Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Salon odrzuconych - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Salon odrzuconych - ebook

Barwna, wielowątkowa saga przedstawiająca skandalizujące życie impresjonistów, wystawny świat paryskiej burżuazji i różne oblicza nieodwzajemnionej miłości.

Dobrze sytuowana rodzina Savaray’ów postanawia pozostać w Paryżu, pomimo toczącej się wojny francusko-pruskiej. Jej życie chwilowo toczy się w murach przepastnego domu, który jest świadkiem wzajemnej niechęci jego mieszkańców i niekończących się sporów.

Małżeństwo Colette i Auguste już dawno się rozpadło, przez co kobieta szuka pociechy w ramionach innych mężczyzn. Ich osiemnastoletnia córka, Aimée spędza czas ze swoim przyrodnim bratem, Henrim, którego rodzice przygarnęli, gdy był jeszcze małym chłopcem, a którego w sekrecie obdarzyła uczuciem. Biernym acz wnikliwym obserwatorem sytuacji w domu jest matka Auguste’a, madame Savaray.

Kiedy Henri znika w niewyjaśnianych okolicznościach, sytuacja w rodzinie Savarayów zaczyna się zmieniać. Zrozpaczona Aimée próbuje odszukać ukochanego, ten jednak nie chce, by go odnaleziono, i tylko jeden członek rodziny wie dlaczego.

Po zakończeniu wojny i utworzeniu nowej republiki Paryż rozkwita. Szukając pociechy w świecie sztuki, wspierana przez impresjonistę Édouarda Maneta, Aimée przypadkowo natrafia na Henriego. Minęło wiele lat, sekret rodzinny nie ujrzał światła dziennego, ale ich spotkanie zdemaskuje kłamstwa, w którym żyła rodzina dziewczyny, a które zaważą na losach wszystkich jej członków…

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-060-1
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

ANGLIA 1878

W tym ogromnym zimnym domu udaję czasem, że jestem odkrywcą, który wyruszył na wyprawę. Przemierzam korytarze niczym rzeki, a ogromne pokoje niczym nieodkryte lądy. Wchodzę pod stoły i wskakuję na kanapy. Chwytam dłoń mojej siostry i biegniemy razem. Tylko że zamiast niej jest chłodne powietrze, bo tak naprawdę jej przy mnie nie ma. Ta nieobecność boli mnie w klatce piersiowej, tam gdzie jest serce, czyli tak się czuje człowiek, gdy ktoś mu serce złamie.

– Czemu wszystko się zmieniło? – pytam maman.

Ona ujmuje moją twarz w dłonie, patrzy łagodnie brązowymi oczami, których mam ochotę dotknąć, i mówi:

– Jesteś jeszcze mały. To za trudne dla małego chłopca.PARYŻ 1870

Rozdział 1

Nikt nie wyjaśnił Aimée, dlaczego Henri z nimi zamieszkał. Nikt jej nie mówił o ważnych sprawach. Swego czasu sądziła, że to dlatego, że jest dziewczynką, a tylko chłopcy poznają prawdę. Ostatecznie zrozumiała jednak, że lepiej o pewnych rzeczach nie wiedzieć.

W zimny grudniowy poranek, kiedy Henri zniknął, Aimée leżała na łóżku z twarzą ukrytą w poduszce. W prawej dłoni trzymała naszyjnik z kamykiem, łagodnie pocierając kciukiem i palcem wskazującym jego zimną powierzchnię.

Padało, gdy Henri znalazł kamień wielkości naparstka, niemal krystalicznie czysty, pokryty gdzieniegdzie różowymi plamkami. Byli wtedy dziećmi. Henri stał pochylony, plecami do zacinającego deszczu, i pokazywał jej idealnie okrągłą dziurkę w centralnej części kamyka. Później w nocy nawlókł go na kawałek sznurka i zawiązał jej na szyi.

Aimée przekręciła się na bok, zakrywając nos i usta dłonią. Nawet mroźne powietrze nie zdołało stłumić cuchnącej woni dymu armatniego. Jej oddech był wilgotny i ciepły, tak jak oddech Henriego zeszłej nocy, gdy próbował ją pocałować.

Pamiętała zaskakujący smak jego ust, słone wargi, twardy, poszukujący język. Gdy pocałunek stawał się delikatniejszy i wolniejszy, czuła, jak jej nogi mimowolnie się rozsuwają.

Zrzuciwszy pikowaną narzutę, wyskoczyła z łóżka. Wdychając chłodne powietrze przez zaciśnięte zęby, wsunęła stopy w zimne kapcie. Porwała szal z oparcia krzesła i zarzuciła go na ramiona. Przez okno wdzierały się promienie słońca, które odbijając się od gałek u drzwi garderoby, zmieniały się w małe niebieskie płomienie.

Gwałtownie otworzyła leżący na biurku szkicownik na stronie z portretem Henriego. Miał delikatne rysy młodego człowieka z krępującymi oznakami dojrzewania. W jego oczach można było dostrzec cień szelmostwa, ale i odrobinę strachu, na twarzy gościł niepewny uśmiech.

Szkic narysowała, gdy miała czternaście lat. Henri miał wtedy ukończone szesnaście. Nalegała, aby ściągnął koszulę.

– Po prostu to zrób – powiedziała. – To jedyna szansa, żebym narysowała akt. Ty pójdziesz do académie i będziesz mógł malować nagich ludzi do woli. Ja utknę tutaj, malując brzoskwinie.

Chwyciła jeden z owoców leżących na stole, na którym wcześniej pieczołowicie je ułożył jej nauczyciel, uznany malarz należący do szkoły z Barbizon, monsieur Camentron, i zatopiła zęby w różowym miąższu.

– Aimée? – Henri nachylił się nad lśniącym mahoniowym stołem i pogroził jej palcem z dezaprobatą. – Jak ukończymy swoje obrazy bez tej brzoskwini?

Wzruszyła ramionami.

– Zdrapiemy jedną i wmówimy mu, że były tylko dwie. Staruszek Camentron o wielu rzeczach zapomina.

Aimée nadal pamiętała ciepło słoneczne, które wdzierało się przez duże okna i ożywiało pokój. Pamiętała również słodki smak brzoskwini, którą jadła, gdy Henri ostrożnie odpinał guziki koszuli i walczył z mankietami. Ujrzawszy chude ramiona i wklęsłą, bezwłosą klatkę piersiową, dostała wypieków na twarzy i zaczęła się nerwowo śmiać.

– Rysuj, zanim ktoś nas przyłapie – powiedział Henri. Aimée wrzuciła lepką pestkę do misy i sięgnęła po opakowanie kredek conté.

To właśnie Henri zaraz po swoim przybyciu zaczął uczyć Aimée rysować.

– Jeśli w samotności spędzasz czas na rysowaniu, ludzie nie będą o tobie gadać.

Leżeli na brzuchu obok siebie, z deskami kreślarskimi przed sobą i ugiętymi w kolanach nogami, trącając się stopami. Aimée bardzo szybko odkryła, że jest w stanie z niezwykłą dokładnością oddać przedmioty na papierze.

– Wyjątkowy – powiedział Henri, gdy pokazała mu rysunek przedstawiający zabawkową małpkę.

Aimée przygryzła dolną wargę i spojrzała na swoje pokryte żyłkami dłonie. Od pochwały zrobiło jej się ciepło w okolicy brzucha. Była chuderlawym dzieckiem o bladej skórze, wąskich ustach i szarych oczach. Nie było w niej nic wyjątkowego.

Kiedy rysowali, Henri opowiadał zmyślone historie o odległych miejscach, Aimée natomiast próbowała je zilustrować. Potem, gdy już zaczynali dorastać i malować na poważnie, mówili bardzo niewiele. Udawali, że się koncentrują, ale tak naprawdę stawali się wobec siebie nieśmiali. W ich relacji nie było nic ze swobodnej beztroski, z którą odnosi się do siebie rodzeństwo, nie droczyli się, nie naśmiewali z siebie. Nie byli w końcu bratem i siostrą, zachowywali się raczej jak towarzysze, którzy dorastali w tym samym domu. Na tym polegała różnica.

Z czasem okazało się, że najbardziej potrzebują ciszy. Stanowiła wypracowany przez nich z czułością i rozwagą sposób porozumiewania się, cenniejszy niż sztuka, którą tworzyli. Ta ich przepełniona intymnością cisza była jak moment tuż przed pocałunkiem, gdy czas się zatrzymuje. Tak właśnie wyglądała ich pierwsza miłość – możliwość bycia jednocześnie razem i osobno.

W dniu poprzedzającym zniknięcie Henriego Colette Savaray stała w salonie, przygładzając suknię i wpatrując się w podłogę, na której niegdyś leżał dywan. Kilka miesięcy wcześniej pozbyli się go, razem z meblami w stylu empire. W miejscu gdzie kiedyś leżał, drewno było jaśniejsze i Colette właśnie sobie uświadomiła, że znalezienie dywanu podobnych rozmiarów będzie nie lada wyczynem.

Objęła spojrzeniem pustawy pokój. Na środku została obita aksamitem kanapa, ale już bez swoich stolików. Naprzeciwko niej stały przyniesione tu z jadalni dwa krzesła z drewna orzechowego – ich czerwone siedziska w ogóle nie pasowały do niebiesko-złotej tapety. Colette nie znosiła tej pustki, tego echa, z którym roznosił się każdy dźwięk, nawet stukot obcasów.

Zdecydowanym ruchem rozsunęła brokatelowe story, które teraz zaciągali nawet za dnia. W przygaszonym świetle pył unosił się niczym skrawek tiulu. Colette pomachała ręką, rozganiając drobinki.

W głębi korytarza rozbrzmiał głośny trzask. Colette opuściła rękę do boku, wyobrażając sobie kulę przechodzącą przez drzwi.

Zaśmiała się, usłyszawszy ponownie ten sam dźwięk. To tylko odgłos kołatki u wejścia.

– Marie? – zawołała, rozglądając się dookoła. Potem usiadła na krześle. – Marie! Ktoś puka do drzwi.

Nikt nie odwiedzał ich od miesięcy. Choć na zewnątrz tyle się działo potworności – krwawiący żołnierze przewożeni omnibusami i gdziekolwiek spojrzeć, martwe konie – nikt nie mógł wjechać do Paryża ani go opuścić, a Colette na samą myśl o tym odchodziła od zmysłów, czując się jak zwierzę uwięzione w klatce. Sam dźwięk kołatki sprawił, że poczuła się lepiej, mimo tego, w jakim stanie znajdował się jej dom. Poprawiła spinki we włosach, żałując, że nie poświęciła więcej czasu na poranną toaletę.

Na korytarzu pojawiła się Marie, ich wierna gosposia, ostatnia z całej służby. Była korpulentną kobietą w średnim wieku, z trudnymi do okiełznania kręconymi włosami w kolorze intensywnej czerwieni.

– Już idę, madame – powiedziała, mijając drzwi do salonu. Potem Colette usłyszała głośny stukot jej drewniaków w przedsionku i dźwięczny brzęk stalowej klamki frontowych drzwi.

Kiedy Édouard Manet wszedł do pokoju, Colette podniosła się z miejsca. Na jej twarzy zagościł olśniewający uśmiech.

– A to dopiero! – krzyknęła, wyciągając dłoń. – Każdy gość stanowiłby powód do świętowania, ale pańska obecność, monsieur Manet, wywołuje wręcz zachwyt.

– Madame – Édouard ujął jej dłoń i ucałował. W płaszczu wojskowym wyglądał smuklej niż zazwyczaj, ale brodę wciąż miał gęstą, a małe, ciemne oczy patrzyły pewnie i pokrzepiająco. Mimo wojny ubrany był nienagannie. Jego płaszcz był wyczyszczony, a buty starannie wypolerowane. Należał do ludzi, którzy skupiali na sobie uwagę całego otoczenia, uwagę Colette również.

– Proszę spocząć – wskazała mu kanapę, sama zasiadając na krześle. – Zamieniam się w słuch.

Édouard usiadł, odpinając dwa górne guziki płaszcza.

– Zabije nas albo ospa, albo głód, albo pociski wlatujące przez okna, a jak nie, to pogrzebią nas żywcem w worku z piaskiem – powiedział z krzywym uśmiechem. – Powinniście byli opuścić miasto jak inne rodziny, kiedy był na to czas. Uparci z was ludzie. Kobiety z rodziny Morisotów również zdecydowały się pozostać.

– Nie może nas pan winić. Kto by się spodziewał, że pruscy żołnierze będą walczyć tak zaciekle i że będzie ich aż tylu? – Colette pochyliła się do przodu, kładąc dłoń na piersi. – Sama uważam się za umiarkowaną bonapartystkę, ale najwyraźniej Gambetta i przywódcy nowej republiki nie byli na to wszystko przygotowani. Wysadzaliśmy własne mosty, na litość boską, a nawet to nie powstrzymało Prusaków. Doszły mnie słuchy, że w Bougival i Louveciennes szkody są ogromne. Taka rzeź i zniszczenia są dla mnie niepojęte.

Colette nie była lekkomyślną kobietą, chociaż sprawiała takie wrażenie. Była dość inteligentna i Édouard to w niej cenił.

– Obawiam się, że po przegranej bitwie nad Loarą nie mamy większych szans – powiedział. – Nie wiem, jak długo będziemy w stanie jeszcze stawiać opór. Wymordujemy się nawzajem. – Ruchem głowy wskazał okno. – Nikt do końca nie wie, kto dowodzi. Jeżeli niedługo nie podpiszą zawieszenia broni, dojdzie do wojny domowej, a to będzie oznaczać rychłą kapitulację. – Uniósł obydwie ręce w stronę sufitu w geście poddania, jakby pod sklepieniem czaili się na niego pruscy żołnierze.

– Przynajmniej ludzie przestaną cierpieć – powiedziała Colette.

– Jak sobie radzicie ze zdobywaniem żywności?

– Jeszcze nie głodujemy. Porcja żytniego chleba i kapusty dla jednej osoby kosztuje dwadzieścia franków. Ile bym dała za gorącą kawę z mlekiem!

Siedząc naprzeciwko Édouarda, Colette niemal czuła ciepło tego napoju spływającego jej do gardła. Po raz pierwszy od miesięcy była pewna, że wszystko się ułoży. Bez względu na to, czy wygrają, czy przegrają, Paryż przetrwa tę wojnę, a ona na powrót zacznie organizować czwartkowe wieczorki towarzyskie. Jej jadalnia jak kiedyś wypełni się gośćmi. Znowu będą rozbrzmiewać muzyka i śmiech przy dobrych trunkach.

Édouard chuchnął w zwinięte dłonie.

– Jak rana Auguste’a?

– Jaka rana? – Colette lekceważąco machnęła ręką. – Noga jest zdrowa od kilku tygodni. On po prostu nie chce wstać z łóżka.

Uśmiech zagościł na twarzy Édouarda.

– Tam mu najcieplej. Zrobił, co do niego należało. Może teraz zregenerować siły. Musi być gorzej, żeby potem mogło być lepiej. – Wstał i skinął lekko głową. – Madame, proszę wybaczyć, ale nie mogę dłużej zostać. Chciałem tylko się upewnić, że żaden z domowników nie jest chory czy haniebnie głodny. Zakładam, że dzieci mają się dobrze?

Nazywanie ich dziećmi wydało się Colette niemądre. Aimée liczyła sobie osiemnaście lat, Henri zaś miał w kwietniu skończyć dwadzieścia.

– Wszystko w porządku, żadnych niespodzianek. Malują, dopóki nie zabraknie im materiałów. Jestem przekonana, że pan czyni podobnie. – Uśmiechnęła się na myśl o swoim portrecie, który Auguste zamówił u Édouarda. Przez trzy miesiące przyglądał się jej bacznie, dzięki czemu czuła się ważna.

Po wyjściu gościa Colette udała się do gabinetu męża i stanęła przed obrazem. To było prawie dziesięć lat temu. Wyglądała młodo i pięknie z ciemnymi włosami upiętymi wysoko w kok, ubrana w lśniącą zieloną suknię. Smukłe dłonie spoczywały skrzyżowane na kolanach.

Była pewna, że podczas tych spędzonych wspólnie godzin Édouard będzie starał się ją uwieść. On jednak pracował w milczeniu, zaciekle ścierając to, co mu się nie podobało, i pokrywając płótno na nowo farbą, aż osiągnął zadowalający efekt. Gdy ukończył pracę, po prostu jej podziękował i pożegnał się.

Odsunęła się od obrazu i zobaczyła odbicie starszej już siebie w szybie okiennej. Przesunęła dwoma palcami wzdłuż linii włosów, naciskając skórę głowy z nerwowością, która nie była wynikiem toczącej się wojny, ale poczucia uwięzienia we własnym ciele. Niesamowite, jak kobieta może się zmienić w ciągu dekady. Wiosną skończy trzydzieści dziewięć lat. Jako mała dziewczynka obserwowała maman, która robiła sobie na noc okłady na twarz z surowego mięsa, aby zapobiec powstawaniu zmarszczek. Colette wolała jaja, wodę różaną, ałun i słodki olej migdałowy, wszystko jednak było nieosiągalne w czasie tej nieszczęsnej wojny.

Odwróciwszy się od swego odbicia, przeszła obok nienagannie uporządkowanego biurka męża, myśląc o Édouardzie z dreszczykiem pożądania.

Następnego ranka, gdy jaskrawe i niemiłosierne słońce świeciło ponad dymem pokrywającym miasto, Henri podjął decyzję, że musi wyjechać. Spał tylko kilka godzin, zakrywając ręką oczy, by chronić się przed ostrym światłem, które nieustępliwie wdzierało się przez okno.

Ostatnia noc była jak sen, który rozpłynął się, pozostawiając niepewność. Jednak Henri nie śnił i dlatego odczuwał wstyd, który przeszywał go jak zimny, ostry pręt.

Z zewnątrz dobiegł huk wystrzału, potem przejmujący krzyk i nastała cisza. Henri odsunął rękę od twarzy, włożył ją pod kołdrę i przycisnął lodowate palce do nagiego brzucha. Z posłania widział podtrzymujące baldachim kolumny z drzewa wiśniowego i kwiaty na tapecie, otwierające się w stronę sufitu.

Jak słodko byłoby się przewrócić na drugi bok, schować głowę pod ciepłą kołdrę i ponownie zasnąć. Jednak z ukosa promieni słońca wpadających przez okno i ciszy panującej w domu wnioskował, że jest jeszcze wcześnie. Na tyle wcześnie, by miał szansę wymknąć się niepostrzeżenie.

Policzył więc do trzech, zrzucił kołdrę i usiadł. Było tak przenikliwie zimno, że prawie zapomniał o dławiącym strachu.

Od miesięcy nie palono w kominkach. Oblężenie Paryża trwało od stu dni i nie zostało już nic, co by się nadawało do spalenia. Torf oszczędzali do gotowania, a i tak nie wystarczy na długo.

Wziąwszy kilka krótkich oddechów, Henri podniósł z podłogi wełniane pończochy, płócienne kalesony i podkoszulek i pospiesznie włożył je na siebie. Z kufra wyciągnął spodnie z diagonalu, koszulę, kamizelkę i krawat. Jego szafę również oddano, a po przechowaniu w kufrze ubrania były pogniecione. Teraz nie miało to jednak znaczenia.

Zesztywniałymi z zimna palcami z trudem zawiązał krawat. Podszedł do okna. Na jasnym niebie dostrzegł chmurę czarnego dymu unoszącą się nad dachami. Ulica była upiornie pusta, lód pokrył jezdnię. „Buty będą mi się ślizgać”, pomyślał. Poczuł się słabo, jak wtedy, gdy jeszcze jako chłopiec stał przy oknie w swojej dawnej sypialni w Anglii. Kiedy opuszczał tamto miejsce, ziemia również była pokryta śniegiem. Wróciło to samo uczucie strachu.

Z zewnątrz dochodziły odgłosy wybuchów przypominające grzmoty piorunów. Henri zakrył oczy dłońmi. Nie był dzielnym człowiekiem, a jednak nie obawiał się, że trafi go zabłąkana kula czy że zamarznie gdzieś na ulicy. Bał się strasznej samotności, której doświadczył, zanim się tu znalazł.

Odwrócił się od okna, usłyszawszy odgłos kroków na korytarzu. Pospiesznie podszedł do łóżka, jakby zamierzał się pod nim schować. Bał się spojrzeć w oczy Colette czy Auguste’owi, ale to na myśl o spojrzeniu w poważne oczy Aimée i w jej szczerą twarz poczuł się nieswojo.

Ktokolwiek nacisnął klamkę drzwi, również bał się go ujrzeć. Wróciła więc na miejsce, a odgłosy kroków z korytarza w końcu ucichły.

Henri nie chciał tracić więcej czasu. Chwycił torbę, wrzucił do niej dwie pary pończoch, koszulę, spodnie i czarny surdut. Przez chwilę trzymał w rękach obszytą jedwabną wstążką kamizelkę wyszywaną w tulipany, ale wepchnął ją z powrotem do kufra.

Założywszy płaszcz, zarzucił torbę na ramię i wyszedł ostrożnie na korytarz. Zastanawiał się, jak mógłby odzyskać swoje pudełko z farbami i przenośną sztalugę, które znajdowały się w pracowni na trzecim piętrze, gdzie zakwaterowani byli teraz żołnierze.

Na korytarzu było pusto i cicho. Henri wiedział, że powinien się spieszyć, a mimo to stał, przyglądając się małemu wgnieceniu w podłodze. Powstało, gdy jako dziecko upuścił dużą marmurową figurkę słonia, którą podarował mu Auguste. Słoń z odpryskiem na trąbie stał nadal na kominku w jego sypialni.

Przemknęła mu przez chwilę myśl, aby po niego wrócić, ale nie zrobił tego. Kiedy w końcu ruszył z miejsca, nie powodowała nim ani odwaga, ani heroiczna siła, lecz zwyczajny niezaprzeczalny wstyd.

Henri skradał się korytarzem, stąpając ostrożnie, by podłoga nie skrzypiała pod naciskiem jego stóp, a tymczasem Colette siedziała przy toaletce, wyplątując metalowe wałki z włosów i próbując ignorować donośny charkot wydobywający się z otwartych ust męża śpiącego na łóżku za jej plecami. Trzymając w ręku lusterko, ułożyła loki na karku, a potem przypięła pod szyją pokaźną broszkę z ametystem. Po ostatniej nocy czuła się zobowiązana, by wyglądać szczególnie pięknie, bez względu na toczącą się wojnę.

Kiedy skończyła, stanęła nad śpiącym Auguste’em i przyglądała mu się. Białą kołdrę podciągnął do zarośniętego podbródka. Colette nazywała jego zarost niesforną kozią bródką.

W mundurze porucznika wyglądał o wiele atrakcyjniej, ale gdy został lekko ranny, musiał opuścić służbę. Gdyby chociaż walczył bohatersko w oddziale artylerii, być może mogłaby uznać go za atrakcyjnego, ale został wysłany do sztabu generalnego, gdzie nie groziło mu prawdziwe niebezpieczeństwo. Zranił się przypadkowo, upuszczając bagnet prosto na swoją stopę.

To nie to, że go nie kochała, po prostu była nim zdegustowana. Jaka kobieta by nie była? Leżał w łóżku cały dzień, użalając się nad sobą, chociaż bez problemu mógł chodzić o lasce.

– Jaki sens wstawać i schodzić do jadalni, gdy nie podają żadnego posiłku? – burczał. – Poza tym jeśli zostaję w łóżku, nie marznę.

Próbował nakłonić ją, by do niego dołączyła. Szarpnął ją za materiał sukni i przyciągnął do siebie. Musiała uderzyć go po rękach, by nie dotykał jej piersi.

– Tacy żałośni starcy mnie nie interesują – powiedziała, wstając.

Tylko się roześmiał, jakby nie wierzył w jej słowa.

Tak zawsze wyglądało ich małżeństwo. On jej pragnął, ona go odpychała. Rozpalało go jej kokieteryjne zachowanie. Mocowali się ze sobą zaciekle, a potem rzucali się na siebie. Robiła to dla dobra Auguste’a. Małżeństwo jest nudne. Gdyby łatwo się oddawała, nie walczyliby ze sobą, a mężczyźni lubią walkę.

Wiedziała to od samego początku. Kazała Auguste’owi czekać trzy lata, zanim zgodziła się za niego wyjść, chociaż oświadczył się tego samego wieczoru, gdy ujrzał ją po raz pierwszy.

– Jesteś wspaniała – szepnął, porywając ją z parkietu. Gdy stali na balkonie w mroku, poprosił ją o rękę.

– Dopiero się poznaliśmy! – krzyknęła Colette, a w jej głosie rozbrzmiewała młodość i radość, że stała się obiektem zainteresowania. – Poza tym byłabym głupia, wychodząc za mąż za pierwszego mężczyznę, który mi się oświadczył.

Ostatecznie miała zaledwie siedemnaście lat i nie należała do dziewczyn, które by chciały cokolwiek komuś ułatwiać.

Potem przyjmowała więcej zalotników, niż wypadało, otrzymując liczbę oświadczyn wręcz skandaliczną, nawet jak na kobietę jej urody. Większość mężczyzn by się poddała, ale nie Auguste. On nie przejmował się powściągliwością wymaganą podczas zalotów, czcił Colette otwarcie, a ona go ganiła, chociaż skrycie cieszyła się z jego atencji. On przerywał rozmowę, gdy wchodziła do pokoju, pospiesznie brał ją za rękę, trzymając pewnie, pocierając kciukiem jej kłykcie, początkowo łagodnie, a później na tyle mocno, by ją rozpalić.

„Gdyby tylko dotknął mnie tak znowu”, pomyślała Colette.

Auguste jęknął i przewrócił się na drugi bok, jedno ramię opadło bezwładnie poza krawędź łóżka. We śnie wydawał się bezbronny. Gdy Colette się odwróciła, waga tego, co zrobiła, przeszyła ją jak ostrze, pozostawiając głęboką, wypełnioną żalem ranę.

Matka Auguste’a, madame Savaray, była jedynym świadkiem odejścia Henriego.

Wcześniej tego ranka sprawdzała w kuchni, jakie dyspozycje Marie wydała służącym odnośnie do dzisiejszych posiłków. Przed wojną to Colette zajmowała się prowadzeniem domu i zawsze jasno komunikowała, by madame Savaray się nie wtrącała. Ale odkąd po raz pierwszy ostrzelano Paryż, ustąpiła teściowej miejsca, nie robiąc nic, by zapewnić im przetrwanie.

Madame Savaray natomiast wiedziała, jak przetrwać. Pochodziła z północy Francji, gdzie ludzie byli bardziej krzepcy od wypieszczonych paryżan. W dzieciństwie często nie miała co włożyć do garnka. Wiedziała, co znaczy być głodnym i spać w brudnej pościeli. Wiedziała też, że powinni być wdzięczni, że dzięki odpowiedzialnemu gospodarowaniu Marii codziennie mogli zjeść jakiś posiłek.

Byli głupcami, że pozostali w Paryżu. Auguste chciał wysłać je do Anglii, ale Henri, który nie musiał walczyć, ponieważ nie był Francuzem, odmówił powrotu do ojczyzny, czego madame Savaray po prostu nie rozumiała.

Colette również sprzeciwiała się wyjazdowi. „Nie widzę powodu, dla którego ktoś miałby mnie wyrzucać z własnego domu – powiedziała. – Niektóre rzeczy wydają się gorsze, niż są w rzeczywistości”. Oczywiście Auguste pozwolił jej zrobić dokładnie to, co chciała. Utknęli więc w Paryżu, który rozsypywał się na ich oczach.

„Głupcy, wszyscy co do jednego”, myślała madame Savaray, wchodząc po schodach. Zatrzymała się na widok Henriego idącego z torbą i sztalugą. Wyglądał mizernie. Był chudym i cherlawym dzieckiem i na takiego też wyrósł mężczyznę. Przygarbione ramiona, niespokojne, rozbiegane niebieskie oczy i mamrotanie – jakby mówienie trochę głośniej go przerażało – budziły w madame Savaray współczucie. Zwyczajne trudy życia były dla niego nie do zniesienia.

Dziś wyglądał na szczególnie zmartwionego, a w jego przenikliwych oczach można było dostrzec desperację. Madame Savaray bezwiednie zrobiła krok do przodu, ale on praktycznie wybiegł przez frontowe drzwi. Miała ochotę pobiec za nim. Gdzie na Boga on idzie? Malować w plenerze? Ten nowy styl malowania to absurd. Zmarzną mu dłonie. Mogą go postrzelić. Co on sobie myśli?

Pospiesznie skierowała swoje kroki do salonu. Colette właśnie weszła, rozmijając się z Henrim zaledwie o kilka minut. Siadła na drugim końcu pokoju blisko dwuskrzydłowych wychodzących na ogród drzwi, które otwierano tylko w cieplejszych miesiącach. W ręku trzymała tamborek z naciągniętym kawałkiem tkaniny.

Madame Savaray musiała, chcąc nie chcąc, zauważyć, jak atrakcyjnie wygląda dziś rano synowa. Jakie to nierozważne, była wojna. Ta kobieta mogła przynajmniej silić się na skromny wygląd. To świętokradztwo siedzieć w jedwabnej sukni z broszką przy szyi, kiedy ludzie zamarzają na śmierć.

Zwilżywszy czubek palca i robiąc supełek na końcu nitki, Colette spojrzała na madame Savaray. Jej teściowa była potężna, wyższa niż większość kobiet, z szerokimi biodrami i obfitym biustem. Z wiekiem zmieniła się w nieszczęsną górę cielska. Jej niewzruszoną twarz okalały czarne, upięte w kok włosy, a stara już wełniana suknia szurała po ziemi.

Zawsze dziwiło Colette, że z wiekiem włosy madame Savaray nie posiwiały. Były jednak tak czarne, że w świetle słonecznym wyglądały na granatowe.

– Dokąd idzie Henri? – zapytała ostro madame Savaray.

Colette wyszywała właśnie maleńkiego, żółtego ptaka.

– Co masz na myśli?

– Właśnie wyszedł frontowymi drzwiami.

Colette wyglądała, jakby nie do końca zrozumiała. Odłożyła tamborek na krzesło i podeszła do okna.

– Niemożliwe – powiedziała, rozsuwając zasłony.

– A jednak to właśnie zrobił. – Madame Savaray zirytowana opuściła pokój.

– Aimée? – zawołała, wchodząc po schodach na piętro. Złapał ją skurcz w lewej nodze. Zawsze się tak działo w przygnębiające chłodne dni, nie wspominając o jej stawie biodrowym, który strzykał przy każdym kroku.

– Aimée?

Jej wnuczka wyszła na korytarz, włosy miała na wpół upięte, część spadała na plecy ciemną falą.

Aimée wciąż miała figurę dziewczynki, ale wyrosła na rozsądną, poważną kobietę o niezwykłych oczach. Czasem, jak teraz, były łagodne i jasne jak poranne niebo, ale bez ostrzeżenia mogły przybrać szarą barwę.

Madame Savaray zatrzymała się przed nią, zdyszała się od wspinaczki na piętro, a ból w lewej nodze doskwierał jej jeszcze bardziej, gdy stała.

– Dokąd posłałaś Henriego? Możesz powiedzieć mi prawdę. Nie mam czasu ani cierpliwości, aby wyciągać to z ciebie siłą.

– Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym babcia mówi – odrzekła Aimée. Przeszyło ją intensywne uczucie strachu i podniecenia. Może Henri powiedział o nich jej ojcu.

– Wyjechał. – Madame Savaray zmrużyła oczy. – A ja podejrzewam, że wiesz dlaczego.

– Zapewniam babcię, że jest w swoim pokoju.

– A ja cię zapewniam, że właśnie wyszedł frontowymi drzwiami.

– To niemożliwe. Nie mógł tak po prostu wyjść.

Madame Savaray gwałtownie wypuściła powietrze z ust.

– Jak najbardziej możliwe – odparła. – Widziałam, jak wychodził.

– Dlaczego miałby to zrobić? – zapytała oszołomiona Aimée.

– Miał ze sobą sztalugi. Pomyślałam, że wpadliście na jakiś niedorzeczny pomysł, by ryzykując życie, namalować obraz godny powieszenia w Salonie Paryskim. – Pokręciła głową. – Albo coś równie absurdalnego.

Aimée pobiegła korytarzem. Sypialnia Henriego była pusta, kołdra leżała odrzucona, odsłaniając prześcieradło zmięte przez jego ciało. Na poduszce zostało niewielkie wgniecenie, rękaw koszuli zwisał z krawędzi kufra niczym bezwładne ramię. Wszystko wskazywało na to, że decyzja o wyjeździe była podjęta pod wpływem impulsu. Aimée poczuła ból w klatce piersiowej.

W salonie Colette stała przy oknie, zaciskając w garści zasłonę. Nie spojrzała na córkę, gdy ta zatrzymała się obok niej. Madame Savaray mocno westchnęła i opadła na kanapę, chowając nogę pod halki. Zgięła ją, próbując złagodzić skurcz.

Aimée przycisnęła czoło do szyby, zimno wywołało ból między oczami. Na rue de Passy nikogo nie było. Zostały tylko ślady stóp na zamarzniętym śniegu.

– Henri nie malowałby w taką pogodę – powiedziała, odsuwając głowę od okna. Na jej czole pojawił się czerwony ślad. Nie zostawiłby jej tak po prostu. Musiało istnieć jakieś wytłumaczenie.

– Trzeba powiedzieć papie. Może wyśle kogoś, by go odnalazł.

Colette puściła zasłonę i ostrożnie odsunęła się od córki.

– Nie ma potrzeby go martwić. – Podniosła tamborek z krzesła i usiadła. – Monsieur Manet szedł tymi ulicami wczoraj, zatem nie jest to aż tak niebezpieczne.

Aimée poczuła pulsowanie krwi w szyi, przyspieszone bicie pod brodą, gdy patrzyła, jak matka wbija igłę w tkaninę.

Jej maman nie była zimną kobietą, ale obdarowywała Aimée i papę ciepłem w małych, kontrolowanych dawkach. Jeśli jednak to Henri się frasował, zawsze miała dla niego dobre słowo i uśmiech wyrażający jawny podziw. Aimée wyobraziła sobie wgniecenie na poduszce Henriego, które wskazywało na pośpiech, w jakim opuścił dom. Poczuła strach.

Odwróciła się do okna, śnieg na dworze przepięknie się mienił.

– Aimée – powiedziała ostro Colette, zastanawiając się, gdzie wyhaftować rozpostarte skrzydło ptaka. – Nie drąż. Szukasz czegoś, czego nie ma.

Gdyby Colette dostrzegła rozpacz na twarzy dziewczyny, gdyby zauważyła ręce Aimée skierowane w jej stronę i głowę pochyloną do przodu w niemym błaganiu o pomoc, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale Colette widziała tylko sylwetkę upartej córki na tle okna.

– Jestem przekonana, że Henri po prostu musiał na chwilę wyjść z domu – dodała. – Oddałabym wszystko za odrobinę świeżego powietrza!

Madame Savaray głośno prychnęła.

– Wyraz twarzy Henriego nie wskazywał na to, że wychodzi zaczerpnąć powietrza.

Colette chwyciła igłę, jej ręka szybko przesuwała się w górę i w dół.

– A na co dokładnie wskazywał?

Zdaniem madame Savaray to pytanie nie zasługiwało na odpowiedź. Nie była głupia. Dostrzegła niepewność na twarzy Colette, zbielałe kłykcie i coraz szybszy ruch ręki.

Siedemnaście bezczynnych lat w tym domu zmieniło madame Savaray w bystrego obserwatora. Z podpatrywania innych uczyniła grę polegającą na zgadywaniu, co kryje się za spojrzeniem lub gestem. Nie wszystko ludzie wyrażali słowami. Zdumiewało ją, że inni nie przywiązują większej wagi do ciszy. Ale wiele rzeczy ją zdumiewało, odkąd po śmierci męża wprowadziła się do tego domu.

Pochodziła z miasta Roubaix, w którym jej mąż zbił wielką fortunę na rozwijającym się przemyśle włókienniczym. Ogromną jej część przeznaczył na wyjazdy syna do Paryża, gdzie Auguste Savaray prowadził teraz dobrze prosperujące przedsiębiorstwo produkujące koronki i płótna.

Madame Savaray nie zdawała sobie sprawy, jak dobrze szły interesy. Uważała, że jej syn jest leniwy, a za jej czasów leniwy człowiek nie mógł zbić fortuny. Mąż pracował piętnaście godzin na dobę i ani razu w ciągu dwudziestu lat nie wziął urlopu. Madame Savaray pracowała z nim równie ciężko, kontrolując wydatki, prowadząc księgi, rozdzielając surowce i doglądając gotowych produktów. Każdego dnia, bez względu na pogodę, o szóstej rano otwierała bramy fabryki dla robotników. Dopóki żył mąż, jej życie kręciło się wokół kontroli jakości, wahań cen i problemów z personelem. Po jego śmierci firma została sprzedana, a ona musiała zamieszkać z synem. W tym czasie jeszcze sądziła, że mogłaby stanowić dlań pomoc. Bardzo szybko dowiedziała się jednak, że w opinii jej syna kobieta, młoda czy stara, niewiele wie o prowadzeniu firmy.

Madame Savaray przyglądała się, jak Colette zgrabnie przecina nić małymi nożyczkami w kształcie łabędzia. Nie rozumiała kobiet nowego pokolenia. Przesiadywały tylko w domu w jedwabnych sukniach i planowały wieczorki towarzyskie. Zamknęła oczy, skurcz w nodze nieco ustąpił. Podejrzewała, że Colette nie ponosi winy za to, jak żyje. Mężczyźni nie chcą kobiet, które znają wartość pieniądza. Tak wygląda teraz świat.

Jakiś pocisk spadł tak blisko domu, że poczuli wstrząs. Madame Savaray otworzyła oczy, nożyczki Colette spadły na podłogę. Aimée kurczowo chwyciła materiał spódnicy, patrząc, jak dym spowija ulicę, zasłaniając ostatni niebieski skrawek nieba.

– Henri będzie w domu na kolację – powiedziała madame Savaray. – Aimée, moja droga, odsuń się od okna.

Dziewczyna nie mogła się ruszyć. Czuła się słaba i krucha, jak uschnięte gałązki zwisające z martwych już drzew. Wydawało się, że złamie się przy najmniejszym ruchu, rozbije, jakby się z czymś zderzyła.Rozdział 2

Henri nie wrócił do domu na kolację.

Minęły trzy tygodnie i u Savarayów zadomowiło się głębokie poczucie straty. Nie świętowali nadejścia nowego roku. Gdyby Henri był z nimi, mogliby z nadzieją wyczekiwać 1871 roku, ale go nie było, i wydawało się, że wojna, głód i przenikliwe zimno będą trwać wiecznie.

Teraz Auguste zupełnie nie chciał spędzać dni w łóżku. Nawet z obolałą stopą nie potrafił usiedzieć w miejscu. Nękany niepokojem wędrował po korytarzach domu niczym ulicami Paryża, ostrząc zmartwienia o kamień szlifierski czarnych myśli. Myślał o Henrim, spodziewając się najgorszego.

Pewnego dnia całkowicie wyczerpany opadł na krzesło w jadalni. Oparł głowę o blat stołu, ręce rozłożył przed sobą. Pomyślał o swoich synach, na co nie pozwalał sobie zbyt często. Fantazjował, jacy byliby przystojni, gdyby mieli szansę dorosnąć, jak piękne byłyby ich żony i dzieci. Zamknął oczy, wyobrażając sobie, jak wypełniliby ten pokój hałasem. Zapalił świece w pustych kandelabrach, rozpalił w kominku, napił się swojego ulubionego chambertin, jadł jagnięcinę, ziemniaki polane roztopionym masłem i śliwki pływające we własnym słodkim soku.

Bardzo szybko te obrazy zatonęły w ciemności obecnej w jego głowie. Otworzył oczy, napawając się otaczającą go ciszą. Gdyby mógł chociaż poczuć woń gotującej się potrawy, zapach perfum, kwiatów. Jednak odór własnego ciała, smród spod pach i nieprzyjemna woń nieumytych włosów sprawiły, że nie mógł sięgnąć wyobraźnią poza ściany tego ponurego pokoju, zapomnieć o dotkliwej samotności. „Zapachy – pomyślał Auguste – zapachy decydują o wszystkim”. Zbyt intensywny może zrujnować opinię przyzwoitej kobiety, może nawet zniszczyć przyzwoity posiłek. Zapach może pomóc odtworzyć najwspanialsze wspomnienie czy, tak jak teraz, zniszczyć delikatną fantazję.

Miał ochotę ponownie zamknąć oczy, odciąć się od świata, ale powstrzymał się. Wyjrzał przez pokryte grubą warstwą śniegu okno. Zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, która jest godzina ani jaki jest dzień tygodnia. Zaskoczyło go, że stracił kontakt z rzeczywistością.

Wyobraził sobie Henriego przykucniętego pod drzwiami, ze śniegiem w butach, otaczającego ramionami swoją wątłą pierś.

Mały Henri wsunął kiedyś rączkę w dłoń Auguste’a i powiedział: „Chciałbym, żebyś był moim prawdziwym papą”. Auguste spojrzał w jego wielkie oczy i odparł: „Prawdziwych ojców chłopcy często nie kochają. Znacznie lepiej jest tak jak teraz”.

Dwa dni później Auguste położył się z powrotem do łóżka, podjąwszy decyzję, że zostanie w nim, dopóki ta przeklęta wojna się nie skończy. Madame Savaray postanowiła, że musi coś z tym zrobić. Nawet w szabat i z bolącym biodrem musiała przywrócić odrobinę normalności w tym domostwie. Ponieważ w ogóle nie dbała o zachowywanie pozorów, poszła do kuchni i zdjęła z haka zaplamiony krwią fartuch.

Marie weszła, gdy madame Savaray próbowała przebić warstwę lodu, która utworzyła się na wypełnionym wodą wiadrze.

– Madame – powiedziała rozsądnie. – Nie powinna pani tego robić.

Tamta zanurzyła szmatę w wiadrze.

– Robiłam to przed ślubem, mogę robić i teraz – skwitowała.

Teraz przy takiej pracy wszystko ją bardziej bolało, ale madame Savaray mogła znieść ból w kłykciach i strzykających biodrach.

Nie była w stanie natomiast znieść tego domu. Gdyby mogła, szorując, pozbyć się tego wszechobecnego w nim brudu samopobłażania, z chęcią by to zrobiła. Chwyciwszy kostkę ługowego mydła, natarła nim mokrą szmatę, a potem, ku przerażeniu Marie, uklękła i zaczęła szorować podłogę.

Pracując, z pochyloną głową i zgarbionymi ramionami, przypominała sobie, jak prało się w kuchni jej maman. Pamiętała zapach popiołu i wilgotne powietrze, przez które kręciły się jej włosy na skroniach. Przez osiemnaście godzin stała nad balią przykrytą workiem z popiołem i potażem i powtarzała w kółko ten sam rytuał: przelewała gorącą wodę, którą potem trzeba było spuścić przez odpływ, następnie podgrzać i znowu przelewać. Pomimo pomarszczonych dłoni i pęcherzy na stopach praca przynosiła spokój i ukojenie.

Na koniec wypłukała szmatę w wiadrze. Kolana ją bolały, ręce zdrętwiały, ale czuła satysfakcję. W dniu, gdy razem z maman prały, też bolały ją nogi i plecy. Ból oznaczał, że praca została należycie wykonana.

Po południu Colette znalazła madame Savaray klęczącą w pracowni Henriego i Aimée. Pomyślała, że staruszka straciła rozum.

– Dobry Boże! Co wyprawiasz? – zawołała.

Madame Savaray nawet na nią nie spojrzała.

– Sprzątam.

– Dlaczego?

– Trzeba to zrobić, mnie zaś to nie pozbawi godności.

– A powinno – Colette podeszła do stolika, na którym leżał stos książek, kartka papieru, gęsie pióro i brzuchata karafka.

– Nie dotykałaś żadnej z tych rzeczy, prawda?

Madame Savaray wrzuciła szmatę do wiadra.

– Oczywiście, że dotykałam.

Podniosła się, pomrukując, chwilę zajęło jej, zanim zdołała wyprostować kolana.

– Wytarłam kurze. – Wskazała głową na przedmioty, o które pytała Colette.

Promienie słoneczne padały na tubki farb, leżące na stoliku obok rzędu pędzli i czystej drewnianej palety, wszystko niestety już uporządkowane.

– On nie wróci – powiedziała madame Savaray. Colette zesztywniała. – Wiedziałam to, odkąd zobaczyłam jego twarz, gdy wychodził, nie uwierzyłam jednak, dopóki nie weszłam do tego pokoju.

W świetle wpadającym przez okno złote plamki w oczach Colette wyglądały jak skaczące iskierki. „Jest zbyt piękna”, pomyślała madame Savaray. Tak piękne kobiety zawsze są źródłem kłopotów.

– Lepiej to ściągnij, zanim ta wojna się skończy – powiedziała Colette, patrząc, jak madame Savaray wyciera ręce w fartuch. – Plotkom nie będzie końca.

Madame Savaray zignorowała jej uwagę.

– Jeśli na tyle mocno kocha Aimée, może wróci do niej.

Policzki Colette zapłonęły. Nieco zdziwiona przechyliła lekko głowę.

– Co dokładnie masz na myśli?

– Mój Boże! – Madame Savaray uniosła jedną brew. – Ty i Auguste jesteście głupcami, jeśli tego nie dostrzegliście. Aimée i Henri są w sobie zakochani i trudno im się dziwić. Przez te wszystkie lata spędzali ogrom czasu razem. Czego oczekiwałaś? Myślałam, że jesteś bardziej rozważna.

Colette zacisnęła zęby, tak że jej żuchwa wysunęła się do przodu. Wyprostowała ramiona, z wdziękiem lekko nimi wzruszając.

– Mylisz miłość z nudą – powiedziała. – Jeśli Henriemu zależało na komukolwiek z nas, wróci albo przynajmniej nas powiadomi, co się z nim dzieje. Choćby z uprzejmości, biorąc pod uwagę, ile nam zawdzięcza.

Ruszyła do drzwi, machając ręką, jakby chciała odgonić natarczywą muchę.

– Skończ szybko z tymi głupotami – dodała, wychodząc.

W korytarzu oparła się o ścianę, zgrzyt zębów odbijał się w jej głowie. Henri po prostu nie mógł teraz wrócić. Ani dla Aimée, ani dla nikogo innego w tym domu.

Gdy Colette szła korytarzem, Aimée stała przy oknie w swojej sypialni, przyglądając się zakrwawionemu żołnierzowi, który czołgał się przez ulicę w połyskującym od słońca śniegu. Drugi żołnierz, oparty o ścianę budynku, palił papierosa. Aimée była przekonana, że czołgający się człowiek zamierza prosić o pomoc, ale on minął żołnierza, jakby miał jakąś ważną sprawę do załatwienia, jakby czołganie się było najzwyklejszą rzeczą na świecie.

Aimée wbiła paznokcie w swoje zapadnięte policzki. Chciała wyrwać sobie włosy z głowy, krzyczeć, rzucić czymś i rozbić to na miliony kawałków.

Uderzyła pięścią w skobelek zamarzniętej szyby i otworzyła okno, wpuszczając do środka chłodne powietrze. Trochę krwi napłynęło do jej kłykci, dzięki czemu poczuła się lepiej. Żołnierze gdzieś zniknęli, tak jak i niewielka chmura na niebie, które przybrało teraz śnieżnobiały kolor. Stojąc przy parapecie, Aimée otoczyła się ramionami, broniąc się w ten sposób przed zimnym, pustym, bezbarwnym światem.

Minęły tygodnie, odkąd Henri wyjechał. Tygodnie, w czasie których wszystko się zmieniło. Meble, okna, pokoje, nic już nie wydawało się takie same, nawet tak trwałe rzeczy jak dębowe krzesła. Ale Aimée, która zaraz po jego wyjeździe stała się krucha, oderwana od świata, rozedrgana, poczuła się lepiej. Musiała się otrząsnąć.

Niezwykły wysiłek czołgającego się na mrozie żołnierza sprawił, że straszny ciężar jej własnych przeżyć wydawał się bezwartościowy i nieistotny. Może Henri czuł się tak samo. Może wyjechał, żeby udowodnić swoją wartość.

Po raz pierwszy od jego zniknięcia Aimée wyobraziła sobie życie bez niego. Próbowała sobie przypomnieć, kim była, zanim się pojawił pewnego ponurego kwietniowego dnia roku 1860, gdy miała zaledwie osiem lat.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: