Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ryzykowna gra - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
28 lutego 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ryzykowna gra - ebook

Piątego czerwca 1916 roku brytyjski okręt wojenny HMS „Hampshire” tonie u wybrzeży archipelagu Orkady, a wraz z nim cała załoga i ówczesny brytyjski minister wojny lord Kitchener. Panuje opinia, że jednostka przewoziła niezwykle cenny ładunek. W kolejnych latach wielu nurków, ryzykując życiem, próbuje odnaleźć owiany tajemnicą skarb.

Niemal sto lat później w tej samej okolicy natrafiono na łódź żaglową dryfującą u brzegów jednej z wysp. Na jej pokładzie zostają odkryte ślady morderczej walki. Łódź należała do Bo Stenmana, emerytowanego nurka. Inspektor Karin Adler i jej kolega Folke udają się na Orkady, by wesprzeć w śledztwie miejscową policję.

Na miejscu zostają znalezione kolejne ciało i łódź. Próba ustalenia odpowiedzi na pytanie, co się tu wydarzyło, ujawnia coraz wyraźniejsze związki między zaginionym Bo a zatopionym przed laty okrętem: zorganizowana w latach 70. ekspedycja w celu zbadania wraku skończyła się katastrofą, a Bo Stenman z niejasnego powodu skłócił się z wieloma płetwonurkami.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-645-6
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

5 czerwca 1916

Kapitan Herbert Savill stał na mostku HMS „Hampshire” i zmagał się z kipiącymi falami w cieśninie Pentland Firth. Rozszalały wiatr osiągnął siłę sztormu i nic nie wskazywało na to, by miał osłabnąć. Wręcz przeciwnie. Spienione bałwany rozbijały się z hukiem o dziób. Kaskady wody przelewały się przez pokład i wylewały z powrotem szpigatami. Pierwotny plan – by opłynąć Orkady od wschodniej strony, szlakiem systematycznie oczyszczanym z niemieckich min – musiał zostać zrewidowany w miarę nasilania się porannego wiatru. Postanowiono zatem wyruszyć w długą podróż do Archangielska, mijając wyspy od zachodu, od strony zawietrznej, osłoniętej od północno-wschodniego sztormu. Tymczasem wiatr cofał się, kręcił i obracał w sposób niepokojący i zaskakujący. Chmury zdawały się wyhamowywać i przyczajać w swej gonitwie po niebie, a całe morze jakby wstrzymało oddech. Centrum sztormu musiało przejść przez wyspy i teraz dla odmiany wiatr wiał od północnego zachodu.

Lord Kitchener, który po lekkiej kolacji odpoczywał w swojej kajucie, poinformował mostek, że wybiera się na górę.

– Nie taką pogodę zapowiadano, kiedy zdecydowaliśmy się zmienić trasę – powiedział, trzymając się drabinki.

Nie bez trudu zdołał wspiąć się na mostek i przejść do stołu nawigacyjnego. Tuż za nim, z rozbieganym wzrokiem, szedł jego ochroniarz. Poruszał się miękko i swobodnie, jakby miał przyssawki na dłoniach i stopach, w przeciwieństwie do ministra wojny, który obiema rękami chwytał się kurczowo wszystkiego, byle tylko nie upaść. Walczył, zamiast poddać się kołysaniu. Zupełnie jakby był w stanie zmusić fale, by zaczęły płynąć w inną stronę.

– Wiatr zmienił kierunek. – Kapitan Savill rzucił okiem na mapę.

Wyglądało na to, że cały Atlantyk uderzy w nich z potężną siłą. Za linią Orkadów nie było już niczego, co zatrzymałoby ocean. Jeśli teraz wydawało się, że fale są ogromne, to była to bagatelka w porównaniu z tym, jak mogły wyglądać za kilka godzin. Okręt powinien je wytrzymać. Był zbudowany z mocnej stali z angielskich hut, a na linii zanurzenia pokrywały go pancerne blachy grubości co najmniej piętnastu centymetrów. Savill nie miał też wątpliwości, że HMS „Hampshire” wytrzyma również ostrzał. Pytanie tylko, jak zniesie to załoga. Bitwa jutlandzka sprzed kilku dni spowodowała nieopisane straty. Każdy z pokładu kogoś stracił. Dawało się to odczuć na każdym kroku – rozmowy były przytłumione, nastrój wyraźnie przygasł.

– Niszczyciele nie zdołają utrzymać tempa za nami. Może powinniśmy kazać im zawrócić, sir?

– I tak nie ma z nich pożytku w naszym kilwaterze.

Kapitan Savill zauważył, że ocieniona sumiastym wąsem twarz lorda Kitchenera stawała się coraz bardziej blada. W siodle na koniu niezaprzeczalnie trzymał się pewnie, co widać było na większości zdjęć zrobionych w Egipcie i Sudanie, tu jednak jego postać wydawała się krucha. Nie ulegało wątpliwości, że morze nie jest jego żywiołem. Usiłował skierować wzrok ku horyzontowi, lecz niebo i ocean zlewały się w jedno i w końcu, bąknąwszy coś jeszcze, ruszył z powrotem do swojej kajuty, pokonany przez siły natury.

„Unity” i „Victor”, oba eskortujące niszczyciele, zwolniły, walcząc z kipielą wzdłuż skalistego wybrzeża wyspy Hoy. Podczas gdy „Hampshire” parł do przodu przez wzburzone wody ze stałą prędkością osiemnastu węzłów, one kołysały się na falach i coraz bardziej zostawały w tyle. Pięć po szóstej „Victor”, mniejszy z nich, poinformował, że jest w stanie utrzymać tempo jedynie piętnastu węzłów. Pięć minut później dowiedzieli się, że „Unity” nie osiągnie więcej niż dwanaście węzłów, które bardzo szybko zredukowano do dziesięciu. Było wpół do siódmej wieczorem. Znajdowali się na wysokości wyspy Hoy i widzieli światła Stromness, kiedy kapitan Savill polecił niszczycielom zawrócić do bazy w Scapa Flow i nie eskortować ich aż na północ Wysp Szetlandzkich. Stamtąd i tak „Hampshire” miał kontynuować swoją podróż bez eskorty.

I tak oto dwustumetrowej długości okręt wojenny z blisko siedmiuset członkami załogi przedzierał się samotnie przez sztorm, który wciąż się nasilał. Prędkość jednostki spadła i od godziny wynosiła jedynie trzynaście i pół węzła. Na pokładzie znajdowali się lord Kitchener i jego sztab, udający się do Archangielska w nadzwyczaj wyjątkowym celu. Czyli na spotkanie z rosyjskim carem. W panujących warunkach podróż mogła zająć więcej czasu, niż przewidywano, i raczej nikt nie nazwałby jej przyjemną. Choć kapitan Savill nie wątpił, że palacze w maszynowni sumiennie wykonują swoją robotę. Z nabrzmiałymi od wysiłku muskułami, osmoleni i zlani potem szufla za szuflą wrzucali węgiel do kotłów. Dzięki tym twardym chłopom i prawie dwom tysiącom ton węgla „Hampshire” powinien dotrzeć do celu.

Nieco z przodu od strony sterburty, w odległości około minuty, majaczyły wysokie skały Marwick Head. Rzut oka w kierunku lądu kilka chwil później zaświadczał niezbicie, że tempo zmalało jeszcze bardziej.

Huk wiatru nagle został zagłuszony odgłosem eksplozji, która wstrząsnęła całym okrętem. Wszyscy popędzili na swoje stanowiska, gotowi do obrony. Początkowo sądzono, że to atak łodzi podwodnej. Savill szybko jednak otrzymał meldunek, że nastąpiło coś jeszcze gorszego – natrafili na minę. Czyli jednak Niemcy tu byli. Mimo wszystko. Przekazał telegrafiście, żeby natychmiast wezwał pomoc, ale ledwie wydał ten rozkaz, światło na mostku kapitańskim zamigotało i zgasło. Wysiadło zasilanie. A bez zasilania nie działała łączność radiowa. Pozamykane na noc luki otwierały się jeden za drugim i na pokład, niczym szczury na tonącym statku, wypełzała załoga. Przemieszczali się na rufę, jak najdalej od wybuchu. Palacze, poparzeni gorącą parą w maszynowni, krzyczeli z bólu, mieli poszarpane ubrania i skórę usianą bąblami. Chmura duszącego brązowego dymu unosiła się przed mostkiem, utrudniając widoczność.

Lord Kitchener wszedł po drabince na mostek w towarzystwie swojego ochroniarza. Minister wojny był blady i kiedy mocno zaciskał dłonie na metalowych stopniach, wyglądał na dużo więcej niż swoje sześćdziesiąt sześć lat.

– Nabieramy potworne masy wody. – Te słowa padły z ust oficera, który pojawił się na mostku w kilka sekund po nim. – Sir – dodał pospiesznie dla uhonorowania ministra wojny, po czym ponownie zwrócił wzrok na kapitana. – Pancerne poszycie w bakburcie z przodu mostka jest rozerwane. Gigantyczna dziura, nie do załatania. Jest za duża. – Zamilkł w oczekiwaniu na rozkazy, podczas gdy żyła na jego skroni pulsowała intensywnie.

Miał na imię James. Dzielny marynarz, Szkot, który zawsze nosił w portfelu zdjęcia swoich dwóch synów. Zdaje się, że nadarzała się okazja, by je wyjąć. Kolejna eksplozja wstrząsnęła kadłubem.

– Gdzie macie magazyn amunicji? – spytał Kitchener.

Kapitan Savill zauważył, że „Hampshire” zanurza się coraz głębiej, czuł zmieniony ruch okrętu.

– Musimy dopilnować, żeby załoga znalazła się na łodziach – rzucił w kierunku Jamesa, po czym spojrzał na ministra wojny.

Lord Kitchener był opanowany, jakby odbywał inspekcję okrętu, a nie stał w obliczu utraty życia w piekle, które za chwilę miało się rozpętać. Stał blady, ale dość spokojny. Być może dlatego, że nie w pełni uzmysławiał sobie powagę sytuacji.

Oficer James podszedł kilka kroków, aby chwycić się poręczy.

– Sir. Duże szalupy…

– Musimy wziąć małe i tratwy, James – przerwał mu kapitan Savill, na co Szkot zasalutował i opuścił mostek.

Cyrkiel ześlizgnął się z ogromnej morskiej mapy pokrywającej stół nawigacyjny. „Hampshire” miał już duży przechył, a fale jakby próbowały wywrócić jego ogromny kadłub jak najszybciej.

– Dlaczego nikt ich nie opuszcza? – spytał lord Kitchener, wskazując na duże szalupy.

– Nie da się ich opuścić bez zasilania – wyjaśnił Savill. – Nie możemy też wezwać pomocy, ponieważ łączność nie działa. Możemy liczyć na pomoc jedynie z lądu. O ile wyślą nam łodzie na ratunek. – Westchnął ciężko, przeklinając w duchu ową przesadną ufność w nową technikę, jaką była elektryczność. – Musimy zacząć od małych szalup i tratew. Chcę, aby w pierwszej łodzi, którą spuścimy na wodę, zajął miejsce pan, sir.

Nigdy się nie dowiedział, czy ten usłyszał jego ostatnie słowa, ponieważ lord Kitchener i towarzyszące mu osoby ruszyli już na pokład. Widział, jak zmierzają ku szalupom, jak ponaglają ludzi, aby wsiadali do nich; widział także, jak mniejsze łodzie roztrzaskują się na kawałki o burtę okrętu, a ci, którzy znajdowali się w najbliższej łodzi, wyskakują z niej i rzucają się na złamanie karku do kipiącego, rozszalałego morza i w ułamku sekundy w nim znikają. Kapitan widział, jak niektórym udaje się dopłynąć do kilku większych tratew, i obserwował, jak pomagają sobie nawzajem wdrapać się na nie; jak duże szalupy też stopniowo wypełniają się ludźmi mającymi nadzieję, że gdy okręt będzie tonął, zerwą się z mocowań i odpłyną.

Dziesięć minut przed ósmą wieczorem, zaledwie kwadrans po tym, jak mina wyrwała dziurę w kadłubie, HMS „Hampshire” poszedł na dno. Jego dziób zniknął pod powierzchnią wody, języki ognia i dym buchały z części w okolicy mostka, aż wreszcie cała rufa powoli uniosła się tak wysoko, że widać było obie śruby; nadal się obracały. Ci, którzy próbowali się uratować na dużych szalupach, zostali wciągnięci przez wir powstały wokół tonącego kadłuba. W lodowatej wodzie roiło się od mężczyzn rozpaczliwie walczących o życie. Ojców, braci i synów. Na jednej z tratew początkowo znajdowało się sześciu ludzi, ale wiatr tak ciskał nią po morzu, że kiedy dobiła do lądu, zostało już na niej tylko dwóch. Większa pomieściła pięćdziesięciu rozbitków, lecz gdy morze wyrzuciło ją na brzeg na północ od Bay of Skaill, było już po pierwszej w nocy i lodowata woda oraz wicher tak wychłodziła ich organizmy, że większość z nich nie odzyskała przytomności. Z ich ust wydobywała się piana; tylko czterech się uratowało. Ostatnia tratwa ratunkowa Carleya, gdy zdołała na tyle oddalić się od tonącego statku, by nie została wessana w wir, mieściła czterdzieści osób. Kolejne trzydzieści wciągnięto na nią z wody. Lecz kiedy o świcie dobiła do czarnych skał w zatoce Nebbi Geo na północ od Bay of Skaill, jedynie sześć osób było jeszcze przy życiu. Leżały prawie nieprzytomne wśród martwych kolegów.

Mieszkańcy Orkadów pospieszyli na ratunek. Jednak próbujące odbić od brzegu łodzie zostały zatrzymane przez wojsko, a przeciwko zwykłym ludziom dobrej woli, którzy pojawili się na nabrzeżu z noszami, kocami i suchą odzieżą, wyciągnięto bagnety. Jedyne wyjaśnienie, jakie podano, sprowadzało się do tego, że HMS „Hampshire” płynął w tajnej misji dyplomatycznej i nie można ryzykować naruszenia ważnej tajemnicy przez kontakt z postronnymi osobami cywilnymi.

Rozbitkowie, którzy mimo wszystko zdołali wydostać się na ląd, zmarli tej nocy na okolicznych plażach. Kiedy nadszedł świt, światło dnia ujrzało jedynie dwunastu z siedmiuset członków załogi „Hampshire”. Już wtedy pojawiły się pytania dotyczące ładunku.1.

Brakowało jeszcze pięciu minut do ósmej, gdy we wrześniowy poranek inspektor kryminalna Karin Adler wysunęła jedno z krzeseł stojących wokół stołu konferencyjnego w salce komendy policji przy Skånegatan i zajęła swoje miejsce. Kiedy odpływała promem z Marstrand, nie mogła się uwolnić od uczucia, że źle robi. Z nostalgią popatrzyła na las masztów w porcie i wsiadła do saaba. Jak na poniedziałek rano łodzi było wyjątkowo dużo. Przypuszczalnie ładna pogoda skłoniła wiele osób do przedłużenia sobie weekendu. Kiedy przejeżdżała przez Instöbron, słońce raziło ją w oczy. Przy przyczółku mostowym na Vrångholmen stał zaparkowany kamper, a dziesięć metrów od wody na składanych fotelach ze stolikiem między nimi siedziała jakaś para i jadła śniadanie. Karin Adler miała wielką ochotę zawrócić, włożyć kamizelkę ratunkową i wypłynąć gdzieś przed siebie. Może zdoła wyrwać się dzisiaj wcześniej i po południu wybierze się na przejażdżkę łodzią. Na przykład na Pater Nosterskären, żeby złowić trochę wargaczy kniazików, zapeklować je i mieć potem na przynętę na homary. Albo może tylko pójdzie na spacer na skały i wykąpie się w przejrzystej wodzie u brzegów wyspy. Na razie jednak była w samym środku miasta pełnego czerwonych świateł i tramwajów, spalin i ludzi, którzy z małymi słuchawkami w uszach pchali przed sobą wózki z dziećmi odprowadzanymi do przedszkola, chociaż myślami byli już w pracy. Karin zaczerpnęła głęboko powietrza. Po prostu trzeba starać się robić swoje i tyle.

Skinęła głową do dwójki kolegów, zdziwiona, że Robert jest już na miejscu, ponieważ zwykle wpadał w ostatniej chwili. Folke poprawił krawat w brązowy wzorek i otworzył notes na czystej stronie. Następnie ułożył przed sobą na określonych miejscach ołówek automatyczny, gumkę i marker. Oczywiście Folke nie używał słowa „gumka”, tylko stosował pełne określenie – „gumka do wycierania”. Następnie wziął do ręki ołówek i zaczął wyciskać grafit, tak by wystawał dokładnie tyle, ile trzeba. Robert łypnął na niego z ukosa. Karin podejrzewała, że korciło go, aby zamienić miejscami marker i gumkę, wręcz czuła, jak świerzbią go palce.

– Dzień dobry, mam nadzieję, że mieliście udany weekend – powiedział komisarz Carsten Heed, który właśnie wszedł do salki i obok komputera położył papierową teczkę. Na razie chyba nie zamierzał usiąść.

– Ja ciężko pracowałem – westchnął Robert, ściągając folię z bagietki. Miał podkrążone oczy.

Nic dziwnego przy trójce dzieci, pomyślała Karin. Po zakończeniu odprawy zamierzała spotkać się z Carstenem i poinformować go, że jest w ciąży. Chociaż to dopiero trzynasty tydzień, wolała wiedzieć, jak ma sobie wszystko zaplanować. Najchętniej zostałaby w czynnej służbie, obawiała się jednak, że to niemożliwe. Prawdopodobnie wyląduje za biurkiem. Westchnęła. A może lepiej trochę poczekać? Skoro odłożyła nawet rozmowę z własnymi rodzicami, to może i z tą powinna się na razie wstrzymać? Brzucha jeszcze nie było widać, mimo że ona wyraźnie go już czuła, poza tym i tak nosi dżinsy ze stretchem.

Carsten zdawał się nie słuchać Roberta. Miał lekko uniesione ramiona i wyglądał na spiętego.

– Dostaliśmy pytanie od policji z Orkadów – zaczął, kierując spojrzenie na Karin.

– Z Orkadów? – powtórzyła. – A o co chodzi?

Robert miał usta pełne pasty z krewetek, ale jego wysoko uniesione brwi wyrażały zdziwienie.

Carsten próbował włączyć pilotem projektor pod sufitem. Urządzenie zaskoczyło, lecz na ścianie ukazał się napis: „Brak zasilania”. Zaklął i na chybił trafił zaczął naciskać najpierw klawisze komputera, a potem guziki pilota, aż w końcu projektor zbuntował się i zgasł.

– Nowy model – powiedział Robert, po czym wytarł sobie usta serwetką, sięgnął po pilota i skierował go w stronę sufitu.

Po chwili dał się słyszeć szum urządzenia i na tablicy za plecami Carstena ukazało się zdjęcie. Zdjęcie jachtu. Z podniesionymi żaglami i niebiesko-żółtą flagą. Na burcie widniał czarny lub granatowy napis: „»Orca«, Marstrand”.

– Znaleziono szwedzką łódź bez załogi.

Karin skinęła głową i od razu pomyślała o linie asekuracyjnej. Kiedy wypływała daleko w otwarte morze, zawsze pilnowała, aby się nią zawiązać. Gdyby na Orkadach doszło do wypadku, sprawa powinna wylądować na czyimś biurku w tamtejszym morskim centrum poszukiwawczym i ratowniczym, a nie u nich.

– Stwierdzono ślady bójki na pokładzie – uzupełnił Carsten i nagle przerwał. – Krew – dodał, a jego słowa wypowiadane z duńskim akcentem i z zanikającymi końcówkami brzmiały jak cięte nożem.

– Gdzie ją znaleziono? – spytała Karin, pochylając się do przodu. – Dryfującą na wodzie czy przycumowaną? Była na kotwicy?

Carsten zajrzał do swoich papierów.

– Straż wybrzeża przyholowała ją do jakiegoś portu.

– Kirkwall? – rzuciła Karin, przyglądając się uważnie łodzi.

– Stromness – odpowiedział komisarz, znalazłszy odpowiednią informację w papierach.

Ta nazwa budziła wspomnienia. Przed oczami Karin pojawił się szereg obrazów – port, domy z kamienia, puby i wąskie zaułki. Uśmiechnęła się nieznacznie – chociaż siedziała w betonowym budynku w Göteborgu, niemal czuła wiatr znad Atlantyku wiejący nad zielonymi wyspami.

– Jest jakaś mapa? – spytał Folke.

– Na razie to nie ma wielkiego znaczenia – odparł Carsten. – Orkady leżą na północ od Szkocji.

– Nie ma znaczenia? – powtórzył Folke.

Karin widziała, że komisarz bardzo się stara, aby zachować spokój, i nie miała wątpliwości, że gdy tylko spotkanie się skończy, zaraz pójdzie do swojego pokoju, otworzy okno i zapali papierosa. Wstała i podeszła jak najbliżej ekranu, usiłując nie zasłaniać projektora. Chciała przyjrzeć się dokładniej. Chociaż sweter miała wyrzucony na spodnie, mniej czy bardziej świadomie wciągnęła brzuch.

– Wygląda na model Boström trzydzieści siedem – stwierdziła.

– To dobra łódka? – spytał Carsten. – Można nią daleko wypłynąć?

– Ta najwyraźniej dotarła aż do Orkadów – wtrącił Folke.

– Znam kogoś, kto miał taką – powiedziała Karin. – Dobrze się prowadzi w ostrym wietrze i ma mały dryf, waży siedem ton. Zdaniem właściciela jest beznadziejna do cofania i niezbyt łatwa w obsłudze.

– A może to on nie umiał jej obsługiwać – rzucił Folke, po czym założył nogę na nogę i spojrzał na Roberta.

Karin spostrzegła, że ta uwaga nie dotyczy już łodzi, tylko czegoś zupełnie innego. Prawdopodobnie miało to coś wspólnego z samochodem Roberta. Z głębokością bieżnika w jego oponach, którą Folke zmierzył po kryjomu monetą, albo z bajzlem w środku auta. Skórkami po bananach, zdrapkami i kubkami z McDonalda. Przy trójce dzieci nietrudno stracić kontrolę nad życiem. Karin chrząknęła głośno, próbując przywołać obu kolegów do porządku.

– O ile wiem, ten model produkowany jest w stoczni, w której Hallberg-Rassy budował swoje większe jachty. W gruncie rzeczy to dobra łódka. Co prawda ma finkil, ale jest całkiem porządna. – Jakby na potwierdzenie swych słów pokiwała głową, a potem spytała: – Jakiej pomocy oczekuje od nas policja z Orkadów?

– Finkil? – powtórzył za nią Folke.

Robert westchnął. Karin zdawała sobie sprawę, że Folke nie da za wygraną, dopóki nie uzyska odpowiedzi na pytanie, a tym samym oni wszyscy nie będą mogli posunąć się dalej.

– Upraszczając, można powiedzieć, że finkile są przytwierdzone do kadłuba śrubami, natomiast długie kile stanowią integralną część kadłuba. Łódź z długim kilem tnie wodę tak, jakby przesuwała się po szynach, podczas gdy łódź z finkilem jest łatwiejsza do manewrowania, tworzy mniejszy opór i często porusza się szybciej.

Folke stuknął ołówkiem w blat stołu.

– Wcześniej powiedziałaś, że łódź z finkilem jest trudna do sterowania, a teraz mówisz, że łatwiej nią manewrować. No to jak jest naprawdę?

– Powiedziałam, że właściciel uważał ją za trudną do sterowania. No więc – zwróciła się znowu do Carstena – czego od nas chcą?

– Czyli oddzielny kil może być bardzo niebezpieczny – wtrącił znowu Folke. – Bo jak się na przykład oderwie?

Widząc minę Roberta, Karin nie zamierzała już doprecyzowywać i wyjaśniać, że łódź mająca długi kil wcale nie musi być odlewana razem z nim w całości, lecz że nierzadko przykręca się go do kadłuba już po odlaniu.

– Pytają nas, czy nie moglibyśmy udać się pod adres właściciela łodzi i sprawdzić, czy kogoś tam zastaniemy. Na początek. – Carsten trzymał w palcach długopis jak papierosa. Prawdopodobnie w którymś momencie się zapomni i spróbuje się nim zaciągnąć.

– Czyli wiadomo, kto jest właścicielem? – dopytała Karin.

Komisarz włożył na nos okulary do czytania.

– Policja na Orkadach miała nazwy „Orca” i Marstrand, co spowodowało, że sprawa trafiła do nas. Obdzwoniliśmy towarzystwa ubezpieczeniowe i za trzecim razem natrafiliśmy na łódź i tym samym także na jej właściciela. Byłoby, rzecz jasna, tysiąc razy prościej, gdybyśmy mieli własny rejestr. Towarzystwo nazywa się Atlantica – wyjaśnił. – Rzeczywiście chodzi o model Boström trzydzieści siedem, ale jak telefonowaliśmy, jeszcze tego nie wiedzieliśmy.

– Okej – odezwała się Karin. – No to do kogo należy ta łódź?

– Do Bo Williama Stenmana. W Boże Narodzenie facet skończy sześćdziesiąt sześć lat. Urodził się w Göteborgu w czterdziestym siódmym. Ojciec nieznany. Matka umarła w dziewięćdziesiątym drugim. W sześćdziesiątym dziewiątym ożenił się z Leną Karlsson, ale w osiemdziesiątym dziewiątym rozwiódł się z nią. Mają dwie córki, Bodil i Katarinę. Emerytowany nurek, wygląda na to, że pracował w Norwegii. W osiemdziesiątym czwartym skazany za pobicie. To wszystko. Zameldowany w Tången na wysepce Klöverön. Tylko on jest zameldowany pod tym adresem. Próbowaliśmy dzwonić i na telefon stacjonarny, i na komórkę.

– Tången – powtórzyła Karin, zamiast „å” akcentując końcowe „e”. – Z jakiegoś powodu tamtejsi mieszkańcy tak to wymawiają. Leży w południowej części wyspy, niedaleko Korsvik. Nie ma jednak pewności, że to on wybrał się na Orkady. Mógł przecież wynająć łódź.

Carsten pokiwał głową.

– Nasi koledzy z Orkadów kontaktują się z lokalnymi portami i marinami, żeby ustalić, gdzie ta „Orca” przybijała. Może ktoś będzie pamiętał załogę. Ty chyba się orientujesz, jak to działa? – zwrócił się bezpośrednio do Karin.

– Po zatrzymaniu się w marinie łódź jest rejestrowana i trzeba uiścić za nią opłatę, która zależy od wielkości jednostki. Im łódź większa, tym wyższa opłata. Ale jeśli cumuje się w zatokach, wtedy można w ogóle nie natknąć się na nikogo. Co najwyżej z daleka widać pojedynczych żeglarzy albo rybaków. Tam jest zupełnie inaczej niż u nas, gdzie latem łodzie oblegają wszystkie brzegi.

– Mógł po drodze zahaczyć o Norwegię, zwłaszcza jeżeli tam pracował. Ale zacznijmy od ustalenia, czy ktoś jest pod tym adresem. Masz możliwość dostać się na Klöverön? Da się wynająć jakąś łódkę? Czy może doprowadziłaś już do porządku własną i usunęłaś ten wyciek oleju?

– Pożyczę od Johana. – Karin miała na myśli skäreleję swojego partnera. Stabilną łajbę z tworzywa sztucznego, zbudowaną w latach siedemdziesiątych w stoczni Nicander w Marstrand.

Carsten potaknął ruchem głowy.

– Okej. – Sprawiał wrażenie, jakby intensywnie myślał o czymś, o czym zapomniał. – Tången – powiedział, podkreślając końcówkę. – Weź ze sobą Roberta. A ty, Folke, chodź ze mną.

Zakończył spotkanie, a cienką tekturową teczkę z danymi Bo Williama Stenmana przekazał Karin. Na samym wierzchu leżało zdjęcie łodzi – model Boström 37.

Było tuż po dziesiątej, kiedy Karin uruchomiła silnik łodzi Johana i odbiła od pomostu w Blekebukten. A więc jednak wybrała się na przejażdżkę, chociaż okoliczności okazały się zupełnie inne. Minęła czerwone hangary na łodzie i stocznię Vollmar, która już nie była stocznią. Teraz odnowiony budynek można było wynajmować na różne uroczystości. Łodzie z nowożeńcami przybijały do nabrzeża, na którym girlandy proporczyków łopotały przymocowane do dźwigu. Obok stały budynki starej wytwórni śledzi marynowanych, już przed wieloma laty przerobione na nabrzeżne domy wakacyjne. Dawno temu pewna biedna kobieta o imieniu Ellicka mieszkała tu w prostej drewnianej chacie. Jedyny syn staruszki utopił się w porcie na jej oczach – jego łódka wywróciła się nagle, a on poszedł pod wodę. Karin próbowała sobie przypomnieć, gdzie czytała o tej historii – prawdopodobnie w jednej z opowieści Claesa Krantza o Marstrand. Po chacie Ellicki pozostały jedynie kamienie podmurówki, teraz stanowiące krótszą ścianę piwnicy Willi „Szczęście”. Karin pchnęła dźwignię gazu do przodu, z wdzięcznością myśląc sobie, że żyje w czasach, w których nie zawsze trzeba czekać na wiatr, aby móc gdzieś popłynąć.

Lato się skończyło i niewielka miejscowość ze swoimi drewnianymi domami i stałymi mieszkańcami oddychała z ulgą, że przetrwała kolejny sezon. Podczas gdy inni żałowali lata, Karin uważała, że wrzesień to ładny miesiąc. Chociaż wieczory były już ciemniejsze, kolory wydawały się w pewien sposób bardziej nasycone. Jakby intensywniejsze i wyrazistsze. A w ciągu dnia mogło być równie ciepło jak w najpiękniejszy dzień wakacji.

Cofnęła dźwignię gazu do pozycji luzu, aby poczekać, aż prom do Marstrand przepłynie. Robert zdjął kurtkę i popatrzył na zegar na wieży kościelnej. Złote cyfry na jego tarczy błyszczały w porannym słońcu. Po chwili wziął poduszkę i usiadł obok Karin na ławeczce na rufie.

– Jak myślisz, facet wynajął komuś łódź i teraz siedzi w domu i zastanawia się, co się mogło stać?

– Zawsze można mieć nadzieję.

– Ma prawie sześćdziesiąt sześć lat. Ile według ciebie Folkemu zostało do emerytury? – spytał Robert.

– Nie mam pojęcia. Nie wiem, ile on ma lat. A ty wiesz?

– Nie. – Ziewnął i przeciągnął dłońmi po twarzy.

– Zmęczony?

– Dwójka maluchów przyszła w nocy do naszego łóżka i potem nie mogłem zasnąć. Kiedy w końcu przeniosłem się do pokoju Leo, było już po czwartej. Leżałem i rozmyślałem o wszystkim i o niczym. Czy wszystkie rachunki są opłacone i czy dzieciaki odrobiły lekcje. Czy w ferie zimowe mamy gdzieś pojechać, czy odłożyć pieniądze na odwiert geotermiczny, czy istnieje życie po śmierci, czy zamknąłem auto i czy mam wizytę u dentysty w tym tygodniu, czy w następnym.

Karin wybuchnęła śmiechem.

– Sporo tego – skwitowała, machając jednocześnie ku łodzi płynącej z naprzeciwka, w której mężczyzna w pomarańczowym kombinezonie firmy Grundén ustawiał sprzęt wędkarski i jednocześnie sterował. – I do czego doszedłeś?

Robert też skinął głową rybakowi i powiódł za nim wzrokiem.

– Może by zająć się czymś innym? Na przykład zostać rybakiem.

– Ty? Na łodzi? – Karin znowu się roześmiała. – O tej porze roku wygląda to idyllicznie, ale wyobraź sobie parszywą pogodę w październiku czy deszcz ze śniegiem w grudniu. – Wskazała na zieloną boję kołyszącą się na wodzie w kanale Albrektsund. – Przeciwprąd – powiedziała i pchnęła dźwignię gazu. – Czasami lód pokrywa boje.

– Boja. Dziwna nazwa. Nie powinno się mówić znak nawigacyjny?

– Jak wolisz, możesz tak mówić. Jeśli jesteś zainteresowany i masz trochę czasu, Folke na pewno ci wyjaśni, dlaczego nazywa się je bojami.

– Zwariowałaś? Nie zamierzam go o nic pytać. No tak. Zaraz przyjdzie jesień, a potem znowu będą święta.

– Wyluzuj! Na razie nie ma co narzekać. Jest ciepło i wieczory są przyjemne. Ja na przykład lubię jesień. Przyjemnie jest posiedzieć w kokpicie w grubym wełnianym swetrze z nogami pod kocem. Albo zapalić w kominku i słuchać deszczu zacinającego o dach kabiny.

– Chyba miałaś na myśli ognisko? Czy Johan wie, że chcesz z powrotem przeprowadzić się na łódź? Powiedziałaś mu?

– Gdyby nie ten wyciek paliwa, nadal bym na niej mieszkała – bąknęła, mocniej ścisnąwszy rumpel.

Gałęzie brzóz zwisały aż do wody, a po obu stronach kanału pasły się krowy. Ostatni odcinek biegł między ścianami góry, którą częściowo wysadzono, i odgłos silnika odbijał się od nich echem. Potem minęli najbardziej wysunięte na południe boje. Czerwoną, zieloną, a na koniec stos pomalowanych na biało kamieni na cyplu wyspy Klöverön.

– Trudno to sobie dzisiaj wyobrazić, ale kiedyś było tu pełno wytwórni tranu – powiedziała, wskazując na Stensholmen i na nagie wyspy na południu. – Nic z nich nie zostało. Najwyżej tu i ówdzie resztki fundamentów, i nic poza tym. W ubiegłym roku wyniósł się nawet ostatni stały mieszkaniec Långö.

– Ale na Klöverön chyba mieszkają ludzie? Nie tylko Astrid Edman?

Karin skinęła głową i przed oczami stanęła jej Astrid Edman. Surowa kobieta, z którą zetknęli się w związku z pewnym śmiertelnym wypadkiem na wyspie. Rodzina Edmanów żyła tam od pokoleń i wywodziła się od niesławnego okolicznego pirata, który zmarł w 1854 roku.

– Owszem. Piętnaście czy szesnaście domów jest zamieszkanych przez cały rok.

– Nieźle.

– Z blisko sześćdziesięciu.

– Aha. To już trochę gorzej.

– Wyjmiesz cumy i odbojnice?

W zasięgu wzroku mieli trzy budynki. Duży biały dom ze starą stodołą tuż obok, brudnożółty barak, który, jak przypuszczała Karin, służył za domek letniskowy, i jasnoszary drewniak stojący samotnie dalej, na małym cyplu. Wszystko zgadzało się z opisem Johana, do którego wcześniej zadzwoniła. Pomalowana na czarno mina leżała jako ozdoba na górze obok. Podczas rozmowy Johan wspomniał jej nawet o wuju Fredriku, który w latach wojny rozbrajał miny. I nie wylewał za kołnierz. Może było to konieczne, aby stępić nerwy, skoro co rusz igrał ze śmiercią.

Ominęła płyciznę tuż przy pomoście. Pod powierzchnią wody widać było wodorosty.

– Sprytnie – zauważył Robert. – Wiedziałaś o tym?

– Myślisz, że przypadkowo je opłynęłam?

Wrzuciła wsteczny bieg i dodała gazu, utworzył się wir, po czym łódź zahamowała i zatrzymała się przy pomoście. Robert wyskoczył za burtę z przednią cumą i zaczepił ją o jeden z żelaznych pierścieni. Karin zrobiła to samo z tylną cumą.

– Okej. Jesteśmy w Tången – powiedział, po czym zdjął kamizelkę ratunkową i położył ją na ławce w kokpicie. – Chyba nikt jej tu nie zwędzi? – spytał, rozglądając się dookoła.

– Raczej nie – odpowiedziała Karin.

Dyskretnie sprawdziła zrobiony przez niego węzeł i ruszyła za nim ścieżką porośniętą przystrzyżoną trawą. Była wyłożona na spodzie kamiennymi płytami i wystarczająco szeroka, by od pomostu do domu móc podjechać wózkiem.

– Czyli wszystko, co jest potrzebne, trzeba przywieźć tu łodzią? – spytał Robert.

– Wszystko. Lodówki, jedzenie, bojlery i piece. A jeżeli cokolwiek się zepsuje, to też każdą rzecz trzeba wywieźć łodzią. Najpierw do Marstrand, a tam przeładować na samochód, żeby przetransportować dalej do utylizacji, na przykład do Kungälv.

– Czyli nie ma czasu na nic innego.

– A jednak ludzie tu mieszkają.

– Żeby zdążyć do pracy o rozsądnej porze, muszą chyba wstawać bladym świtem. Nic tylko bez przerwy odbijają i przybijają – podsumował Robert, człapiąc dalej.

– A na dodatek w listopadzie jest ciemno, i kiedy stąd wyruszają, i kiedy wracają do domu. Lód na cumach i na pokładzie. Nie, to raczej nie dla ciebie. Chociaż z drugiej strony, wyobraź sobie, że przyjeżdżasz sobie z pracy o tej porze roku i jesz kolację na skałach, a przed pójściem spać nurkujesz w morzu. Coś takiego jest warte każdej ceny.

Jasnoszary dom, który według wyciągu z ich rejestru należał do Bo Stenmana, był otoczony białym płotem. Furtka otwierała się ciężko, a kiedy Karin przyjrzała się bliżej, zauważyła, że na linie zawieszony jest kamień, który za pośrednictwem wielokrążka powoduje opór. Gdy tylko puściła furtkę, ta automatycznie zamknęła się za nimi. Sprytnie pomyślane. Karin widywała takie rozwiązanie na innych wyspach, w miejscach, gdzie ścieżki biegły przez pastwiska dla krów i owiec.

Robert minął pompę ręczną na podwórku i stanął na najwyższym z granitowych bloków tworzących schody. Zapukał do drewnianych drzwi wejściowych z taką energią, że Karin usłyszała, jak zadrżała w nich szyba.

Studnia tak blisko morza, czy do wody nie dostaje się sól? – zastanawiała się w duchu. Wyschnięte kwiaty pod płotem wyglądały tak nędznie, że chyba byłoby im wszystko jedno, czy woda jest słona, czy nie, byleby spadło na nie choć kilka kropel. Tyle że teraz i tak nic już by ich nie uratowało. Zdaje się, że przeżyły jedynie krzaki jeżyn, chociaż owoce też były marne i małe, i jeszcze czerwone. Raczej wątpliwe, by zdążyły dojrzeć przed pierwszymi przymrozkami.

– Chyba nie ma nikogo – stwierdził Robert, spoglądając na okna na piętrze, a potem nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Zapukał w nie jeszcze mocniej i krzyknął: – Halo! Jest tam kto? Jesteśmy z policji. – Nikt nie odpowiedział. – Co robimy? – zwrócił się do Karin.

– Przejdziemy się dookoła domu.

Zajrzeli przez okna do środka.

– Ani żywego ducha – powiedział Robert. – Chyba że ktoś leży na piętrze – wskazał na górne okna, gdy znowu znaleźli się na podwórzu od frontu.

– Sprowadzenie tutaj ślusarza zajęłoby trochę czasu – bąknęła Karin, po czym podeszła do drzwi i przyjrzała się im bliżej.

Robert ruszył za nią. Pochylił się i podniósł doniczkę stojącą na schodach, w nadziei, że znajdzie pod nią klucz.

– To byłoby zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe – rzekł.

– Musimy dostać się do środka – oznajmiła Karin. – Co myślisz o tym zamku? Wygląda na to, że po drugiej stronie jest okrągły skobelek.

Robert zerknął na drzwi i na zamek.

– Okej – odparł, po czym sięgnął po kamień i roztrzaskał szybę. Ostrożnie wyjął kawałki szkła, włożył rękę do środka i otworzył.

– Halo! Jesteśmy z policji – krzyknął znowu i omijając odłamki, wszedł do korytarza.

Na jednej ze ścian wisiał dzwonek pasterski. Było na nim wygrawerowane jakieś nazwisko, ale metal tak zaśniedział, że Karin nie zdołała odczytać liter. Zajrzeli do każdego pomieszczenia, by w końcu stwierdzić, że nigdzie nikogo nie ma. Potem ona sama przeszła powoli przez cały dom, aby spróbować wyrobić sobie obraz mieszkającego w nim mężczyzny. Unoszący się zapach przypominał jej letni dom dziadków na Ammenäs pod Uddevallą. Przyjemna woń, która dla niej zawsze wiązała się ze świeżo pieczonym chlebem i spiżarnią babci, była na tyle intensywna, że pachniały nią nawet stare kolorowe czasopisma leżące na stosie. W kuchni znajdowała się kuchenka opalana drewnem i okrągły stół pod oknem z widokiem na morze. Nad nim wisiała lampa naftowa. Karin popatrzyła przez szybę. Gdyby w domu był ktoś i nie chciał się z nimi spotkać, miałby dość czasu, żeby zniknąć po zauważeniu nadpływającej łodzi. Wyglądało jednak na to, że od dosyć dawna nikt tu nie przebywał. Martwe muchy schły na parapecie, a nierdzewny blat kuchenny pokrywała ledwie widoczna warstwa kurzu. Kilka rybich łusek leżało na matowych płytkach. Każdy, kto skończył dwanaście lat, wcześniej czy później stawał pochylony nad rybą, skrobał ją i oprawiał. Drewniane szuflady były jasnożółte i zniszczone. Rośliny na oknie zaskakiwały zielenią, ale okazały się sztuczne. Były równie wyblakłe jak tapety, za to podłoga wyglądała na nową. Kiepska imitacja drewna.

Na ścianie pokoju dziennego wisiała przypięta pinezkami mapa morska. Przedstawiała Morze Północne z widocznymi także Szwecją, Norwegią i Danią. Karin stała przed nią przez chwilę, gdy nagle wyrwał ją z zamyślenia głos Roberta, który postanowił wyjść na zewnątrz i obejrzeć składzik. Odkrzyknęła mu, że okej, i po chwili usłyszała odgłos zatrzaskiwanych drzwi wejściowych. Na stole w rogu stał zbiór mosiężnych przedmiotów i butelek, które – sądząc po przyczepionych do nich drobnych skorupiakach – kiedyś spoczywały na dnie oceanu. Karin przyjrzała się logowi burtowemu i naktuzowi oraz innym przyrządom, których przeznaczenia nie była pewna.

Wokół domu na cyplu panował klimat dawnych, pełnych trudu dni. Z jednej strony rozpościerało się morze, z drugiej ciągnęły się pastwiska i łąki. Karin dostrzegła drogę, która pięła się na wierzchołek wzniesienia, by potem zniknąć z pola widzenia. Biegła w poprzek całej wyspy aż do stoczni Bredelius. Stamtąd widać było wyspy Ko i Marstrand. Transport i logistyka stanowiły niewyczerpany temat rozmów na każdej wyspie pozbawionej komunikacji promowej. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat niewiele się tu w gruncie rzeczy zmieniło, pomyślała Karin, patrząc na lampy pod sufitem z grubego żółtego szkła. Mimo że dociągnięto tu elektryczność, trudno było oprzeć się wrażeniu, że mieszkańcy domu wcale nie polegali na tym wynalazku. Wskazywałyby na to stojące w wielu miejscach lampy naftowe. O ile się orientowała, kabel elektryczny biegł po dnie morza przez Instön aż tutaj. Może często dochodziło do przerw w dostawie prądu i stąd te lampy. Z pokoju dziennego wąski korytarz prowadził do niedużego pokoju o ścianach wyłożonych tapetą z trawy morskiej i z brązową wykładziną na podłodze. Była w nim wnęka z ciemnego drewna przypominająca kajutę. Zaciągając zasłonę w kratkę, dawało się ją odgrodzić od światła dziennego. Pod przeciwległą ścianą, obok wbudowanej szafy z dużymi gałkami z zielonego szkła, stało biurko i wielka marynarska skrzynia.

Barometr i zegar z mosiądzu były przymocowane na grubej lakierowanej listwie z drewna tekowego. Poniżej wisiało zdjęcie dwóch młodych mężczyzn w skafandrach płetwonurka. Obaj opaleni, białe zęby połyskiwały w ich smagłych twarzach, a włosy wystające spod paska maski ociekały wodą, jakby mężczyźni przed chwilą wyszli z morza. Jeden miał wąsy i jasne, wypalone słońcem włosy. Rudowłosy kolega obejmował go ramieniem i pokazywał jakiś przedmiot do kamery. Znalezisko właśnie wydobyte z dna? Karin zdjęła zdjęcie z haka i próbowała rozpoznać, co mężczyzna trzyma w dłoni. Potem odwróciła fotografię. „Szwedowi z okazji 30. urodzin!” – odczytała napis na rewersie napisany czarnym tuszem. Telefonem pstryknęła fotkę i odwiesiła portret na miejsce.

Biurko było zawalone papierami, książkami, gazetami i pocztą. Wyglądało na to, że papiery to wydruki z drukarki stojącej na krześle obok. Wszystkie po norwesku. Folke byłby zdruzgotany, gdyby zobaczył ten bałagan.

Pozostało wiele rzeczy do sprawdzenia, ale teraz najważniejsze jest znalezienie właściciela łodzi. Albo jego krewnych. Może ktoś jednak wie, gdzie on się podziewa.

Górna szuflada biurka – wypełniona papierami, spinaczami, taśmą klejącą, przyciskami i monetami ze wszystkich zakątków świata – ledwie dała się otworzyć. Jej dno niepokojąco wybrzuszyło się do dołu i przy zamykaniu mocno ocierało o niższą szufladę, w której Karin znalazła kalendarz, a głęboko na końcu także złoty medal z nazwiskiem Bo Stenmana wygrawerowanym pod napisem w języku norweskim: For edel dåd ved Alexander L. Kielland-ulykken 1980. Norweskie odznaczenie honorowe z płaskorzeźbą króla Olafa V.

Alexander Kielland. To nazwisko wydawało się Karin skądś znane, nie potrafiła jednak ustalić skąd. Znowu pstryknęła fotkę, następnie sprawdziła pozostałe szuflady, jedną po drugiej. W nich także znajdowały się wyłącznie papiery. Potem otworzyła szafę. Wewnętrzna strona drzwi była oklejona zdjęciami łodzi patrolowych i platform wiertniczych. Brytyjskich, amerykańskich i norweskich, z przewagą tych ostatnich. Karin rozpoznała niektóre z nazw.

Na wieszakach wisiały skafandry do nurkowania. Przykucnęła. Na dole szafy stały dwie żółte butle. Leżały też różnego rodzaju płetwy i buty. Niektóre wyglądały na wykonane z metalu i były bardzo ciężkie. Już miała się wyprostować i zamknąć drzwi, gdy nagle zwróciła uwagę na jeszcze jedno zdjęcie, przyklejone do ich wewnętrznej strony. Przedstawiało platformę wiertniczą – na tle granatowego morza widniała biała nazwa: Alexander L. Kielland. Na jednej z nóg platformy ktoś przekleił strzałkę, na której napisał: „Wypadek?”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: