Ruiny na wybrzeżu - ebook
Ruiny na wybrzeżu - ebook
Po dwudziestu trzech latach nieobecności Lea Mahler wraca do rodzinnej wioski na wyspie Poel. Niestety wizyta kończy się tragicznie. W tajemniczym wypadku ginie jej siostra, a ona sama zostaje ciężko ranna i doznaje amnezji.
Cztery miesiące po tym wydarzeniu Lea, wbrew radom lekarzy, ponownie przyjeżdża na wyspę. Chce się dowiedzieć, jak doszło do wypadku. Ponieważ nic nie pamięta, jest zdana na pomoc dawnych przyjaciół – tyle że ci przedstawiają sprzeczne wersje. Najwyraźniej ukrywają przed nią coś, co dotyczy ich wspólnej przeszłości…
„Mroczna atmosfera, wyrafinowana i trzymająca w napięciu fabuła” Hamburger Abendblatt
„Pełna napięcia i bardzo realistycznie opowiedziana historia. Eric Berg po raz kolejny napisał niesamowitą powieść z dreszczykiem, w której pokazuje, do czego potrafi posunąć się człowiek”. Frizz – Das Magazin
„Mroczny kryminał, który zabija w zarodku wszelkie sentymenty związane z powrotem do rodzinnych stron i wiarę w młodzieńcze przyjaźnie”. NDR Kultur
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8110-147-9 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyszedł z domu pochłonięty myślami na temat przyszłości.
Był trzydziesty pierwszy sierpnia 1990 roku, owego osobliwego roku na granicy epok, kiedy to, co stare, jeszcze nie do końca odeszło w przeszłość, a nowe nie całkiem się jeszcze zadomowiło. Mieszkańcy wschodnich Niemiec byli bez reszty zaprzątnięci tym, co ma nadejść. On również, choć miał dopiero osiemnaście lat, musiał podjąć kilka ważnych decyzji.
Samotnie przechadzał się po łąkach rodzinnej wyspy na meklemburskim wybrzeżu. Uwielbiał mgłę, która jak każdego wieczoru rozpełzła się po ziemi. Uwielbiał też ową chwilę, kiedy promienie zachodzącego słońca niczym reflektor przebijają się między chmurami i padają na morze, rozświetlając fale, po czym czerwona tarcza znika, by w tym samym momencie ukazać się w innym miejscu i w innym odcieniu.
Na końcu drogi leżały osamotnione ruiny klasztoru – miejsce, które znał lepiej niż rodzinny dom. Wnętrze podupadłej budowli, którą on i jego przyjaciele od dziecka nazywali Pałacem, tworzyło istny labirynt. Jeden dziedziniec przechodził w następny (dawne izby nazywali dziedzińcami, jako że ruiny nie miały dachu), a kruszące się spiczaste okna, od pięciuset lat zżerane przez morski wiatr, z jednej strony wychodziły na morze, a z drugiej na łąki. Maleńka wioska, w której mieszkał, leżała kilometr stąd, przesłonięta młodymi drzewkami otaczającymi ruiny.
Z wyciągniętą przed siebie ręką, muskając czubkami palców mury, zagłębił się po omacku w półmrok. Zatrzymał się przy jednym z późnogotyckich okien i jego wzrok powędrował ponad porastającymi wydmy trawami – hen, na morze, które rozpościerało się przed nim nieporuszone niczym tafla płynnego ołowiu. Wtem zdało mu się, że słyszy kroki. Odwrócił się, zmarszczył czoło i zawołał półgłosem:
– Margrethe?
Nie miał pojęcia, dlaczego wykrzyknął właśnie jej imię. Wiedział przecież, że Margrethe już nigdy nie zamieni z nim ani słowa.
Po chwili uznał, że się przesłyszał. Wiatr i kruszące się mury czasem płatały figle. Kontury z wolna się rozmywały, ściany i łuki przeistaczały w zjawy. Aura tajemniczości od zawsze stanowiła nieodłączny element tego miejsca – tak jak mewy, które w ciągu dnia z krzykiem krążyły nad ruinami, jak koniczyna pokrywająca łąki, jak osty wczepiające się w popękane mury i jak przyjaciele, których spotkał na swej drodze dziesięć lat temu: Lea, Mike, Jacqueline, Margrethe, Harry, Pierre i Julian. Tak, to było cudowne dziesięć lat…
Nadciągnął wiatr i znów coś zaszeleściło, gdzieś niedaleko ukruszył się kawałeczek muru, znów o krok posuwając upadek tej starej budowli.
Przyszedł w to szczególne dla siebie miejsce, by się pożegnać z dzieciństwem i wszystkim, co je wypełniało. Z niezliczonymi godzinami spędzonymi w Pałacu w gronie przyjaciół, z rozmowami, zabawami, śmiechem, sporadycznymi kłótniami, papierosami, ogniskami, szczeniackimi marzeniami…
Jego dzieciństwo – tak jak dzieciństwo każdego człowieka na ziemi – odeszło po cichu i niepostrzeżenie. Już od kilku lat widać było drobne oznaki przemijania, na które jednak nikt z ich paczki nie zwracał uwagi – choćby to, że niektórzy zaczęli praktyki w okolicznych zakładach albo podjęli regularną pracę. Mimo to wciąż pozostawali w kontakcie i regularnie spotykali się w piątkowe lub sobotnie wieczory w Pałacu. Ktoś przynosił kanapki lub czekoladę, ktoś inny piwo lub grzane wino, potem siadali, rozmawiali, palili. Czuli, że choćby niektórzy z nich mieli stąd odejść i wyjechać na Zachód – na studia albo by poznać świat bądź zdobyć popłatny zawód – to Pałac zawsze będzie ich spajał duchową więzią. Że żadne z nich nie zapomni tego miejsca i wszyscy od czasu do czasu będą tu wracać.
Jeszcze niedawno i on podzielał te romantyczne wyobrażenia. Aż do początku lata ich świat był niewinny, nieskalany, lecz teraz, u progu jesieni, legł w gruzach, tak jak te spowite w mroku ruiny.
– Lea? Lea, to ty?
Wciąż miał nadzieję, że przyjmie jego propozycję i wyjedzie z nim z Poel, że wspólnie wyruszą w podróż dokoła świata. Rozstanie z nią sprawiało mu najdotkliwszy ból. Ileż to razy wyobrażał sobie, że Lea czatuje na niego za rogiem, by zaskoczyć go radosnym: „Tak, pojadę!”. Ale to marzenie nigdy się nie spełniło.
Tymczasem mrok zgęstniał tak bardzo, że zupełnie nie widział już drogi. Z ciężkim westchnieniem wyjął z kieszeni dżinsów małą latarkę i skierował krąg światła na ścieżkę wiodącą do wsi. Po chwili wzdrygnął się i wydał z siebie ni to krzyk, ni to westchnienie.
Jego ciało przeszył lodowaty dreszcz, a sekundę później coś ciężkiego uderzyło go w głowę.