Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Różowe kartoteki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 września 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Różowe kartoteki - ebook

Rok 2015. Polska żyje zbliżającymi się wyborami prezydenckimi. Wszystkie sondaże wskazują na  olbrzymią przewagę 61-letniego kandydata Prawicy Polskiej, wicemarszałka Senatu RP - Ksawerego Downara. W siedzibie partii, na niespełna pół godziny przed oficjalnym ogłoszeniem jego kandydatury mężczyzna dowiaduje się, że ktoś dostarczył władzom partii dyskwalifikujące go materiały. Po 30 latach wychodzi na jaw, że powszechnie szanowany Ksawery Downar był tajnym i świadomym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa PRL. TW „Synek” został zwerbowany w 1985 roku w konsekwencji Akcji Hiacynt – zmasowanych działań władz PRL przeciwko homoseksualistom.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65223-35-7
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Warszawa 22 czerwca, poniedziałek Godzina 7.30

Czerwona lampka na mikrofonie, do którego mówił, była zapalona. Wszystko, co wychodziło z jego ust, szło w eter, dlatego ważył słowa. Olga Szczawińska, dziennikarka uważana za jedną z najbardziej wpływowych, a jednocześnie bezkompromisowych kobiet w Polsce, pytała go o różne rzeczy, ale tak naprawdę zależało jej na jednym. Zaprosiła go z nadzieją, że na kilka godzin przed oficjalnym ogłoszeniem decyzji potwierdzi w jej porannej audycji to, o czym wszyscy szeptali od kilku tygodni. Przez kwadrans trwania audycji zrobiła co najmniej kilka prób, by wydusić z niego to jedno, upragnione zdanie.

– Na koniec jeszcze pytanie, panie marszałku – zaczęła ostatnie podejście. – Zapytam wprost. Będzie pan kandydatem na prezydenta? – Szczawińska przegarnęła swoje siwe włosy i wbiła w niego wzrok, jakby chciała przygwoździć go do obrotowego fotela i torturować, dopóki nie ulegnie.

– Pani redaktor. – Uśmiechnął się pod nosem i wziął łyk wody. – Wszystko będzie jasne o dziewiątej. Zapraszam na konferencję prasową. – Nie ustąpił ani na milimetr.

– Naszym gościem był wicemarszałek Senatu – wciąż nie wiadomo, czy kandydat na prezydenta – Ksawery Downar. Wyjątkowo dziś tajemniczy Ksawery Downar. Dziękuję za rozmowę. Dziękuję państwu, do usłyszenia jutro – skończyła audycję. Lampka zgasła.

Na pożegnanie podali sobie ręce i wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Oboje wiedzieli, że znają odpowiedź na postawione podczas rozmowy pytanie.

Przed wejściem do gmachu radia na Ksawerego czekała chmara dziennikarzy. Gdy tylko stanął w progu, rozbłysły flesze aparatów fotograficznych, światła kamer, a tuż przed nim wyrósł las dziennikarskich mikrofonów. Pytanie było jedno. To samo, które już słyszał. Nie tylko przed chwilą, ale też regularnie przez ostatnie miesiące. Reporterzy wszystkich mediów przekrzykiwali się w nadziei, że marszałek Downar powie cokolwiek. Znał te twarze bardzo dobrze. Przez lata swojej politycznej kariery niektórych zdążył nawet polubić, ale nie przyjaźnił się z prasą.

Pierwszy raz został senatorem w 1989 roku. Wybrano go z listy Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”, miał wtedy 35 lat. Był znanym ginekologiem. Dziś, 26 lat później, miał zostać ogłoszony kandydatem na prezydenta wolnej Polski. I, jeśli wierzyć sondażom, jeszcze w tym roku przed Zgromadzeniem Narodowym złoży przysięgę zaczynającą się od słów: Obejmując z woli narodu urząd prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej… i tak dalej, zgodnie z tekstem konstytucji. Bardziej niż pewne jest to, że zakończy ją słowami: Tak mi dopomóż Bóg. Wskazówka sympatii społecznych znów była po prawej stronie sceny politycznej. A on był jednym z najjaśniejszych jej punktów. Jeśli wierzyć badaniom opinii publicznej, na jego partię – Prawicę Polską – chciało głosować od 35 do 42 procent obywateli, a na niego jako kandydata na prezydenta jeszcze więcej. Wewnętrzne sondaże, zamawiane tylko dla partii, od miesięcy wyraźnie pokazywały, że jest na fali wznoszącej. W ostatnim z nich miał 45,72 procent poparcia.

Do mających się odbyć w pierwszy weekend października wyborów pozostały niespełna cztery miesiące. Miał zatem całe lato, by przekonać niezdecydowanych i zyskać realną szansę wygrania wyborów w pierwszej turze. Kompletnie nieznający się na gospodarce Downar zdobywał poklask niezłomną obroną życia poczętego, walką z in vitro. Chętnie, szczególnie gdy w pobliżu były telewizyjne kamery, towarzyszył tym, z którymi wolny rynek nie obszedł się łaskawie. Prawicowiec, socjalista, chwilami też populista. Miał kilka masek. W zależności od potrzeby wybierał najwłaściwszą. Żarliwy katolik, przyjaciel niemalże całej Konferencji Episkopatu Polski. Kategoryczny w ocenach i zawsze po stronie zasad. Twardych zasad, jego zasad. Do historii przeszło emocjonalne wystąpienie Downara z trybuny senackiej z 1996 roku. Przez ponad sześć godzin prośbą i groźbą starał się przekonać senatorów, by nie podnosili ręki za nowelizacją ustawy aborcyjnej, a tak zwane przyczyny społeczne nazwał „luksusowym morderstwem w białym kitlu i gumowych rękawiczkach”. Jeszcze bardziej histerycznie zareagował kilkanaście dni temu na posiedzeniu senackiej Komisji Praw Człowieka, Praworządności i Petycji podczas dyskusji o możliwości wprowadzenia w Polsce związków partnerskich, również osób tej samej płci. Tym razem zamordowana miała zostać rodzina, a zalegalizowanie związków homoseksualnych było według niego początkiem końca gatunku ludzkiego. Nagranie z zebrania komisji zrobiło furorę nie tylko w mediach, ale też w internecie.

– Mniejszościom homoseksualnym chyba pomyliły się pojęcia i zapomniały, że są nomen omen mniejszościami! – grzmiał odważnie jak nigdy wcześniej w tym kontrowersyjnym temacie. – Nie wolno zmuszać społeczeństwa do przyjęcia i akceptowania jako normalne czegoś, co z pewnością naturalne nie jest! Małżeństwo, jak stanowi konstytucja, to związek mężczyzny i kobiety. Małżeństwo rozumiane w ten właśnie jedyny możliwy sposób, drodzy państwo, cieszy się rozlicznymi przywilejami nie dlatego, że tak chciała większość sejmowa. To ukłon w stronę naturalnego prawa, które ma służyć ni mniej, ni więcej, tylko przedłużeniu gatunku. A przepraszam bardzo, ale z dwóch mężczyzn – i mówię to jako lekarz ginekolog – choćby nie wiem jak się starali, nowego życia nie było, nie ma i nie będzie! Natury nie można ani oszukiwać, ani tym bardziej gwałcić! Niech więc mniejszości wrócą tam, gdzie ich miejsce, bo i tak dużo już dostały! W Ro… w niektórych krajach wszyscy siedzieliby jak myszy pod miotłą! – Wiedział, że o mały włos nie przestrzelił. Poczuł, że bezpieczniej będzie zakończyć ten skierowany do jego najbardziej konserwatywnych wyborców wywód. – Niech nie gorszą normalnego społeczeństwa!

Jedni uczynili z tych słów manifest i hymn prawicowych młodzieżówek, inni nazwali za nie Downara prawicową ciemnotą i przyjacielem księdza Oko. Mimo wyrazistych poglądów nigdy personalnie nie obrażał przeciwników politycznych. Nie wdawał się w pyskówki i zawsze słuchał tego, co do powiedzenia ma druga strona. Oczywiście z góry wiedział, że są tematy, w których nie ma szans na wypracowanie kompromisu, ale słuchał zawsze. A nawet jeśli nie słuchał, to z gracją udawał, że to robi. Pewnie dlatego był człowiekiem lubianym, uznawanym za ojca niejednego kompromisu. I mało kto zauważał, że kompromisy marszałka Downara polegały na przyznawaniu mu racji. Z uśmiechem na ustach potrafił wyprowadzić w pole nie tylko młodego, niedoświadczonego dziennikarza, ale i wytrawnych politycznych graczy, którzy dopiero po fakcie orientowali się, że negocjując z Downarem, niczego dla siebie nie ugrali. Lecz wtedy było już za późno, by cokolwiek odkręcać.

Podczas rozmów koalicyjnych to Downara rzucano na najcięższy odcinek. I zawsze wracał z tarczą: najważniejsze resorty przypadały Prawicy Polskiej. W sejmowych kuluarach mówiło się, że tylko lewica nie dała się zrobić Downarowi w konia. I to wcale nie dlatego, że jej liderzy byli nieczuli na urok marszałka i odporni na jego manipulacje. Lewica po prostu nigdy niczego z nim nie ustalała. Byli po dwóch stronach barykady, za daleko od siebie, żeby mieć jakiekolwiek wspólne cele polityczne.

Tak samo jak polityków Downar potrafił hipnotyzować wyborców. Zdobycie stu tysięcy głosów nie stanowiło dla niego najmniejszego problemu, nawet w czasach, gdy jego partia stanowiła w parlamencie niezbyt liczną opozycję. On zawsze miał pewny mandat. Był swego rodzaju ewenementem. Według politologów siła Downara tkwiła w „podejściu do zwykłego człowieka”. Nie był politykiem zza szyby telewizora. Od początku kariery jego biuro zawsze było otwarte dla wyborców. Przyjmował wszystkich i ze wszystkimi rozmawiał. Ale nawet jeśli – a tak było zazwyczaj – z rozmów nic nie wynikało, ludzie i tak dobrze o nim mówili. Wystarczyło, że ich wysłuchał, przytulił i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Bo i nie zdarzyło się, aby pomógł prostemu obywatelowi, wykorzystując którykolwiek ze swych rozległych kontaktów.

Uchodził za ideał także dlatego, że przez wszystkie lata działalności publicznej nie był bohaterem nie tylko skandalu, ale nawet najmniejszego nieporozumienia. Nieskazitelny wizerunek uzupełniała rodzina. Nieżyjący już ojciec, oficer AK, i zmarła przy porodzie matka. Z szacunku i miłości do niej – podkreślał w wywiadach Downar – został lekarzem. Żona – Maryla, absolwentka historii na Uniwersytecie Gdańskim, działaczka Solidarności, krótko była nauczycielką. Od lat całym sercem oddana swojej pasji i celowi – ratowaniu najstarszych i najpiękniejszych pomników na cmentarzach w całym kraju. Szczyciła się tym, że robi to nie tylko w dzień Wszystkich Świętych i nie w świetle kamer, których przez wrodzoną skromność unikała. Po urodzeniu ich syna Michała zajęła się domem, fotografowaniem i ratowaniem nagrobków, spisywaniem ich historii i wydawaniem albumów na ich temat. O dziwo, znajdowały nabywców, szczególnie poza granicami Polski. Pieniądze z ich sprzedaży zasilały konto fundacji, którą stworzyła i rozwinęła.

Urodzony w 1985 roku Michał Downar skończył informatykę na Politechnice Warszawskiej. Założył własną firmę, zajął się pisaniem programów – ostatnio głównie dla sklepów internetowych, portali randkowych i społecznościowych, zarabiając na tym spore pieniądze. Wciąż bez wybranki serca. I nadal w domu rodziców. Zarówno żona, jak i syn Downara nigdy nie byli osobami publicznymi. Mało kto wiedział, jak wyglądają. A nawet jeśli interesowała się nimi prasa, to konsekwentne odmowy rozmów i sesji fotograficznych sprawiły, że media dały za wygraną.

– A pani Marylka co na to wszystko? – zapytał Adam Krakowiak, wieloletni kierowca marszałka Downara, zaraz po tym, jak ruszyli sprzed gmachu radia.

– Panie Adamie – westchnął Downar – wozi mnie pan od dwudziestu lat.

– Od dwudziestu czterech. Od 1991 roku – wtrącił kierowca, wjeżdżając na prowadzący do centrum miasta wiadukt.

– To tym bardziej. – Downar zaśmiał się, luzując nieco krawat. Mimo wczesnej pory było już bardzo ciepło. Szaleństwa z klimatyzacją odpadały. Mogła działać jedynie na ćwierć gwizdka i tylko w przedniej części auta. W przeciwnym wypadku marszałek natychmiast łapał infekcję gardła. – Czeka mnie poważna rozmowa z żoną. Przecież nie może przesiedzieć kampanii na cmentarzu, z tymi swoimi pomnikami. Będzie musiała się pokazywać, być ze mną, wspierać mnie. Już mi suszą głowę, że chcą ją na plakatach i w spotach telewizyjnych.

– Kurde wanna. – Kierowca skrzywił się, zerkając w lusterku na Ksawerego, który na dźwięk tego wyrażenia dostawał szewskiej pasji. – Zna marszałek to stare powiedzenie, że jeśli polityk nie pokazuje żony, to znaczy, że nie ma czego pokazywać? – zaśmiał się Krakowiak.

– A Maryli czegoś brakuje? – Ton jego głosu świadczył o tym, że żart kierowcy nie rozbawił Downara.

– Niby nie brakuje. Bardzo przystojna kobieta. – Usiłował łagodzić sytuację szofer.

– To po co ta grubiańska uwaga? – strofował kierowcę Downar.

– Wcale nie grubiańska. Wie marszałek, że pani Marylka ucieka od tego całego zamieszania.

– Nie będzie miała wyjścia. Przynajmniej kilka lat będzie musiała spędzić wśród żywych. Potem niech robi, co chce – skwitował.

– Taki pan marszałek pewien wygranej? – postanowił zmienić temat Adam.

– Widział pan sondaże, panie Adamie? – spoważniał Downar.

Krakowiak wiedział, że trafił z deszczu pod rynnę.

– Widział, widział. Ale najważniejszy sondaż to w dzień wyborów. Pamięta marszałek o tym? A do wyborów jeszcze ponad trzy miesiące. W tym czasie wszystko może się zmienić. – Adam pozwolił sobie na wyjątkową, nawet jak niego, szczerość, zupełnie wbrew temu, co podpowiadała mu intuicja. Bo ta kazała milczeć.

Znali się jak łyse konie. Stąd też wyraźna zazwyczaj w układach pomiędzy szefem a podwładnym granica została dość mocno zatarta. Nie można powiedzieć, że nie istniała wcale, ale z pewnością była ruchoma. Do tego dodać trzeba wrodzoną bezpośredniość i niewyparzony język Adama, który najczęściej nie przebierał w słowach. Balansował na granicy nie tylko dobrego smaku, ale i przyzwoitości. Nawet jeśli mówił do swojego chlebodawcy i na jego temat. Sądził, że jego uwagi są ważne i potrzebne, że szef z nich korzysta.

Ksawery miał zgoła inne zdanie, ale przywykł do nietypowych zachowań Adama. Także do jego komentarzy, które od czasu do czasu go bawiły. A gdy miał dobry nastrój, udawał nawet, że ich nie słyszy. Jednak nie pozwalał swemu kierowcy na wszystko. Gdy ten zapędzał się w głoszeniu swych poglądów czy uwag na rozmaite tematy, Downar jednym zdaniem lub słowem umiał przebić pęczniejący balon, i tym samym w sekundę sprowadzić go na ziemię. Czasem Adam się obrażał i nie mówił nic do końca dnia, ale bywało, że gniewał się raptem przez godzinę i operację trzeba było powtórzyć. Zdarzało się, że nawet kilka razy dziennie. W pacyfikowaniu szofera Ksawery doszedł zatem do mistrzowskiej formy, ale nie kładło się to cieniem na ich relacji. Byli niczym stare dobre małżeństwo. Downar przywykł do tego, że Krakowiak pyskuje lub plecie trzy po trzy, a Krakowiak przyzwyczaił się, że Downar bywa w takich sytuacjach nieprzyjemny. Lecz ani jednemu, ani drugiemu nie przyszło do głowy, by zniszczyć czy reformować to współistnienie.

– Niech pan się skupi na prowadzeniu, a mnie zostawi politykę – pouczył Adama Ksawery wyraźnie zaskoczony i oburzony śmiałością podwładnego. – Wiezie mnie pan na najważniejszą konferencję życia. Chciałbym dotrzeć na nią w całości. Pan wie, że po wyborach dostanę kierowców z Biura Ochrony Rządu? – rzucił niby od niechcenia w kierunku szofera, już bez uśmiechu. Adam prawidłowo odczytał przekaz i przestał się mądrzyć.

Korzystając z niezbyt częstej w towarzystwie Krakowiaka chwili ciszy, senator w krótkim, niemal depeszowym komunikacie przedstawił mu plan dnia. Teraz do partii, o dziewiątej konferencja. Potem na siłownię. To był stały punkt jego codziennego rozkładu zajęć. Od poniedziałku do piątku minimum godzinę dziennie spędzał na ćwiczeniach kardio lub przerzucaniu żelastwa. Bez względu na to, gdzie był. Jeśli podróżował, to w hotelu musiała być siłowania. Efekty było widać na pierwszy rzut oka. Regularnie dawano mu czterdzieści pięć, maksymalnie pięćdziesiąt lat. Po siłowni obiad w jednej z restauracji. Oczywiście kuchnia dietetyczna, bez zbędnych węglowodanów. Około piętnastej spotkanie z szefem sztabu wyborczego w sprawie objazdu kraju. Wieczorem wizyty w telewizjach – kolejno Polsat, TVN, telewizja publiczna i dwie mniejsze stacje. Według planu dzień miał się skończyć mniej więcej o dziesiątej wieczorem.

Adama Krakowiaka znów czekał cały dzień pracy wykraczającej daleko poza ustawowe osiem godzin. Zaczął o szóstej trzydzieści, skończy po dwudziestej drugiej, jeśli nic nie wypadnie. Najbliższe dwie godziny miał teraz dla siebie.Godzina 8:29

Reszta drogi do siedziby partii upłynęła im w milczeniu. Nie mieli ani tematu, ani ochoty na rozmowę. Wjechali do podziemnego garażu jednego ze szklanych wieżowców w centrum miasta. To tu Prawica Polska wynajmowała dwa piętra. Tu mieściło się biuro przewodniczącego i gabinety członków prezydium. Wcześniej wszyscy kisili się na niewielkiej powierzchni na Bielanach. Inicjatorem zmiany lokalizacji był Downar.

– Jak nas widzą, tak nas piszą! – grzmiał na jednym z posiedzeń komitetu politycznego partii. Argumentował, że nie mogą przyjmować dziennikarzy w zatęchłym i ciasnym pokoiku daleko od centrum.

Interesował się marketingiem politycznym, w tym zakresie się szkolił. Na miejscu podglądał, jak organizują i prowadzą kampanie amerykańscy demokraci, ale także europejskie partie prawicowe. Bardzo dobrze rozumiał, że wizerunek jest równie ważny jak program, jeśli nie ważniejszy. Długo przekonywał kolegów, żeby panią Zdzisię z sekretariatu zastąpić kimś, kto bez problemu porozumiewa się w co najmniej jednym obcym języku, a pana Czesia w czapce z napisem „Ochrona” wymienić na firmę z reprezentacyjnym i profesjonalnym zespołem. I chociaż nigdy nie był w zarządzie partii, to jego nieformalna pozycja była niepodważalna – zawsze blisko kolejnych przewodniczących. To z nim były konsultowane wszelkie przedsięwzięcia, zarówno polityczne, jak i dotyczące koloru wykładzin czy wertikali w pomieszczeniach nowej siedziby. Wyznawał zasadę, że nawet jeśli partia jest konserwatywna do szpiku kości, to przynajmniej z zewnątrz musi wyglądać na nowoczesną. Idealnie czuł zmieniające się czasy. Gdy trzeba, wychodził na barykady, ale wiedział, że dziś ludzie nie słuchają, a młode pokolenie to klasyczni lubiący ładne opakowanie wzrokowcy. Głośnym echem w mediach i sejmowych korytarzach odbił się jego postulat, by wszyscy reprezentujący partię na zewnątrz politycy zastosowali dietę, która pozwoli im zrzucić zbędne kilogramy, żeby co najmniej raz w miesiącu chodzili do fryzjera i mieli w szafie przynajmniej cztery modne garnitury w różnych kolorach, dziesięć koszul i krawaty, które nie pamiętają głębokiej komuny.

Lista tych, którzy występowali w imieniu partii, została na wniosek Downara znacznie okrojona. Żeby móc stanąć przed kamerą, należało uzyskać pisemną zgodę przewodniczącego. Nie wszyscy dostępowali tego zaszczytu. Początkowo ferment w partii był ogromny. Przecież każde pokazanie się na ekranie to promocja twarzy i nazwiska. Brak obecności to brak reklamy i ulatywanie ze świadomości potencjalnych wyborców, a także pożegnanie z pierwszym czy drugim miejscem na liście wyborczej, które dawało niemal pewne wejście do parlamentu.

– Ograniczacie nam możliwość walki o głosy! – burzyli się posłowie, którym zamknięto drogę do telewizji.

– O głosy – jak świat światem – walczy się w terenie, wśród prawdziwych ludzi. Nie u Pochanke czy Ziemca! – ripostował Downar, którego zakaz występów oczywiście nie objął.

Część kosztów zmiany wizerunku polityków pokryła partia. Wszyscy posłowie i senatorowie zostali przeszkoleni z zakresu dobierania kolorów i strojów stosownych do okazji, podstaw makijażu oraz zachowań przed kamerą i kontaktów z dziennikarzami. Partyjni działacze pukali się w czoło, psioczyli, wyklinali Downara i jego pomysły, ale nie mieli wyjścia. Musieli się dostosować – albo znikali z mediów. Głosy sprzeciwu milkły wraz z namacalnymi efektami. Słupki poparcia rosły, a Prawica Polska zaczęła być postrzegana jako partia nowoczesna, porównywalna nawet do konserwatystów w Wielkiej Brytanii. Marszałek Downar był dzieckiem szczęścia. Wszystko, czego dotknął, zamieniało się w złoto. Decyzja, że to on będzie prezydentem Polski, była więc naturalnym ukoronowaniem drogi, którą konsekwentnie kroczył. I chociaż nigdy tego głośno nie powiedział, to uważał, że zasłużył na nagrodę, i w tych kategoriach postrzegał Pałac Prezydencki.

Wskoczył do windy, nacisnął guzik numer 21 i pomknął w górę. W środku włożył taliowaną ciemnogranatową marynarkę, zapiął górny guzik błękitnej koszuli i poprawił czerwony krawat – zawsze wkładał go wtedy, gdy walczył. A dziś niewątpliwie rozpoczynał najważniejszą walkę swojego życia. Poprawił też zaczesane do tyłu włosy i chusteczką higieniczną przetarł czoło. Był wręcz bezczelnie atrakcyjny, przypominał nieco byłego agenta 007 Pierce’a Brosnana. Byli niemal rówieśnikami i obaj trzymali się równie dobrze. Downar był starszy, urodził się w 1954 roku. Tego samego dnia co gwiazda amerykańskiego talk-show i milionerka Oprah Winfrey. Zanim drzwi windy się otworzyły, spojrzał w swoje piwne błyszczące i podniecone oczy, sam do siebie puścił oko, po czym dziarsko ruszył na ostatnią przed ogłoszeniem jego kandydatury naradę.

– Dzień dobry, pani Jolu. Obłędnie pani wygląda. – Przywitał się z recepcjonistką i posłał jej zalotny uśmiech. Widział, że dziewczyna patrzy na niego jak na bóstwo i uwielbiał wprawiać ją w zakłopotanie. Pokazanie białych zębów zdecydowanie wystarczało, by na jej twarzy pojawił się rumieniec.

– Dzień dobry – odparła. Brzmiała jednak inaczej niż zwykle. Jej głos był jakby martwy, bez uczucia. Zabrakło w nim jednego, ale istotnego szczegółu, do którego już przywykł – zachwytu młodej dziewczyny osobą przystojnego marszałka. Zarejestrował to, ale nie miał dziś ani czasu, ani ochoty dociekać, co się stało. To był jego dzień.

Gabinet przewodniczącego, z którym miał spotkać się jeszcze przed rozpoczęciem konferencji, mieścił się na końcu korytarza. Na jego ścianach wisiały archiwalne plakaty wyborcze i zdjęcia z życia partii. Głównie z czasów jej świetności. W Polsce po osiemdziesiątym dziewiątym roku partia Downara dwa razy była częścią koalicji rządzącej, raz miała swojego premiera, a raz była niezwykle silną opozycją. Teraz, jeśli sondaże się sprawdzą, będzie mogła rządzić sama. Szef PP, Kazimierz Pietras, zostanie premierem, a Ksawery Downar będzie głową państwa.

Chwycił za klamkę i radośnie przekroczył próg gabinetu przewodniczącego. Przemknął obok jego sekretarki, jakby nie istniała. Zostawił za sobą jedynie intensywny zapachChanel Égoïste Platinum. Chwilę później był w środku, kogo innego jednak spodziewał się zobaczyć. Przy dużym prostokątnym stole ustawionym pod oknem siedziało kilku mężczyzn. Wyglądali na zmęczonych, jakby spędzili tam całą noc. Rozmawiali żywiołowo. Z plątaniny rozemocjonowanych głosów ciężko było wyłowić temat dyskusji. Jakby na komendę zamilkli i wbili w niego swoje oczy, gdy tylko stanął w drzwiach.

Ciężar ich spojrzeń był tak dojmujący, że Downar poczuł, jak traci pewność siebie. I wyjątkowo tym razem nie towarzyszyło mu wrażenie, że przekraczając próg gabinetu szefa partii, odnajduje się w zupełnie innej rzeczywistości. Bo chociaż sam budynek był nowoczesny, to pokój prezesa pozostał w klimacie wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Jego gospodarz nie pozwolił kupić nowych mebli poza obrotowym fotelem i dywanem, które nie wytrzymały zmiany siedziby. Zabrał ze sobą stare biurko, dwie skórzane, niegdyś kremowe kanapy i fotel z tego samego kompletu oraz wielki drewniany zegar podłogowy z pozłacanymi, mocno wytartymi już łańcuchami – prezent od jednego z brytyjskich konserwatystów, pamiętający ostatnie lata PRL. Co kwadrans wybijał melodię Westminster, tę samą, którą gra londyński Big Ben. Był tak stary, że mechanizm grający muzykę już dawno się rozstroił i zaprogramowaną frazę odtwarzał w sobie tylko znanym rytmie, raz za wolno, innym razem zbyt szybko. Nie było reguły.

Patrzyło na niego pięć osób. Przewodniczący Pietras i niemal całe prezydium partii. Brakowało jedynie skarbniczki – Krystyny Ufnal. Omiótł ich wzrokiem. Nie spotkał się spojrzeniem jedynie z Jędrzejem Wawrzyniakiem, marszałkiem Sejmu i przyjacielem jeszcze z czasów stażu w szpitalu w Gdańsku. Ten trzymał teraz ręce na stole, złożone jak do modlitwy, i wpatrywał się w kręcące kołowrotki kciuki. Cisza panująca w gabinecie zaczęła rozsadzać Downarowi głowę.

– Coś się stało? – zapytał zamiast powitania, podchodząc bliżej niepewnym krokiem.

– Można tak powiedzieć – odparł Kazimierz Pietras, podnosząc się z krzesła. W ręku trzymał teczkę z logo partii. Miał spocone czoło, posklejane włosy i czerwoną twarz. Łamał wszystkie wytyczne dotyczące dobrego wizerunku, które zaordynował Downar. – Usiądź, Ksawery, musimy o czymś porozmawiać. – Pieras wskazał na wolne krzesło stojące przy krótszym boku stołu.

– Dziękuję, postoję. – Downar odmówił. Nie dlatego, że nie chciał usiąść. Nie był w stanie zrobić kroku. Jakby utknął w twardym betonie.

– Nie pierdol, Ksawery. Siadaj i nie dyskutuj! – ponaglił Marian Prus, poseł PP i przewodniczący sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. – Żarty się skończyli. I marzenia o władzy też się zaraz skończo – syknął pod nosem.

Downar stał przed nimi i nie wiedział, o czym mówią. Poważna rozmowa, koniec marzeń o władzy, zebranie wąskich władz partii… Próbował szybko ułożyć te puzzle. Trwało to kilka sekund. I nagle przyszło oświecenie. Poczuł, że się rozluźnia. Spięte do granic możliwości mięśnie puściły, wreszcie mógł nabrać powietrza i ruszyć z miejsca. Kluczem do rozwiązania zagadki była teczka z logo Prawicy Polskiej, którą Pietras ściskał w swych spoconych dłoniach. Partyjna teczka zawsze oznacza najnowsze sondaże. I to nie te, które publikują media. Partie zamawiają wewnętrzne badania. Niezwykle kosztowne, ale i bardzo dokładne, wiarygodne, przeprowadzone na bardzo dużej grupie respondentów. Niemal w całości pokrywają się one potem z wynikami rzeczywistych wyborów. Błąd statystyczny to zaledwie pół procent.

– Ależ panowie! – Zdobył się na uśmiech. – To, że trochę nam spadło, nie jest tragedią. Mamy końcówkę czerwca. Do wyborów pozostało ponad dziewięćdziesiąt długich dni, podczas których może zdarzyć się wszystko. Absolutnie wszystko! – przekonywał, siadając za stołem. – Tym bardziej że płyniemy z wiatrem. Uważam, że nie ma powodu, by panikować. I powiem wam, że – spojrzał na swojego srebrnego roleksa – za dwadzieścia jeden minut zaczynamy odrabiać straty. Ile spa-dło? Dwa, trzy? Pięć?

– Straty… – próbował rozpocząć zdanie Pietras.

– Straty to my dopiero będziem liczyć! Jeśli to się wyda! – Pogroził palcem Prus. – Kaziu, daj zapalić, bo przecież inaczej tego nie przetrzymam!

– Mówiłem ci, że tu nie wolno. Czujniki są – wyjaśnił nerwowo przewodniczący.

– I macie to swojo nowoczesność! Zapalić, kurwa, nie można, bo się automyjnia włancza – podsumował. – Nowoczesności się zachciało. Macie nowoczesność! Psia dupa!

Ksawery znów przestał rozumieć, o co chodzi.

– Sprawa jest znacznie poważniejsza. – Pietras nabrał powietrza. – Godzinę temu wspólnie i z wielkim żalem podjęliśmy decyzję, że nie będziesz kandydatem na prezydenta – oznajmił.

– To jest jakiś żart?! – wyrzucił z siebie Downar zaraz po tym, jak opanował szaleńczy napad śmiechu. – Ukryta kamera? Kręcimy już spot? – dopytywał, śmiejąc się w głos. Bo w głowie mu się nie mieściło kto, jeśli nie on.

Miny kolegów nie wskazywały jednak na to, by ktokolwiek żartował. Wszyscy poza Wawrzyniakiem patrzyli na niego, jakby popełnił jakąś straszliwą, niewybaczalną zbrodnię. Nie odważył się nic powiedzieć. A może raczej nie był w stanie. Czekał, co powiedzą inni.

– Wczoraj – zaczął Pietras – w okolicznościach, które nie mają większego znaczenia, weszliśmy w posiadanie pewnych dokumentów. Ich kopie mam tutaj. – Podniósł do góry partyjną teczkę. – Nie ulega wątpliwości, że są autentyczne. Ponad wszelką wątpliwość jest także to, że stawiają cię w zupełnie nowym, zaskakującym świetle. Wynika z nich, że nie byłeś z nami do końca szczery. – Pietras cedził słowa, spocony już jak mysz.

– Powiedz, Kazik, wprost! Wynika z nich, że nas łgałeś! Łgałeś tak, że słońcu wstyd świecić! – podniósł głos Prus, uderzając pięścią w stół tak mocno, że podskoczyły w górę plastikowe butelki z niegazowaną wodą mineralną, szklanki i wszystko inne.

W pokoju zapadła cisza. Wypełniły go stłumione odgłosy ulicy. Słychać było klaksony aut i dudniące po szynach tramwaje. Pobliskie rondo ONZ tętniło już życiem. Kazimierz Pietras wypuścił teczkę z rąk. Przez kilka sekund słychać było, jak popychana przez kolejne osoby sunie po stole w kierunku siedzącego na skraju Downara. Gdy do niego dotarła, ten nie bardzo wiedział, co zrobić. Wahał się. Otworzyć przy kolegach czy zapoznać się z jej zawartością w samotności? Wreszcie ujął ją w wypielęgnowane u manikiurzystki dłonie i podniósł wzrok. Poczuł, że spod pachy spłynęła mu stróżka potu. Spojrzał na grobowe twarze partyjnych kolegów i doszedł do wniosku, że musi zajrzeć do niej teraz, przy nich. Dotarło do niego, że jest jedyną tutaj osobą, która nie zna treści tych dokumentów.

Już podczas wędrówki teczki po stole ocenił, że jej zawartość stanowi kilkadziesiąt, maksymalnie sto upchniętych niechlujnie kartek. Przypuszczalnie przez ostatnich kilka godzin były wielokrotnie przeglądane. Poczuł narastającą presję. Jednym zdecydowanym ruchem otworzył teczkę. To, co zobaczył, sprawiło, że w ciągu niecałej sekundy cofnął się w czasie niemal dokładnie o 30 lat. Do 15 listopada 1985 roku. Wtedy pierwszy i ostatni raz miał przed sobą „Kartę homoseksualisty”.Godzina 8:44

Zamknął teczkę jeszcze szybciej, niż otworzył. Nagle wszystkie części układanki stały się całością. Wrócił do niego największy koszmar przeszłości, który przez pół życia nie pozwalał mu ani spokojnie zasnąć, ani spokojnie rano się obudzić i żyć. Teraz na jawie musiał zmierzyć się z tym, co przez lata uznawał za zakończone.

– Chciałbyś nam o czymś opowiedzieć? – odezwał się Pietras.

Downar, nie wypuszczając teczki z ręki, wstał od stołu i pospiesznie wyszedł z pokoju. Nie reagował na dobiegające go zza drzwi głosy, że to jeszcze nie wszystko, że koledzy oczekują wyjaśnień. Nie potrafił zrozumieć, kto co mówił. Wymieszane głosy przypominały niedającą się znieść kakofonię, którą dopełniła melodia z Big Bena, tym razem grana zbyt szybko.

Jeszcze kilka minut wcześniej, przemierzając korytarz do pokoju prezesa, miał wrażenie, jakby niosła go autostrada do nieba. Jednak już droga powrotna była jak wędrówka ku wrotom piekieł. Szeroki i jasny hol zdawał się być teraz wąskim i śmierdzącym kanałem, którym Downar uciekał jak szczur. I wcale nie miał pewności, co zastanie, gdy będzie musiał wyjść na powierzchnię. Czuł na sobie ciężkie spojrzenia postaci z wiszących po obydwu stronach korytarza fotografii. Jeszcze chwila i miał do nich dołączyć, do najważniejszych osób Prawicy Polskiej, która właśnie zmierzała do największego politycznego sukcesu. Tymczasem postaci ze ścian zdawały się odprowadzać go wzrokiem do wyjścia i szeptać: persona non grata.

Czym prędzej chciał otworzyć szklane drzwi, za którymi znajdowała się recepcja, i zniknąć w windzie. Wolał uniknąć kontaktu nie tylko z panią Jolą. Z dużym prawdopodobieństwem mógł przecież natknąć się także na jakiegoś dziennikarza. W budynku aż się od nich roiło. Za kwadrans miała rozpocząć się konferencja, podczas której on – Downar – miał zostać ogłoszony oficjalnym kandydatem partii na prezydenta Polski. I wszyscy mieli to pokazać na żywo. Wozy transmisyjne przeróżnych telewizji od godziny czekały na wydarzenie dnia.

Downar stał za przegrodą z czarnego szkła i czekał, aż ktoś przyjedzie na jego piętro. Gdy tylko usłyszał charakterystyczny dźwięk, wyskoczył prosto w zamykające się drzwi windy. Mknął w dół i tuż przed poziomem minus dwa – potocznie zwanym garażem – przypomniał sobie, że dał kierowcy wolne. I to aż do jedenastej! Pomyślał, że od tego czasu minęło zaledwie kilkanaście minut, więc jego pracownik nie mógł za bardzo się oddalić. Wyszedł z windy, rozglądając się dookoła. Sięgnął do kieszeni spodni po komórkę. Po chwili Adam Krakowiak odebrał telefon.

– Gdzie pan, do cholery, jest?! – wrzasnął. – Jedziemy stąd! Natychmiast!

– Dwie godziny już minęły? Kurde wanna, szybko – odparł spokojnie kierowca, jak to miał w zwyczaju.

– Czy pan ciągle musi dyskutować?! Ciągle coś dopowiadać? Odwołuję dwie godziny wolnego! Czekam w garażu. Gdzie pan jest i ile zajmie panu powrót? – zasypał Krakowiaka pytaniami Downar.

– Co pan taki szybki? Jestem na Woli, jadę do biura podróży jakieś wczasy sobie wykupić. Do Egiptu… albo może lepiej do Turcji. Myśli marszałek, że Turcja lepsza? – pytał niespiesznie.

– Co mnie to odchodzi?! – Polityk nie krył irytacji. – Niech pan wraca! W tej chwili!

– Korki są.

– Proszę natychmiast wracać! Czekam w garażu. Gdzie jest samochód?

– Jadę nim. Samochód jest ze mną. Cały i zdrowy. – Krakowiak próbował być zabawny.

– Czekam! Proszę dać znać, jak będzie pan na miejscu. Odjeżdżamy natychmiast!

Szybko policzył, że dojazd z Woli do Śródmieścia zajmie szoferowi od dziesięciu minut do pół godziny. Zależy, jak daleko Krakowiak zdołał odjechać i jak bardzo zakorkowane są ulice. Nie mógł i nie chciał czekać aż tak długo, spacerując po podziemnym garażu wieżowca. Downar nie mógł też wrócić na górę ani wyjść przed budynek. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem wydała mu się w tej sytuacji toaleta. Podjechał więc windą poziom wyżej.

Zanim zamknął się w kabinie, położył palącą go w rękę teczkę na skraju zlewu i natychmiast umył ręce. Użyte w nadmiarze mydło pieniło się jak szalone. Jakby chciał, by do kanalizacji spłynęło wszystko, czego dotykał. Mimo iż widział zaledwie pierwszą z wielu zebranych tam kartek, aż za dobrze wiedział, co będzie dalej. Przemył twarz i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Kapiąca z brody woda wyglądała jak łzy. Szybko otarł krople ręką. Przypadkiem znów spojrzał na teczkę i drugi raz w ciągu minuty umył ręce, po czym włożył je pod automatyczną suszarkę, z której popłynęło ciepłe, ale nie gorące powietrze. Zamyślił się, odpłynął. Jakby liczył na to, że coraz cieplejszy podmuch nie tylko osuszy jego dłonie, ale i wypali wracającą właśnie przeszłość. Przez chwilkę czuł nawet, że jest daleko stąd, jakby wyszedł ze swojego ciała. Miał wrażenie, że zaczyna patrzeć na wydarzenia ostatnich minut jak na film z gatunku political fiction.

Ucieczkę od realnego świata przerwał trzask po drugiej stronie drzwi. Downar w mgnieniu oka wrócił do rzeczywistości. Rozejrzał się wokół, chwycił papiery, które sprowadziły na niego niewyobrażalne wręcz kłopoty, i szybko podjął decyzję, że na swojego kierowcę poczeka w kabinie, zamknięty od środka. Opuścił deskę i klapę, po czym usiadł na sedesie. Na powierzchni półtora na półtora metra został sam na sam z dokumentami. Wiedział, że nadeszła pora, by zmierzyć się z przeszłością. Złączył kolana, położył na nich teczkę jak na stole. Zamknął oczy, a gdy ponownie je otworzył, znów zobaczył coś, co pierwszy i ostatni raz widział niemal 30 lat temu, nie licząc epizodu sprzed paru minut. Przełożył kartkę. Na następnej od góry do dołu, pionowo przez środek, biegły dwa cienkie paski. Był też nagłówek „Ministerstwo Spraw Wewnętrznych”, a na środku widniał duży tytuł „Teczka personalna tajnego współpracownika”. dopisanych numerów i sygnatur, których Downar nie miał czasu rozszyfrowywać. W tej samej chwili przeniósł się pamięcią do dnia, gdy mu ją założono.

Było ciemne i śnieżne popołudnie 15 listopada 1985 roku. Downar skończył już specjalizację na oddziale ginekologicznym Szpitala Wojewódzkiego w Warszawie. Z powodzeniem budował pozycję i rozwijał siatkę wpływów, która miała zapewnić rychły awans. Cieszył się nieposzlakowaną opinią zarówno u pacjentek, jak i przełożonych. Miał zaledwie 31 lat, a ordynator głośno mówił, że widzi w nim swojego następcę. To wszystko zawdzięczał absolutnemu talentowi i ponadprzeciętnym – szlifowanym także na stypendium za żelazną kurtyną – umiejętnościom.

Skute pierwszym lodem miasto przykrywała kolejna warstwa śniegu, a on siedział przy szpitalnym łóżku. Nie był wówczas lekarzem, był mężem i świeżo upieczonym ojcem. O 5.45 rano Maryla urodziła mu syna. Teraz drzemała, trzymając na ręku zawiniątko, z którego wystawała jedynie czarna jak węgiel główka dziecka ssącego pierś matki. Już wcześniej zdecydowali, że nadadzą mu imiona Michał Roman. Pierwsze na cześć ojca Ksawerego, drugie w hołdzie ważnemu w ich domu Romanowi Dmowskiemu.

Starania o dziecko i trudna do utrzymania ciąża były dla nich okrutnie męczące. I może dlatego – choć na pierwszy rzut oka nie tryskali radością, którą zwykle widać u młodych rodziców – byli szczęśliwi, że po latach syn wreszcie był z nimi. Udało się odwrócić los i między bajki włożyć diagnozę, że Maryla nigdy nie będzie mogła zajść w ciążę. Pielęgniarki zajmowały się żoną ulubionego lekarza z takim poświęceniem, jakby miały do czynienia z co najmniej królową brytyjską. Maryli i Michałkowi nie brakowało niczego, a gdyby młoda mama poprosiła, dostałaby nawet gwiazdkę z nieba.

Ksawery, Maryla i Michał Downarowie odpoczywali, gdy do jednoosobowej, luksusowej jak na tamte czasy sali po cichu weszła pielęgniarka.

– Ktoś do pana przyszedł, panie doktorze – szepnęła do ucha drzemiącego Ksawerego niewysoka brunetka.

– Jestem po pracy. Proszę poinformować… Kto tam dziś ma dyżur?

– Doktor Stasiewicz.

– Proszę zatem wołać doktora Stasiewicza – wydał polecenie.

– Ale to raczej prywatna wizyta. Panowie nalegają. – Nie dawała za wygraną siostra.

– Panowie? Co za panowie? – zainteresował się Downar.

– Milicjanci – powiedziała jeszcze ciszej. – Czekają w pana gabinecie.

– Milicja? U mnie na oddziale? W gabinecie? To nonsens! – Zerwał się z fotela i szybko, po cichu wybiegł z sali. – Proszę tu poczekać. Gdyby żona czegoś potrzebowała.

Downar szybkim krokiem przemierzał pomalowany na zielono szpitalny korytarz. Miał na sobie tweedową marynarkę w beżowo-czarną kratę, z łatami na łokciach. Z impetem wtargnął do gabinetu, w którym istotnie czekali dwaj mężczyźni. Jeden miał na sobie kożuch z charakterystycznym miśkiem na klapach, drugi był w dużej futrzanej czapce i skórzanej kurtce. Informacja, że szukają go milicjanci, zadziałała jak kubeł zimnej wody. Automatycznie uruchomił się w nim instynkt samozachowawczy, nakazujący daleko posuniętą ostrożność. Podobnie działo się od kilku lat. Konkretnie od sierpnia 1980 roku, kiedy z Milicją Obywatelską miał bliższe spotkanie.

Zaraz po powrocie ze stypendium we Francji mieszkał jeszcze w Gdańsku. Przed strajkującą stocznią spędzał sporo czasu. Kolportował także ulotki i inne materiały drugiego obiegu. I właśnie to sprowadziło na niego problemy. Dwudziestego trzeciego sierpnia został zatrzymany przez milicję z torbą pełną egzemplarzy Strajkowego Biuletynu Informacyjnego „Solidarność”, przygotowanych przez Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. Kolejne 48 godzin spędził w areszcie. Naiwnie próbował rozmawiać z milicjantami, odwołując się do patriotycznych uczuć i powszechnej solidarności z narodem. Kiedy jednak pobili go, zapomniał, że funkcjonariusze MO to Polacy, którzy mogliby stanąć z robotnikami po jednej stronie barykady. Znienawidził ich. Wszystkich bez wyjątku. Także tych, którzy właśnie przed nim stali.

– Słucham, o co chodzi? Co panowie tu robią? – Pominął uprzejmości.

– Starszy sierżant Janusz Chmaj i młodszy chorąży Mieczysław Bulak. Milicja Obywatelska – powiedział mężczyzna w skórzanej kurtce, legitymując się.

Downarowi mignęło nazwisko Chmaj. Zapanowała niezręczna cisza. Przez moment wymieniali spojrzenia.

– W czym mogę panom pomóc? – odezwał się w końcu Downar.

– Pójdzie pan z nami – oznajmił sennie chorąży Bulak, wyciągając z kieszeni wymiętą paczkę stołecznych. Najwyraźniej miał ochotę zapalić.

– Co pan robi? – zareagował lekarz. – To nie palarnia! To jest szpital! Tu są noworodki! Pan o tym nie wie? – Szybkim ruchem wyciągnął milicjantowi z ust papierosa.

– Co to, kurwa, ma być?! – wyrzucił z siebie zaskoczony Bulak. Wyglądał, jakby chciał uderzyć Downara.

– Spokojnie, Mieciu. – Sierżant Chmaj odgrodził ręką mężczyzn. Pan doktor ma rację. – Trzeba dbać o młode matki i małych pacjentów.

– Do czego pan zmierza? Do rzeczy. Muszę wrócić do żony i syna – niecierpliwił się Downar.

– Ciekawe, czy żona będzie chciała, żeby pan wrócił. I czy syn by chciał – wtrącił Bulak.

– Pójdzie pan z nami, doktorze. Wszystko wyjaśnimy sobie w komendzie – zaproponował Chmaj.

– Nie mam panom nic do wyjaśniania. Bez nakazu nigdzie nie idę. Żegnam. – Downar otworzył drzwi na korytarz i wskazał ręką wyjście.

– Proszę zamknąć drzwi, uspokoić się, a potem ubrać i pójść z nami. To nie potrwa długo – ponowił żądanie milicjant, który u boku swego kolegi pełnił rolę dobrego funkcjonariusza.

– No chyba że mamy tutaj rozmawiać o Piotrze Drabiku – jakby od niechcenia rzucił ten zły. – Więc jak, sam wyjdziesz czy mamy ci pomóc? A może skuć rączki?

Na dźwięk przywołanego nazwiska Downar zamknął drzwi. Z funkcjonariuszami MO przegrał drugą z rzędu potyczkę. Włożył czarny płaszcz z sukna przywieziony kilka miesięcy temu z Francji, szyję okręcił zrobionym na drutach wełnianym szalem i z milicjantami wyszedł ze szpitala. Polecił przekazać żonie, że musiał pojechać na komendę złożyć zeznania w sprawie jednej z byłych pacjentek. Nie wnikał, czy został uznany za wiarygodnego i czy ktokolwiek uwierzył w przesłuchanie w niedzielę późnym popołudniem. W głowie kotłowało mu się jedno nazwisko: Piotr Drabik.

Dwa lata młodszy od Ksawerego absolwent Wydziału Humanistycznego Wyższej Szkoły Pedagogicznej im. Tadeusza Kotarbińskiego w Zielonej Górze pochodził ze Zbąszynka. Poznali się latem 1979 roku w Nowej Soli, gdzie młody pedagog zamieszkał. Od września miał rozpocząć pracę w jednym z tamtejszych liceów. Otrzymał etat nauczyciela języków obcych, angielskiego i niemieckiego. Był poliglotą. Władał też rosyjskim i hiszpańskim, ale nade wszystko ukochał język francuski i Francję. Marzył o zjedzeniu bagietki na Polach Marsowych.

Od pierwszego zamienionego z Ksawerym zdania było jasne, że połączy ich szczególna więź. Po wspólnie spędzonej nocy Piotr był pewien, że to właśnie z młodym lekarzem chciałbym zwiedzić Paryż i inne francuskie zakątki. To przekonanie sprawiło, że jedenaście miesięcy później przeniósł się do Warszawy, gdzie kontynuował pracę nauczycielską i wspólnie z kochankiem wynajął kawalerkę przy ulicy Bednarskiej na Mariensztacie. Pozostał tam, gdy Ksawery zamieszkał z Marylą. Od narodzin syna Downara ostatni raz widzieli się zaledwie tydzień wcześniej…

Właśnie to wspomnienie zostało przerwane dotarciem na Komendę Milicji przy ulicy Żytniej 36 na Woli. Śnieg wciąż padał, tymczasem Downar i jego opiekunowie wysiedli z nieoznakowanego poloneza i szybko weszli do środka. Znaleźli się w pokoju przesłuchań. Nieduże okno z kratami, pod ścianą metalowa szafa, pośrodku stół z trzema krzesłami, a na nim maszyna do pisania, kubek z kilkoma długopisami i ołówkami, lampa oraz telefon. Na ścianie godło PRL i biały zegar ze znakiem Milicji Obywatelskiej, w kącie wieszak na ubrania, na którym wisiał już kożuch Bulaka. Downar pozostał w płaszczu.

W pokoju zostali we dwóch, Chmaj zniknął gdzieś w gęstwinie korytarzy komendy.

– Siadaj, bo cię nogi rozbolą – rozkazał chorąży Bulak. – Trochę to potrwa.

– Czego pan ode mnie konkretnie oczekuje? – wydusił Downar.

– Nie wiesz, po co tu siedzimy?

– Nie mam pojęcia. – Skłamał, bo chociaż nie miał pewności, to przeczuwał, z czym może wiązać się to nieoczekiwane spotkanie.

– To po kolei wszystko. – Bulak otworzył szufladę znajdującą się pod blatem stołu. Wyciągnął plik papierów i wielką kryształową popielniczkę, w której leżało już kilka petów. – To już nie szpital. Nie ma noworodków. – Wyraźnie odniósł się do sytuacji sprzed pół godziny i zapalił stołecznego, znikając na moment w chmurze siwego dymu.

Następnie przepytał go z danych osobowych. Imię, nazwisko, imię ojca, matki, adres zameldowania, miejsce pracy, stan cywilny, dzieci. Wszystko wpisywał do jednego dużego formularza wielkości A3 złożonego na pół. Klasyczny format podaniowy. Kartka nie była biała, miała raczej lekko marchewkowy kolor, co wskazywało na kiepską jakość papieru. Na niej widniał tytuł: KARTA HOMOSEKSUALISTY.

– Karta kogo?! – obruszył się Downar, zrywając z krzesła .

– Homoseksualisty. Pederasty inaczej – odpowiedział milicjant. – A co, coś się nie zgadza?

– Tak, proszę pana. Nic się nie zgadza! Chcę rozmawiać z pana przełożonym. Ja jestem lekarzem! Działaczem opozycji! To jakaś prowokacja!

– A Drabik, twój kochanek, twierdził coś innego. Nie jesteście pedałami?

– Ja sobie nie życzę! – mówił podniesionym głosem Downar.

– Nie rzucaj się! Ty pomożesz nam, my pomożemy tobie. A teraz grzecznie odpowiadaj! – Esbek przewrócił stronę. – Od kiedy obywatel wie, że jest homoseksualistą? – przeczytał kolejne pytanie.

– Nie będę odpowiadał! To karygodne! – zaprotestował lekarz. Na chwilę usiadł, potem znów wstał, by zdjąć płaszcz i szalik. Zrobiło mu się gorąco.

– Skąd obywatel wie, że jest homoseksualistą? – padło następne pytanie.

– Jak wyżej!

– Kiedy i z kim miał obywatel pierwszy kontakt homoseksualny? – nie odpuszczał milicjant.

– Jak wyżej! – powtórzył Downar.

– Jakie techniki seksualne obywatel stosuje?

– To jest szczyt! Nawet gdybym stosował, to nie jest w Polsce zakazane! – bronił się przesłuchiwany.

– W Polsce Ludowej – poprawił go funkcjonariusz, notując coś na kartce.

– Nawet w Polsce Ludowej! A i nawet od 1932 roku!! – odszczeknął się Downar. – A jeśli pan taki ciekawy, mogę to zaprezentować w łóżku! – zapędził się.

– Imponująca wiedza na temat zmian w prawie. Wszystkie nowelizacje tak znasz na pamięć czy tylko te dotyczące ciebie?

– Nie odpowiem już na żadne pytania! Czy to jest jasne?!

– Coś jeszcze czy mogę następne? – Bez emocji kontynuował przesłuchanie funkcjonariusz SB.

– Chcę rozmawiać z pańskim przełożonym!

– Ilu homoseksualistów pan zna? Proszę podać dane osobowe i adresy. – Zgasił jednego papierosa i zapalił kolejnego.

Downar nie odpowiedział na żadne pytanie. Nie tylko dlatego, że gęsty gryzący dym dusił go w gardle. Uznał po prostu, że rozsądniej będzie nie mówić nic o znanych mu gejach. Milczeniem zbył więc szereg pytań o kontakty i wyjazdy zagraniczne i o to, czy jest chory lub czy zna kogoś chorego na AIDS.

Bulak dopytywał, Downar konsekwentnie milczał i w pamięci liczył pytania. Było ich około trzydziestu.

– Na pewno odmawiasz współpracy z władzą? – rzucił koło ratunkowe milicjant.

– Tak – przemówił wreszcie Downar.

– To masz, podpisz! – Podsunął mu kartkę z wydrukowanym bardzo krótkim tekstem:

Niniejszym oświadczam, że ja (miejsce na imię i nazwisko) jestem homoseksualistą od urodzenia. Miałem w życiu wielu partnerów, wszystkich pełnoletnich. Nie jestem zainteresowany osobami nieletnimi.

Downar przeczytał i posłał milicjantowi spojrzenie, które nie pozostawiało złudzeń, co myśli o nim i o tym oświadczeniu.

– To idziemy. – Bulak wstał zza stołu, za ramiona podniósł Downara i popychając go, zasugerował, żeby wspólnie ruszyli w kierunku drzwi.

– Chwileczkę! Co pan robi?! Gdzie pan mnie zabiera? Tu są moje rzeczy, płaszcz, dokumenty, pieniądze! – Lekarz próbował protestować, ale wiedział, że trud i opór są daremne i mogą doprowadzić do czegoś, co trudno byłoby wytłumaczyć żonie.

– To milicja! Tu ci nic nie zginie! – kontrował wyraźnie rozbawiony Bulak.

Oczami wyobraźni Downar zobaczył okrytą złą sławą ścieżkę zdrowia, czyli szpaler policjantów, którzy na oślep pałują biegnących pomiędzy nimi niepokornych delikwentów. Niemal czekał, aż zwiążą mu sznurowadła, by biegło się trudniej. Nigdy tego nie przeżył, ale wiele słyszał o podobnych praktykach stosowanych szczególnie chętnie wobec działaczy opozycji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: