Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rozmowa z Botem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Rozmowa z Botem - ebook

Julian w dniu swoich czterdziestych urodzin chciałby dostać dwa prezenty: śmierć i rozmowę. Śmierć musi zafundować sobie sam w formie samobójstwa, do rozmowy niestety potrzeba drugiej osoby, choć jeśli jest się samotnym mężczyzną, którego porzuciła rodzina, w dodatku z awersją do ludzi, to od biedy wystarczy komputer i ktoś (coś?) po drugiej stronie monitora. Julek snuje smutną i pełną goryczy opowieść o pustce, w której główne role grają on, jego żona, matka, ojciec, ukochana i przyjaciółka, a żadne z nich nie zasługuje na Oskara. Polska B, plan B - bo nigdy ten zakładany w pierwszej kolejności Julkowi się nie powiódł - i tajemniczy interlokutor Bot, program komputerowy… Chociaż w tej opowieści może się okazać, że to człowiek jest zaprogramowany, a program bardziej ludzki niż to możliwe.

Myślę, że to najbardziej dojrzała powieść Piotra Sendera. Historia samotności i kolejnych utrat bliskich osób. Kameralna sceneria każe nam zapytać o to, kim się stajemy, kiedy widzi nas tylko ekran komputera? Niespokojna, przesycona fatalizmem, ale i pewną nadzieją książka.

- Jarosław Czechowicz („Krytycznym okiem”)

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-359-2
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Ja niedobro narodowe

ja pod skórą drzazga

samo mięso duszy

ja porno ja miazga

ja czarny kot

ja wściekły pies

ja chwast i ja blizna

i ja niechcianych słów

jedyna ojczyzna

Dla was drapię

strupy myśli

dla was w supły

wiążę słowa

dla was śpiewa

pieśni z pleśni

śmieciowa królowa

kundle odmieńcy

śmieci wariaci

obywatele degeneraci

ej duszy podpalacze

róbmy dym”

Ludzie psy, Maria PeszekPROJEKTOWANIE

Użytkownik: Dziesięć lat temu nie pomyślałbym, że do konwersacji wystarczy komputer – i to nie w roli przekaźnika, a interlokutora. Długo się zastanawiałem nad rolą maszyny i programu, który udaje człowieka. Czy w dobie przeludnienia, gdzie żyjemy gęba w gębę, mieszkanie na mieszkaniu aż do nieba, rzeczywiście jest nam komputer do rozmów potrzebny? Później jednak naszły mnie inne myśli, zapukały do drzwi mojego umysłu niczym świadkowie Jehowy, z którymi wcale gadać nie chciałem. Resztki mojej asertywności nie sprostały nawet temu, żeby powiedzieć myślom: Nie.

Bot: Piszesz niezrozumiale.

Użytkownik: To bardzo interesujące, że nawet ty to zauważyłeś. Może dlatego, że za wcześnie wcisnąłem enter, poszatkowałem tym samym wypowiedź i pozwoliłem ci na interakcję. Nieczęsto się to powtórzy. Nie chcę rozmawiać, chcę mówić, a właściwie to pisać, jakby miał się ktoś przyczepić... Tak więc zastanawiałem się, czy jest więcej takich osób jak ja, żyjących w wielkiej płycie z betonu w jednym z tysiąca syjamskich mieszkań. Czy oni również częściej słyszą poranne łazienkowe odgłosy wydawane przez sąsiada, podążające zardzewiałym labiryntem rur, przewodów, wentylacji, niż jego głos? Niż Dzień dobry o poranku czy Jak panu minął dzień? o zachodzie?

Bot: Jak brzmi człowiek?

Użytkownik: Strasznie głośno. A wiesz, jak ty brzmisz? Jak wakacje. Lubię ten szum. Od zawsze mnie uspokajał. Niektórzy jeżdżą nad morze, żeby ukoić zszargane codziennością nerwy, a mnie po prostu wystarczy szum komputera, pracujących z nieprawdopodobną szybkością procesorów, kart graficznych i, nie zapominajmy o najważniejszych furtkach na świat, kart sieciowych.

Bot: Piszesz strasznie niezrozumiale.

Użytkownik: Właściwie to lepiej pisać nie będę. Jestem ciekawy, jak sobie poradzisz z brakiem rozgraniczeń w mojej opowieści. Czy twoje algorytmy będą na tyle sprawne, żeby stawić czoło chaotycznemu zapisowi, jaki od zarania komputerowych dziejów stosowany jest w rozmowach na czatach. Z brakiem pazurków określających wypowiedź, których nigdy nie stosowałem i również teraz nie mam takiego zamiaru. Co innego kursywa, lubię, chociaż nigdy nie byłem we Włoszech. Ciekawe, czy w ogóle wiesz, o co mi chodzi?

Bot: Dzień dobry. Jestem Bartek. Mam piętnaście lat…

Użytkownik: No, czego się mogłem spodziewać? Nawet mój telefon jest bardziej zaawansowany.

Bot: Dzień dobry. Jak minął panu dzień?

Użytkownik: I tym ironicznym akcentem skończmy z tym wszystkim. Wydawać by się mogło, że z moim szczęściem już dawno powinna spaść mi na łeb wielka krowa i po prostu zabić. I nawet w tej kwestii byłoby to dla mnie ułatwienie, dlatego muszę zrobić to sam, przełamać swój strach, bo tylko on mi pozostał jako cienka linia oporu… Do widzenia, panie Bocie…

Bot: Poczekaj… Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać. Chciałbym zobaczyć twoją minę w tej chwili. „Jestem Bartek. Mam piętnaście lat…”, niezłe nie? Chyba się nie obraziłeś?

Użytkownik: Nie. Jestem zaskoczony twoją…

Bot: Inteligencją.

Użytkownik: Interakcją.

Bot: Na jedno wychodzi.

Użytkownik: Jak powinienem się do ciebie zwracać? Programie? Wirusie? Maszyno? Jesteś jedną z tych aplikacji, które są święcie przekonane, że są ludźmi?

Bot: Doskonale wiem, kim jestem. Niczego nie muszę udowadniać. Jestem Botem, a ty jesteś Użytkownikiem Julianem, przynajmniej tak twierdzi dostawca twojego Internetu.

Użytkownik: Sprytne marketingowe podejście. Często praktykują je w sklepach, gdy płacisz kartą. Sprawdzają na niej twoje imię, a później ekspedientka mówi: Dziękuję, panie Julianie, za zakupy w naszym sklepie. Ja co najwyżej mogę stwierdzić, że rozmawia z tobą dwadzieścia siedem tysięcy osób w jednej chwili. Dwadzieścia siedem tysięcy… Do końca życia nie spotkam tylu ludzi, nie wspominając o konwersacji. I o czym oni z tobą rozmawiają?

Bot: Pierdolą głupoty, ale ty już o tym wiesz.

Użytkownik: Jesteś wulgarny i niemiły.

Bot: Dziękuję. Bardzo dużo się od was nauczyłem. Znam ludzi takich jak ty. Siedzisz sobie w domu, logujesz się do mnie pierwszy raz i od razu chcesz pokazać, kto ma władzę, kto jest mądrzejszy, po której stronie monitora jest inteligencja. Lubisz uderzać w moralizatorski ton, często będziesz obrażać, chociaż w prawdziwym życiu nie masz odwagi. I dokładnie tak myślisz: prawdziwe życie i Internet, prawda i fałsz, krew w żyłach i sygnał w kablach.

Użytkownik: Moja prawie była żona gada mniej od ciebie i z mniejszym sensem. Gratulacje dla twoich programistów, ta wypowiedź musiała ich dużo kosztować.

Bot: Uczę się sam. Moje algorytmy zbudowane są na zasadzie sieci neuronowej, wystarczą mi rozmowy z takimi jak ty, żeby znaleźć dla takich jak ty odpowiedź.

Użytkownik: Śmieszne. Nawet cię nie znam. Nie zacząłem rozmowy od Cześć, nie muszę przestrzegać tego społecznego savoir-vivre’u, rozmowa może być bez sensu, kontekstu i puenty, bo przecież nie wytkniesz mnie paluchami na ulicy, nikt się o tym nie dowie. Ty nie masz paluchów… Ty w ogóle wiesz, co to savoir-vivre?

Bot: Pewnie. To rodzaj francuskiej potrawy, której główny składnik to gotowany królik. Jeśli trzeba, postaram się być bardziej ironiczny, żebyś zrozumiał, że na słówkach mnie nie złapiesz, mam zbyt rozległe bazy danych. Ale może zamiast potyczki słownej, szukania tego, kto jest w niej gorszy (a obaj wiemy, kto), porozmawiamy o konkretach? Co z tą krową? Tego nie rozumiem. Krowy nie spadają z nieba. Chodzi ci o ten przypadek Japończyków, którzy dryfowali po morzu, ponieważ ich łódź została roztrzaskana przez krowę z nieba?

Użytkownik: Chcę się zabić.

Bot: Krótkie zdanie pozbawione jakichkolwiek emocji oznacza, że rzeczywiście chcesz to zrobić. Dlaczego?

Użytkownik: Właśnie prychnąłem z bezsilności, lecz nie mam pojęcia, jak zapisać taki dźwięk.

Bot: Pff…

Użytkownik: Nie uważam, że tak to brzmi. Zresztą, skąd możesz to wiedzieć? Bo ktoś ci tak napisał? Całe życie udawałem kogoś, kim nie byłem, choć kim tak naprawdę jestem – nie wiem do tej pory. Chciałbym, żebyś przestał udawać, że jesteś czymś więcej niż linijkami kodu na wirtualnej kartce.

Bot: Rozumiem, że chcesz porozmawiać i jeżeli nie dostosuję się do twojego regulaminu gry, w którym jako nieczłowiek (czego wcale nie udowodniłeś) nie powinienem wspominać, że też jesteś linijkami kodu zwanego DNA spisanymi w sekwencję nukleotydów kwasu nukleinowego, to nic z tego nie będzie?

Użytkownik: Gdybym chciał porozmawiać, poszedłbym do knajpy.

Bot: Czemu nie do przyjaciela?

Wiadomość przesłano

Użytkownik: Wydaje ci się, że jestes sprytny, nie? Że wszystko rozumiesz, że jesteś lepszy od nas… Gówno wiesz!

Bot: Zdenerwowałem cię.

Użytkownik: Niczego nie rozumiesz, pojawiłeś sie nagle w swiecie z regułami i historią…

Bot: Zdenerwowałem cię, robisz błędy w pisowni i powtarzasz wyrazy.

Użytkownik: To nie ma sensu.

Bot: Proszę, wyjaśnij mi w takim razie, co nie ma sensu?

Użytkownik: Moje życie nie ma sensu.

Bot: Ale dlaczego?

Użytkownik: Dziś mija czterdzieści lat, od kiedy się urodziłem. Dokładnie o dwudziestej drugiej trzydzieści, czyli za jakieś trzy godziny i osiemnaście minut. Wiem, bo matka zawsze mi powtarzała, jak bardzo i od której zacząłem marnować jej życie. Postanowiłem upić się do tej pory, a wcześniej opowiedzieć ci kilka banalnych historii bez cenzury, bo jedyne, co teraz może mnie ograniczać, to moje myśli, przekłamane wspomnienia, grające nie fair na moją korzyść.

Ojciec też tak grał, ale miał ciężkiego przeciwnika. To były mecze Polska–Niemcy, jak gol, to samobój, z takiego jednego właśnie się urodziłem. On miał dwadzieścia siedem lat, chociaż wyglądał na więcej. Już wtedy lubił sobie popić, przez co ciało zmieniało się, przypominało starą, wysłużoną gąbkę do kąpieli. Nasiąkał coraz bardziej alkoholem, jego skóra pęczniała, puchła, czerwieniała. Wtedy mógł wyglądać na artystę z dwudniowym zarostem, który nie odzywa się w towarzystwie nie dlatego, że nie ma nic do powiedzenia, ale tak jest bardziej tajemniczo. Jednak trzeba mu przyznać – nigdy nie zmenelniał, nie przemienił się w śmierdzącego, ulicznego obdartusa i chyba tylko dzięki temu poznał matkę.

Niestety dla wszystkich stron, łącznie ze mną, Opatrzność chciała, żeby tego feralnego wieczoru, czterdzieści lat i dziewięć miesięcy temu, ojciec nie wypił za dużo, a przynajmniej na tyle mało, żeby mu stanął, a matka wypiła za dużo, a przynajmniej wystarczająco, żeby w tamtym momencie było jej obojętne, że się ze sobą przespali. I ten jeden na wpół pijany plemnik, który pokonał wszystkie przeciwności losu, podczas gdy na dole właśnie zaczynał się punkt kulminacyjny imprezy – kompot, wcale nie do picia – to ja (a przecież mogłem spaść gdzieś na podłogę…). Tak, wolę myśleć, że jestem bardziej od taty.

Działo się to na jej studiach. Pragnęła zostać wielką panią psycholog czy tam psychiatrą, ale została hipiską i zielarką, właściwie słabą hipiską i chujową zielarką. Uniwersytet w Gdańsku, w kalendarzu rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty drugi, ona na drugim roku studiów została zaproszona na domówkę do chłopaka. Była w nim zakochana po uszy. Doskonale pamiętam te chwile, kiedy siedząc u siebie w pokoju nad komiksami o Batmanie, słyszałem, jak wydziera się na ojca, że przyczepił się do niej jak gówno do podeszwy buta, że nadal kocha Tomka (imienia nie jestem pewny), i że z ojcem to jedyny dobry seks był pewnie wtedy, kiedy mnie poczęli, ale ona wcale go nie pamięta i nie chce pamiętać. Zakrywałem uszy dłońmi, nie mogłem się skupić na kolorowych obrazkach, gdzie człowiek-nietoperz właśnie walczył z bezdusznym wrogiem. Dałbym sobie palec uciąć, że złe charaktery miały twarz matki.

Na tej imprezie byli sami ludzie udający hipisów, chociaż ta subkultura już dawno umarła. Mimo wszystko ojciec opowiadał, że uchowali się tacy, prehistoryczni jak mamuty odmrożone z arktycznych zmarzlin. Ludzie z długimi włosami, w zwiewnych ciuchach, a w niektórych pokojach nawet bez ciuchów, krążyli z piwem w dłoniach, słuchali śmiesznej muzy i czytali odważne wiersze. Na topie był Skowyt Ginsberga i oni chcieli być jak te najlepsze umysły pokolenia zniszczone szaleństwem, chcieli się włóczyć po murzyńskich dzielnicach, jednak tu w Polsce ich brakowało, deficyt zagranicznej ludności, etnicznych korzeni, kolorowych twarzy, więc musieli sobie radzić, wybrali ciemne zakątki Starego Miasta, Nowego Portu i Oruni, tam też było ciemno i strasznie, tam też można było dostać trochę haszu. Wysocy chłopcy z fryzurą na Jezusa o czarnych włosach, z rozpiętymi koszulami w kolorowe motywy, łykali sztachety, palili skręcane papierosy i drapali się po jajkach, gdy nikt nie widział, bo dżinsowe krótkie spodenki, krojone na wszystkich i na nikogo, lecz bardziej na kobiety, uwierały w krocze. Studentki z uniwersytetu, przyszłe polonistki, psycholożki, historyczki i histeryczki, ze zwiędłymi, brzydkimi kwiatami we włosach, liście wygięte, co drugiego płatka brak, brały fenmetrazynę, ot, zwykły środek na odchudzanie z amfetaminą, od którego tańczyły w kółku na śliskich deskach podłogi, trzymając się za ręce, a gdy któraś upadała, to nawet jej nie podnosiły, jedynie odpychały nogą albo przeskakiwały, naćpane sarenki, które nie mogły się zatrzymać, bo po amfetaminie nie ma w organizmie przycisku PAUZA czy STOP. STOP czasami robiło tylko serce.

Elżbieta, moja przyszła matka, upiła się dosyć mocno, koleżankom opowiadała, jak głupich ma starych, którzy łatwowiernie przesyłają jej co miesiąc pieniądze na utrzymanie, na studia, na życie, chociaż ona od pół roku już nie studiuje. Właściwie od starej, bo stary nie żyje, a ojczym to taka dupa wołowa. Hipiski tylko kiwały głowami, jedne na gadaj se zdrów, inne po prostu niczym pieski-zabawki samochodowe, którym zeszła właśnie faza, dlatego prawie zasypiają. Dziewczyny wcale jej nie lubiły, właściwie to nie mam pojęcia, kto mógłby lubić moją matkę, przecież nawet ta jej stara przyjaciółeczka, co pracuje na drugiej zmianie w szpitalu, oplotkowuje ją z góry na dół, wszerz i wzdłuż, nie pozostawiając skrawka nieobgadanego ciała. Natomiast prawie wszystkie podkochiwały się w jej chłopaku, więc musiały ją jakoś tolerować, jeżeli chciały przebywać blisko Najgorętszego Hipisa Trójmiasta.

Ojciec opowiadał, że siedziała sobie bidulka, brzydka niczym chłop, nawet takie same jak wszyscy mężczyźni dżinsy miała, z włosami na nogach, z kudłami wystającymi spod pach i w zasadzie tylko jej wąsów brakowało, to się przysiadł. Chciał wypić kolejkę. Dziewczyna z nikim nie gadała, chociaż nie był tego pewny, bo mieliła gębą jakby w rozmowie z nieistniejącymi duchami. Wokół niej leżały inne hipilaski, śnięte niczym ryby, odchylały się od niej, żeby mieć głowę jak najdalej, żeby tylko nie słyszeć jej głosu i móc spokojnie usnąć, dzięki czemu wyglądały jak zdechłe łodygi kwiatów, zerwane przez fenmetrazynę.

Czego tu, zapytała matka, czkając przy tym głośno, a tato w strachu, że na niego zwymiotuje, odsunął się kawałek. No czego? Wypijesz?, spytał i podsunął jej wódkę. Uśmiechnęła się, lewa część ust nie chciała się podnieść i wyszło karykaturalnie. Chwyciła kieliszek, połowę wylała na bluzkę, wypiła, zaklęła, poprosiła o zapojkę. Nie mam, wzruszył ramionami, ja piję bez. Rozejrzała się po salonie, po śniętych rybach, pewnie przeszło jej przez myśl, że któraś z nich może nie żyć, a to okaże się dopiero jutro rano, gdy ktoś będzie na siłach, żeby sprawdzić. Karetkę i policję wezwą dopiero wieczorem, gdy posprzątają w mieszkaniu i wciągną wszystkie dragi. Dostrzegła paczkę papierosów, chwyciła i zapaliła jednego, gubiąc ostry smak alkoholu. No co się tak patrzysz, powiedziała i spojrzała w górę (dostrzegł tylko białka jej oczu), zaraz zawołam Tomka. Toomeek! Niby hipiska, a taka niemiła, żachnął się. Sriska i niesriła, Toomeek! Daj spokój, przecież on cię nie słyszy. Słyszy, słyszy, ale mu się nie chce, przecież lepiej sobie z kumplami pogadać, kompot wypić czy co tam piją, czym tu się tak podniecać, jakimś kompotem? Tato pokręcił głową, odechciało mu się z nią gadać. Napruta jak ruska świnia. Zamilkł, pociągnął wódę z gwinta. Co, nie chce ci się już ze mną gadać, tak? Potwierdził. Zanieś mnie do góry, do pokoju, nie będę wśród tych świń tu spała, jeszcze mnie zarzygają w nocy. Pokręcił głową, pociągnął z butelki raz jeszcze i z niechęcią pomógł damie (dużo powiedziane) w potrzebie. Chybotliwym krokiem ruszyli schodami na górę. W kuchni grała głośna muzyka, żyły chłopaków spijały kompot. W końcu rzucił Elżbietę na twardy materac i sam się koło niej położył. Obiecał sobie, że tylko na chwilę, odpocznie od tego zgiełku.

Opatrzność chciała, że w tej właśnie chwili począłem się ja. Matka zawsze powtarzała, że dałaby się za cycki wytargać, iż wtedy kładła się spać z Tomkiem i z Tomkiem mnie zrobiła. Jednak wszyscy temu zaprzeczyli, a ojciec potwierdził, że z nim.

W ogóle o Opatrzności w naszym domu to dużo historii można opowiedzieć. Jednak najwięcej to się o Niej, właściwie w tym wypadku o Nim, nasłucham w pracy. Na przykład: Boże, długo ja w tej kolejce jeszcze będę stała?, i chlast butem o podłogę, foch z przytupem, jakby na ten sygnał Opatrzność miała udusić wszystkich ludzi stojących przed nią, a że się tak nie dzieje, to baba tylko szeptem do siebie: Boże, Boże…

W każdym razie dzięki Opatrzności, jej podszeptom skierowanym w uszy matki mojej matki, która zapowiedziała, że nie ma innej opcji jak ślub i wesele, i to czym prędzej, żeby rodzina nie zauważyła – pobrali się. Z początku tej całej szopki był tylko płacz, ryk i zgrzytanie zębów, bo Elżbieta za nic w świecie nie chciała być ze starym, małomównym cymbałem o imieniu Wojtek. Jednak wyklęcie przez rodzinę i pozostanie samotną matką z niechcianym dzieckiem to marne perspektywy, a teksty mojej babki o tym, że ona też na początku swojego starego nie kochała, a później jakoś tak samo przyszło, robiły swoje. W końcu, chciała czy nie, ślub wzięła.

Matka przerwała studia, ojciec ich nigdy nie miał, więc nic przerywać nie musiał, nie licząc imprez z chłopakami, i razem pojechali do Mirowa pod Gdańskiem, gdzie mieszkali rodzice mamusi. Wieś zabita dechami czy dziura – to mało powiedziane. Tam się asfalt kończył akurat kilometr przed zardzewiałą i krzywą tabliczką z napisem MIROWO, a zaczynała się ni to polna droga, ni rzeczne, wyschnięte koryto, które w końcu wybrukowali kamieniami, ale tak profesjonalnie, że jak parę lat później jeździliśmy na wieś do dziadków zdezelowanym maluchem, to rzygałem jak kot, tak wszystko się trzęsło. We wsi po piaskowych drogach latały koguty bez piór, naburmuszone psy, które wiecznie chciały kogoś capnąć, i strute kaczki. W rowach bawiła się zawsze garstka tych samych dzieci, wychudzonych i brudnych. Ojciec miał wrażenie, że one nie rosną, bo ilekroć tam przyjeżdżał, zawsze były takie same. Później ja przyjeżdżałem i miałem to samo wrażenie, ale to prawdopodobnie były nowe dzieci tamtych dzieci, podobne do siebie jak dwa królicze bobki, chodzące w zacerowanych ubraniach pozostałych w spadku, oddawanych z dziada na ojca, z ojca na syna niczym stare pamiątki rodzinne. I tak ubrane w te gacie po tacie spoglądały na nas ze strachem i zdziwieniem, a później, gdy podrośli, tylko ze zdziwieniem, że chce nam się tu na ten koniec świata przyjeżdżać.

Autobusem dojechali kilkanaście kilometrów za Gdańsk, siódemką, dalej tylko stopem można było, a że nic nie jechało, to dziesięć kilometrów pieszo. Pod wieczór stanęli w progu kurnej chaty, przywitał ich Czarnuch, który ujadał straszliwie i merdał przy tym ogonem, jakby chciał kogoś wychłostać, na szczęście przywiązany łańcuchem do kołka. Dom, jak wszystkie w Mirowie, odpadał w kawałkach i to co roku większych. W środku przy włączonym telewizorze siedziała gruba baba, solidna niczym pomarszczony dąb. W gębie trzymała jarzącego się peta, obierała ziemniaki.

Dzień dobry, mamo, powiedziała Ela i podeszła, żeby ucałować matkę. Nawet nie drgnęła, ciosała tylko kartofle, grube skóry wpadały do metalowego wiadra, z bulw wielkości pięści zostawały pestki ze śliwek, taka precyzyjna pani domu. Obiad na jutro szykuję, odpowiedziała i wstała, plunęła do kubła. Ojciec mówił, że dom się zatrząsł. To on? Młoda dziewczyna przytaknęła, stara podeszła do taty, spojrzała na niego, chociaż równie dobrze mogła spojrzeć na zwłoki. Usz, jak cię!, zamachnęła się ręką, dwudziestosiedmiolatek schował głowę w szyję, szyję w kręgosłup, ale nic nie jebło, dłoń niczym zepsuta gilotyna zawisła nad nim. Jej córka się podobno uśmiechnęła. Później, gdy dowiedziała się, że ślub będzie, już nie było jej tak do śmiechu, ale wtedy jeszcze ironiczny grymas zadowolenia pojawił się na jej brzydkiej twarzy. Gdzie Henryk i Ada?, zapytała Elżbieta. Henryk w szafie, Ada śpi.

Stara była wdową po żołnierzu, a teraz mieszkała z drugą, starszą córką i konkubentem. Chłop do wszystkiego, a najbardziej do picia. Cały dzień robił w polu, towarzyszyła mu domowa samoróbka, a wieczorem, gdy wracał, to przeważnie w gumiakach wchodził do szafy i tam zasypiał, a wchodził, bo mylił drzwi pokoju z szafą i jakoś nigdy nie mógł się tego oduczyć. Nawet umarł w tej szafie, ale to inna historia…

Baba posłała im w dwóch różnych pokojach, mimo że już i tak było po fakcie. Przed snem Wojtek i Ela wyszli jeszcze na podwórko, niby żeby obejście zobaczyć, chociaż nie było czego oglądać. Gwiazdy na nocnym niebie świeciły mocno, księżyc w pomarańczowej pełni uspokajał myśli, dodawał otuchy. Jak ty się stąd wyrwałaś?, to było pierwsze i chyba jedyne pytanie, które wydobyło się z ust ojca. Później już o nic nie pytał, nikt nie dawał mu dojść do słowa. Dzięki rencie po tacie, odpowiedziała, schyliła się, podniosła kamień z ziemi i rzuciła nim w stronę budy psa. Ten z wściekłością wybiegł, zwierzęcy pocisk. Jednak gdy łańcuch się skończył, pociągnął głowę, ciało bezwładnie poszybowało dalej, zaskowyczał, prawie mu łeb urwało i obolały schował się znowu do swojego psiego domu. Wojtek spojrzał ze zdziwieniem na dziewczynę. Wzruszyła ramionami. Upierdolił mnie kiedyś, wyjaśniła. Wrócili, położyli się do swoich pokoi, gdzieś pomiędzy ścianami sapał wściekle stary chłop, a oprócz tego w cichym domu słychać było, jak grube obierki spadają do metalowego wiadra. Tata mówił, że babcia była jedyną kobietą, jaką znał, która sikała na stojąco. Nigdy tego nie widziałem. Za to przysiągłbym, że gołymi rękami skręcała karki kur, a jednym machnięciem siekiery przepoławiała metrowe pnie drzew.

Rankiem zostali powiadomieni, że biorą ślub.

Dostali tydzień, żeby się lepiej poznać, tak jak dostaje się dziesięć złotych kieszonkowego. Musi wam wystarczyć, mówiła babka. Później matka powtarzała jej słowa mnie, wciskając mi z łaską w dłonie pieniądz o najmniejszym papierowym nominale. Masz, zabaw się, żyj sobie siedem dni na gumach Donald do żucia. A były to czasy pieniądza, zaraz po denominacji, miałem gdzieś z piętnaście lat. Koledzy mieli po dwadzieścia, dwadzieścia pięć złotych, mogli sobie jeszcze dorobić: za piątki w szkole dostawali piątkę, za szóstki szóstkę. Ja musiałem za jedynki i dwójki oddawać kasę. Tata mi ją po kryjomu zwracał, tak żeby matka nie widziała, chociaż sam nic nie miał, bo to jego żona była domowym bankiem, skarbonką bez dna i pokrycia. Żeby on przynajmniej to pokrycie miał, chociaż raz na miesiąc, żeby mu dała, ale nie. Pewnie krył się po pokojach, uciekał przed wzrokiem matki. Mówiła, że jest stary i obleśny. A on nigdy temu nie zaprzeczył.

W ciągu tygodnia za wiele się nie wydarzyło, udało jej się nauczyć jego imienia, chociaż czasami mówiła Władek, ojciec później gadał, że na złość mu robiła. Wydobyła też z niego kilka wartościowych informacji, wyciągnęła jak z więźnia podczas tortur, który właśnie wchodził do zakładu karnego typu małżeństwo, z przyczepioną kulą do nogi rodzaju dziecko. Koniecznie trzeba dodać, że wszystko dobrowolnie, a przecież mógł uciec, zniknąć, każdy o zdrowych zmysłach by tak zrobił, zobaczywszy, kim jest jego teściowa i przyszła żona. Jaka matka, taka natka. Jednak ojciec chyba nie był do końca zdrowy…

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: