisz­pa­nii, z An­glii i za­cią­ga­li się do sze­re­gów wy­znaw­ców pro­ro­ka. Pa­dy­sza­cho­wie prze­to mie­li nie­za­prze­czo­ne pra­wo przy­pusz­czać, że z cza­sem wszy­scy zie­mi miesz­kań­cy, za­czy­na­jąc od tych, co ich pod­da­ne­mi byli, znaj­dą się na ło­nie ko­ścio­ła przez Ma­ho­me­ta za­ło­żo­ne­go. Dla­te­go też pro­te­go­wa­li ko­ścio­ły wy­znań in­nych i przez pal­ce pa­trzy­li na kno­wa­nia, ja­kim się od­da­wał pa­try­ar­chat serb­ski, za po­śred­nic­twem któ­re­go dwór nie­miec­ki zy­ski­wał nie­sły­cha­nie waż­ną w woj­nach po­moc lud­no­ści miej­sco­wej. Na roz­kaz, na ski­nie­nie pa­try­ar­chy ochot­ni­cy serb­scy for­mo­wa­li cze­ty, któ­re to­wa­rzy­szy­ły ar­miom ce­sar­skim w prze­cho­dach po kra­ju nie­zna­nym, od­da­jąc usłu­gi nie­oce­nio­ne.

Póty jed­nak – po­wia­da przy­sło­wie – dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie. Szpa­ry, przez któ­re Tur­cy pa­trzy­li na kno­wa­nia pa­try­ar­chów, tak się w koń­cu roz­sze­rzy­ły, że nie­wi­dze­nie kno­wań sta­ło się rze­czą nie­po­dob­ną. Wła­dza do­sta­ła do rąk li­sty, świad­czą­ce o zmo­wie po­mię­dzy gło­wą ko­ścio­ła serb­skie­go a do­mem nie­miec­kim. Uwia­do­mio­ny o wy­pad­ku tym pa­try­ar­cha nie miał do czy­nie­nia nic lep­sze­go, jak sal­wo­wać się uciecz­ką – co też uczy­nił, lecz nie uczy­nił w po­sta­ci uciecz­ki pro­stej, tyl­ko nadał ta­ko­wej for­mę i zna­cze­nie kro­ku po­li­tycz­ne­go, za­war­te­go w stro­fie na­stę­pu­ją­cej, wy­ję­tej ze zna­nej pio­sen­ki:

"0, serb­ska kra­ino! gdy­by ci ro­da­cy,

Co za cie­bie giną, wzią­li sią do pra­cy

I po gar­st­ce zie­mi z oj­czy­zny za­bra­li,

Już­by dłoń­mi swe­mi Ser­bią usy­pa­li".

Pa­try­ar­sze wy­da­ło się snadź – w czem zresz­tą miał ra­cyą – że na ob­cej zie­mi, w osa­mot­nie­niu wy­chodź­twa, znik­nie urok ów, jaki go ota­czał na grun­cie serb­skim. Zal mu za­tem było. Po­sta­no­wił więc wy­pro­wa­dzić na­ród z zie­mi nie­wo­li, jak one­go cza­su Moj­żesz Ży­dów z Egip­tu wy­pro­wa­dził. Pi­smo świę­te po­da­ło mu wzór go­to­wy do na­śla­do­wa­nia: za­po­mniał tyl­ko, że Egipt był dla

Ży­dów kra­iną obcą, w któ­rej się oni w go­ści­nie znaj­do­wa­li; Ser­bia zaś dla Ser­bów oj­czy­zną była. Za­po­mnie­nie to fa­tal­ne spro­wa­dzi­ło na­stęp­stwa. Pa­try­ar­cha wy­wo­łał wy­chodź­two tłum­ne. Na we­zwa­nie jego miesz­kań­cy Sta­rej Ser­bii wy­no­si­li się wsia­mi ca­łe­mi, za­mie­nia­jąc zie­mię nie­wo­li nie na żad­ną przez Boga wy­zna­czo­ną cha­na­nej­ską, mle­kiem i mio­dem pły­ną­cą kra­inę, ale na zie­mię nie­wo­li, in­a­czej tyl­ko zwa­ną. Pod opie­ką ko­ro­ny wę­gier­skiej nie dzia­ło się im wca­le le­piej, niż pod wła­dzą suł­tań­ską. Wy­chodź­two sta­ło się za­ra­zą, któ­ra wkrót­ce przy­bra­ła cha­rak­ter chro­nicz­ny, trwa­jąc usta­wicz­nie lata całe i wzma­ga­jąc się na wiel­ką ska­lę. Pa­try­ar­chę jed­ne­go na­śla­do­wał dru­gi. Na­ród szedł za prze­wód­ca­mi swo­je­mi na­tu­ral­ne­mi – szedł owczym pę­dem, przy­by­wał na brze­gi obce o chło­dzie i gło­dzie, marł se­ci­na­mi, ty­sią­ca­mi i szu­kał nie­bios ła­ska­wych da­le­ko aż za Dnie­prem, pod skrzy­dła­mi Ro­syi, gdzie za­kła­dał ko­lo­nie rol­ni­czo-woj­sko­we, pod na­zwą No­wej Ser­bii.

Wy­chodź­two to wy­lud­nia­ło Sta­rą Ser­bią. Ten­to był po­wód, dla któ­re­go dziel­ni­ca ta naj­waż­niej­sza pań­stwa serb­skie­go spa­ła snem mar­twym, pod­czas gdy się w Szu­ma­dyi wsz­czę­ła wal­ka o nie­pod­le­głość. Nie było komu do orę­ża się wziąć. Pa­try­ar­cho­wie "wy­pro­wa­dzi­li lud­ność i spra­wi­li to, że dy­wan zniósł w koń­cu pa­try­ar­chat serb­ski, od­da­jąc wła­dzę naj­wyż­szą nad ko­ścio­łem wschod­nim w ręce pa­try­ar­chy kon­stan­ty­no­pol­skie­go. Do plag prze­śla­do­wa­nia rzą­do­we­go przy­by­ła jed­na jesz­cze wię­cej: roz­po­czę­ła się he­le­ni­za­cya re­li­gij­na.

Wy­lud­nie­nie kra­ju było nie na rękę rzą­do­wi sa­me­mu. Co zie­mia war­ta bez miesz­kań­ców? Wła­dza sta­ra­ła się wy­chodź­two po­wścią­gać. Uda­wa­ło się jej to w czę­ści ja­kiejś. Lud­ność, wiej­ska zwłasz­cza, nie cała po­słu­cha­ła gło­su pa­try­ar­chów swo­ich; uszczer­bek jed­nak oka­zał się znacz­ny, i dla za­peł­nie­nia bra­ku tego rząd chwy­cił się spo­so­bu, jaki miał pod ręką: za­chę­cał Ar­nau­tów do zaj­mo­wa­nia opusz­czo­nych sie­dzib. Ar­nau­ci przy­by­wa­li, osie­dla­li się i, przy­sta­jąc do grun­tu, przej­mo­wa­li ce­cho­we, że się tak wy­ra­zi­my, wła­ści­wo­ści one­go: ser­bi­li się, co do ję­zy­ka zwłasz­cza, nie po­zby­wa­jąc się jed­nak wła­ści­wo­ści cha­rak­te­ry­stycz­nych, ra­so­wych, nie przej­mu­jąc się za­mi­ło­wa­niem do pra­cy rol­nej i prze­my­sło­wej, ja­kiem od­zna­cza­ła się ta lud­ność, co za pa­try­ar­cha­mi wy­szła. Ar­nau­ta dra­pież­ni­kiem jest z na­tu­ry, dra­pież­ni­kiem też po­zo­stał na grun­cie serb­skim, oglą­dał się za łu­pie­żą, po­zo­sta­wia­jąc odło­giem ży­zne pola me­to­chij­skie i kos­sow­skie. Kra­ina nie za­kwi­tła już wię­cej. Naj­bo­gat­sza nie­gdyś część Ser­bii sta­ła się naj­uboż­szą, mia­sta pod­upa­dły osta­tecz­nie, wsie zma­la­ły, a miej­sce po­miesz­kań wy­god­nych i po­kaź­nych za­ję­ły le­pian­ki nędz­ne, da­ją­ce schro­nie­nie lu­dziom, wy­stę­pu­ją­cym w sza­tach zło­tem i sre­brem szy­tych. Dzicz ar­nauc­ka od­zna­cza się za­mi­ło­wa­niem w stro­jach bo­ga­tych, któ­re zdo­by­wa so­bie orę­żem.

Dziw­ną więc obec­nie przed­sta­wia lud­ność Sta­rej Ser­bii mie­sza­ni­nę: Ser­bów, ' Ar­nau­tów, Cyn­ca­rów, Buł­ga­rów, Ży­dów, Gre­ków, Cy­ga­nów i Tur­ków, nie li­cząc w to ziarn, za­nie­sio­nych przez szaj­ki włó­czą­cych się po Tur­cyi Zej­be­ków, któ­rych na­ro­do­wość od­gad­nąć i ozna­czyć się bli­żej nie da, bę­dąc amal­ga­ma­tem ja­kimś ras azy­atyc­kich i eu­ro­pej­skich. Tur­ków praw­dzi­wych znaj­du­je się tam mało, tyle tyl­ko, ile do­star­cza­ją urzę­dy ad­mi­ni­stra­cyj­ne, są­do­we i woj­sko. Na­ro­do­wo­ści inne przed­sta­wia­ją się pod po­sta­cią pró­bek. Głów­ną masę za­lud­nie­nia sta­no­wią, w mniej­szo­ści, Ar­nau­ci, w więk­szo­ści Ser­bo­wie, roz­pa­da­ją­cy się pod wzglę­dem re­li­gij­nym na dwa dzia­ły: na chrze­ści­jan i na mu­zuł­ma­nów, in­a­czej na ra­ja­sów i na kla­sę pa­nu­ją­cą. Ta ostat­nia jed­nak dzie­li się jesz­cze we­dle sta­no­wi­ska spo­łecz­ne­go. Ser­bo­wie-mu­zut­ma­nie są-to albo daw­niej­si wła­stie­lo­wie, któ­rych przod­ko­wie w cza­sie przej­ścia kra­ju pod pa­no­wa­nie tu­rec­kie przy­ję­li is­la­mizm, w celu za­cho­wa­nia przy­wi­le­jów, albo tez wło­ścia­nie, któ­rzy zmu­sze­ni zo­sta­li póź­niej, ani­że­li pierw­si, do od­stą­pie­nia od wia­ry przod­ków. Taki na­przy­kład Si­nan-pa­sza od­da­wał się na­wra­ca­niu na wia­rę ma­ho­me­tań­ską z gor­li­wo­ścią wiel­ką, a że nie miał ani cza­su, ani ocho­ty dzia­łać na dro­dze prze­ko­na­nia, więc ucie­kał się do środ­ków przy­mu­so­wych, prze­ista­cza­jąc cer­kwie w dża­mie, za­bi­ja­jąc księ­ży i na­ka­zu­jąc hur­tow­ne przej­ście na is­la­mizm gmi­nom ca­łym." Jak rze­kli­śmy wy­żej, wła­dza usi­ło­wa­ła po­wścią­gnąć wy­chodź­two, na­ma­wia­ła, od­ra­dza­ła, na­ka­zy­wa­ła, lecz po­nie­waż za­ufa­nia na­ro­du nie po­sia­da­ła, nie mo­gła więc dzia­łać sku­tecz­nie. Po­mi­mo na­mów i za­ka­zów, lud­ność się wy­no­si­ła. Rząd spo­strzegł się, że mu brak za­ufa­nia, i po­znał, że po­zy­skać je na­le­ży. Jak jed­nak? Nam śmier­tel­ni­kom, za­pa­tru­ją­cym się z ogól­nie-ludz­ko­ścio­we­go po­zio­mu na spra­wy świa­ta tego, wy­da­je się to rze­czą je­że­li nie ab­so­lut­nie nie­moż­li­wą, to nie­sły­cha­nie trud­ną. Za­ufa­nie jest ro­śli­ną wzra­sta­ją­cą po­wol­nie, a wy­ma­ga­ją­cą upra­wia­nia roli dłu­gie­go, mo­zol­ne­go, sta­ran­ne­go i su­mien­ne­go. Spo­so­by do­raź­ne nie na­da­ją się tu wca­le. Za po­mo­cą spo­so­bów owych uzy­skać moż­na uspo­ko­je­nie chwi­lo­we, bę­dą­ce ro­dza­jem za­wie­sze­nia bro­ni bez­ter­mi­no­we­go. Rząd ato­li tu­rec­ki na kwe­styą tę za­pa­tru­je się in­a­czej, zu­peł­nie. Zda­je się mu ona do roz­strzy­gnię­cia ła­twą, a to za po­mo­cą ustęp­stwa by­le­ja­kie­go, by­le­ja­kiej ła­ski, by­le­ja­kiej mo­dy­fl­ka­cyi oko­licz­no­ścio­wej. Rząd tu­rec­ki po­wo­dy nie­uf­no­ści przy­pi­sał temu, że do za­rzą­du kra­ju przy­słał łu­dzi, nie ma­ją­cych o sto­sun­kach miej­sco­wych wy­obra­że­nia naj­mniej­sze­go. Tak było w rze­czy sa­mej, ale grunt po­wo­dów tkwił gdzie­in­dziej, mia­no­wi­cie w sa­mym fak­cie pod – boju. Rząd ato­li oczy na to za­my­kał, uwa­ża­jąc fakt ów za do­bro­dziej­stwo, nie­uzna­wa­ne przez lud­ność, skut­kiem za­śle­pie­nia je­dy­nie. Na za­śle­pie­nie miał spo­so­by: miecz i po­stro­nek. W celu zaś usu­nię­cia nie­uf­no­ści, sku­tecz­niej­sze­go nie wi­dział in­ne­go nic, jak za­stą­pie­nie lu­dzi, nie ma­ją­cych o sto­sun­kach miej­sco­wych wy­obra­że­nia, przez lu­dzi obe­zna­nych z ta­ko­we­mi do­kład­nie. Lu­dzi tego ro­dza­ju miał pod ręką, na grun­cie. Byli-to po­tom­ko­wie wła­stie­li­nów daw­niej­szych, wła­ści­cie­le spa­hi­ły­ków, człon­ko­wie ary­sto­kra­cyi miej­scowcj, któ­rzy śród na­ro­du serb­skie­go ro­dzi­li się, ho­do­wa­li i umie­ra­li, któ­rzy sami z rodu Ser­ba­mi byli, a nie mie­li do oj­czy­zny przy­wią­za­nia in­ne­go, prócz tego, któ­re się za­ha­cza­ło o tron suł­tań­ski. Lu­dzie ci wy­da­wa­li się naj­wła­ściw­sze­mi do za­stą­pie­nia Tur­ków ro­do­wi­tych, z głę­bi Azyi przy­wo­ły­wa­nych. Rząd prze­to cof­nął tych ostat­nich, po­wie­rza­jąc za­rząd kra­ju be­jom, wy­wo­dzą­cym po­cho­dze­nie swo­je od ro­dów do­stoj­nych wo­je­wo­dziń­skich, bań­skich, kró­lew­skich, po­sia­da­ją­cych śród ludu po­sza­no­wa­nie, od­no­szą­ce się do wspo­mnień, w po­da­niach i pie­śniach prze­cho­wy­wa­nych. Be­jo­wie przez czas dłu­gi trzy­ma­ni byli w od­da­le­niu od spraw pu­blicz­nych, wy­wza­jem­nia­jąc się je­dy­nie za za­cho­wa­nie przy­wi­le­jów służ­bą oręż­ną w cza­sie woj­ny. Oni-to wy­sta­wia­li owę jaz­dę sław­ną, spa­hi­sa­mi zwa­ną. Przez wie­ków kil­ka prze­le­wa­li w in­te­re­sie pań­stwa ot­to­mań­skie­go krew i uro­bi­li so­bie tra­dy­cyą wier­no­ści nie­za­chwia­nej wzglę­dem tro­nu suł­tań­skie­go – tra­dy­cyą, któ­ra neu­tra­li­zo­wa­ła i nisz­czy­ła daw­niej­szą, od­no­szą­cą się do cza­sów nie­pod­le­głe­go Ser­bii bytu. Wie­dzie­li wpraw­dzie, że przod­ko­wie ich by­wa­li wo­je­wo­da­mi, ba­na­mi i kró­la­mi; wie­dza ta ato­li, za­mglo­na po­mro­kiem wie­ków, wy­stę­po­wa­ła na wi­dow­nię ja­sną nie in­a­czej, jak wo­bec bla­sku, bi­ją­ce­go od ma­je­sta­tu pa­dy­sza­cha. Nie wy­obra­ża­li so­bie, aże­by kie­dy mo­gło być in­a­czej. Do­szłe do świa­do­mo­ści ich w po­da­niach i pie­śniach ułam­ki wie­dzy dzie­jo­wej od­no­si­li do pa­dy­sza­cha cał­ko­wi­cie, w tem prze­świad­cze­niu, iż przod­ko­wie ich, wo­je­wo­do­wie, ba­no­wie i kró­lo­wie pa­dy­sza­cho­wi słu­ży­li. Kró­le­wicz Mar­ko był tego do­wo­dem naj­pew­niej­szym. Rząd prze­to, w tro­sce o po­zy­ska­nie uf­no­ści miesz­kań­ców kra­ju, miał pra­wo wszel­kie do mnie­ma­nia, iż nic lep­sze­go wy­my­ślić nie­mo­że, jak po­wie­rzyć za­rząd ta­ko­we­go w ręce łu­dzi miej­sco­wych, ze sto­sun­ka­mi do­kład­nie obe­zna­nych i wszel­kie rę­koj­mie wier­no­ści wzglę­dem tro­nu da­ją­cych, w ręce Ser­bów z krwi i ko­ści. Mnie­mał on, że to po­chle­bi na­ro­do­wi, nie przy­pusz­czał bo­wiem, aże­by to, co sam za do­bre uwa­żał, mo­gło za złe w oczach ludu ucho­dzić, nie przy­pusz­czał, aże­by po­tur­czeń­stwo szko­dzić mia­ło rzą­dom no­wym. W oczach wła­dzy ucho­dzi­ło ono za za­słu­gę: jak­że­by prze­to, raj o wie pod­li in­a­czej o tem my­śleć mie­li!….

2. PRZE­PO­WIED­NIA .

Po­wieść, któ­rą opo­wia­dać mamy, od­no­si się do chwi­li za­pro­wa­dze­nia przez rząd mo­dy­fi­ka­cyj w do­bo­rze oso­bi­sto­ści, po­wo­ła­nych do rzą­dze­nia kra­jem. Be­jo­wie, do chwi­li tej we­gie­tu­ją­cy, uj­rze­li się na­gle na te­atrze dzia­ła­nia pu­blicz­ne­go. Zdu­mia­ło ich to zra­zu, jako rzecz dziw­na. Wy­da­wa­ło się im, że za­da­niem ży­cia ich nie jest i nie może być co in­ne­go, jak tyl­ko uży­wa­nie da­rów bo­żych na ko­rzyść naj­przód suł­ta­na, na­stęp­nie ich sa­mych. Cel ży­cia upa­try­wa­li w ży­ciu sa­mem, w prze­cho­wy­wa­niu ro­dów zna­ko­mi­tych i w ni­czem in­nem. Z tem tak im do­brze było!… Naj­mniej­sza tro­ska nie mą­ci­ła im ży­wo­ta, idą­ce­go z ze­gar­ko­wą re­gu­lar­no­ścią. Cier­pie­li­by na nudy, gdy­by po­sia­da­li jaką-taką oświa­tę. Bez oświa­ty za­zna­wa­li tej szczę­śli­wo­ści, o któ­rej ukra­iń­skie po­wia­da przy­sło­wie: "Sze­za­sły­wy du­reń, ni­czim sia ne żu­ryt", jest", pje, spyt" i lul­ku ku­ryt'". Tak też czy­ni­li oni zna­ko­mi­tych ro­dów po­tom­ko­wie. Mie­li ha­re­my, za­ba­wia­li się ło­wa­mi; świę­tem usta­wicz­nem był dla nich rok cały. Był on jed­nak świę­tem po­wsze­dniem, prze­pla­ta­nem świę­ta­mi uro­czy­ste­mi, mu­zuł­mań­skie­mi i chrze­ści­jań­skie­mi. Be­jo­wie po­ści­li ra­ma­zan, ob­cho­dzi­li baj­ra­my, ob­cho­dzi­li też i Boże Na­ro­dze­nie, Wiel­ka­noc, Zie­lo­ne Świąt­ki, a w dzień za­dusz­ny nie­wia­sty ich wy­no­si­ły na cmen­tarz ja­dło w mi­secz­kach, sta­wia­ły ta­ko­we na gro­bach, same zaś pła­ka­ły, na rów­ni z nie­wia­sta­mi chrze­ści­jan-, skie­mi. Jako wiel­kie ży­wo­ta uroz­ma­ice­nie, przy­cho­dzi­ła nie­kie­dy woj­na, sta­no­wią­ca dla nich po­win­ność świę­tą, uro­czy­stą, do peł­nie­nia któ­rej wszyst­ko w chwi­li każ­dej w po­go­to­wiu mie­li.

Ży­wot taki nie mógł, rzecz pro­sta, wy­cho­dzić be­jom na do­bre. Za­pa­sa­li się strasz­li­wie. Nie­do­god­ność ta ato­li, wiel­ka pod wzglę­dem sa­ni­tar­nym, nie do­le­ga­ła im bar­dzo – owszem, tra­ci­li na ru­chli­wo­ści, zy­ski­wa­li na po­wa­dze. We wła­snem prze­to mnie­ma­niu zy­ski­wa­li ogrom­nie, pod­cią­ga­jąc się pod ten ogól­ny po­wa­gi mia­now­nik, któ­ry na Wscho­dzie po­le­ga na ocię­ża­ło­ści, a wy­ra­ża się ob­ra­zo­wo za po­mo­cą przy­rów­ny­wa­nia czło­wie­ka do ar­ma­ty: top-gebi. Be­jo­wie, ci zwłasz­cza, któ­rym losy do­zwo­li­ły czter­dziest­kę prze­żyć, sta­no­wi­li, w od­nie­sie­niu spo­łecz­nem, za­stęp ar­ty­le­ryi cięż­kiej, peł­nej za­do­wo­le­nia z sa­mej sie­bie. Spo­ży­wa­li ta­tły w ilo­ści ogrom­nej, wy­lę­ga­li się, kawę pili, dymy z cy­bu­cha cią­gnę­li i Al­ła­ha chwa­li­li. Ju­tro dla nich nie ist­nia­ło wca­le; nie trosz­czy­li się niem, w prze­ko­ko­na­niu, że jak jest, tak bę­dzie do świa­ta skoń­cze­nia. Smierć nie ob­cho­dzi­ła ich zby­tecz­nie, z po­wo­du, że wy­zna­wa­li is­la­mizm, a więc pew­ni byli przej­ścia po tam­tej stro­nie gro­bu do ży­cia jesz­cze wy­god­niej­sze­go, jesz­cze roz­kosz­niej­sze­go, ani­że­li to, ja­kie pę­dzi­li na tym pła­czu pa­do­le, po­mi­mo że i tu dzia­ło się im wca­le nie­źle.

To też wieść o tem, że wolą pa­dy­sza­cha jest po­wo­ła­nie ich do ży­cia pu­blicz­ne­go, spra­wi­ła wśród nich wra­że­nie ogrom­ne. Za­nie­po­ko­ili się i za­dzi­wi­li. Ży­cie pu­blicz­ne?… nie ro­zu­mie­li tego. W mnie­ma­niu ich ży­cie, ja­kie do­tąd pę­dzi­li, pu­blicz­nem było. Pa­no­wa­li każ­dy w sfe­rze swo­jej, po­sia­da­li spa­hi­ły­ki, któ­re, po­mi­mo że w zna­cze­niu praw­nem ucho­dzi­ły za wła­sność suł­ta­na, fak­tycz­nie jed­nak za­le­ża­ły od nich w roz­cią­gło­ści ca­łej, z zie­mią, z wodą, z po­la­mi, z bo­ra­mi, bez lud­no­ści wszak­że. Ta ostat­nia po­zo­sta­wa­ła w uży­wal­no­ści swo­bo­dy oso­bi­stej, ogra­ni­czo­nej strasz­li­wie do tego stop­nia, że sta­wa­ła się nie­wo­lą. Co in­ne­go zna­czy­ła li­te­ra pra­wa, co in­ne­go za­sto­so­wa­nie li­te­ry owej do prak­ty­ki. Lud­ność wiej­ska za­le­ża­ła od be­jów o tyle tyl­ko, o ile za­miesz­ki­wa­ła na grun­tach do spa­hi­ły­ków na­le­żą­cych, od któ­rych obo­wią­za­ną była do tak zwa­nych bej­li­ków, bę­dą­cych nie czem in­nem, jeno po­czci­wą pańsz­czy­zną. Ist­nia­ła pańsz­czy­zna, to zna­czy, że ist­nia­ło i pod­dań­stwo po­dob­ne do tego, ja­kie się prak­ty­ku­je w kra­jach ucy­wi­li­zo­wa­nych, wy­ra­ża­jąc się za po­mo­cą uza­leż­nie­nia lu­dzi z pra­cy rąk ży­ją­cych, od spo­glą­da­ją­cych na pra­cę z po­gar­dą.

Lu­dzie przy­tem, na grun­tach be­jow­skich za­miesz­ka­li, byli to ra­jo­wie, giau­ry, psy nie­wier­ne, z któ­rych wy­zna­wey pro­ro­ka mie­li pra­wo, a po czę­ści i obo­wią­zek na­wet, drzeć skó­rę. Pra­wo i obo­wią­zek za­czerp­nię­te z ko­ra­mi, o któ­rym be­jo­wie sła­be mie­li wy­obra­że­nie, zle­wa­ły się we wzglę­dzie tym w jed­no, na­da­jąc be­jom pe­wien ak­cent pu­blicz­ny. Prze­strze­ga­nie za­ko­nu, o tyle, o ile ta­ko­wy wy­go­dom ich oso­bi­stym do­ga­dzał, wy­da­wa­ło się im służ­bą, od­no­szą­cą się do Ał­ła­ha, za po­śred­nic­twem na­miest­ni­ka jego na zie­mi, suł­ta­na. Słu­ży­li prze­to suł­ta­no­wi, słu­ży­li Ał­ła­ho­wi, wiel­bi­li pro­ro­ka i nie do­my­śla­li się, nie przy­pusz­cza­li, aże­by po-za­tem ist­nieć mia­ła jesz­cze służ­ba ja­kaś pu­blicz­na. Nie czu­li w so­bie do ta­ko­wej po­wo­ła­nia, co po­cho­dzi­ło stąd, że urzę­dy wszel­kie spra­wo­wa­li Tur­cy ro­do­wi­ci, ze Stam­bu­łu na­sy­ła­ni, że trwa­ło to dłu­go, wie­ki całe, że się za­tem tak do tego przy­zwy­cza­ili, iż wy­da­wa­ło się im, że in­a­czej być nie może.

Mnie­ma­nie ta­kie utwier­dza­ło w nich to tak­że, że tu­rec­cy urzęd­ni­cy ob­cho­dzi­li się z nie­mi ze względ­no­ścią całą, na­leż­ną uprzy­wi­le­jo­wa­nym, tak da­le­ce, że im po­nie­kąd słu­ży­li. W zaj­ściach na­przy­kład, ja­kie się wy­da­rza­ły po­mię­dzy ra­ja­sa­mi a be­ja­mi, pa­sza, kaj­ma­kan, mu­dir, kady za­wsze po stro­nie tych ostat­nich sta­wa­li, za­sła­nia­jąc ich po­wa­gą rzą­do­wą. Gdy któ­re­mu z be­jów cho­dzi­ło o nie­do­bo­ry w dzie­się­ci­nach, o nie­do­rob­ki w bej­li­kacb, o wy­eg­ze­kwo­wa­nie ja­ko­we­go rze­czy­wi­ste­go lub uro­jo­ne­go dłu­gu, po­trze­bo­wał tyl­ko po­słać mom­ka z ję­zy­kiem do naj­bliż­sze­go przed­sta­wi­cie­la wła­dzy, a ten, nie py­ta­jąc o nic wię­cej, wy­pra­wiał na­tych­miast za­ptiów i prze­pro­wa­dzał eg­ze­ku­cyą z całą su­ro­wo­ścią mści­wej spra­wie­dli­wo­ści. Be­jo­wie prze­to uwa­żać się mie­li pra­wo pod pa­no­wa­niem tu­rec­kiem za pe­wien ro­dzaj kró­le­wiąt, za pie­sze­zo­ną pa­dy­sza­cha dzia­twę, bio­rą­cą swój udział w mie­niu ro­dzi­ca. I do­brze im z tem było – i nie przy­pusz­cza­li, aże­by być mo­gło in­a­czej. Każ­dy z nich miał ku­tią wła­sną, któ­ra była jak­by re­zy­den­cya kró­lew­ską, i w któ­rej rów­nych so­bie go­ścił, a od niż­szych hoł­dy od­bie­rał. Rów­ni dla beja za­czy­na­li się od be­jów i szli w górę aż do suł­ta­na, któ­ry w pań­stwie ca­łem był je­dy­ną wyż­szą isto­tą, za ta­ko­wą uzna­wa­ną. Zresz­tą wyż­szość nie ist­nia­ła żad­na. We­zy­ro­wie, do­stoj­ni­cy wy­so­cy, peł­ni­li funk­cyę ta­kie lub inne urzę­do­we, ale w mnie­ma­niu be­jów, nie zaj­mo­wa­li sta­no­wisk, któ­re­by im nada­wa­ły prze­wa­gę bądź-to spo­łecz­ną, bądź to­wa­rzy­ską, nie mó­wiąc już o ro­do­wej, po­zo­sta­ją­cej sta­now­czo i raz na­zaw­sze po stro­nie po­tom­ków kró­lew­skich.

Be­jo­wie wy­so­ko się no­si­li, a to­tem wy­żej, że bar­dzo byli ciem­ni, i że je­dy­ne, ja­kie im przy­świe­ca­ło świa­teł­ko, po­le­ga­ło na ro­do­wo­dach fan­ta­stycz­nych. Ża­den z nich nie wy­pro­wa­dzał po­cho­dze­nia swe­go in­a­czej, jak w li­nii pro­stej od któ­re­goś z owych kró­lów efe­me­rycz­nych, któ­rych w ostat­nich ist­nie­nia nie­pod­le­głe­go Bo­śni cza­sach było mnó­stwo ogrom­ne. Ten mie­nił się po­tom­kiem Ja­bło­no­wi­czów, ten Osto­iczów, ów Chra­ni­czów, Wu­ko­wi­czów, Mrniaw­ce­wi­czów, Fran­gi­pa­ni­czów, Bal­szi­czów, albo Crnio­je­wi­czów; zda­rza­li się zaś i tacy, co nie za­do­wa­la­jąc się zwy­czaj­ne­mi śmier­tel­ni­ka­mi, się­ga­li w kra­inę nad­na­tu­ral­ną" wpro­wa­dza­jąc do po­cząt­ków rodu swe­go in­ter­wen­cya bądź ar­cha­nio­ła, bądź anio­ła, bądź też wili, nim­fy, czu­wa­ją­cej nad kra­iną bę­dą­cą ich ko­leb­ką.

Po­cho­dze­niem ta­kiem nad­na­tu­ral­nem chwa­li­li się Ro­tu­ło­wi­cze, któ­rzy, licz­nie nie­gdyś roz­ro­dze­ni, ze­szli przy koń­cu wie­ku XVIII do przed­sta­wi­cie­la w jed­nej oso­bie, w oso­bie Ru­stem-beja, żar­nie – szku­ją­ce­go czy­flik ob­szer­ny, wzno­szą­cy się w po­ło­że­niu ma­low­ni – czem. Czy­fik ten za­miesz­ki­wa­ła od cza­sów nie­pa­mięt­nych gło­wa rodu.

Opo­wia­da­no, że daw­niej, gdy zja­dą się, by­wa­ło, Ro­tu­to­wi­cze wszy­scy, to obóz za­ta­cza­ją. Dom po­mie­ścić ich nie mógł – roz­bi­ja­no dla niech na­mio­ty i za­sta­wia­no sto­ły pod nie­bem otwar­tem. Cza­sy te ato­li mi­nę­ły. Po­wo­li, po­wo­li, dzię­ki roz­ma­itym nie­przy­ja­znym zbie­gom oko­licz­no­ści, licz­ba głów zmniej­sza­ła się stop­nio­wo, aż na­gle spa­dła na ród klę­ska, któ­ra za jed­nym za­ma­chem zmio­tła trzy­dzie­sta pię­ciu, tak mę­żów w sile wie­ku, ja­ko­też i mło­dzień­ców, za­li­cza­ją­cych się do tej ro­dzi­ny.

Trzy­dzie­stu pię­ciu Ro­tu­ło­wi­czów wy­bra­ło się było, na we­zwa­nie suł­ta­na, na woj­nę i nie po­wró­ci­ło z ta­ko­wej. Wy­gi­nę­li wszy­scy na­raz, prze­pa­dli, a prze­pa­dli w tak ta­jem­ni­czy spo­sób, że nikt, ani wów­czas, ani póź­niej co się z nie­mi sta­ło, nie wie­dział. Dłu­go też, bar­dzo dłu­go, lata cale, całe lat dzie­siąt­ki wy­glą­da­no po­wro­tu ich z woj­ny! Ha­ner­ny ( żony) po ha­re­mach oczy so­bie psu­ły, wy­glą­da­jąc przez kra­ty ta syna, owa męża – po­sta­rza­ły się, po­umie­ra­ły, a z Ro­tu­lo­wi­czów nie po­ka­zał się ża­den.

Trzy­dzie­stu i pię­ciu chło­pów do­bor­nych za­gi­nę­ło bez sły­chu, ni wie­ści. Sta­no­wi­li od­dział osob­ny przy­pusz­czać więc moż­na, że, bądź czy­niąc pod­jazd, bądź w bi­twie od­osob­nie­ni, oto­cze­ni przez nie­przy­ja­cie­la w sile prze­waż­nej, w pień wy­cię­ci zo­sta­li. Przy­pusz­cze­nie to ato­li nie usu­wa­ło na­dziei do­cze­ka­nia się je­że­li nie po­wro­tu któ­re­go z owych trzy­dzie­stu pię­ciu, to bo­daj wie­ści ja­kiej o nich. Cze­ka­no lat dzie­sięć, dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści – na­próż­no. Po­zo­sta­li w domu star­ce wy­no­si­li się na tam­ten świat je­den po dru­gim, z mło­dzie­ży zaś do­ro­sło trzech i z tych je­den tyl­ko po­zo­sta­wił po so­bie po­tom­ka płci mę­skiej, na gło­wie któ­re­go zo­gni­sko­wa­ła się cała rodu na­dzie­ja. Był nim wła­śnie wy­mie­nio­ny po­wy­żej Ru­stem­bej, któ­ry, prze­żyw­szy stry­jów, ob­jął po nich spa­hi­ły­ki, przy­łą­cza­jąc ta­ko­we do tych, co mu się po ojcu do­sta­ły.

Ru­ste­mo­wi nie wio­dło się pod ro­do­wym wzglę­dem. W ha­re­mie miał trzy ha­ne­my, niby ła­nie; ba­czył na to, aże­by każ­da z nich mło­da była i zdro­wa; oda­ły­ki ( oda­li­ski) do­bie­rał naj­do­rod­niej­sze: co jed­nak któ­ra po­wi­ła, to dziew­czy­nę. We wzglę­dzie có­rek wbi­jał się w licz­bę; co się ato­li sy­nów ty­czy, z wiel­ką bie­dą do­cze­kał się jed­ne­go w sta­ro­ści dni swo­ich. Na imię mu dal: Mah­mud.

Chło­piec przy­szedł na świat, jak – jak to po­wia­da­ją – za na­paść, wą­tło zbu­do­wa­ny i sła­by, pod wróż­ba­mi jed­nak, któ­re do­brze ro­ko­wa­ły, a po­mię­dzy któ­re­mi ta naj­wię­cej wa­ży­ła, że uro­dził się w chwi­li, gdy na nie­bie wscho­dzi­ła gwiaz­da be­tle­jem­ska, to jest gdy chrze­ści­ja­nie za­sia­da­li do uczty, za­sta­wio­nej na cześć wła­da boga.

"Mło­dym bo­giem" na­zy­wa­ją na Sło­wiańsz­czyź­nie po­łu­dnio­wej Chry­stu­sa. Świę­to Bo­że­go na­ro­dze­nia, zwa­ne ho­ii­czem, ob­cho­dzi się tam z uro­czy­sto­ścią wiel­ką. Mah­mud prze­to po­wi­tał ten pa­dół pła­czu w chwi­li, gdy chrze­ści­ja­nie za­sia­da­li do wie­cze­rzy wi­gi­lij­nej, co przez ma­ho­me­ta­ni­na ojca jego i przez ma­ho­me­tań­ską mat­kę uwa­ża­nem było za wróż­bę wiel­ce po­myśl­ną.

Wróż­ba ta ato­li nie była je­dy­na. Zna­la­zła się i inna jesz­cze. Na chwi­lę przed na­ro­dze­niem się chłop­ca, wkro­czył do sa­lam­li­ku piel­grzym i, za­siadł­szy na so­frze, mil­czał tak dłu­go, aż gwiaz­da pierw­sza na nie­bie się po­ka­za­ła. Gwiaz­da się po­ka­za­ła piel­grzym gło­wę pod­niósł, wstrzą­snął nią i ode­zwał się:,

– Ru­stem – beju, bądź po­zdro­wion… pod dach twój za­wi­tał gość, któ­ry w pro­gi two­je wiel­kie wpro­wa­dzi szczę­ście.

Ru­stem-bej, pi­ją­cy pod­ów­czas dym z cy­bu­cha, zwró­cił jeno z pod: brwi na­su­nię­tych wzrok na mó­wią­ce­go i mruk­nął pod no­sem: – Hę?….

– Pod dach twój za­wi­tał gość…

– E… do­brze… Niech do sa­lam­li­ku wnij­dzie i przy ogni­sku miej­sce zaj­mie.

Piel­grzym, któ­ry mło­dym był i pięk­nym czło­wie­kiem, uśmiech­nął się, gło­wę pod­niósł i od­rzekł:

– Nie­ma­ło wody upły­nie, za­nim on cho­dzić bę­dzie umiał.

– Po­wia­dasz jed­nak, że za­wi­tał…

– Po­wia­dam, co mó­wisz, ale nie po­wia­dam, że przy­szedł.

– Któż jest gość ów? – za­py­tał Ru­stem bej po chwi­li, ude­rzo­ny za­gad­ko­wo­ścią od­po­wie­dzi piel­grzy­ma.

– Syn twój.

– Syn?… – pod­chwy­cił Ru­stem-bej z ak­cen­tem unie­sie­nia, któ­re go opa­no­wa­ło na­gle.

I na­gle zga­sło. Ru­stem-bej przy­po­mniał so­bie, że jest mę­żem po­waż­nym, któ­re­mu uno­sić się, ra­do­ścią zwłasz­cza, nie­wol­no.

Po­wścią­gnął więc ra­dość w so­bie, od­sap­nął i ziew­nął.

Coś go jed­nak od mo­men­tu tego niby pa­lić we­wnątrz po­czę­ło. Sie­dział na skó­rze niedź­wie­dziej, opie­rał się o po­dusz­ki ple­ca­mi, a jed­nak na­gle twar­do i nie­wy­god­nie mu się zro­bi­ło. Za­pra­gnął wstać, przejść się, chłod­nem po­wie­trzem ode­tchnąć i do ha­re­mu zaj­rzeć.

Spo­dzie­wał się po­tom­ka i, po­nie­waż tak się zło­ży­ło, że mu się same sy­pa­ły dziew­czę­ta, więc ani my­ślał o synu, któ­re­go już na­wet ży­czyć so­bie za­prze­stał. Sło­wa, przez piel­grzy­ma wy­rze­czo­ne, obu­dzi­ły w nim ży­cze­nia od­daw­na uśpio­ne. Za­pra­gnął na­gle i go­rą­co syna. "Wal­czył przez chwil­kę sam ze sobą, nie wie­dząc, czy ma z sa­lam­li­ku wyjść, czy nie; zde­cy­do­wał się wresz­cie, cy­buch na bok odło­żył, ze sfo­ry się za­su­nął, nogi w pa­pu­czi wło­żył i kro­kiem po­wol­nym, dla uczy­nie­nia po­wa­dze za­dość, z izby się wy­niósł. Za pro­giem po­śpiesz­niej nie­co ru­szył, za­mie­rza­jąc wpro­std do drzwi ha­re­mu..

Przede drzwia­mi za­trzy­mał się na chwil­kę – ude­rzył go gwar nie­zwy­kły, jaki pa­no­wał we­wnątrz od­dzia­łu nie­wie­ście­go. Gwar to był zło­wro­go ja­koś brzmią­cy: skła­da­ły się nań okrzy­ki, wy­zy­wa­nia i po­gróż­ki, wy­gła­sza­ne przez nie­wia­sty w gnie­wie.

– Co to zna­czy? – po­my­ślał so­bie Ru­stem-bej.

Drzwi otwo­rzył, próg prze­stą­pił i uj­rzał się w oto­cze­niu wszyst­kich żon i wszyst­kich oda­łyk. Wszyst­kie, uj­rzaw­szy go, ku nie­mu się zwró­ci­ły i ra­zem, wy­krzy­ku­jąc, mó­wić po­czę­ły. Wzro­ki ich iskry, zda się, sy­pa­ły; z ust rwa­ły się im sło­wa pręd­kie, któ­re, w jed­no ze­braw­szy i z ozdób zby­tecz­nych oczy­ściw­szy, da­dzą się w na­stę­pu­ją­ce ująć prze­mó­wie­nie:

– Pra­gną­łeś syna… masz!… Uro­dzi­ła ci go nie żad­na z nas, mło­dych i pięk­nych, ale naj­brzyd­sza, naj­po­dlej­sza, naj­ostat­niej­sza, naj­mi­zer­niej­sza… Masz syna, cie­szże się nim, póki mo­żesz, co nie po­trwa dłu­go. Jaka mat­ka, taki chło­piec… jej do śmier­ci dni trzy, a jemu trzy go­dzi­ny… je­że­li­by zaś po­żyć miał dłu­żej, to… oho!…

Wy­krzyk­ni­ko­wi ostat­nie­mu to­wa­rzy­szy­ło za­ci­ska­nie pię­ści i po­ka­zy­wa­nie ku­ła­ków, z czem ko­bie­ty pięk­ne wy­glą­da­ły jak har­pie, jak sza­ta­ni­ce. Po­znał Ru­stem bej, że każ­da z nich, gdy­by syna jego do rąk do­sta­ła, za­du­si­ła­by go bez na­my­słu dłu­gie­go. Z gie­stów, ze wzro­ków, ze słów nie­wiast tych try­ska­ła wście­kła, ze­mstą za­praw­na i dzi­ko­ścią okra­szo­na za­zdrość. Za­drżał sta­rzec; wnet jed­nak wy­pro­sto­wał się, gło­wę do góry pod­niósł, brwi sro­dze na­marsz­czył i groź­nym gło­sem krzyk­nął:

– Mil­czeć!… zgra­jo plu­ga­wa!

Na­sta­ła wnet ci­sza. Nie­wia­sty gło­wy po­spusz­cza­ły, ręce im po­opa­da­ły. Ci­szę prze­rwa­ły na­stę­pu­ją­ce wy­ra­zy, wy­mó­wio­ne to­nem spo­koj­nym, lecz ma­ją­cym ak­cent wy­ro­ku nie­ubła­gal­ne­go:

– Je­że­li się chło­piec zdro­wo nie wy­cho­wa, każ­da z was, jed­na po dru­giej, pój­dzie w wor­ku, mie­rzyć głę­bo­kość By­strzy­cy… Po­wie­dzia­łem…

Ci­sza była na sło­wa te od­po­wie­dzią.

– Sły­sza­ły­ście? – za­py­tał.

– Po­wie­dzia­łeś, ef­fen­dim – od­rze­kły gło­sem jed­nym.

– Pa­mię­taj­cież to so­bie.

I po­szedł do izb dal­szych, ka­gan­ka­mi oświe­co­nych, aż się za­trzy­mał w tej, w któ­rej, na usła­nej na pod­ło­dze po­ście­li, sie­dzia­ła nie­wia­sta bla­da, z dzie­ciąt­kiem u pier­si. Na wi­dok ten uczuł za po­wie­ka­mi wil­goć i w ser­cu rzew­ność. Z roz­rzew­nie­nia-by za­pła­kał, gdy­by nie po­wa­ga, któ­ra mu na­ka­za­ła stłu­mić w so­bie wzru­sze­nie. Po­stał przez chwi­lę w mil­cze­niu i za­py­tał:

– No i cóż, Kur­rem?

– Da­łam ci, o pa­nie, syna!

– Pil­nuj go.

– O pa­nie! – ode­zwa­ła się ko­bie­ta, na­da­jąc czar­nym oczom swo­im wy­raz wy­mow­ny.

Kur­rem nie była ani tak sta­ra, ani tak brzyd­ka, jak to­wa­rzysz­ki jej po­wia­da­ły; lat nie li­czy­ła wię­cej nad trzy­dzie­ści, po­stać zaś jej pod tym tyl­ko wzglę­dem niż­szą się od po­sta­ci ha­re­mo­wych jej sio­strzyc oka­zy­wa­ła, że bra­kło jej tu­szy, ucho­dzą­cej, w mnie­ma­niu wy­znaw­ców pro­ro­ka, za nie­zbęd­ny pięk­no­ści wa­ru­nek. Nie mo­gła ucho­dzić za pięk­ność, mia­ła ato­li coś w po­sta­ci i w twa­rzy swo­jej uj­mu­ją­ce­go, cóś słod­kie­go, bi­ją­ce­go mia­no­wi­cie ze spoj­rze­nia i z uśmie­chu. Płeć śnia­da­wą, oczy czar­ne, war­ko­cze kru­cze do­da­wa­ły jej wdzię­ku na­tu­ral­ne­go. Kie­dy ode­zwa­ła się "o pa­nie!" to głos jej za­brzmiał tak sre­brzy­ście, tak ja­koś do du­szy wni­ka­ją­co, że sta­rzec do ży­we­go uczuł się tknię­tym. Nie dał ato­li tego po­znać po so­bie. Dla na­bra­nia kon­te­nan­su, moc­no od­chrząk­nął i za­py­tał:

– Cóż chło­piec… zdrów?

– Nie wiem, pa­nie… ale ja go będę pil­no­wa­ła… pil­no­wa­ła… Będę go pil­no­wa­ła, cho­ciaż­bym pil­no­wa­nie ży­ciem wła­snem oku­pić mia­ła… Och! – głę­bo­ko, z ak­cen­tem bo­jaź­li­we­go drże­nia wes­tchnę­ła.

– Bo­isz się? – było za­py­ta­nie, któ­re Ru­stem-bej za­dał po chwi­li mil­cze­nia.

Ko­bie­ta wes­tchnę­ła i wzrok do góry wznio­sła.

– Cze­go?

– Przedew­szyst­kiem oczów, na­stęp­nie wszyst­kie­go: po­wie­trza, ognia, wody, sło­wa… wszyst­kie­go… Oto wi­dzisz mnie, pa­nie… sła­bam, sen mnie kło­ni, a jed­nak nocy tej oka nie zmru­żę… Żad­na ci syna nie dała… do­pie­ro ja… i dla­te­go… boję się ich!

Wy­ra­zy ostat­nie wy­ma­wia­jąc, oczy­ma na drzwi uka­za­ła. Z poza drzwi do­cho­dził szmer szep­ta­nia nie­wie­ście­go.

– Za­ka­za­łem i za­gro­zi­łem – ode­zwał się Ru­stem-bej. Nie­wia­sta gło­wę po­chy­li­ła.

– Żad­na nie bę­dzie śmia­ła o czem złem po­my­śleć; za­po­wie­dzia­łem bo­wiem, że gdy­by się chło­piec nie wy­cho­wał, każę wszyst­kie, jed­nę po dru­giej, w wor­kach do By­strzy­cy po­wrzu­cać.

Ko­bie­ta wzrok na mał­żon­ka pod­nio­sła i wzrok ten coś mó­wić mu­siał, al­bo­wiem Ru­stem-bej za­py­tał:

– Co?… nie­do­syć tego?

– Są i na cie­bie, o pa­nie, spo­so­by… Jak się za­kli­na zdro­wie, ży­cie mi­łość, nie­na­wiść, tak samo za­kli­na się wola… Dziś wola two­ja mi­łość, nie­na­wiść, tak samo za­kli­na się wola…. Dziś wola two­ja taka, ju­tro osłab­nie, a po­ju­trze zmie­ni się… O ! są za­klę­cia są uro­ki…

Star­ca za­sta­no­wi­ły sło­wa te. Usta­mi ru­szać po­czął, jak­by coś sam do sie­bie mó­wił, gło­wą wstrzą­snął razy kil­ka i głos pod­no­sząc, za­wo­łał:

– Sosa!

Na wo­ła­nie to po­ja­wi­ła się w pro­gu sta­ra, przy­gar­bio­na, zwin­na ied­nak i zdro­wa ko­bie­ta. Sta­nę­ła, ręce na pier­siach zło­ży­ła i gło­wę po­chy­li­ła, przy­bie­ra­jąc po­sta­wę, wy­ra­ża­ją­cą po­ko­rę głę­bo­ką.

– Wiesz, kto to? – za­py­tał jej Ru­stem-bej, uka­zu­jąc pal­cem na dzie­ci­nę przy pier­si.

__ Syn twój – od­rze­kła za­py­ta­na.

– Nie­tyl­ko mój syn, ale je­dy­na Ro­tu­ło­wi­czów rodu na­dzie­ja… Czy nie tak?

– Tak, pa­nie i bra­cie.

– By­łem nią ja… te­raz jest on… Pierw­sze­go Ro­tu­lo­wi­cza wiła wy­ko­ły­sa­la na po­doł­ku i ko­ły­sząc przy­po­wia­da­ła…

– Przy­po­wia­da­ła – pod­chwy­ci­ła Sosa.

– Ty przy­po­wia­da­nie jej znasz od sło­wa do sło­wa.

– Zuam, pa­nie i bra­cie.

– No?…

Na we­zwa­nie to, sta­ru­cha pół­ś­pie­wa­nym mó­wić po­czę­ła spo­so­bem:

W gó­rach wiła dziec­ko ko­ły­sa­ła,

Ko­ły­sa­ła dziec­ko na po­doł­ku,

Ko­ły­sa­ła i tak przy­ma­wia­ła:

Przy­nio­sła mi chłop­ca tego wróż­ka

I rzu­ci­ła i ode­szła sama,

Tyl­ko zda­la na­zwi­sko krzyk­nę­ła,

Ro­tu­ło­wicz! krzyk­nę­ła trzy­krot­nie;

Ro­tu­ło­wicz! echa pod­chwy­ci­ły;

Pod­chwy­ci­ły echa to na­zwi­sko

I po­nio­sły da­le­ko, da­le­ko,

I wró­ci­ły z taką prze­po­wied­nią:

Jak się ja­błoń jabł­ka­mi okry­wa,

Tak po­tom­stwem okry­je się drze­wo,

Pniem któ­re­go bę­dzie ten chłop­czy­na.

Ale je­sień ja­bi­ka­po­obry­wa,

Po­obry­wa i zo­sta­wi jed­no,

Jed­no jabł­ko na ga­łę­zi sta­rej.

Po­zo­sta­nie Ro­tu­ło­wicz je­den,

Po­zo­sta­nie chłop­czy­na nie­mow­lę.

Nie­chże mi go w pła­ni­nę przy­nio­są,

Niech go ja znów na drze­wo od­cho­wam,

Niech od­cho­wam i niech wy­ko­ły­szę

Na pień rodu, co po­trwa tak dłu­go,

Aż się zie­mia na czę­ści roz­pad­nie,

Aż się słoń­ce do koń­ca wy­pa­li,

Aż na zie­mię gwiaz­dy po­spa­da­ją.

Skoń­czy­ła, ręce na pier­siach zło­ży­ła i gło­wę po­kor­nie po­chy­li­ła.

– Hm! – mruk­nął Ru­stem-bej pod no­sem. Sosa ra­mio­na­mi ści­snę­ła.

– Więc to jed­no jabł­ko na ga­łę­zi sta­rej, to… chy­ba on? – za­py­tał.

Sta­rusz­ka z dzi­wacz­ne­mi na chłop­ca po­pa­trzy­ła ge­sta­mi i od­par­ła:

– Chy­ba że on.

– Więc go wili od­nieść po­trze­ba?

– Po­wie­dzia­łeś, pa­nie i bra­cie.

– Soso… no?… i cóż?… Sta­rusz­ka znów ra­mio­na­mi ści­snę­ła.

– W Szar-pła­ni­nie wile od­naj­dzie chy­ba.

– Kto? – za­py­ta­ła.

– Kto?… któż, je­że­li nie ty?… Tyś prze­cie jed­na na Pri­zreńsz­czy­znę całą śpie­wa­nie jej sły­sza­ła…

– Sły­sza­łam ej śpie­wa­nie, to praw­da… cud­ne śpie­wa­nie! – rze­kła, oczy w za­chwy­cie wzno­sząc do góry – ale…

– Ale co?

– Alem… tyl­ko śpie­wa­nie sły­sza­ła.

– Nie wi­dzia­łaś jej?… No, wiesz więc co… Weź chłop­ca na ręce, idź w góry i wo­łaj na głos cały: Ro­tu­ło­wicz!… Ro­tu­ło­wicz!… Wiła na wo­ła­nie to ode­zwać-by się po­win­na… Wów­czas.

– Po­wie­dzia­łeś, pa­nie i bra­cie – pod­chwy­ci­ła. – Syna twe­go wila wy­ko­ły­sze i od­ho­du­je.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: