Saga czasu przemiany. Ósme niebo - ebook
Saga czasu przemiany. Ósme niebo - ebook
Historia dwudziestokilkuletniej pracownicy krakowskich centrów outsourcingowych, Łucji, której szara, korporacyjna rzeczywistość zmienia się nie do poznania po tym, gdy we śnie tajemniczy wampir o wzroście koszykarza i wyglądzie blond anioła ratuje jej życie. Wampir ma na imię Mikael, a Łucja zakochuje się w nim i usilnie szuka sposobu na to, by ponownie się z nim zobaczyć. Tymczasem dostaje propozycję pracy w nowej firmie, Corporate Wings BPO. Z pozoru typowa korporacja okazuje się wyjątkowym miejscem: szef rekrutacji, Adam, przyjmuje do pracy przede wszystkim lightworkerów: osoby obdarzone duszami upadłych aniołów i istot pozaziemskich. To opowieść o dorastaniu, poznawaniu prawdziwego siebie, nauce szanowania własnych granic. To historia o wyborze pomiędzy dwoma mężczyznami, pomiędzy namiętnością a miłością. To droga poprzez samego siebie, która prowadzi do odkrycia wyjątkowego skarbu, jakim jest każdy z nas. To pierwszy tom opowieści o miłości i aniołach, a zarazem pierwszej polskiej sagi o lightworkerach.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-599-1 |
Rozmiar pliku: | 619 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeśli miałabym za zadanie streścić dokonania swojego życia w raptem kilku zdaniach, z pewnością nie stanowiłoby to dla mnie problemu. Urodziłam się i od zawsze mieszkałam w Krakowie, opuszczając miasto jedynie w czasie ferii zimowych i wakacji.
Kierunek studiów wybrałam po linii najmniejszego oporu: ponieważ nie byłam orłem z przedmiotów ścisłych ani nie odznaczałam się szczególnymi umiejętnościami w żadnej z dziedzin, pozostawały mi jedynie kierunki humanistyczne i wszystkie pozostałe, niesklasyfikowane, takie jak: zarządzanie, turystyka czy nieszczęsny marketing. Ostatecznie padło na kulturoznawstwo, bo oprócz stosunkowo niewielkiej liczby kandydatów na jedno miejsce (w porównaniu z filologią angielską, medycyną czy prawem) można się było nauczyć mnóstwa ciekawych, zupełnie życiowo nieprzydatnych rzeczy. Po pięciu latach studiów potrafiłam opowiedzieć co nieco o religiach Indii, o znakach w języku japońskim, o zdobieniu i celowym oszpecaniu ciał czy o roli gender w dzisiejszej kulturze. Nieobce były mi nazwiska takie jak: Mead, Malinowski, Eliade, Buber czy Janion. Podszkoliłam angielski i francuski, co stanowiło główny atut jednostronicowego Curriculum Vitae, które napisałam tuż przed obroną pracy magisterskiej.
Obroniłam się na początku lipca i na wakacje wybrałam się z grupą znajomych do Anglii. Razem z Pawłem, Moniką i moim bratem, Łukaszem, pojechaliśmy pracować na farmie w Kornwalii. Zbieraliśmy truskawki, czasem też plewiliśmy, wieczory spędzaliśmy na rozmowach (na nic więcej nie mieliśmy siły), a w weekendy jeździliśmy po okolicznych wioskach i miasteczkach. Zwiedziliśmy nadmorskie Looe, artystyczne St Ives, Hayle z największą w Kornwalii plażą i pirackie Penzance. Przez trzy miesiące pracy udało mi się odłożyć osiemset funtów i przywieźć ze sobą walizkę pełną wytrawnych pasties, przepysznych krówek o nazwie „fudge”, które ekspedientka w białym fartuchu odkrajała nożem z dużego bloku, i parę przewodników po celtyckich krainach Wielkiej Brytanii. Przywiozłam też kolekcję mniejszych i większych pixies. Te małe, śmieszne stworki to kornwalijska odmiana psotliwych, ale i bardzo pomocnych wróżek. Pixies towarzyszą mi do dziś, ozdabiając drzwi wejściowe do mojego mieszkania czy wisząc przy kluczykach do samochodu. Pisząc o dużym pokoju, nieco ubarwiłam rzeczywistość, ale o tym za chwilę.
Jeszcze w trakcie pobytu w Wielkiej Brytanii rozpoczęłam rozsyłanie CV. Znałam realia i nie liczyłam na kreatywną, dobrze płatną pracę. Po studiach kulturoznawczych miałam do wyboru pójście do korporacji i klepanie danych za marne grosze lub nieco ciekawszą pracę, ale za grosze jeszcze marniejsze. Padło na korporację, bo tam brali wszystkich, jak popadnie, bez doświadczenia i znajomości, o ile tylko mówiło się dobrze po angielsku, a najlepiej i w drugim obcym języku.
Pierwszą pracę dostałam już w listopadzie. Przyjęto mnie do firmy outsourcingowej, do działu rachunkowości. Chociaż nie miałam zdolności matematycznych, testy numeryczno-analityczne poszły mi nad wyraz dobrze i tym sposobem zostałam klepaczem faktur. Pracowałam na stanowisku o dumnie brzmiącej nazwie: Junior Accountant. Rachunkowość to było coś. Rodzice byli zachwyceni i mimo iż tłumaczyłam im, że przepisuję jedynie liczby z faktur do systemu, chwalili się wszystkim dookoła, że ich jedyna córka robi karierę w finansach.
Niestety, nie płacili najlepiej: na początek dostałam tysiąc dziewięćset złotych brutto, z podwyżką do dwóch tysięcy czterystu po roku pracy. Było to niewiele i darmowa opieka medyczna oraz karta Multisport nie zniwelowały niesmaku, który odczułam po usłyszeniu o tak zwanych warunkach finansowych. Ale lepsze to niż nic, tak więc przyjęłam ofertę.
Pracowałam przy Bora-Komorowskiego i nadal mieszkałam z rodzicami, więc żyło mi się wygodnie, ale mało perspektywicznie. Nie wytrwałam długo w tej firmie i po niecałym roku dałam się podkupić kolejnej korporacji outsourcingowej, działającej w branży zasobów ludzkich – Human Resources. Dawniej pewnie powiedzielibyśmy kadry, ale wtedy wystarczyła jedna, dwie kadrowe na całą firmę. Takie osoby przyjmowały ludzi do pracy, zajmowały się wypłatami, szkoleniami, administracją, po prostu wszystkim. Teraz trzeba było milionowego kapitału i trzystu ludzi pracujących w specjalnie dla nich zbudowanym biurowcu, żeby pracownik John Smith, przebywający w Stanach Zjednoczonych, mógł otrzymać dodatek na opiekę nad dzieckiem z najbliższą pensją.
Outsourcing uważałam za zupełnie niepotrzebny wykwit dzisiejszych korporacyjnych czasów. Nie będę jednak ukrywać, że stanowisko Sourcing Specialist i dwa tysiące osiemset złotych brutto (plus oczywiście lekarz pod telefonem i darmowy wstęp na klimatyzowaną salę gimnastyczną) stanowiły kuszącą ofertę.
Do pracy miałam znacznie dalej: z Prądnika Białego dojeżdżałam na Wadowicką, a nadmienię, że południowa część Krakowa stanowiła dla mnie koniec znanego mi świata. Czterdzieści minut stania w autobusie każdego poranka sprawiło, że zaczęłam myśleć o kupnie samochodu. Ponieważ mieszkałam z rodzicami, miałam odłożonych kilka tysięcy złotych. Do tego dochodziły funty, które nadal leżały niezamienione na złotówki.
Nigdy nie byłam specjalistką w dziedzinie motoryzacji, jednak potrafiłam odróżnić diesel od benzyny i Fabię od Octavii. Wiedziałam, że szukam samochodu małego i ekonomicznego, najlepiej z instalacją gazową. Silnik maksymalnie 1.4, a kolor dowolny, byle nie żółty, bo zbytnio rzuca się w oczy, i nie biały, bo za szybko się brudzi. Uruchomiłam kontakty, powypytywałam znajomych, którzy na bieżąco siedzieli w ofertach używanych samochodów, i tym sposobem w niecałe dwa miesiące od podjęcia decyzji o kupnie stałam się prawowitą właścicielką czarnego, dziesięcioletniego golfa.
Auto oglądałam razem z tatą. Od zawsze był złotą rączką i znał się nie tylko na samochodach, ale i na innych mechanicznych urządzeniach. Z drobnymi naprawami, rejestracją i ubezpieczeniem zmieściłam się w okrągłej kwocie dziesięciu tysięcy złotych. Tym samym moje życie zmieniło się radykalnie: pozbyłam się wszystkich oszczędności, zakończyłam romans z krakowską komunikacją miejską i zamiast codziennie rano denerwować się i walczyć o przetrwanie w przepełnionym i dusznym autobusie linii 164, zaczęłam narzekać na korki i brak miejsc parkingowych. Słowem: stałam się kierowcą.
Pomijając mało istotny szczegół, że utrzymanie samochodu jest dosyć kosztowne, ta odmiana dała mi dużo więcej wolności i niezależności, niż mogłam się tego spodziewać. Większe zakupy czy wypady za miasto nie stanowiły już dla mnie problemu. Podczas pierwszej dłuższej wyprawy, w Beskidy, uznałam, że czas się w końcu uniezależnić i wyprowadzić od rodziców. Już wkrótce miałam skończyć dwadzieścia sześć lat.
Wkrótce po podjęciu tej decyzji zaczęłam się wdrażać w temat nieruchomości. Rynek pierwotny czy wtórny, ogrzewanie centralne czy kuchnia łączona z salonem? Decyzja nie była prosta, a mimo iż ofert było sporo, niełatwo było znaleźć tę jedną jedyną. Przede wszystkim ograniczał mnie budżet. Ponieważ nie spotykałam się z nikim na stałe i w najbliższym czasie nie planowałam zamążpójścia, mogłam liczyć tylko na siebie. Rodzice obiecali, że zamiast posagu zafundują mi pięć do dziesięciu procent ceny mieszkania, co będzie stanowiło wkład własny. Na resztę musiałam wziąć kredyt. Miałam zatem dwie opcje: kupić mieszkanie małe, tanie i sama spłacać ratę kredytu, na którą będzie mnie stać, lub zaryzykować, kupić mieszkanie większe i jeden z pokojów podnająć. Po długich przemyśleniach doszłam do wniosku, że nie po to zamierzam się wyprowadzić od rodziców, żeby zamieniać ich na nowych współlokatorów. Duże mieszkanie wcale nie było mi potrzebne, a jeśli kiedyś nadarzy się taka konieczność, wtedy obecne lokum zawsze można sprzedać i kupić większe.
Mając na uwadze głośną ostatnio sprawę Leoparda, brałam pod uwagę mieszkania jedynie z rynku wtórnego, a jeśli miałby to być rynek pierwotny, to tylko takie budynki, które są już wybudowane i gotowe do zamieszkania. Każdego wieczoru ślęczałam z kubkiem kawy albo colą nad ogłoszeniami w Internecie i szczegółowo je studiowałam. Interesowały mnie również mieszkania do remontu: mój tata, wspomniana złota rączka, sam mógł bardzo wiele zdziałać i wykazywał sporą chęć pomocy, o ile zajdzie taka potrzeba. Ja również nie bałam się pędzla ani młotka, a zaufanych elektryków i hydraulików miałam na szczęście sporo wśród znajomych. W końcu przyszło mi coś z tego, że w okresie licealnym często spotykałam się z chłopakami z techników, a dzięki Facebookowi wiele z tych znajomości zostało odnowionych. No i w końcu moich dwóch braci też miałoby szansę się wykazać.
Oprócz budżetu istotna była dla mnie lokalizacja. Przede wszystkim brałam pod uwagę jedynie oferty mieszkań usytuowanych na północ od Wisły. Na centrum nie było mnie stać, w Nowej Hucie też nie chciałam mieszkać, tak więc zostawał mi Prądnik Biały i Czerwony, obrzeża Krowodrzy, ewentualnie Bronowice, Czyżyny lub Grzegórzki.
Ogłoszenia przeglądałam przez kilka miesięcy, aż w końcu trafiła się idealna oferta. Biorąc pod uwagę dołączone do ogłoszenia zdjęcia, mieszkanie nie wyglądało może przesadnie zachęcająco, ale akurat miałam wolne popołudnie i zadzwoniłam pod numer podany w ogłoszeniu. Właściciel był chętny, żeby od razu pokazać mi lokal, więc pojechałam tam zaraz po pracy. Niedaleko, bo jedynie na Krowoderskich Zuchów. Znajdowało się tam osiedle długich, niskich bloków, zbudowanych w latach osiemdziesiątych. Urodą nie grzeszyły, ale dookoła była znakomita infrastruktura i pięć minut piechotą do pętli tramwajowej na Krowodrzy Górce. A kolejne dziesięć do rodziców, tak więc zawsze miałabym blisko, żeby wpaść na kawę i pogadać.
„Powierzchnia tego wyjątkowo ustawnego mieszkania z balkonem wynosi dwadzieścia dziewięć metrów – czytałam w ogłoszeniu. – Pod ocieplonym parę lat temu blokiem wydzielono liczne miejsca parkingowe. Cena wyjściowa to pięć tysięcy złotych za metr, ze względu na konieczność gruntownego remontu”. Zważając na dogodną lokalizację, cena była znakomita. Najwyraźniej właścicielowi spieszyło się ze sprzedażą, bo powiedział, że jak się szybko zdecyduję, to sprzeda mi mieszkanie za cztery tysiące dziewięćset złotych za metr. To już stanowiło naprawdę świetną cenę, a brak windy zupełnie mi nie przeszkadzał, ponieważ lokal znajdował się na podwyższonym parterze (co również miało znaczenie przy ustalaniu ceny).
Niesamowicie podniecona możliwością szybkiego nabycia mieszkania w dogodnej lokalizacji, postanowiłam jeszcze tego samego wieczoru przegadać sprawę z rodzicami.
– Dwadzieścia dziewięć metrów to jest przestrzeń, która w zupełności wystarczy mi do życia. Jest mała łazienka z pralką i prysznicem. Kuchnia, również mała, oryginalnie była odrębnym pomieszczeniem, ale właściciel wybił ściankę działową i teraz jest otwarta na duży pokój. Do tego dochodzi sypialnia i balkon. Licząc po cztery dziewięćset za metr, to daje niewiele ponad sto czterdzieści tysięcy za kupno mieszkania. Oczywiście trzeba do tego dołożyć kwotę na remont i sprawy urzędowe. Ale wiele będziemy mogli zrobić sami!
Byłam niesamowicie zaaferowana tą sytuacją i nie dopuszczałam rodziców do głosu. W głębi duszy już widziałam siebie w tym mieszkaniu i żadne argumenty nie były w stanie odwieść mnie od tej decyzji.
– Żeby zminimalizować koszty remontu i rozłożyć je w czasie – kontynuowałam po wzięciu głębszego oddechu – remont łazienki może odbyć się bez wymiany rur. Co prawda instalację elektryczną wypadałoby wymienić w obu pokojach, ale nie jest to konieczne. Na razie będę potrzebowała jedynie podstawowe meble: łóżko, stół, biurko, a to wszystko można kupić w Ikei, w ratach na trzy lata, więc nie wyjdzie tak dużo miesięcznie. Z czasem, wiadomo, dokupi się pozostałe rzeczy. Gładzie mógłby położyć tata z chłopakami, ja pomogę przy malowaniu. Pozostaje też kupno wyposażenia kuchni i łazienki, bez tego się nie obejdzie.
Rodzice widzieli, że żadnym sposobem nie odciągną mnie od pomysłu zakupu tego mieszkania, na szczęście nie naciskali na nowe budownictwo. Dzień później umówiłam się z właścicielem na jeszcze jedno oglądanie mieszkania, tym razem wspólnie z rodzicami. Oczywiście tata wypatrzył kilka dodatkowych usterek i trudności, o których właściciel przypadkowo zapomniał mi wspomnieć, jednak nie stanowiły one dla mnie problemu, a jedynie niewielkie niedogodności na drodze do wiecznego szczęścia osoby z kredytem hipotecznym na karku.
Kupiłam to mieszkanie. Z powodu wypatrzonych przez ojca usterek i dzięki jego zdolnościom negocjacyjnym stanęło na cenie czterech tysięcy ośmiuset pięćdziesięciu złotych za metr kwadratowy. Rodzice dołożyli mi czternaście tysięcy złotych, co było moim wkładem własnym, na resztę bez większych problemów dostałam kredyt. Za remont, materiały i wyposażenie płaciłam z osobnej puli rodzicielsko-pożyczkowej. Pożyczkę na meble i sprzęty kuchenne i łazienkowe miałam przestać spłacać już po dwóch latach. A miesięczna rata kredytu hipotecznego wyniosła równe pięćset złotych, które miałam uiszczać przez lat dwadzieścia pięć. Tak więc tuż po moich pięćdziesiątych pierwszych urodzinach miałam w końcu zamieszkać w stuprocentowo własnym mieszkaniu.
Jak już wspominałam wcześniej, nie przerażało mnie to. Po zakończeniu nałogowego przeglądania ofert mieszkań zaczęłam interesować się wykończeniówką i projektowaniem wnętrz. Nie minęły dwa miesiące, a mogłabym wygłaszać wykłady na uniwersytecie (a przynajmniej w technikum budowlanym) na temat różnych rodzajów gresu, podkładów malarskich, różnic pomiędzy farbami akrylowymi a lateksowymi oraz palety kolorystycznej i sposobów doboru oświetlenia do różnego typu pomieszczeń.
Remont, jak to zwykle z remontem bywa, kosztował więcej, niż to sobie zaplanowałam, i potrwał dłużej. Ostatecznie wprowadziłam się po pięciu miesiącach od daty zakupu mieszkania. Nie będę w tym miejscu zamęczać was szczegółowym opisem mieszkania i kolorami, na które ostatecznie zdecydowałam się po wielu nieprzespanych nocach. Jednak nie byłabym sobą, gdybym o tym nie opowiedziała, oczywiście kiedy nadejdzie na to odpowiednia pora.